poniedziałek, 23 grudnia 2013

Kwestia hou-choł-choinki

Czy wyobrażacie sobie Boże Narodzenie bez choinki? Oczywiście, że nie. Tak makabrycznie utalentowanej wyobraźnie nie posiada nikt w tym systemie planetarnym. Dylemat ,,żywa czy sztuczna'' wiecznie żywy (czyli nie sztuczny). Za drugim przemawia jak słuszna idea nieszlachtowania lasu pięknego żywego, dla chwili wizualno-nosowej przyjemności (fakt, że dużej, magicznej wręcz), no i strach przed zemstą druidów. Albo gajowego Borsonia, który strzela po pijanemu w obronie świerków. I po trzeźwemu, celniej zresztą. Za pierwszym wariantem stoi siła nie mniejsza niż fuzja gajowego i elektrowstrząsy druidów: ekonomia. Bo choinki sztuczne są wyraźnie droższe. A to trudno ignorować wobec faktów, że mało kto z nas utrzymał finansowy status szlachetnej polskiej magnaterii.: Zostawiam owo świąteczne dylematum w gestii osobniczej, intymnej Czytelnika i:
 - ŻYCZĘ ODURZAJĄCYCH SMAKÓW WIGILIJNYCH i POKRZEPIENIA ŚWIĄTECZNEGO - zapraszam do lektury zdecydowanie w temacie choinkowym. Że to nie takie proste jest. Albowiem:

Picea regale 

 W poniedziałek o 09.00 ogłosiłem naradę. Ważną, pilną, ścinającą jeśli nie krew w żyłach, to w każdym razie sektor serca odpowiedzialny za uczucia dziecięce. Nie można zatem wykluczyć, że całe serce. Dzieci były w szkole, co było naturalnie sprzyjające. Do stołu obrad, niczym sztabowych oficerów, zwołałem wszystkich, którzy rodzinnie gnieździli się w naszym małym, pełnym autonomicznych zakamarków domu: moją żonę Belindę, moich braci Cypriana i Homara, żonę Cypriana – Dominikę i kuzyna Celsjusza, którego wszystkie dzieci – dwoje moich i Belindy, i troje Dominiki i Cypriana – nazywają dziadkiem. Czemu nikt nie wnosi żmudnego sprostowania. Celsjusz ma rzadki typ urody strudzonego wędrowca: wygląda, jakby uciekł z Syberii. Okrężną drogą. A tak poza tym – owszem, sporo nas jest w tym domu, dlatego użyłem słowa ,,gnieździć’’, przy czym nie należy dramatyzować. Gdy brak drewna na opał, stłoczeni krewni wytwarzają awaryjne ciepło starą, wciąż rekomendowaną techniką… stłoczenia. Fakt faktem, tylko ja jeden pracuję – jako kierowca liaza rozwożę węgiel – dlatego narada miała ten ,,ścinający’’ charakter. Zebraliśmy się wokół stołu, na którym Belinda położyła ozdobny obrus, a następnie szklanki z herbatą i cytryną. - No dobra – zacząłem. – Zróbmy szybki bilans. - Tak, zróbmy szybki bilans – zawtórował tak gorliwie, jak zbędnie Homar (który mieszka w piwnicy, z uporem przezeń nazywanej ,,całkiem klasyczną w standardach sutereną’’). – Ja mogę dać 20 złotych. To dwa razy więcej niż rok temu, ale nauczony doświadczeniem odkładałem od czerwca. - Phehehe – skwitował kuzyn Celsjusz (który mieszka w osobliwej przybudówce pod schodkami pożarowymi). Lecz na widok zmarszczonych brwi Cypriana polubownie rozłożył ręce. – Dobrze, dobrze, ja mam 23 złote i 43 grosze. To niewielka przewaga. Nie mniej wyrwana z płucami: odmawiałem sobie Giewontów, żeby dzieciaki miały prezenty. - Sprzedają jeszcze Giewonty? – zaciekawił się Homar. Westchnąłem i przeniosłem wzrok na Belindę i Dominikę. - Niech przemówią nasze panie. Jak stoimy w kwestii jedzenia? - Karp będzie – powiedziała moja żona. - I ciasto – uśmiechnęła się Dominika. – Ale oczywiście z dodatkami spulchniającymi. Inaczej byłaby to porcja na jeden dzień świąt. Dla trzech. - Dodatki spulchniające? Masz na myśli to samo, co dodałaś w ramach zwiększenia objętości rok temu? Te dziwne chwasty znad stawu? - Nie dopytuj – chrząknęła żona Cypriana. – Grunt, że będzie coś na stole. A i cukru dosypię więcej, bo udało się załatwić. - Dobrze, tylko r o z m r o ź te… dodatki, zanim je wkomponujesz w ciasto. Bo w zeszłym roku to zaczęło puszczać dopiero na talerzu. - Jasne – znów chrząknęła Dominika. - Czepiasz się mojej żony? – chciał wiedzieć Cyprian. - Skądże. To dzięki niej mamy akcent cukierniczy na Boże Narodzenie. I nikt tak nie wycina ozdobnych serwetek z kolorowych gazet, jak Dominika – pochwaliłem szczerze. - Ale karp będzie? – upewnił się nieufnie Homar. – Bo rok temu był przekręt, nadal domagam się ujawnienia prawdy. - Jaki przekręt, smakowało ci – zauważył Celsjusz. – Wziąłeś dokładkę bez pytania i przez to zabrakło dla Mariusza. - Nie szkodzi – uśmiechnąłem się. - Smakowało, ale nie karpiem – upierał się Homar. - To był po prostu niezbyt rozwinięty karp – tłumaczył Celsjusz. – Na miarę naszego budżetu. - To nie był karp. Oddam ci porcję w tym roku – zwrócił się Homar do mnie. - Nie trzeba, nic nie straciłem – wyrwało mi się. ,,Wyrwało’’, jeśli zważyć, że Celsjusz rzeczywiście załatwił karpia ,,niezbyt rozwiniętego, na miarę naszego budżetu’’. Rabując pełen czerpak gupików ze szkolnego akwarium, kiedy poszedł odebrać dzieci. - Będzie chleb – powiedziała z kamienną miną Dominika. – Załatwiłam od gołębiarzy. Zamarliśmy. - Od… gołębiarzy? – wykrztusiłem. – Znaczy to… co zostanie po ptakach?? Wbiliśmy w nią osłupiałe oczy. Owszem, klepaliśmy szlachetną polską biedę, ale jeszcze dotąd nie było tak dramatycznie, żeby… Dominika nie wytrzymała i wybuchła śmiechem. - Jak wy możecie wierzyć w coś takiego! – zawołała. – Oczywiście, że będzie świeży chleb. Trzydniowy. - Od Stefarczyków? – ucieszył się Celsjusz. - Od Ciamarczyków. Siedem bochenków po 20 groszy za sztukę. - To poważne zwycięstwo – zauważyłem. – Coś jeszcze w kwestii jedzenia? - Jakieś owoce będą – powiedziała moja żona. – Na to przeznaczę 40 złotych. - 40? – skrzywił się Homar. – Na pestycydy? Tylko rozgłodzą nam żołądki. Przesuń 10 złotych w sektor mięsny. - Pomyślę. Ale ziemniaki też będą, i to nawet na pierwszy dzień świąt. - Dobrze, jakoś to pójdzie – uciąłem. – Niech kobiety zazębią to według swego rozeznania. Ja natomiast pytam o DZIECI. To jest dla mnie i chyba dla was priorytet, prawda? Dla dzieci święta to choinka i prezenty, to przede wszystkim. Jak z tym stoimy? Sam mam 260 złotych na prezenty, oczywiście rozłożę to dla całej piątki. I nie oddam z tego ani grosza dla mandarynek czy gu… karpia. - Tak, dzieci to najważniejszość – pokiwał głową zamyślony Celsjusz. – Ja mogę oddać swoje znaczki hitlerowskie. - A ja stare sanki, z 1934 –powiedział Homar. – Pomaluję, dospawam spojler, znaczek BMW… - Nie, nie – przerwałem. – Moi drodzy. To koniec. Koniec z improwizacją i polotem w łataniu dziur. – Patrzyli na mnie w milczeniu. – Po prostu. One podrosły. Mają po 8, 9, 10 lat… Teraz nawet najbardziej uroczy bubel z łatką na kolanie ich nie weźmie. A jeśli chodzi o kolejność upadania instytucji w ich oczach, to widzę to tak: rząd federalny, bank, WHO, święty Mikołaj. W tej kolejności dokładnie. W ten sposób dociągniemy ich do dorosłości w jakiejś przyzwoitej formie ducha. Pokiwali głowami. - To co robimy? – spytała smętnie Dominika. – Ja mam 30 złotych na to. - 50 – powiedziała Belinda. Celsjusz położył na stole 100 złotych. - Odkładałem od stycznia – rzekł. Homar i Cyprian przybrali zakłopotane miny. - Dobra – powiedziałem. – Nie jest najgorzej w dobie chińszczyzny. Jutro idę z tym na miasto i coś wyszukam. Damy radę. - Mam się przebrać za Mikołaja? – spytał Celsjusz. Po prawdzie nigdy nie wymagał większej charakteryzacji. Ot, jakiejś czerwonej sukmany i zgarbionej postawy. - Za późno – powiedziałem. – Już tego nie kupią. Zostaniesz zidentyfikowany w ciągu 60 sekund i nastrój się skwasi. Nie. Dość naczytałem się wspomnień ludzi o rozczarowaniu, za które odpowiadali ich rodzice bez wyobraźni, zastąpionej nonszalancją. ,,Pewnego dnia znalazłam moje wszystkie listy do Mikołaja za bojlerem. Miałam już 15 lat, ale i tak poczułam jakiś smutek.’’ O, nie, nie. Odtąd Mikołaj podrzuca prezenty głęboką nocą. - Też tak myślę – wsparła mnie Belinda. – To są inteligentne dzieciaki. - Ale po kim? – spytał grobowo Celsjusz, po czym zachichotał. Udałem, że mierzę go gnębiącym wzrokiem. - Dobra. Jedzenie się zazębia, Mikołaj się zazębia, teraz został drugi czynnik magiczny dla dzieciarni: choinka. Kto jest skłonny ubrać? - My będziemy się zazębiać w kuchni raczej – oświadczyła Dominika. - Ale ja to zrobię chętnie – poderwał się Cyprian. - I ja! – ruszył za nim Homar. Jako, że nie dołożyli nic do puli prezentowej, ruszyli do piwnicy (,,klasycznie standardowej sutereny’’) z wyraźnym poczuciem ulgi, mogąc w ten sposób dać coś od siebie. - Koniec zebrania – ogłosiłem, mimo że przy stole nie było już prawie nikogo. – Do czynu na miarę możliwości. Druga narada, jak dzieci pójdą spać. A jednak druga narada przyspieszyła, bo doszło do niej już pięć minut później. Właśnie przesuwałem regał, by powiększyć pole dla choinki, gdy w pokoju stanęli Cyprian i Homar z niewyraźnymi minami. - Co tam? – spytałem spokojnie. – Nie możecie znaleźć? Spojrzeli po sobie z zakłopotaniem, po czym wrócili wzrokiem do mnie. - Czy choinka stała kącie między szafą na słoiki, a drzwiami do żuka? – zapytał Cyprian. Poczułem ukłucie niepokoju. - Nie zniknęła chyba? - W takim czarnym worku? – dorzucił Homar. – Oklejonym taśmą? - I obwiązanym sznurkiem? - Białym sznurkiem? Zmarszczyłem brwi. - No to macie ją, czy nie w końcu? Cyprian przybrał smutny ton: - Zdarzył się wypadek. - Jaki wypadek?... - O s u n ą ł e m s i ę. - Ale co to znaczy dokładnie? - Pośliznąłem się na smarze i osunąłem się. - I? - Złapałem ratunkowo za worek, a on się przewrócił – w głosie mojego brata zabrzmiał wręcz zarzut. Jak pochwycony przy poślizgu worek z choinką śmiał nie ustać! - I? - On też się osunął, więc złapałem za drzwi żuka. - … - Które rymsnęły prosto na upadły worek. ,,Które rymsnęły prosto na upadły worek’’. Brzmiało to niebywale groteskowo, ale nie za bardzo było mi do śmiechu. Ludziom płaszczonym budżetowo w przededniu świąt rzadko jest do śmiechu. ,,Drzwi żuka rymsnęły prosto na upadły worek’’ – jak brzmiałby taki tytuł raportu policyjnego? - No i co? Jakaś gałąź poszła? Znów spojrzeli po sobie. - Potem ja rzuciłem się go ratować – odezwał się Homar. – Ale nie trafiłem. I szafa przewróciła się. ,,Ale nie trafiłem i szafa przewróciła się’’ – dramatycznego raportu ciąg dalszy. - Ale przecież to plastik – wzruszyłem ramionami. – Ona się po prostu spłaszczyła. Rozłożymy gałęzie, jak zwykle. - Gałęzie odpadły. - I skruszyły się. - To by się nadawało na kruszonkę do kuwety. - Można przehandlować. Na przykład za małą choinkę od kierowcy TIR-a, co ma koty. - Którą postawimy na taborecie. - I przedłużymy udekorowanym pledem. - I szpicem z pokala. - Z butelki po Kubusiu. - Oklejonej kokardkami. - Sreberkami z czekoladek z Wielkanocy. - I brokatem. Słuchałem ich w milczeniu jeszcze pół minuty, po czym obróciłem się i poszedłem do kuchni krokiem człowieka, który uciekł z Syberii okrężną drogą. Po chwili wszyscy znów obradowaliśmy przy stole w trybie awaryjnym. - Choinka być musi – podkreśliłem. – I to nie jakiś żałosny mikrus z Hobbitonu, tylko coś, co oczaruje dzieciarnię. - Czy wy coś tam piliście na dole? – Dominika przeszyła podejrzliwym wzrokiem moich braci. - Niezupełnie – pokrętnie odparł Cyprian. - Jeden kielich, zwykła sprawa – dodał Homar. - No tak – mruknęła Belinda. – To uradźmy coś. - Kasy na drzewo nie będzie – powiedziałem stanowczo. – Nic już nie podlega rewizji w budżecie. Choinkę trzeba wyimprowizować, w możliwie najlepszym wariancie. Zadumaliśmy się. Belinda nalała kawy zbożowej do musztardówek. - Ale może da się jednak poskładać to coś na dole? – zasugerował Celsjusz. - W zeszłym roku podciągnęliśmy już to coś agrafkami, taśmą, klejem, dwoma stolarskimi gwoździami i pasem bezpieczeństwa wyciągniętym z poloneza – przypomniała Dominika – a i tak rozjechało się, kiedy dzieci poszły na pasterkę. Nie da rady, może faktycznie wyprosić jakąś maluchną choinkę od kierowcy ciężarówki. – Spojrzała na mnie niepewnie. – Może ty, Mariuszku, coś tam w przedsiębiorstwie… - W życiu. Gdybym miał świętować przy jakimś drzewku bonsai, czułbym się jak opuszczony biedak w trasie z węglem i koksem. Wiesz, co mi powiedziała twoja Mania wczoraj? - No? - Że będzie co wieczór wchodzić pod choinkę i odwiedzać zaczarowaną krainę świąt. - Hm… - A może po prostu rozłóżmy tę naszą choinkę na podłodze – powiedział Homar. –No wiecie, taką, płaskorzeźbę zróbmy. - To na ścianie raczej – zauważył Cyprian. I spojrzał na mnie. – To jest jakiś pomysł. Można ją r o z g w o ź d z i ć na ścianie, nawet nabierze szerokości i szyku. - Jaki szyk masz na myśli? – spytałem cierpko. – Ukrzyżowanego drzewa? Celsjusz zachichotał. - Ale – rzekł po chwili – można ją r o z w i e s i ć. Pod lampą. Na sznurkach. - No tak, no tak, nie ma jak szyk drzewa-wisielca. - Ojej, okropnie to przedstawiasz – wzdrygnęła się moja żona. - No wyobraź sobie choinkę zwisającą z sufitu. Widziałaś coś podobnego? Przez minutę wszyscy w natężeniu wyobrażali sobie choinkę uwieszoną pod sufitem. - No nie najlepiej, rzeczywiście – przyznał pierwszy Homar. - Jak wyrok śmierci – dodał nieco przesadnie Celsjusz. - I tak tego nie rozwiesimy, to jest w odłamkach – przypomniał Cyprian. – Moim zdaniem można to opchnąć jako kruszonkę do kuwety. Kutajowie mają kota, może odpylą w zamian chociaż jemiołę… - Cholera, musimy coś wymyślić – Dominika schowała twarz w dłoniach. – Jeśli Mania chce wchodzić pod choinkę, to musimy mieć przynajmniej półtorametrową. - Półtorametrowa to ostateczność – osądziłem. – Przy naszych niskich nakładach na ogólną oprawę porządne dwumetrowe drzewo ratowałoby sytuację. Jak główny generator wrażeń świątecznych. Piliśmy kawę, głowiąc się nad tym, jak zdobyć choinkę co najmniej półtorametrową, nie mając na to pieniędzy. - Oczywiście moglibyśmy wyskoczyć do lasu… - wymruczał Homar. - Tak, szybka sprawa – dodał Cyprian. - Bardzo szybka – zgodził się Celsjusz ironicznie. – Wczoraj w TV pokazali siedemnastu wyłapanych w naszym lesie z urżniętymi drzewami. Wiecie, że nawet aptekarz Fechajstos jest między nimi? Jutro mają ich portrety na rynku rozwieszać. To akcja gajowych, Zielonych i tych z Nowego Druidyzmu. - O Jezu – zdziwiła się Dominika. – To strach na grzyby jechać nawet. - No, za grzyby też już łapią. - Ale gdyby nocą? – nie rezygnował Homar. - Nocą? – prychnął Celsjusz. – Ci z Nowego Druidyzmu mają podwójny pierścień wokół lasu i patrole w parku. I nie myślcie, że rzucają dzidami. Stosują termowizyjne kamery i sieci elektryczne. Zresztą czytałem w gazecie przywianej przez wiatr, że w całym lesie położyli 400 min ogłuszających i kolorujących nieusuwalną farbą Pink-shocker. Mają rozminowywać po Sylwestrze dopiero. Jest akcja ,,Świerk z plastiku, jodła z kauczuku’’, tyle że ten pierwszy kosztuje 180, a drugi 380. I to mniejsze modele. - Ale czemu aż tyle? – pobladła Dominika. - Bo 35% idzie na uzbrojenie bojówek Nowego Druidyzmu. - No pięknie – skwitowałem. - Choinka z lasu odpada – zarządziła stanowczo Belinda. – Tego jeszcze brakuje, żeby mi mąż czy szwagier padł na minie, a potem został zlinczowany na rynku. - Oni nie linczują, tylko rozwieszają portrety – sprostował Celsjusz. - Dziś portrety, jutro szubienice – zauważył ponuro Homar. – Ja nie jadę. - Nikt nie jedzie – uciąłem. – Zresztą z paliwem już stoimy na zero. Więcej z liaza nie mogę ukroić. Już mam trzy ostrzeżenia od kierownika Kurczoka. - Cholera? – zauważył z serdeczną troską Cyprian. - Myślcie, bo się robię nerwowa – powiedziała Dominika. Myśleliśmy dalej. - No cóż – odezwał się ostrożnie Homar – jest opcja taka, by coś, co nie jest choinką, wydawało się nią być. - Czyli? – zapytałem, nie ukrywam, sceptycznym tonem. - No, na przykład weź ten stojak na pranie – pokazał ugięty pod nawałą ubrań wieszak, stojący w kącie. – Jeśli go ustawić jakoś na boku, jakoś tam ułożyć, nie wiem, oblepić igliwiem, pomaskować kawałkami zielonej krepy, no to… - No to lipa. To nie tylko nie postoi stabilnie, ale skompromituje nas w oczach dzieci. - Niech się uczą sztuki improwizacji. To sztuka przetrwania. - Ciągle jej się uczą. Zróbmy im przerwę na Boże Narodzenie. - Hm… To ja nie wiem. A kaktus Belindy? Ma z metr i kolce. To coś jakby igły. - Wyobraź sobie Manię czy Franka wczołgujących się pod te jakby igły w poszukiwaniu zaczarowanej krainy świąt – rzekłem złowróżbnie. – Nie mówiąc o tym, że to karakan, nie drzewo. - Nie oddam kaktusa – zaznaczyła stanowczo Belinda. - Nie zgadzam się na kaktusa – wzdrygnęła się Dominika. Wizja wyciągania kolców z ciał zapłakanych dzieci nie była zbyt świąteczna. - Dobra, głupi pomysł – przyznał Homer. – A szafka na kompoty? - Co?! - Ona ma dwa i pół metra wysokości, a jest wąska jak rynna. Wyjmiemy wszystkie szufladki i włożymy bombki na półeczki. No i dołożymy tej krepy. - Może lodówka? – zaśmiał się Cyprian. – Wyjmiemy drzwi, a oszronione bombki będą dawać klimat. - Wszystko to lipa na resorach – oceniłem bez ogródek. – Dzieci chcą choinki, a nie parodii. - Mam pewien pomysł – odezwał się Celsjusz z namysłem. - No? – spojrzeliśmy ku niemu z nadzieją. - Prachłaniec z rzeźni na Świńskiej jest mi winien przysługę, jeszcze z czasów, jak tam pracowałem. Czyli sprzed sześciu lat. To właśnie wtedy Celsjusza wyrzucono z pracy, po tym, jak przyłapano go na wynoszeniu trzech prosiąt i dwóch reklamówek kiełbasy Toruńskiej. Szkoda, że nie poszedł ,,w raty’’ i zdecydował się wynieść to wszystko za jednym razem. Rzuciło się w oczy na stróżówce i wszyscy ponieśliśmy dotkliwą stratę. - No i? – ponagliła Belinda, rzucając mi krzepiące spojrzenie. - No i go teraz przycisnę. - Da ci choinkę? - Niezupełnie – chrząknął Celsjusz. – Nie choinkę, a t u s z ę w o ł o w ą. - Co?! – zbaranieliśmy. - Tuszę. - Ale co to ma do choinki? – złapała się za głowę Belinda. - Noo, trochę ma. Zwróćcie uwagę, że tusza posiada o ż e b r o w a n i e. - …. - To daje opcje dekoracyjne. Można na żebrach rozwiesić ozdoby. - To jakiś żart? – spytałem zdenerwowany. - Nie – spojrzał na mnie spokojnie. – Ustawmy to na czymś, nabijmy na… hm, wieszak na płaszcze, który jest w piwnicy. Z 1934. - To był dobry rok – zauważyłem z sarkazmem. – Jak ty sobie wyobrażasz tuszę udającą choinkę? Z tym całym mięsem? - Mięsa za dużo nie będzie. To nie jest aż taka duża przysługa. - Więc same kości? - No, o ż e b r o w a n i e. Taki szkielet kostny choinki. - I wtedy można pomalować, okleić krepą… - podchwycił Homar. - …rozwiesić bombki – dodał Cyprian. Po czym zwiotczał. – Bombki się stłukły… - Rocky Balboa trenował boks na tuszy wołowej – kontynuował Celsjusz. – W rzeźni. On też klepał biedę i improwizował. I wygrał z Apollem. - Boksował w tuszę? – spytałem z niedowierzaniem. – Jakiś bokser z Bilbao? - Balboa. To Włoch był. - To tylko film – skrzywiła się Dominika. – I to jakiś niedorzeczny. Włoch z Bilbao ćwiczy na tuszy wołowej, a potem walczy z greckim bogiem. I zwycięża tego boga. Dajcie spokój. Skupmy się, bo grozi nam katastrofa. - Owszem – zgodziłem się posępnie. – Pomysł z tuszą jest… - szukałem dyplomatycznego słowa – przedwczesny. Słuchajcie, potrzebujemy drzewa. Albo czegoś drzewopodobnego. Tusza wołowa nie jest drzewopodobna. Ona jest po prostu wołopodobna. I zresztą makabryczna. To się nadaje najwyżej na Wielkanoc. - No chyba faktycznie – westchnął Celsjusz. – Powiesimy tuszę na Wielkanoc. – A ponieważ spojrzeliśmy na niego dziwnym wzrokiem, dodał: - I obwiesimy pisankami. Zniecierpliwiona Dominika szturchnęła Cypriana: - Rozwaliłeś choinkę i musisz coś wymyślić! - No wiem – jęknął. Nagle zmarszczył brwi. – Coś mam. - To mów! – ponagliła go Dominika. - Choinka powinna być rozłożysta, stabilna i najlepiej ponad półtorametrowa? – upewnił się, zerkając na mnie. - Owszem – potwierdziłem. - No to jest. - A gdzie. - A tu – podniósł się i rozłożył szeroko ramiona. - Niby ty? – zdumiałem się. - Mam 187 centymetrów wzrostu. Dajcie mi koturny, a będę świerkiem. Nie wiedzieliśmy, czy mówi serio, ale wydawał się naprawdę dumny z pomysłu. - Po pierwsze – przemówiłem zimno - nie jesteś zbyt rozgałęziony. - Doczepcie mi kilka wieszaków. Albo jakieś gałęzie, można pozbierać. - Po drugie, powątpiewam w twoją stabilność. Ile czasu wytrzymasz w całkowitym bezruchu, dziesięć minut? Bo tu chodzi o godziny. - I dzieci będą się pod ciebie wczołgiwać, łapać za gałęzie – przypomniała Dominika. - Hm… Mogę ustać, jeśli co piętnaście-dwadzieścia minut podacie mi sznapsa. - Nie jesteś w stanie być sztywny. To by musiała być sztywność pośmiertna. A ty żyjesz. A nawet jeśli zesztywniejesz, to na skutek ścierpnięcia, co skończy się przewróceniem i to z kwikiem i demolką. - Usztywnijcie mnie jakoś – upierał się Cyprian. – Podgipsujcie, podglinujcie, obwiążcie drutem… - A jak wytłumaczymy dzieciom, że cię nie ma przy stole wigilijnym? – spytała Belinda. - No… To może powiedzmy im prawdę. - Nie za bardzo dobry pomysł – zaoponowałem. – Szaweł bardzo martwi się o naszą ekonomię, tydzień temu płakał w nocy. - Naprawdę? – przejęła się Dominika. - Tak – potwierdziła moja żona smutno. – Rano był niewyspany, ale i tak prosił, żeby go zwolnić ze szkoły, żeby mógł przez kilka dni popracować w biedaszybie i nam pomóc. - O Jezu – złożył ręce Cyprian. Nagle wytrzeszczył oczy: - Mamy biedaszyby w Gdyni? To już do tego doszło… - Nie, on chciał jechać na Śląsk autostopem. - No widzisz – Homar zwrócił się z wyrzutem do Cypriana. – Jeśli zostaniesz choinką, Szawełek się załamie. I pewnie ucieknie z domu na Śląsk. - Dobrze, już dobrze – wtrąciłem, by zapobiec serii czarnych wyobrażeń. – Przede wszystkim nie możesz być choinką, bo zamiast podniosłego nastroju i wzruszeń, będziemy mieć komedię. Ktoś chce komedię przy stole świątecznym? Nikt nie chciał. - Zaraz, zaraz – uniósł się w krześle Homar. – Jest opcja ekonomiczna. - Wal – zachęciłem twardo. ,,Opcja ekonomiczna’’ ściśle trafia w moją strefę zainteresowań. - Można… Tylko się nie śmiejcie – zastrzegł brat. - Nikt nie ma nastroju do śmiechu. - Można… - wahał się Homar. – No można… kupić choinkę po świętach. A najlepiej po Nowym Roku. Odebrało nam mowę. - Co ty gadasz – zasapałem. – Jak to po świętach! - Słyszałem, że Rosjanie kupują choinki po świętach, bo wtedy ich ceny spadają nawet do 10%. - Ale po co nam choinka PO świętach?? - Hm… Mogłaby już być na następne… - Daj spokój! – uciął Celsjusz. – Po pierwsze, nic nie wyrówna rozczarowania dzieciarni, a po drugie, KTO z was kwapi się paradować po ulicy z choinką po świętach? Wyjść na takiego porąbańca w oczach ludzi? Lecieć z choinką do domu po świętach? Po Nowym Roku wręcz?... Pomyślą, że ze szpitala ktoś nawiał. Kwapi się ktoś? Okazało się, że nikt się nie kwapił. - Lipa – szepnęła smutno Dominika. - Nie ma mowy o Wigilii bez choinki – zamknąłem definitywnie ,,opcję ekonomiczną’’ Homara. - Cholera, nawaliliśmy – Homar patrzył ponuro na zrezygnowanego Cypriana. – Ja chyba tego nie udźwignę i sam ucieknę na Śląsk. - Jest jeszcze jeden pomysł – odezwał się Celsjusz. Spojrzeliśmy na niego ze słabą nadzieją. - Rozstawić drabinę, co już nadaje odpowiedni kształt. Rozłożystość na dole, wierzchołek na górze. Na to rzucimy ten zielony obrus, którego nie używamy, bo wygląda jak chorągiew saudyjskiej kawalerii. Powycinamy w nim dziury, przetkamy sznurami lampek, obwiesimy gęsto bombkami, dorzucimy kłębki waty szklanej – wyliczał spokojnie. – To, co w środku, czyli falsyfikat, zginie pod dekoracją. I to się uda. Zastanawialiśmy się. Teraz każdy w wyobraźni przyglądał się choince uczynionej z drabiny. Poczułem smutek, bo rzeczywiście w codziennej walce z niedostatkiem wciąż i wciąż improwizujemy, dzieci czasem zbierają te złośliwe cięgi w szkole, no więc choć w święta… Ale nie było pieniędzy na choinkę, a drabina od biedy ratowała sprawę. - No i można wczołgiwać się pod drabinę – zauważył z ulgą Homar. - Ale to chyba nieszczęście przynosi – przypomniał sobie Cyprian, za co zarobił kopnięcie od swojej żony. - Nie można przechodzić pod drabiną – powiedziała z naciskiem. – Czołgać się można. - Oczywiście, kochanie. Czołgać tak. Znowu zapadło milczenie. - No… ostatecznie… - Belinda popatrzyła na mnie wyczekująco. - A skąd lampki? – spytałem beznamiętnie. – Przecież też zostały zmiażdżone. - Lampki zdobędę – rzekł krótko Celsjusz. ,,Zdobędę’’ oznaczało w naszej rodzinie coś nie do końca legalnego, zazwyczaj rabunek bazarowy. Robiliśmy to rzadko, bo afera kryminalna nikomu by nie pomogła, zwłaszcza dzieciom, które i tak miały dość konfrontacji z innych powodów. Ale czasem trzeba było ,,zdobywać’’, by mieć więcej, niż mniej. Ja sam byłem najczęstszym zdobywcą w ostatnim czasie. Z każdego kursu przynosiłem dwa wiadra węgla (co nie oznacza, że rekomendowane techniki ogrzewania stłoczeniowego traciły na znaczeniu). No i to paliwo czasami. Dzieci nic o tym nie wiedzą. Ostatnim punktem honoru rabusia, który chce ocalić dzieci, jest przekazać im niemoralne techniki uzupełnień. To ostateczność. Można je przysposobić, gdy widać już, że nie będą miały innego wyjścia, aby przetrwać, ale nie wcześniej, niż gdy skończą dwanaście-trzynaście lat. Do tego czasu trzeba tylko stymulować ich wrażliwość i uczciwość. To zostawi im świadomość wyboru na resztę życia i zablokuje cynizm. Tak w każdym razie wszyscy uważamy. - Dobra. A bombki? - Bombki ja załatwię – powiedziała moja żona. – Czerberowa z targu oddaje po pięć groszy robaczywe lub zgnite jabłka i gruszki. I pomarańcze. Wystarczy pomalować. Od sąsiadki dostałam lakier do paznokci. Przeterminowany, ale na chodzie. - Dobra – skinąłem głową. – Wata szklana? - Mam jej na kopy w materacu – ujawnił Celsjusz. - Okej. – Przez chwilę patrzyliśmy po sobie z namysłem, jakby nikt nie był pewien, czy zwyciężamy, czy przegrywamy. – Dajemy radę, kochani. Wszystko będzie grało – oświadczyłem trochę wbrew odczuciom. - No pewnie! – podkreśliła z ożywieniem Belinda. – Karp będzie, to już jest super! - W zeszłym roku nie było karpia – wymruczał Homar. – To nie był karp… - Dobra, zamykam awaryjne zebranie – ogłosiłem. – Nie mniej… Kiedy jutro będę biegał za prezentami, wy jeszcze raz pomyślcie nad choinką. Może wpadnie wam do głowy jakiś lepszy pomysł. Tylko do lasu nie jedźcie. Z minami nie ma żartów. Bieganie za prezentami jest dla mnie zawsze dość stresującym zajęciem, tak z racji ograniczonego budżetu, jak i ambicji ustrzelenia prezentów najlepszych z możliwych. Prawie zawsze jednak mam na końcu poczucie satysfakcji, i tym razem też tak było. Wracałem do domu w zamieci. Śnieg walił od rana i nie za bardzo sprzyjało to moim zakupom, za to nastrojowi Wigilii zdecydowanie. Zapowiadał się piękny wieczór. …o ile drabina imitująca choinkę spełni swoją rolę. Miałem mieszane uczucia co do tego i wciąż byłem trochę zły na Homara i Cypriana, nie mniej starałem się przyciągnąć optymistyczne wyobrażenia. A może same przychodziły z racji Wigilii? Ludzie z trudem brnęli, samochody przystawały pod naporem śnieżycy, a widoczność była zabawnie żadna. Ja, podbudowany wypełnieniem niełatwej misji, doszedłem do naszego domu, osobliwej chatki wtłoczonej w śródmiejskie kamienice, krokiem godnym filmowego Robocopa. Już w drzwiach obskoczyły mnie dzieci: moje i brata. Rzecz jasna, nie mogły ujrzeć zakupionych przeze mnie rzeczy, bo podałem je przez okno przybudówki Celsjuszowi. - Tatusiu, mamy choinkę! – zawołał Szaweł. - Jest największa w całym mieście! – zawołała Mania. - Tak? – ściągałem buty zaskoczony. Czy drabinę można tak spreparować, by robiła wrażenie strzelistej sosny?... Przez chwilę tańczyłem z piątką dzieci, co skwitowała śmiechem Belinda. Zawsze ją to bawi – i się nie dziwię. Jeśli wyobrazić sobie czterdziestoletniego człowieka o poważnym, biskupim obliczu, podskakującego pajacykowo w kółku graniastym? Toż sam się z siebie śmieję. Potem dzieci rozbiegły się – co jest sztuką w ciasnawym mieszkaniu – a ja zrobiłem pół kroku i napotkałem objęcia żony. - Wyrobiłeś się? – uśmiechnęła się. - Tak. Celsjusz i Dominika pakują. Powinno być dobrze. - Fajnie, wykąp się szybko, bo czasu mało. Ja już szykuję wieczerzę. - A choinka? Z drabiny? - Nie! – ożywiła się Belinda. - Homar i Cyprian załatwili jakiś wielki świerk! - Co?! A skąd?... - Homar powiedział, że ,,stał samotnie’’. Więc na pewno nie z lasu. - Oby nie z czyjejś posesji… - No co ty – zaniepokoiła się. – Są zadowoleni z siebie, kamień spadł im z serca, mieli poczucie winy. Przed chwilą skończyli ubierać. Sam zobacz. Zobaczyłem i stanąłem jak wryty. To mogła być w istocie najwyższa choinka, jeśli nie w mieście, to w historii naszego domu przynajmniej. Szczyt po prostu wkłuwał się niczym bagnet w sufit. Wkłuwał się pokalem Warki, który przemalowano w jakieś świąteczne esy-floresy. A całość… Czy to istotnie był świerk? Usiłowałem odnaleźć wytężonym wzrokiem choć jedną gałąź, ale drzewo było zwyczajnie przywalone dekoracjami: polakierowane jabłka, gruszki, grejpfruty (co mogło oznaczać chemiczne spacyfikowanie wypełniających je robali), bombki wymiętolone ze starych gazet i skarpet, serpentyny z tychże, pasy od spodni poprószone brokatem (z ulgą odkryłem brak staników), mnóstwo łańcuchów papierowych, serwet, sznurówek, gumek, obrusy, serwety, pocięta w szarfy chorągiew saudyjskiej kawalerii… i doniczki z geranium i paprotką przywiązane linką holowniczą w kilku miejscach, które widocznie wymagały plombowania. Całość wieńczyło obfite oplątanie sznurami lampek, których ilość świadczyła, że Celsjusz podchodzi z szacunkiem do kwestii nastroju świątecznego. By nie rzec: z determinacją. - O Jezus – zauważyłem. - Prawda? – Homar i Cyprian przyszli z kuchni uśmiechnięci od ucha do ucha. Spojrzałem na nich oszołomiony. - Ale co to jest?? - No jak co to jest – wyszczerzył zęby Cyprian. – Picea regale. Świerk królewski. Szaweł nachylił się ku mnie i szepnął: - A dla kogo ten pusty talerz? - Dla samotnego wędrowca, syneczku. - Takiego, co uciekł z Syberii? - Na przykład. - A przyjdzie do nas, tata? - Nigdy nie wiadomo. - Chciałbym, żeby przyszedł. Poczęstowalibyśmy go, pośpiewalibyśmy razem kolędy… Pan Jezus by się ucieszył, prawda? - Na pewno – wzruszyłem się. - Może wyjrzymy przed dom, tatusiu? Może jakiś biedny wędrowiec już idzie? - Oni rzadko przychodzą, syneczku, nie myśl o tym. To taka tradycja, żeby… Pukanie do drzwi było całkiem donośne. Wszyscy odłożyliśmy łyżki i spojrzeliśmy po sobie. - Mikołaj!! – zawołała Mania. Ale to nie był Mikołaj. Otworzywszy drzwi, ujrzałem mężczyznę mniej więcej w moim wieku, uwalonego śniegiem. Wyglądał na znużonego i nawet zrezygnowanego, ale ostatnie, o co bym go posądził, to bezdomność i zabiedzenie. O ucieczce z Syberii nie wspominając. - Wesołych świąt – rzekłem z głupia frant. Popatrzył na mnie smętnie. - Przyjmą państwo samotnego wędrowca? Uniosłem brwi. - Nie mam dokąd pójść. - Proszę… Proszę za mną… - Ruszyłem do pokoju. – Coś się stało? - Nie uwierzy pan. - Mamy samotnego wędrowca – ogłosiłem, bo wszyscy z silnym zdumieniem spojrzeli na nieznajomego. – Dolej barszczu, kochanie – zwróciłem się do Belindy. – I przygotuj dodatkową porcję gu… karpia. Wędrowiec wzruszył się lekko. - Państwo wybaczą – powiedział skrępowany. – Nie jestem bezdomny i mam rodzinę. Ale dziś akurat wypadło pracować, taki grafik. Jestem kierowcą trolejbusu. - Zepsuł się? – zainteresował się Celsjusz. - Niezupełnie. – Kierowca usiadł na wskazanym przeze mnie krześle. – Nie trolejbus. - Czyli? – spojrzałem zaintrygowany. - Nie uwierzy pan – powtórzył. – Jacyś cholerni złodzieje wykopali słup trakcyjny. - Wy… - No ukradli. Kilka metrów stąd, zresztą. I poszło zasilanie. Do domu już nie zdążę, nawet nie ma szans się przedrzeć, a przecież Wigilia w pustym trolejbusie nie ma sensu. Siedziałem w nim kilka godzin, czekając na pomoc i wymarzłem strasznie. To nie ma sensu. - Nie ma – powtórzyłem głucho. - Co za czasy – rzekł Homar dziwnym, chrapliwym głosem. Przesunąłem na niego wzrok i dostrzegłem, że z pewnym zakłopotaniem zerka na choinkę. A ponieważ Cyprian też tak zerkał, zerknąłem i ja. Przeszedł mnie dreszcz. - Imponująca choinka. – Kierowca poszedł za naszymi spojrzeniami. – Co to za drzewo? Teraz na choinkę patrzyli już wszyscy. Wszyscy oprócz Szawła, który z urzeczeniem obserwował samotnego wędrowca. Panowała cisza, jeśli nie liczyć Cichej nocy dochodzącej z Kasprzaka. - Picea regale – wyszeptałem. - Proszę? - Picea regale – chrząknąłem. I mocniejszym głosem dodałem: – Królewski świerk. * Koniec królewski, to jest finis regale! ***

czwartek, 12 grudnia 2013

Videosnajper. Ebenezer żyje!

Bodaj pierwszy w tym roku (wydaje się, że także ostatni) videosnajper dotyczy filmów świątecznych i… i bardzo dobrze, albowiem są to filmy sfery wyjątkowej. Każdy co prawda filmowy gatunek ma swój odrębny i specyficzny klimat, ale to filmy świąteczne są szczególne, tak w swym klimacie, jak w… zasilaniu. Albowiem i taką pożyteczną rolę pełnią. Podczas świąt najważniejsze jest zbliżenie rodzinne i nie wszyscy są skłonni oglądać telewizję, doskonale to rozumiem. Kiedy już jednak ktoś zdecyduje się na seans, przyniesie mu to jedynie pożytek. Pomijając oczywiste ubawienie i zrelaksowanie, filmy świąteczne dają widzowi dwa nieocenione profity. Pierwszym jest wspomniane zasilenie ducha na kolejny rok działań w polu zawodowym, rodzinnym i wszelkim innym. Seans bożonarodzeniowy jest silnym generatorem, ponieważ zawiera w sobie mieszankę scen komicznych ze scenami wzruszającymi – całość pokrzepia więc znacząco. Drugim profitem są refleksje, porcja świeżych, lukrowanych uświadomień. Niby wiemy to wszystko – rodzina i miłość są najważniejsze – ale przecież zapominamy. Na pięć minut albo na pół roku. Człowiek to istota krocząca; wchodzi w obłoki gazowe, kurzowe, mgielne i obraz spraw, licznik wartości, czasem się zacierają. Człowiek jest tak stworzony, że musi być stymulowany. By nie zapomnieć, co jest rzeczywiście najważniejsze. Już samo spotkanie rodzinne, uroczyste celebrowanie, uwalnia czary, jednak z pewnością nikomu nie zaszkodzi dodatkowy stymulator w postaci seansu świątecznego. Dlaczego? Bo mało który gatunek filmowy wstrzeliwuje w widza taką katiuszę endorfiny, jak bożonarodzeniowy film właśnie. Za kolekcjonowanie filmów świątecznych zabrałem się w roku 2009, poniżej przedstawiam wam moje opinie o najlepszych z nich. Acz najpierw rzecz trwożąco-mrożąca: kryterium ocen… *****Film, który wstrząsnął jestestwem Recenzenta. Może nawet zmienił jego życie. A jeśli nie wstrząsnął, to przydał endorfiny przydającej husarskich skrzydeł i buławy hetmana Pioruna-Radziwiłła. Pięć gwiazdek zawsze będzie notą skrajnie subiektywnej miary. Ale też wcale tego nie ukrywamy. Jedno jest pewne: jeśli podzielasz tę królewską notę za dany film, nadajesz na tych samych falach, co Recenzent. Intrygujące i niebezpieczne... ****Film wyborowy, znakomity i unikalny jeśli nie z powodu niepowtarzalnego scenariusza, to z przyczyn wywołanych emocji albo refleksji. Bardzo dobre kino, które ubarwia - a może wzbogaca życie znużonych wyzwaniami Ziemian. Trzeba obejrzeć! Bo będziemy sprawdzać. Osoba przyłapana na zignorowaniu tego emisyjno-odbiorczego obowiązku natychmiast pod pręgierz. A potem na pal. Z pala zaś pod plandekę żuka i karna wywózka na Ganimedes (księżyc Jowisza). ***Film dobry, choć nie powala i do ukłonu dziękczynnego dla twórców nie zachęca. Wszak nie są Rujewitami i nie popisali się dziełem rewolucyjnym. Ale rozrywka nie potrzebuje ambicji na miarę "O obrotach ciał niebieskich"! Warto obejrzeć - bo warto się odprężać i czas umilać. Polecamy. **Jeśli marnować czas, to pytanie w jaki sposób. Bo można na przykład schodzić z karbidówką do studzienki ściekowej i poszukiwać monet średniowiecznych. Albo ujść misyjnie w Bieszczady i oczyszczać je z perzu, rdestu i trampów północnoamerykańskich. Przy czym czynności takie miałyby więcej sensu niż obejrzenie tak ocenionego filmu. Pod rozwagę. *Niektórych heretyków palono, niektórych obwieszano rzymskim sposobem na słupach sieci trakcyjnej, innych uczono pływać kraulem po uprzednim upchnięciu ciała w podomkę ze smoły ostudzonej. Dziś heretyków się nie goni, a oni kręcą filmy. — Płaskie EEG. Obejrzenie tego filmu, ewidentnie martwego już od pierwszych linijek scenariusza, grozi także widzowi zatrzymaniem akcji mózgu, serca i trzustki, którą w ramach "podciągnięcia filmu" będzie się z desperacją zasypywać snickersami bądź kulkami Lindta. Zaprawdę szkoda fal mózgowych. Jedyny pożytek z posiadania kopii filmu, jaki widzę, to wyświetlić go na telebimach w przypadku inwazji Marsjan. Może litościwie (lub ze zniesmaczenia) odwołają podbój i odlecą. No dobra tam. Wszak żartowałem. Płaskie EEG? Przeciw tej katiuszy? Generatorowi?? Mikołajowi?! Jest oczywiste, że filmy świąteczne nie mogą zejść poniżej trzech gwiazdek. Nie mogą i tyle. Przystąpmy zatem do przeglądu…
Grinch. Świąt nie będzie *** USA, Niemcy 2000 Reżyseria: Ron Howard Muzyka: James Horner Obsada: Jim Carrey, Christine Baranski Gdybym miał wziąć na wyspę bezludną pięć filmów świątecznych, Grinch by się nie załapał. Są bowiem filmy, które w serce zapadły mi się głębiej, choć… Choć do Grincha zawsze będę miał specjalny stosunek, oczywisty sentyment. Tak się bowiem złożyło, że pierwszy raz oglądałem ten film pewnej zimy z dziewczyną, która miała zostać moją żoną. I wiadomo, jak to jest. Człowiek ma wtedy odkopane postrzeganie dziecka: elastyczność, życzliwość i zminimalizowane tendencje do krytykanctwa. Co piszę dlatego, by szczerze ujawnić, że trudno ocenić mi Grincha okiem chłodnym. Z tej zrozumiałej przyczyny, że nie tylko film jest baśniowy, ale też w owym czasie baśń rozzłacała się wokół mnie samego. Grinch nie jest jakoś bardzo mocno w moim typie. Ma co prawda formę baśni i jest zabawny, ale duży ciężar położono tu na groteskę, czego w seansie bożonarodzeniowym nie wypatruję aż tak bardzo. Groteskowe są zatem zarówno postacie – Ktosiowe, zdający się być jakimś wymieszaniem ludzi, elfów i skrzatów – jak i zabudowa i funkcjonalność ich miasteczka o nazwie Ktosiowo. A nawet zsynchronizowane reakcje emocjonalne Ktosiów. Przy tym jednak jest całkiem urocza i baśniowa scenografia; Ktosiowo jest osadzone wśród gór i lasów pokrytych śniegiem; rzeczywiście jest tu co kontemplować. Zdecydowanie najbardziej groteskowy jest pokryty zieloną sierścią Grinch, postrach świąt, którymi Ktosiowie całkiem się upajają. Grinch grany przez Jima Carreya musi być naturalnie najbardziej groteskowym elementem filmu, a przy tym tak zabawnym, jak uroczym. Dobra robota.
Mocne strony filmu? Na pewno czołówka. Zawsze zwracam uwagę na czołówkę, to jest decydujący hak holowniczy w kwestii wciągania w klimat filmu. Co dalej: mamy tu narrację Anthony’ego Hopkinsa. Jestem fanem narracji; wniosła ona silny efekt w 300 czy moich ulubionych Gotowych na wszystko. Muzykę robi nie byle kto, bo James Horner. Tak, ten od Braveheart. Złocącą gwiazdką filmu jest urocza dziewczynka (wzruszy was jej piosenka), której przypadnie misja przekonania Grincha do Bożego Narodzenia, i nie mniej trudna misja przekonania Ktosiów do zielonego złodzieja świąt. A właśnie. Oryginalny tytuł jest lepszy i jasno mówi, że Grinch święta ukradł. A czy to zrobił faktycznie? Toż trzeba obejrzeć, żeby się przekonać! Najlepiej w jednym z dwóch wariantów. Albo w towarzystwie kogoś, na którego palcu zabłyśnie wkrótce coś wytopione przez złotnika (to wersja oficjalna, ja podejrzewam, że pierścionki zaręczynowe wytapiają refleksy z serca)… …albo w towarzystwie berbeci. I ten wariant dla filmu Grinch. Świąt nie będzie rekomenduję szczególnie.
Wesołych świąt *** USA 2006 Reżyseria: John Whitesell Muzyka: George S. Clinton Obsada: Danny DeVito, Matthew Broderick i fajne babki: Kristin Davis, Kristin Chenoweth Kłopotliwy sąsiad charakteryzuje się tym, że jest… BARDZO kłopotliwy. Z racji tej, że jest sąsiadem. A nie na przykład takim dostawcą mleka, co pojawia się rzadko, a nawet wcale. I taki tu mamy motyw, dość popularny, lecz zawsze ciekawy, na komedię świąteczną. Poza fajnymi babkami, których w istocie nie brak, bohaterów mamy zasadniczo dwóch. Pierwszy, Steve Finch (Matthew Broderick), to taki ja. Taki tradycjonalista w bamboszach. No taki ja. Lubi raczej upodobane, przyjęte zwyczaje, niż niespodzianki wysadzające mosty porządku i stabilności. Co funkcjonuje do chwili, gdy drugi z kolei bohater, Buddy Hall (Danny DeVito), wprowadza się naprzeciwko, z marszu okazując nietakt i ,,radość życia inaczej’’. Jeśli pierwszy jest człowiekiem spełnionym rodzinnie i zawodowo, to drugi – acz też rodzinnie szczęśliwy – wyraźnie stoi na krawędzi sfrustrowania i szuka jakiejś ,,wielkiej rzeczy’’. W ramach poszukiwania tej rzeczy wpada na pomysł, by dom jego rodziny był widoczny z kosmosu, a w celu tym zaczyna się opętańcze dokładanie do tegoż domu kolejnych sznurów świątecznego oświetlenia. Co okazuje się dramatyczne dla wizji świątecznego ładu Fincha. Wkrótce dochodzi do nieuniknionej wojny podjazdowej między sąsiadami i jest to wojna do reszty zabawna. Muszę pochwalić cwaniacką grę DeVito i ,,obraz pognębienia’’ ze strony Brodericka, którego pamiętam ze świetnego Wolnego dnia Ferrisa Buellera (1986) i który mile zaskoczył mnie trzymaniem formy, nie tylko aktorskiej zresztą. Zabawy dokładają ironiczne dialogi między oponentami, zwłaszcza w fazie, w której nie okazują jeszcze jawnie konfrontacji i z uśmiechami tak serdecznymi, jak sztucznymi (bo intencja jest jak najbardziej złośliwa), rozmawiają w tym stylu: - Ach, te konie… I jak pomysłowo przykleiłeś im taśmą izolacyjną rogi. - Wygląda na to, że renifery nie należą do tutejszej fauny. Przezabawną jest scena z saniami, które wymknęły się spod kontroli, ale arcykąskiem jest zaraz po niej moment, w którym rozebrany (bo uratowany z topieli) Finch budzi się w śpiworze, po czym orientuje się, że towarzyszy mu nie mniej rozebrany Hall. To trzeba zobaczyć! A scena, w której Finch i Hall ze wstrząsem odkrywają, że tancerki, które podziwiali i nawet w gorączce komentowali (,,Kto jest twoim tatuśkiem?!”) są ich córkami, po czym biegną do kościoła, żeby tam… To trzeba zobaczyć. Nie brak naturalnie mnóstwa innych prześmiesznych scen, ale nie będę ich zdradzał tudzież przypominał.
Zatem film jest kapitalną komedią, ale przecież i filmem świątecznym, i nic pod względem klimatu zarzucić mu nie mogę. Akcja toczy się w małym amerykańskim miasteczku, co bardzo lubię, śniegu, jakby z Alaski przywiało, wstawki muzyczne adekwatne do pory i nastroju, w tym najlepsza kolęda amerykańska Jingle Bell Rock. A także dużo wnoszące w atmosferę i ,,grafikę’’ filmu codzienne odsłony kalendarza adwentowego (zbliżenie kamery plus należycie dobrany podkład dźwiękowy daje efekt po amerykańsku. Niby proste, ale…). No i zakończenie, oczywiście. Film świąteczny powinien kończyć się odpalaniem katiusz. A to oznacza specjalność amerykańską – tylko amerykańską? – jaką jest grupowe odśpiewanie kolędy. To amerykańscy filmowcy są specjalistami od krzepiących widza scen, w których tłum ludzi łączy się nagle ciepłem wylanym z serc na skutek mobilizacji i życzliwości tudzież wzruszenia. I nieistotne, że zdawać się to może naiwne. Grunt, że to i piękne, i że za każdym razem daje tchnienie optymizmu. Pyszna zabawa!
Express polarny **** USA 2004 Reżyseria (i po części scenariusz): Robert Zemeckis Obsada: można rzec, że Tom Hanks Express był pierwszym filmem świątecznym, który obejrzałem w Irlandii, i pierwszym, który znalazł się w domowej kolekcji. To bardzo dziwny, a ściślej: bardzo dziwnie znakomity film. Istne kuriozum pomysłu i wykonania. Nie będę się tu wysilał na jakąś dynamiczną kampanię w celu nakłaniania do obejrzenia filmu tych, którzy tego dotąd nie zrobili. Po prostu nie przypuszczam, by tacy byli… W każdym razie niewielu, jak sądzę. Są filmy, do których część dorosłych się zbytnio nie kwapi, lecz trafiają one w progi wraz z dziećmi (owych dorosłych, nie mówię tu o kolędnikach). I tak zapewne jest z Expressem polarnym, filmem animowanym. Animowanym niezwykle, aura przygody i świąt wtłacza w siebie widza od pierwszej do ostatniej minuty i nie ma co tu stawiać oporu. Sceneria jest jedną wielką baśnią, a podkład dźwiękowy, za który odpowiada między innymi mistrz Alan Silvestri (Powrót do przyszłości, Predator, Forrest Gump), podwaja moc tej tę baśni. Nie można nie wspomnieć o tym, że reżyserem jest (zabawne, że reżyseruje się animacją, ale, owszem) nie kto inny jak Zemeckis, który odpowiada za tak głośne afery jak Powrót do przyszłości, Forrest Gump, Cast Away, Kto wrobił królika Rogera, Beowulf… no po prostu kolejny spec od baśni i przygody. Tym razem zbudowanych wokół pociągu, zmierzającego na Biegun Północny, do którego to pociągu zostaje zaproszony chłopiec z utrąconą wiarą w magię świąt… Moim zdaniem film nie ma żadnych wad, gdyby jednak jakiś gnom zaoferował mi sakiewkę guldenów za jedno krytyczne słowo o Expressie, to dałbym się przekupić sromotnie i wytknąłbym głos podłożony Mikołajowi przez polską stronę. Głos ten brzmi zbyt młodo, zbyt mocno i pasuje raczej do kapitana artylerii. Ale jest to zaiste detal, nie spodziewam się też gnoma z ofertą, zatem… nie napisałem tego.
Trzeba uczciwie przyznać, że scenariusz nie jest porywający, ale też ja nie oczekuję porywających scenariuszy przy okazji filmu bożonarodzeniowego. Oczekuję z kolei jak najlepszego połączenia atmosfery, scenerii, muzyki i historii jako takiej. Express polarny jest filmem animowanym, co ustawia go na specyficznym poziomie oceny. Jest filmem pięknym, urzekającym i stymulującym marzenia. Jest bardzo dobrym seansem przygody dla dzieci i rodziców w dzień wigilijny lub następny. Co ciekawe, chwilami mam odczucie smutku, kiedy ten film oglądam. Być może sprawia to Silvestri swoją piękną (!), rabującą serce muzyką, być może to, że oprócz marzeń Express stymuluje wspomnienia... a może odpowiada za to jakiś tajemniczy eter sączący się z filmu. W każdym razie ten smutek jest ulotny i… piękny. Tak jak film. Przypomina mi się, jak w filmie Piotruś Pan mali piraci zaczęli się przekrzykiwać: ,,Ja też wierzę we wróżki!’’. Jestem stary koń, tarpan chyba, ale wzruszają mnie takie rzeczy. W Expressie poruszana jest kwestia wiary w Mikołaja. Ostatnim razem pochylaliśmy się z synem nad klockami Lego rozsypanymi na wykładzinie. Mój syn zdawał się być oderwany od filmu i skupiony na budowaniu. Czy jeszcze wierzy? – myślałem. Przecież któreś święta będą naturalnie ostatnimi dla wiary w Mikołaja, elfy. Zwykła kolej rzeczy, i zdrowa, lecz czy trzeba się spieszyć tym naszym dzieciom tak bardzo, by… - Ja wierzę! – rzekł nagle syn, nie przerywając budowania. Uśmiechnąłem się pod nosem i położyłem kolejny klocek.
Wigilijny show **** USA 1988 Reżyseria: Richard Donner Muzyka: Danny Elfman (podejrzane nazwisko) Obsada: Bill Murray, Robert Mitchum, Bobcat Goldhwait Lata osiemdziesiąte! Dekada dekadzie nierówna i tylko jedna może być kojarzona z kolorowymi kurtkami, optymistycznym pop music i oszołamiającymi świeżością i magią filmów w rodzaju Powrót do przyszłości, E.T. czy Indiana Jones. Gdzieś zawsze jest ten ,,top’’ rozmachu, świeżych pomysłów i twórczego entuzjazmu. 80-te emanują tym wszystkim, co sprawia, że z komedii i filmów przygodowych, a nawet sensacyjnych! (Szklana pułapka, Zabójcza broń) emanuje po prostu radość życia i optymizm. Dziś o emanację optymizmu trudno, bo zmieniła się rzeczywistość, a jej fluidy nie mogą nie przeciekać do kina. Lecz nakręcony w latach 80-tych Wigilijny show ma aurę tej dekady, a ponieważ jest filmem świątecznym, odpręży, pokrzepi i napompuje junackim zapałem usuwania kłód i plam wszelkiego widza swego. Wigilijny show jest kolejną wersją klasycznej Opowieści wigilijnej Karola Dickensa. Oglądałem ich z tuzin i zawsze miałem satysfakcję z seansu. Ta jest jedną z tych rozgrywających się współcześnie, i to w dynamicznej scenerii telewizji. Ponieważ jednak owa telewizja pracuje nad wigilijnym show na podstawie powieści Dickensa (dekoracje, przedstawienie), mamy ciekawe w efekcie przeplatanie aury współczesnej z dziewiętnastowieczną. Wszystkim zaś zarządza dzisiejszy odpowiednik Ebenezera Scrooge’a – szef działu TV Frank Cross. To on jest takim cynicznym kutwą, który w ramach prezentu gwiazdkowego rozdaje głównie ręczniki i który oczekuje, że dla dobra przedstawienia (to jest: oglądalności) mysz pozyska rogi reniferowe dzięki zszywaczowi. W 2003 roku film zajął 5 miejsce w rankingu przeprowadzonym przez brytyjski oddział sklepu Amazon na najlepszy świąteczny film wszech czasów. Może i słusznie, nie wiem. Film jest wyjątkowy w pomyśle i realizacji, ma przy tym ścieżkę dźwiękową z lat 80-tych, co uważam za walor. Jednak dałbym mu trzy gwiazdki. Trzy bardzo dobre gwiazdki dla bardzo dobrze... dobrego filmu. Tyle że gra w nim Bill Murray. A ten aktor wnosi odrębną gwiazdkę w każdy film, do którego go namówią. Są aktorzy, którzy kiksują w słabych filmach, są i tacy, którzy nie kiksują nigdy, a słaby film jedynie podciągają. Jak Bill Murray, człowiek, którego uwielbiam od początku fali video w Polsce.
Bogactwo wyrazu Murraya to chyba rzecz, dla której której nie muszę dodatkowego budować akapitu. Jeśli ktoś z was nie zna jeszcze tego filmu, albo mu się w pamięci zatarł, może śmiało sprawić sobie przyjemność Murrayem-Crossem-Scrooge’m. Akcenty komediowe w filmie są bardzo obfite. Scena w restauracji, kiedy Frank Cross pada ofiarą halucynacji, a obecny przy tym boss Preston Rhinelander okazuje kamienną, co nie znaczy łatwą, powściągliwość (na miarę Roberta Mitchuma, który go gra) - jest sceną arcydoskonałą. Ktokolwiek był smętny i pochmurny przed tym momentem, zostanie zmieciony w narożnik dobrego humoru - co najmniej już dzięki ,,A-haaaaa!’’ wykonanemu (bo tak to trzeba określić: wykonanemu) przez Billa Murraya. Nie będę zdradzał szczegółów. Film należy obejrzeć po prostu już tylko z tej przyczyny, że należy obejrzeć wszystkie filmy Billa Murraya. Dla mnie - Wigilijny Show zajmuje stałe miejsce w top-piątce wigilijnego kina. Nie brakuje i scen uroczych, głaszczących serca marzące lub już tylko wspominające (może zwłaszcza te), a myślę tu przede wszystkim o chwilach, kiedy Cross i jego partnerka (bardzo urocza Wendie Malick w tej roli) okazują sobie uczucia… …a także scen łączących komiczność ze wzruszeniem, jak choćby scena ,,pojednania’’ między Crossem, a Loudermilkiem, pracownikiem wcześniej przezeń wykopsanym (w tej roli zaprawdę rozbrajający Bob Goldhwait, pamiętny kadet Zed z Akademii Policyjnej). Film nie jest przeładowany i przedynamizowany, i nawet zakończenie, które rozgrywa się na ,,gruzach show’’, rozkręca się bez pośpiechu, a przy tym bardzo ciekawie. A potem otrzymujemy to, czego by należało oczekiwać: humor, ciepło, wzruszenie, wzmocnienie, a nawet łzy w oczach Billa Murraya. Ach, ten Murray.
Kevin sam w domu **** USA 1990 Reżyseria: Chris Columbus Muzyka: John Williams (!) Obsada: Macaulay Culkin, Joe Pesci, Daniel Stern, Katherine O’Hara Nie mogę nie uśmiechnąć się pod nosem trochę wilczo, trochę faunio, kiedy piszę o tym filmie. A to z racji tego, że ma on przyklejoną łatkę prześladowcy. Niemałe liczby widzów tu i ówdzie wyrażają krytykę, że Kevin sam w domu jest emitowany za często. To dość rozbrajająca sprawa, jeśli przyznać – a wypada – że film nie tylko nie ma żadnych, absolutnie żadnych wad, a co więcej, jest dziełem zrealizowanym po prostu z totalną perfekcją. Innymi słowy wadą filmu jest to, że jest zbyt dobry, bo to przekłada się na częste emisje. Doszło już do tego, że stacje telewizyjne pod wpływem hejtowania zaczęły pękać i albo ogłaszały, że w danym roku Kevina... nie będzie (co wywołało kontrę zwolenników filmu, TeleTydzień pisał o tysiącach listów wyrażających prośby i oburzenie), albo zachowawczo emitowały jedną z części, albo do reszty bojaźliwie sprezentowały nam Kevina… na początku grudnia. Jak Polsat w tym roku. A ja do piernika powiadam: Kevin... być ma i musi, i basta. A teraz z większą nieco powagą przypomnijmy, co stanowi o jakości, i fenomenie zresztą, tego filmu. No cóż. Wszystko. To jest dzieło doskonałe. Kamera, reżyseria, muzyka… Tę zrobił John Williams (Szczęki, E. T., Gwiezdne Wojny, Indiana Jones), którego uważam za najlepszego kompozytora w historii kina, i chyba nie ja jeden. Muzyka czyni klimat, a w sukurs idą temu tutaj zarówno świąteczna sceneria, jak i… wnętrza domu. To ciekawe, że nawet tapety w domu Kevina, choć nieświąteczne wszak, znakomicie komponują się z dekoracjami i ,,dorzucają się’’ do atmosfery. Obraz jest domu jest przesycony czerwienią i zielenią. Te kolory łączą się raczej zgrzytliwie - ale nie w święta! Wtedy są najpiękniejszą parą małżeńską w świecie barw. Podobnie sceny wieczorne, gdy widać ulicę z domami bogato rozświetlonymi kolorowymi lampkami, a szczególny klimat wnosi kościół i scena w nim. Do kościoła trafi samotny Kevin i tu przyjdzie mu porozmawiać życiowo z sąsiadem, którego uważał za mordercę (bardzo udatny kąsek z makabrycznego humoru). I tak to już jest, że dorośli mogą jak najbardziej wymieniać rady z dziećmi, gdyż ci pierwsi doradzają ze swego doświadczenia, a te drugie z naturalności. A skoro rozmowy życiowe, to i mówi się o tym, że lekko nie jest. Słowa Kevina mogą przynieść zafrapowanie: - Mój kumpel dostał manto, bo podejrzewano, że sypia w piżamie w dinozaury. Ot, życie. Przy rozmowie w kościele słychać piękną kolędę, która płynnie przechodzi w tony Williamsa, gdy położenie się zmienia, rzekłbym, przechodzi w williamszczyznę.
Rola Culkina musi zauroczyć, bo takim dzieckiem nie zauroczyć się po prostu nie da, bez względu na to, w którą to pójdzie stronę później. To jedna z najlepszych ról dziecięcych, jakie widziałem w filmie. A przecież dochodzi jeszcze kapitalny pomysł z chłopcem skazanym nie tylko na samodzielność (z dobrymi i złymi tego stronami), ale i na obronę włości przed Mokrymi Bandytami. I wszystko to w oprawie świąt. Sami złodziejaszkowi są rozbrajający, dobór do tych ról Joe Pesci’ego i Daniela Sterna był strzałem w dziesiątkę. Ale muszę pochwalić jeszcze kogoś. Jestem pod dużym wrażeniem gry i w ogóle aury Katherine O’Hara, która występuje w roli matki Kevina. Bomba! Film jest z roku 1990, lecz wciąż jeszcze emanuje beztroską i optymizmem lat 80. Stanowi potężne zasilenie w generatory odpowiedzialne za nastrój i werwę. A poza tym wszystkim – jest to zabawna i urocza opowieść rodzinna. - W zeszłym roku dostałem siostrę, w tym proszę o plastelinę. I proszę mi obejrzeć Kevina! Bo będę pytał.
Kevin sam w Nowym Jorku **** USA 1992 Reżyseria: Chris Columbus Muzyka: John Williams Obsada: Macaulay Culkin, Joe Pesci, Daniel Stern, Katherine O’Hara Czy wtórność jest wadą sama w sobie? Nigdy tak nie uważałem. Przeciwnie, do ulubionych historii i opowieści wracam chętnie, lubię zarówno dospawanie kolejnych części, jak i remake’i. Jeśli są zrobione dobrze, wtórność wychodzi czysto na zaletę. W gruncie rzeczy chętnie obejrzałbym Kevina samego w Paryżu, ale sęk w tym, że dzieci czasem robią psikusa i dorastają. I zawsze za szybko. W drugiej części akcja toczy się w Nowym Jorku. To ciekawe, że wieżowcowy moloch może mieć klimat, a wszak ma. Dziwne, i pewnie to Hollywood tak nas omamiło filmowymi sztuczkami, lecz prawda jest taka, że ekranowy Nowy Jork MA klimat, a nic nie dowodzi, że i prawdziwy jest go pozbawiony. Zatem atmosferze świątecznej w takim umiejscowieniu też zarzucić nic nie mogę. Zresztą film jest bardzo zabawny, na przykład wyjątkowo trafnie dobrano aktorów do personelu hotelowego. Tej ekipy nie da się nie polubić!
O ile w pierwszej części mieliśmy ,,motyw moralizatorski’’ poprzez rozmowę Kevina z ,,mordercą seryjnym’’ w kościele, o tyle tu tę rolę pełni – równie udanie – spotkanie chłopca z ptaszniczką w Central Parku. Doskonały film świąteczny robi przecież to, o czym pisałem na wstępie – obrzuca widza brokatem i wzmocnienia, i przewartościowania. Bardzo korzystne wymieszanie w przypadku telewizyjnej transfuzji. Kevin sam w Nowym Jorku jest zrealizowany tak perfekcyjnie i budzi tak ciepłe uczucia, że można go sobie powtarzać co roku. Jeśli przy okazji kolejnego seansu zwrócicie specjalną uwagę na muzykę, będziecie zaskoczeni, jak często Williams zmienia motyw muzyczny na odcinku krótkiego czasu, by akcentować istotę kolejnych scen. Przysłuchajcie się – namawiam. To jest wirtuozeria, która omamia widza i ja jestem chętnym takiemu omamianiu. Przy czym nie zabraknie i klasyki, choćby najpiękniejszej kolędy amerykańskiej Jingle Bell Rock. Amerykanie nie przypadkiem są najpotężniejszym producentem filmowym świata, tym owocuje perfekcjonizm i trzeba to zaznaczyć, że wbrew częstym opiniom nie jest on ograniczony do tak zwanego efekciarstwa – ale też dotyczy i klimatu. A to właśnie klimat ogląda się tak oczami, jak i sercem. Czego wszystkim życzę.
Elf **** Reżyseria: Jon Favreau Muzyka: John Debney Obsada: Will Ferrell, James Caan - Najpierw przeszedłem siedem poziomów Lasu Cuksowego, potem przepłynąłem Morze Żelkowe… Aż wreszcie przeszedłem przez Tunel Lincolna. Ktoś to kojarzy? Tak właśnie elf Buddy opowiada o swojej wędrówce z Bieguna Północnego do Nowego Jorku. Elf Buddy udaje się tam, by odszukać swojego ojca, gdy zostaje mu ujawnione, że nie jest w rzeczy samej elfem, lecz podrzutkiem przez elfy wychowanym. A kojarzycie Jamesa Caana, który grał pisarza Paula Sheldona w wyśmienitym thrillerze Misery? No to wyobraźcie sobie minę potentata literatury dziecięcej, granego przez Caana, do którego przychodzi człowiek w dziwnym stroju i podaje się tak za elfa z Bieguna Północnego, jak za jego syna. I tak to się zaczyna. Konia z rzędem temu, kto jest w stanie obejrzeć ten film i nie zaśmiać się co najmniej raz przez każde pięć minut seansu. Jest to możliwe, jak najbardziej, o ile widz ma strukturę ciała (i aparat mimiczny) figury z terakotowej armii cesarza Quin Shi. Albo jeśli ogląda film tyłem do ekranu. W przeciwnym razie nie uwierzę. To naprawdę jeden z najlepszych filmów świątecznych, jakie można obejrzeć. Ubawi do łez i wymości duszyczkę nadzieją w słoneczne jutro. Obowiązkowy seans. Jeśli macie w rodzinie ludzi, którzy tak zesmętnieli, że niewiele im już brak do przeistoczenia się w terakotową figurę, zmuście ich do seansu, podstępem lub terrorem. Ścieżka dźwiękowa jest nieprawdopodobna. Poza muzyką Debneya mamy tu całe multum kolęd, między innymi Jingle Bells czy Santa Claus is Coming to Town. Co urzekło mnie szczególnie, to scenografia. Na początku akcja toczy się w siedzibie Mikołaja na Biegunie i przy tej okazji można podziwiać miasteczko elfickie. Co ciekawe, ono jest inne w każdym filmie świątecznym (Wigilijny Show, Świąteczny sekret, Express polarny itd.) i zawsze zadziwia pomysłowością scenografów. Akurat to w Elfie podoba mi się najbardziej.
Poczucie humoru twórców sięga tak daleko, że nie stronią nawet od wprowadzenia do akcji cokolwiek absurdalnych postaci animowanych, jak choćby bałwana Leona, który wyrzuca: - Mnie zwyczajnie ulepili i zostawili na zimnie. Humor jest absolutnie najwyższych, odtruwająco-uskrzydlających lotów. Dzięki niemu przyswoiłem sobie bardzo pożyteczne pojęcie militarne ,,wojna łaskotkowa’’. Przydaje się w życiu. Kiedy elf Buddy opuszcza swoją nowojorską rodzinę, w liście pożegnalnym dramatycznie pisze: ‘’Wybaczcie, że zrujnowałem wam życie i wsadziłem jedenaście ciasteczek do video’’. W Elfie zawiera się dużo rodzinnego ciepła i eteru człowieczeństwa. Jak wiele innych, i ten amerykański film bożonarodzeniowy zawiera w zakończeniu szczególnie ciepły komponent, czyli publiczne, ba, ogólnonarodowe! odśpiewanie kolędy Santa Claus is Coming to Town (którą mój syn lubi od lat, a ja, naturalnie, również). Moi drodzy. Od pierwszej do ostatniej minuty film wtłacza w widza pozytywne uczucia. Kto nie obejrzy Elfa w tym roku, sporo straci. Howgh!
Witaj, Święty Mikołaju ***** USA 1989 Reżyseria: Jeremiah S. Chechik Muzyka: Angelo Badalamenti (dobra robota!) Obsada: Chevy Chase (!), Beverly D’Angelo (!), Randy Quaid, Juliette Lewis Tak nieprawdopodobnie świetny film mogły przynieść tylko lata 80. Można go oglądać dziesiąty raz, a wciąż emanuje nieusuwalną świeżością i wciąż rozśmiesza do łez. Wyliczenie najzabawniejszych scen nie ma sensu, bo jest ich po prostu nieskończona ilość, wystrzeliwują niczym pociski z karabinu Maxim jedna po drugiej. Co wspanialsze, w ogóle nie niweczy to znakomicie oddanej atmosfery świąt, a nawet nie odcina widza od wzruszeń, dla których sytuacji też nie brakuje. Film cechuje porywający amerykański humor (który uwielbiam), najwyższych lotów ironia, charakterystyczna dla scenariuszy pisanych pod Chevy Chase’a. Niewątpliwie wszyscy znamy i ten film, i pozostałe części z serii o rodzinie Griswoldów. Tym razem Frank Griswold marzy o urządzeniu wyjątkowych świąt dla bliskich. Pierwsze, co rzuca cień zagłady na to pragnienie, to – muszę użyć slangu, który odda sprawę - ,,wjazd rodziny na chatę’’. Rodziny zaprawdę kłopotliwej… A przecież to tylko początek. Jak spiętrzenie, to spiętrzenie. Musi to oczywiście prowadzić do załamania. W dramacie biliśmy za to brawo Michaelowi Douglasowi (znakomity Upadek), w komedii bijemy brawo Chevy Chase’owi. Tak rewelacyjnie upada. Czy jest pożytek z rozpisywania się o prowadzących do załamania incydentach? Nie ma – albo je doskonale pamiętacie, albo zamierzacie odświeżyć je poprzez seans w Wigilię (słusznie). Jako, że jest to film, który zabrałbym na wyspę bezludną, gdybym mógł wziąć tylko jeden, wymienię choć kilka zalet, dzięki którym to przecudne dziełko nigdy nie zatonie w przerębli zapomnienia. W zasadzie nogi podcina już sama fantastyczna czołówka – podcina do fotela, nie do przerębli, ma się rozumieć – bardzo optymistyczny, chwytliwy utwór połączono tu z komiczną animacją. Także i w tym filmie, jak w Wesołych Świąt, atmosferę stymulują odsłony kalendarza adwentowego. Wspomniana ironia ,,chase’owska’’, dam tu jedem przykład. Tuż po wjeździe rodzinnym, po ustaniu rozgardiaszu (chaosu), oszołomieni i raczej wyssani z sił Griswoldowie patrzą ku sobie, po czym Frank (Chase) mówi do żony usilnie zrelaksowanym głosem: - Po to właśnie są święta. – I tym samym tonem dodaje: - Zaparkuję samochody… Przyniosę bagaże… Będę na dworze aż do wiosny.
Scenariusz Johna Hughesa jest tak genialny, że chętnie wysłałbym mu w wyrazie uznania i wdzięczności słoik bigosu i butelkę żuru, gdyby nie obawa o reakcje CIA. Reżyseria również jest majstersztykiem; Chechik dopilnował, by elementy komiczne wycisnąć z wszystkiego, co się da; nawet marszu szefów Griswolda, zmierzających na naradę, nie pokazano w sposób banalny. Postacie występujące w filmie są chwilami niedorzeczne, ale mimo to pozostają żywe, budzące ciepło i sympatię. Jeśli koniecznie mam wymienić jakąś scenę jako arcykąsek, to jest to akcja na strychu, gdzie Clark Griswold zostaje zatrzaśnięty - i przezabawnie, i naprawdę wzruszająco, w dechę!. I chyba na tyle wystarczy, bo czego jak czego, ale obejrzenia tego filmu na pewno namawiać nie trzeba… Mnie też nikt namawiać nie musi. Serio. Mało tego. Co prawda za najlepszy film świąteczny w historii kina ,,z przyczyn obiektywnych’’ uznaję ten opisany poniżej, to jednak właśnie Witaj, święty Mikołaju zabrałbym na wyspę bezludną, gdyby miał to być tylko jeden film. Dlaczego? Ze względu na optymizująco-dynamizującą aurę lat 80. Ze względu na Chevy Chase’a, który pozostaje moim najbardziej ulubionym komikiem od ponad dwudziestu lat. Ze względu na Beverly D’Angelo, którą uważam za najbardziej kobiecą aktorkę w historii kina teraz i zawsze. Ach, ta Beverly.
Opowieść wigilijna ***** Wielka Brytania 1970 Reżyseria: Ronald Neame Muzyka: Leslie Bricisse i inni Obsada: Albert Finney, Alec Guiness Do obejrzenia tego filmu będę namawiał wszystkich, którzy poszukują seansu nie tylko w klimacie świąt Bożego Narodzenia, ale i w stylu klasycznym, a przez to urzekającym, z silnym duchem wartościowania spraw. Lecz nade wszystko jest to baśń wychodząca spod śniegu, opowieść wigilijna zrodzona w wyobraźni mistrza Karola Dickensa. A jeśli wziąć pod uwagę to, co dotąd napisałem, i to, co napiszę dalej, muszę uznać tę ekranizację za najlepszy film świąteczny, jaki kiedykolwiek widziałem. Na jego ocenę wpływa mnogość cech, począwszy od tego, że jest stary. Jest nakręcony na przełomie lat 60. I 70., co sprawia, że ma ,,wizualną jakość zabytku’’, po prostu dokłada wyobraźni złudzenia, że istotnie wkraczamy w świat z przeszłości. Jest to silna broń starych filmów, szczególnie, myślę, takich, które stanowią historie świąteczne, przygodowe (piraci, muszkieterowie) czy klasyczno-kryminalne (Sherlock Holmes). Te filmy nie umrą, nie dadzą się pogrzebać, ich czar pozostanie wieczny. Skoro klasyczna opowieść i produkcja z roku 1970, to i czołówka adekwatna: stylowe rysunki dają przedsmak tego, co nas czeka przez 113 minut. Moi drodzy, jest pysznie. Dekoracje, zabudowa dziewiętnastowiecznego Londynu, te klasyczne okna, wnętrza budynków, kostiumy, postacie przemykające ulicami – można obejrzeć film dziesięć razy, a wciąż będzie sporo do odkrycia chłonnym rarytasów okiem. Fantastyczna scenografia! Nie przypominam sobie lepszej.
Proszę się też nie martwić o efekty specjalne. Film ma ponad 40 lat, ale efekty znakomicie się zakonserwowały, jeśli zważyć charakter opowieści i ogólny klimat. Za kolejną siłę dźwigającą prestiż filmu trzeba uznać Alberta Finneya. Widziałem tuzin wersji Ebenezera Scrooge’a, ale ten jest wprost genialny i oczywiście najlepszy. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby CD z tą ekranizacją zamówił dogrobowo Karol Dickens. Finney jest w swojej roli fenomenalny, ponieważ jego Scrooge jest okropny, wredny, odpychający, ale zarazem zabawny i rozczulający. Wprost oczu nie można oderwać przy niektórych scenach. A teraz o rzeczy dziwnej. Film jest musicalem. Dlaczego dziwnej? Bo ja nie znoszę musicali. Od dziecka. Od dziecka ja i brat nie mogliśmy pojąć, jak można filmy dla dzieci roznudzać wtyczkami-piosenkami. Zamiast konkretów, akcji, dialogów rzeczywistych, życiowych – piosenki?? Toż to dla dziewczynek w podartych podkolanówkach! Teraz podobny pogląd wyraża mój syn (nigdy mu niczego nie sugerowałem w tej kwestii, jak każdy rodzic, chciałem, by lubił piosenki i sam śpiewał, w ramach uwrażliwiania i rozweselania duszy). No więc nie lubię musicali zasadniczo i generalnie (wyjąwszy pewne filmy z lat 50., ale to kwestia klimatu dekady i owych filmów). A jednak z miejsca Opowieść wigilijna wmiotła mnie na szuflę zauroczenia, jakbym był grudą śniegu. To nieprawdopodobne – i rozbrajające, i fantastyczne – ale każda jedna piosenka tego filmu jest chwytliwa, urocza, i wsącza się w duszę człowieka nie ceregieląc się z próbami oporu. Czy we mnie tkwi wewnętrzna dziewczynka w podartych podkolanówkach? A piosenek nawet nie próbujcie zliczyć. Jedna po drugiej zlatują się niczym gawrony do ziaren. Są tak świetnie skomponowane, że człowiek przyłapuje się na odruchu śpiewania, a co najmniej na ,,roztańcowaniu wewnętrznym’’ dziewczynki w podartych podkolanówkach, i to nawet wtedy, kiedy Ebenezer Scrooge śpiewa I hate people (Nienawidzę ludzi)!... Bo nawet ta piosenka brzmi… optymistycznie i krzepiąco. Piosenki te – i inne – ładują radość życia. To oczywiście dokłada potężny ładunek do wartości i nieśmiertelności tego, jak się domyślam, kultowego u Brytyjczyków filmu. Ale jedna piosenka jest smutna, przenika serce i kościec wrażliwego widza. Zwłaszcza takiego, który coś już w życiu przeszedł który robi rachunki, na przykład z tego powodu, że gdzieś coś tam przeciekło przez palce… a może nie musiało... Odpychający łotr i kutwa Scrooge stanie się kimś, kogo natychmiast pożałujecie, kiedy zacznie śpiewać. Mnie ten drań rozkleja za każdym razem. Niech go licho!... Przy piosence Thank you very much ubawi się każdy z was. Nie może być inaczej, gdy Scrooge dołącza (dzięki Duchowi Świąt Przyszłych, jako martwy) do tłumu na ulicy, nieświadom, że jest niewidzialnym, a radość ludzi dotyczy jego śmierci. Kapitalnie rozegrane. Nie mniej poprawia humor piosenka I like life – albowiem to właśnie tą piosenką Duch Obecnych Świąt będzie próbował tchnąć w Scrooge’a radość życia. Wychodzi to przekomicznie, a i uroczo nie mniej. Co tu mówić, kibicujemy nieszczęśnikowi. Zakończenie jest arcydoskonałe. Euforia nawróconego Scrooge’a NIE MOŻE nie udzielić się widzowi, rozbawienie – spore - przeplecie się ze wzruszeniem (motyw jednania rodziny, szczególnie w aurze świąt, porusza jak mało co). Ujrzeć miny rzeźnika i sprzedawcy zabawek, gdy Scrooge robi u nich zakupy - bezcenne. Ach, gdybyż to jeszcze można było wskoczyć w ten tłum roztańczony, rozśpiewany, rozendorfizowany… Nie można zaprawdę wykluczyć, że ta ekranizacja stanowi termofor Dickensowi, kiedy zimowe szrony obejmują jego miejsce spoczynku.

sobota, 29 czerwca 2013

Bałtyzowany rekin czyli poradnik plażowicza

Pomysłów i preferencji na spędzenie wakacji tyle, co ludzi. Jedni w góry, inni w chmury – pobzykując moskitowo motolotniami – kolejni zwiedzają Pendżab, Kaszmir lub inne Laos. A jest i grupa morska, i ja do niej należę. Do frakcji zresztą bałtyckiej, bo Bałtyk jest od jakichś 436 lat moim lojalnym re-generatorem mocy i nastroju. I witalności. I takich tam. Ponieważ plażowanie dostarcza mnóstwa przyjemności, ale też i kilku niebezpieczeństw, czuję się powołany (przez siły odgórne) do udostępnienia moim rodakom z frakcji bałtyckiej małego poradnika-niezbędnika – który pomoże im uniknąć niepotrzebnych potknięć na skórce bananowej tudzież tubce z oliwką. A propos oliwki czy kremu do opalania – nadbałtom tegorocznym sugeruję medytację nad nabytym kosmetykiem, jakoby ochronnym i podjęcie decyzji, czy istotnie chcą chronić się przed promieniami słońca przy pomocy oxybenzonu tudzież innych zawartych w składzie dobrodziejstw. Ja z tym skończyłem i w tym sezonie wychodzę w wydmy nasze słowiańskie z olejkiem kokosowym. Zawierającym, co ciekawe, olej kokosowy. A nie zawierającym parabenów. Zanim poprowadzę Was na plażę, poświęćmy kilka zdań kwaterom. Osobiście preferuję mniejsze miejscowości, co nie znaczy, że moje urlopowe odprężenie zakłóci gwar spacerujących uliczkami grup letniczych, tak samo nie przeszkadza mi objaw życia na plaży. Jest to w gruncie rzeczy dzielenie endorfiny, na którą wszyscy razem harowaliśmy rzetelnie miesiącami. Poza tym wakacje zmieniają ludzi – nabierają luzu i humoru, co skutkuje co prawda nietrwałymi, acz przecież bardzo pozytywnymi znajomościami. Przytrafiały mi się znajomości trzy-pięciodniowe, ograniczone do plaży. Co było sympatyczne. Wracając do kwater. Popieram najwygodniejszą lokalizację, bo jeśli się jedzie nad morze, to przecież nie po to, aby maszerować z pokoju na plażę (i odwrotnie) 45 minut. Cztery razy dziennie. A bombajskie riksze nie są oczywiste we wszystkich polskich kurortach. Dobre położenie jest istotne. Rozkładasz koc i nagle odkrywasz, że zapomniałeś tego olejku z parabenem. I wtedy, zamiast zwijać majdan i maszerować do kwater, wyciągasz ramię cokolwiek szympansio, aż przez uchylone okno w wynajętym pokoju sięgasz po olejek. Może zrobić to potężne wrażenie na plażowiczach-sąsiadach, którym przypadły kwatery bardziej oddalone. Sfrustrowani mogą być zwłaszcza tacy, którzy ze swoich pensjonatów zmuszeni są drałować na plażę dwa-trzy dni (co jest trochę kłopotliwe, zważywszy pogodową niestałość). Nie szydź z takich nieboraków, nie chichocz jak upojony arlekin, pociesz dobrym słowem, wysmaruj plecy oxybenzonem. Życzliwość to pierwsze prawo urlopowicza. Dobre położenie. Takie na ,,ramię szympansa’’. Sam sprawiłem sobie takie w tym roku. Wszelkie obliczone w sztabie mojej drużyny ruchy – ku plaży, do pizzerii, rybiarni, oscypkarni, wszelkiej smażalni, gofrarni, na plac gier i zabaw – założone są na czas 5-15 minut. Jeśli jednak przypadnie Tobie pensjonat oddalony od wód bałtyckich o 45 minut lub dwa dni marszu (zamiennie: draługi), nie pomstuj, bo wszelkie negatywne emocje są latem kompletnym marnotrawieniem tej unikanej przestrzeni regeneracyjno-endorfizującej! Spójrz na to z humorem, delektuj się jodem, aromatem sosnowym lub opalonymi łydkami mijanych rodaków/rodaczek, co wszak stanowi widok estetyczny i przyjemny. Można się zresztą spodziewać, że właściciele pensjonatów bardziej oddalonych od plaży czynią zabiegi rekompensujące. Pierwsze, co uderza, to zabieg architektoniczny. W miejscowości, w której się regularnie bałtyzuję, kwatery najbliższe plaży mogą się kojarzyć z… owszem, kwaterami, ale raczej postawionymi żołnierzom Bolesława Krzywoustego w 1115-tym. Im dalej, tym mniej krzywouście jednak. Robi się raczej ekskluzywnie. I przybywa atrakcji ,,wewnętrznych’’ – placów zabaw, basenów, parkingów na sanosy, liazy i scanie. Obserwuję nieskończony proces rozbudowy pensjonatów. Przy tych najnowszych zupełnie nie można się zorientować, że wymierzone są w urlop morski. Nawet jodu już nie staje. Rodzi się pytanie, co zmuszeni będą zaoferować właściciele kwater nadmorskich, którym się ,,zajdzie’’ pod Bydgoszcz. O czym zapewne niedługo się przekonamy. Kultura wewnątrzpensjonacka obowiązuje. Nie tup jak gnu spłoszone widokiem tropikalnego kasku na głowie brytyjskiego geografa. Nie krzycz – chyba że z miłości. Krzyki z miłości są usprawiedliwione na wczasach. Bo gdzie, cholera? W biurze, szkole, bloku?... Pamiętam kwatery kołobrzeskie w 2003, gdzie przybywszy z partnerką, zastaliśmy dziwną parę. Milczący posępnie, jakoś wakacyjnie nieżyczliwi (albo życzliwi niewakacyjnie), ciągle zamknięci w pokoju, w łazience, w ciszy pasującej polom po bitwie jazdy z pikinierami… ,,Mordercy seryjni’’ – szybko stwierdziliśmy. Pojawił się cień grozy, acz tylko na chwilę. Morderców seryjnych zneutralizowaliśmy krzykami miłości. To zawsze działa. Acz w 2010 wczasowicze z pokoju naprzeciw pachnieli nam swingersami. Tu oszczędziliśmy krzyków miłości, nie prowokowaliśmy. Grunt to wyczucie sytuacji. Polacy w kurortach nadbałtyckich nabierają takiego luzu, że w sumie ich dorosły płaszcz obumiera i schodzi jak skóra z węża spragnionego odnowy. Jeśli spacerując uliczkami kurortu dostrzeżesz stosy porzuconych skór wężowych, nie popadaj w trwogę, nie panikuj, nie wzywaj zoologów! Sam zrzuć swoją wężowiznę, wypuść wewnętrzne dziecko. Osobiście widziałem dorosłą kobietę bujającą się na huśtawce z wybitnym wyrazem błogostanu. Widziałem rozpromienionego sobowtóra Łukaszenki - lub jego samego. Widziałem błogostany statecznych ojców i dziadków wznoszących urzekające budowle z piasku. Sam co roku buduję z synem fort przecimorski. Zawsze przegrywamy, ale z charakterem, tak po termopilsku. W 2003 zbudowałem warszawę-kabrio i aligatora wielkiego jak on sam. Tak działa bałtyzacja. Nie wyśmiewaj ,,dziwaków’’, których spotykasz – dziel z nimi wyzwolenie radości! Pamiętaj, że będzie Ci brakowało tego, gdy przyjdzie październik i będziesz poruszać się w tłumie ludzi usztywnionych wężową skórą zasad i obowiązków. I jeszcze trochę kindersztuby. Pamiątkarstwo jest odruchem ludzkim. Jeśli spodobał Ci się kubek z kuchni pensjonatu, jeśli już w istocie MUSISZ go świsnąć, bo to ,,ten jedyny’’, no dobra, pakuj – ale zastąp uczciwie innym, kupionym (lub spamiątkowanym na zeszłorocznych kwaterach). Rotacja musi trwać, tak jak wymiana energii pozytywnej, wczasowej. Dobra, idziemy na plażę. To jest motopompa naszych wakacji, jakby nie było. I cóż? Ano wracamy do kwestii lokalizacji. Czy chcemy być bardzo czy nie bardzo oddaleni od: - wyjścia - lokalu z chłodnym: chłodnikiem, mirindą, piwem… - pasa wody? Pod tym kątem należy rozważyć sprawę, zanim koce się rozłoży i wbije kołki parawanowe. Ja lubię politykę ,,ramienia szympansiego’’, więc lokuję się tak, by mieć blisko do wyjścia - bo wychodząc na pauzę obiadowo-kawową zostawiam ,,obóz’’ pod opieką sąsiadów-plażowiczów (pierwsze prawo urlopowe – życzliwość!), oszczędzając sobie fatygi. A oszczędzanie sobie fatyg sprzyja regeneracji nerwowo-mięśniowej. Stwierdził to Arystoteles. A jeśli nie on, to Archimedes. Archidiecezjusz to już na pewno. Uwaga! ,,Szympansie ramię’’ ma też wady. Jeśli usadowisz się blisko wejścia na plażę, będą Tobie towarzyszyć nieskończone kolumny jeńcó.. znaczy, do-plażowiczów i wy-plażowiczów, a także letników uderzających po linii prostej z wejścia od razu do wody. Ludziom wrażliwym w kwestii ,,pobliskich ruchów’’ sugeruję jednak oddalenie się od wyjść, gdzieś pod wydmy. Można pomyśleć i o zasiekach, to jest stworzeniu ochronnych linii-mażinotek z 2-3 parawanów. Lub z dziesięciu, co jednak grozi utratą orientacji i atakiem ,,lęku labiryntowego’’. Taki nie grozi mnie, bo lubię towarzystwo, a mała podtrójmiejska miejscowość to przecież nie Acapulco mimo wszystko... Poza tym miło się obserwuje i wymienia energię z Polakami wczasowymi, no a rotacjum Słowianek w pasie nadmorskim… No toż widok przyjemny i estetyczny. A może któraś poprosi o wbicie kołka parawanu?... Albo pleców wysmarowanie (para… no, już nieważne, czym!) – i wtedy patrz: prawo pierwsze. Jednak mimo wszystko kontakty wczasowe są jedynie pobocznym bonusem – koncentruj się, urlopowiczu na chłonięciu bezmiaru morza i nieba, zapachu lata, pozwól sobie na żywiczny bezruch chrząszcza – tym samym gromadzisz niczym zmyślny generał armię na kolejną swą zawodową kampanię. Siły będą Ci potrzebne. Jeśli nie podzielasz chęci innych do dynamicznych wędrówek po muzeach, angkorskich reliktach czy Karkonoszach – nie miej wyrzutów. Laba regeneruje. Potem ciało aż prosi się o aktywność. Pamiętasz wczasy w PRL? Spokojne, leniwe, rodzinne kontemplowanie, jadłodajnie, gry planszowe, spacery bez celu, bo wszak celem samym w sobie to one były? Pamiętasz ten spokój, brak dynamizmu, brak MUSU, by się czymś stymulować, coś oczami chłonąć-że-wow?... Zdziczono nas i wpuszczono w bieg gnu! Zwolnij, odetnij się od bodźców, od atrakcji. Chłoń po prostu labę! Przyrodę i bliskich. Po PRL-owsku. Kiedy kolega w biurze zacznie Ci krzyczeć we wrześniu: - Helołłł! Byłem w Tokio i Antwerpii, skakałem z Golden Gate na bungee, widziałem Abrahama Lincolna i Lwa Tołstoja! A TY??? - A ja odpocząłem – odpowiesz dobrotliwie. Laba nie tylko sprzyja regeneracji nerwów i duszy. Ona też popiera refleksje i przetasowanie wartości, w przeciwieństwie do pędu za bodźcami. Masz skromne, ciche wakacje? Brawo! Skorzystasz, stworzysz nową armię na cały rok. Pod oddalone wydmy wybierają się także plażowicze skłonni do większego obnażenia. Wobec dostępnej technologii i tendencji ,,obserwacyjnych’’ nie gwarantuje to ocalenia stref intymnych przed oczami łowieckiej rzeszy; obnażona wczasowiczka musi się liczyć z tym, że jeszcze wieczorem tego samego dnia będzie wysoce popularną odsłoną na YouTube. Co wszak dotyczy tak samo solariów, w których montuje się ukryte kamery. Przyznam tutaj szczerze, że nie bardzo rozumiem tę usilność w opaleniu całego ciała (w solarium, ekshibicjonizm w okolicznościach przyrody ma jednak mocniejsze podłoże), co jakoby ma być bardziej sexy… Ja twierdzę, że jeśli oczom mężczyzny objawi się naga kobieta, przy czym jej strefy ,,silnego obwarowania’’ będą odstająco białe, to w /pod/świadomości zdobywcy pojawi się ekscytujący komunikat: ,,Oto dostępuję obszarów dotąd ściśle chronionych i niezdobytych’’. Moim ulubionym stylem plażowania jest etapowe przechodzenie z trybu smażalnia do trybu bałtyzacja. Po ugrzaniu ciała, pochłonięciu kosmicznej dawki słonecznej endorfiny, chłodzę się (zwolennicy zupy adriatyckiej powiedzieliby: mrożę się, phi!) w morzu naszym polskim. Co ciekawe: chłodzenie to powoduje wydzielenie kolejnej dawki endorfiny. Etap bałtyzacji nie musi ograniczać się do podskoków na głębokości pół metra i okrzyków ,,hopla!’’. Jeśli tak będziesz robić, a do tego preferujesz tradycyjny kostium okołocielesny pasiasty, możesz wzbudzić zamieszanie i podejrzenia psychiatryczne. Na upartego możesz krążyć wokół atrakcyjnych rodaków-pływaków i proponować to wysmarowanie pleców lub wbicie kołka. Niestety, ryzyko jest wysokie. Po pierwsze: jeśli sugerujesz się pięknem głowy, możesz zostać silnie zaskoczony resztą upatrzonego ciała, które wynurzy się po twoim zaproszeniu. Piękna głowa nie gwarantuje pięknego kadłuba. Więc ostrożnie. No i co innego proponowanie wbicia kołka na piasku, przy parawanie – który jest widoczny dla oka, zatem natychmiast kojarzony – a co innego w wodzie, gdzie myśl o tym, że chodzi Tobie o parawan A NIE O COŚ INNEGO, może przyjść zaczepionej osobie nie tak znowu prędko. Co jeszcze można robić w wodzie? No cóż, można grać w piłkę. Zawsze wychodzi to marnie i obserwuję szybkie zamieranie entuzjazmu. Piłka wszak od wody nie odbija się zbyt dobrze, raczej osiada, daje się też unosić w niepożądanym kierunku. A i zrywność graczy, w pogoni za piłką, jest średnia. Dlatego piłkarzy w Bałtyku nie spotyka się zbyt wielu. Natomiast roi się od operatorów pojazdów gumowych typu orki, delfiny czy tradycyjne materace. Dmuchane orki też nudzą się szybko, tak dzieciom, jak dorosłym. To takie wydanie 70-150 złotych na godzinę czy dwie. Czasem na pięć minut. Nie dramatyzowałbym jednak. Moim skromnym, acz wczasowniczo-subiektywnym zdaniem, prawidła ekonomiczne w czasie wakacji mają inną specyfikę i wszelkie fanaberie dorzucające drew do ognia serotonicznego są usprawiedliwione, a wręcz wskazane. Niczego sobie, wczasowiczu bałtycki, nie wyrzucaj! O materacu powiem nieco więcej. Coś jest w materacu, jakiś fenomen oczywisty. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze coś działo się z materacami. Ludzie albo na nich spali, albo pływali – często to łącząc z różnymi skutkami – kradli je, skakali z nich, uciekali do Szwecji lub innego Laos. Widuję ludzi podejrzanie wtulających się w materace, oddających im pieszczoty. Coś jest w tych materacach, dalibóg… Myślę, że samotny rejs na materacu, poddanie się jego kołysaniu i dryfowi, oddaje jakąś namiastkę wymarzonej podróży kosmicznej tudzież eksterioryzacji. Ja sam pamiętam rejsy materacem po jeziorze z moim psem w latach 90. Nie narzekał. Może też marzył o podróży kosmicznej. Co do jakości – to wszyscy wiemy. Dobre czasy PRL minęły. Kojarzysz go z bublami?! Śmieszne. PRL-owskie materace mogły przetrwać 10-20 sezonów i być użyte przez czerwone berety w ramach desantów. Dzisiejsze materace to jednorazówki. Od biedy przeciągną sezon, ale i tak grozi Ci eksplozja-niespodzianka w powodów termicznych, fabrycznych i wszelkich innych. W wypadku eksplozji przyjmij to jako atrakcję, żart posejdonowy. Zachowaj fason, jako i ja zachowałem, gdy w 2001, w centrum Opola, naprzeciw autobusu pełnego gapiów, zarwało się pode mną krzesełko wędkarskie. Materac to czysty relaks, ale odnotowuje się przypadki zapędzonych rekinów w rewir bałtycki. Sugeruję podczepić do materaca kilka drobiazgów: żerdź do odtrącania zalotów rekina, toporek, paralizator, halogen, masę mączno-drożdżową w misce dla neutralizacji paszczy, zaś w przypadku większych zasobów finansowych i dojść militarnych - dwie, trzy bomby głębinowe dla ogłuszenia natręta. Można by niby pomyśleć o moździerzu umocowanym do pokładu, ale przy dzisiejszej produkcji szajsu nawet nieostrożny ruch wąsem może przebić materac, co dopiero żelastwo. Jeśli uzbrojenie materaca przerasta Twoje możliwości aprowizacji, pozostaje pokrzepiać się raportami, które mówią, że liczba Polaków zjedzonych w Bałtyku przez rekiny jest całkiem niewysoka. A poza tym… Materac to świetny środek do ,,przypadkowego’’ zderzenia z upatrzoną osobą… Może to być ,,eksplozja inaczej’’. Nigdy nie wiadomo. Wakacje to jest zupełnie nieobliczalne zjawisko, jak się wydaje. Coś jest w tych materacach, mówię Wam… Obserwujcie materace i ich operatorów. Reasumując. Szanowny nadbałcie! Kubek – wymienić można. Nie buchnąć. Skonsultuj ulotkę olejku, ale nie z farmaceutą. Lepiej bliżej niż dalej. Szympansie Ramię, tak jest. Na plaży lepiej przy wejściu, jeśli nie chcesz z powodu przerwy obiadowej dźwigać majdanu cztery razy zamiast dwa. Ani błądzić potem pół godziny, bo ,,gdzie do cholery jest nasz parawan?!'' Nie za daleko od wody – przyjechałeś nad morze i ono Cię wzywa. Częstuje minerałami i energią planety. Ale i nie za blisko. Dzieci biegają, skaczą, chlapią. Mają prawo. Raczej dołącz. Choć niekoniecznie w pasiastym kostiumie atlety. Łap za materac. Dryfuj (do boi). Życzę eksplozji. Serotonicznej. ;-)

czwartek, 27 czerwca 2013

Blokersi, joł, joł

Blokersi mają klawe życie i chcę tu zaznaczyć z politowaniem, acz i pobłażliwą wyrozumiałością, że Wy, mieszkańcy willi, bungalowów, pałacyków radziwiłłowskich, bunkrów antyjądrowych - nie wiecie, co tracicie, unikając życia w bloku. 
A że strata jest poważna, niech zaświadczy poniższy przykład z jednego dnia w życiu bohatera-blokersa.

 

King-boxing

 
No dobra. Jako mięsożerca miałem przed sobą całkiem niełatwe zadanie: ugościć Adelę ciepłym posiłkiem, który mięsa nie zawiera.
Ani nabiału. Bo Adela była weganką.
W dodatku to miała być jej pierwsza wizyta w moim mieszkaniu, w bloku dwupiętrowym przy ulicy Mikrobiego, bohatera węgierskich może nie powstań, ale za to śmiesznych kreskówek.
Po pierwszej wizycie obiecywałem sobie wiele. Na przykład pierwsze pocałunki. Ważna rzecz. Co prawda Adela zastrzegła się, że pierwszy całus mogę otrzymać po przejściu ,,na co najmniej już wegetarianizm’’, ale cóż… Wierzyłem w swoją hormonalną ofensywność i zmysł oskrzydlania przeciwnika.
Szczególnie rozbrojonego tym, co miałem zamiar ugotować. Poszedłem w ciemno, bez przepisów, bez szperania po wegańskich poradnikach. Po prostu: przygotowałem makaron wegański, a dla nadania mu smaku i słodyczy cynamon i masło sezamowe z agawą.
I czekałem. Adeli spodziewałem się o 4.00, ale że byłem w pełni gotowości już o 2.00, musiałem czymś wypełnić luki. Nie tylko te, które pojawiały się w systemie nerwowym, także te żołądkowe.
Możliwe zresztą, że to się łączyło.
W każdym razie między 2.00, a 3.00 zjadłem siedem nóżek kurczęcych piekarnika, odczuwając tak przyjemność, jak zaskakujące poczucie winy.
Zasadniczo jednak panowała doskonała aura i byłem dobrej myśli. Z radia leciało Mówili na nią słońce Roberta Rozmusa, a co ważniejsze, samo słońce, ten boski, nieskończony generator, wpadało do mojej kawalerki wszelkimi możliwymi drogami. Co chwilę wyglądałem przez okno wychodzące z pokoju na parking i alejki stanowiące osiedlowe serce, wtłoczone między małe, pastelowo malowane bloki. Było sielankowo, gorąco i w sumie typowo: oto mój nieco młodszy kolega Gupłosz nachylał się nad wózkiem, w którym woził córeczkę i robiąc minę pełną zgrozy wołał:
- It’s alive! It’s alive!
Czasem w wózku zamiast córki wożona była jedna z jej lalek, ale żart był wtedy kontynuowany w niezmienionej formie. Takie to poczucie humoru miał Gupłosz, z którym dobre piętnaście lat grałem w osiedlową piłkę, zanim się ,,rozeszło’’ z przyczyn rodzinnych, zawodowych… Ot, życie.
Spomiędzy brzóz wyłonił się Brumczyk, pięćdziesięcioletni rzeźnik o kształtach długo pęczniejącego w Bałtyku topielca. I twarzy zresztą.
Brumczyk znany był w bloku jako człowiek-pułapka. Nie posiadając garażu, trzymał swojego Simsona w piwnicy. Sprowadzał go w dół sam, ale do wyprowadzenia motocykla potrzebował już naturalnie wsparcia. I na tym polegała pułapka – wprost czyhał na kogokolwiek, by poprosić o pomoc, a kto by odmówił człowiekowi tej masy i urody? Zwłaszcza, że groziło to przybyciem ,,niewidzianej ręki’’ drapiącej lakier na masce samochodu, przebijającej dętki i takie tam.
Fakt faktem, gdy się z Brumczykiem dobrze żyło, pomagało w wytaszczaniu motocykla po desce ułożonej na piwnicznych schodach, był to wówczas druh do rany przyłóż.
Gorzej, że druh całkiem sprytny; przy wyciąganiu Simsona co prawda chwytał za kierownicę, chyba jednak głównie w tym celu, by ,,trzymać kurs’’, bo ja, pchając maszynę z tyłu, za każdym razem miałem przykre wrażenie, że dobre 80% walki z ciężarem przypada na mnie. Pozostaje też frapującym, że niepozorny niby motocykl Simpson w sytuacji pchania go po desce w górę nabiera masy czołgu T-72.
Brumczyk krążył i czyhał, ale ponieważ słabo mu szło, znów wtopił się w brzozy.
Nietypowym był z kolei widok legendarnego cokolwiek autobusu na parkingu. Niebieskiego koloru san H100A! Mały autobus z przełomu lat 70. i 80., który kiedyś widziałem na zdjęciu w albumie rodziców. Nazywali go z humorem ,,brzyduką’’, choć chyba trochę niesłusznie, bo mnie się on całkiem podobał. Przez chwilę przypatrywałem mu się z zainteresowaniem. Wyglądał na świetnie utrzymany, mogła to uzasadniać tabliczka ,,Muzealny''. Na dachu znajdował się potężny, archaicznego fasonu bagażnik wytłoczony tobołami, co nasuwało skojarzenia raczej z kolumbijską komunikacją, nie polską.
Przypomniał mi się film Miłość, szmaragd i krokodyl i roześmiałem się.
Z sana wysiadł młody, ubrany w jasny dżins kierowca. Delektując się słońcem, krążył wokół pojazdu, zajadając banany, których trzymał w ręku ze dwa obfite naręcza. Tak po kolumbijsku całkiem.
,,Bananowy Joe'' – pomyślałem z rozbawieniem.
Było pięknie i sielankowo.
Aczkolwiek już niedługo. 3.06 rozległo się pukanie do drzwi, co mnie trochę wystraszyło. Miałem właśnie zamiar umyć zęby i wywiać drobiowe aromaty z kuchni. A jeśli to Adela przybyła o godzinę wcześniej (może pomyliłem umówioną porę?)…
W domu pachniało kurczakiem! Czytaj: pachniało morderstwem, dla Adeli.  Z palpitacją serca skoczyłem  ku drzwiom, by zerknąć przez wizjer… Co było odruchem podwójnie głupim.
Po pierwsze: co mi miało dać owo zerknięcie? Wszak gdybym ujrzał oczekiwaną dziewczynę, to i tak otworzyłbym drzwi od razu, z demaskującym aromatem upieczonego drobiu nie zrobiłbym już nic.
Po drugie: nie miałem wizjera. Do ,,judasza’’, który nie istnieje, podchodziłem kierowany odruchem wyrobionym przez długie lata życia w mieszkaniu rodziców.
Po czym zamierałem głupkowato z dziobem na wysokości wyimaginowanego wizjera, niczym dzięcioł, który odkrywa, że dziupla, którą myślał, że wykuł, nie istnieje.
Westchnąwszy cicho, otworzyłem drzwi. To nie była Adela.
- Dzień dobry, węgiel sprzedajemy – ogłosił nieco zasapany osobnik.
Zasapanie nie dziwiło, bo się uginał znacząco pod ciężarem sporego płóciennego wora z napisem Polish coal Jaworzno.
- Ale jest czerwiec – zauważyłem.
- Ale grudzień przyjdzie – odparował niezmieszany. – Tanio. Dziwnie tanio.
- Czyli? – chwyciłem przynętę jak sztubak, ale nie słyszałem jeszcze, by ktokolwiek rzekł ,,dziwnie tanio’’ i zrobiło to na mnie wrażenie.
- Cztery dyszki. A w worku 25 kilogramów dobrej, soczystej bryły jaworzańskiej. Z jaworów prehistorycznych.
- I to ma być taka dobra cena? – okazałem nieufność.
- Na Jaszyna i Dasajewa po 50 nosili.
- No tak… Ale zaraz, przecież ja nie mam pieca – zreflektowałem się.
- A kominek?
- Panie, przecież to jest blok! Zbudowany w 80-tym! Idź pan na Jaszyna i Dasajewa, tam stare domy, może mają kaflowe jeszcze.
- Ale grudzień przyjdzie – przypomniał.
- Ale tu jest blok.
- A dla kuzyna ze wsi? Albo dla ciotki z Głubczyc.
- Skąd??
- To może z Raciborza.
- Nie mam ciotki w Raciborzu.
- A gdzie?
- W Karwi.
- No widzi pan. Weźmie pan dwa worki?
- Mam wziąć dwa worki węgla dla ciotki w Karwi?
- Po 35.
- Do widzenia – zamknąłem drzwi.
- Epoka lodowcowa idzie! – dobiegło ze schodów.
Westchnąłem i zerknąłem po sobie kontrolnie. Na różowej koszuli nie dostrzegłem oznak spocenia. Upał w połączeniu z odpieraniem domokrążców obciąża wszak systemy organiczne, tego chyba indyjscy naukowcy dowiedli w wyniku czterdziestoletnich badań.
Póki co było okej, ale był to dopiero pierwszy domokrążca, a i upał narastał…
Różowe rzeczy na mężczyźnie uchodzą za kontrowersyjne, jednak nigdy się tym nie przejmowałem. Lubię różowe koszule i bluzy, a i kobiety jakoś na ich widok dotąd mi nie czmychały, raczej okazywały miłe odczucia. Przed randką z Adelą byłem zatem dobrej myśli.
Choć cokolwiek spięty. Uzmysłowił mi to kolejny dzwonek, do drzwi znów ruszyłem z przyspieszonym biciem serca. Czy…?
Nie. Oczom mym okazał się sprzedawca pączków, wyłożonych apetycznie na tacy, czystej zresztą i niepozbawionej estetycznej serwety.
- Świeże, dopiero co wypiekłem w aucie – wskazał ruchem głowy na okno półpiętra, wychodzące na parking osiedlowy.
Zmarszczyłem brwi zaskoczony.
- Ale ja nie zamawiałem – wymamrotałem głupio.
- Nikt nie zamawiał – wytłumaczył niczym dziecku. – Ja oferuję pączki z marszu, bez zapowiedzi. W ten sposób mieszkańcy klatki są pozbawieni szansy odmowy z góry i tu ich mam. Ciepłe i pachnące, co drugi sąsiad kupił – rzekł zachęcająco.
- A kto pana wpuścił? – chciałem wiedzieć. Nikt w mojej klatce nie kwapił się do otwierania drzwi domokrążcom, chyba jedynie ja – jeśli trafili na mój szczytowy humor.
- Bobernik z dołu.
- Bobernik? On już był stary jak w telewizji leciał ,,Zwierzyniec’’ i on nikomu nie otwiera!
- Powiedziałem mu, że kontrola z ORMO – zachichotał sprzedawca pączków. – Na każdego jest sposób. No i co? Wziął dwa pączki, bo mają gwarancję smaku PRL z roku 86. Ze Świnoujścia. Takie sprzedawali w ,,Słodkim Centrum’’, na promenadzie. Nie chce pan spróbować smaku z dzieciństwa?
No i tak się kiwa starych ludzi, którzy wypompowali litry krwi dla ojczyzny – skonstatowałem ponuro.
- Dziękuję, spieszę się.
- Może jeden?
- Nie, akurat jem coś innego, zresztą randkę mam – wyjawiłem.
- Randkę? Ktoś przyjdzie? – zaciekawił się.
- ,,Ktoś’’ – podchwyciłem nie bez ironii. – No chyba że dziewczyna? Pan dopuszcza jeszcze jakieś inne formy życia w przypadku mojej randki?
Pączkarz nie przejął się moim tonem.
- Dziewczynę ujęłyby pączki – rzekł. – Po ich konsumpcji wydziela się serotonina, a wtedy… myk! biała flaga na twierdzy – mrugnął okiem.
- Dziękuję – zasapałem – ale w ramach serotonin przygotowuję makaron z sezamem i agawą.
- Z agawą? – wytrzeszczył oczy. – Ona zawiera toksyny! Od tego umarł Montezuma.
- Do widzenia.
- A kebab? W drugim piecu mam kebab, smak z roku 1987, Sopot.
- Dziękuję, nie trzeba.
- Ale pita? Oryginalny smak z dworca wrocławskiego, rok 1988.
Zamknąłem drzwi. Nadal nie byłem spocony.
Dlaczego dotąd nie sprawiłem sobie wizjera? Niewybaczalne pokpienie spraw obronności.
Dziesięć minut później znów otworzyłem drzwi. Musiałem otwierać. Teraz w każdej chwili mogła zjawić się Adela. Weganka pełna humoru, wdzięku, zgrabna rowerzystka. Można jeszcze wybaczyć zaniedbanie montażu wizjera, ale gdybym spartolił tę kwestię, szansę stworzenia związku z tak atrakcyjną, ciekawą kobietą… Sam zaciągnąłbym się na szafot.
Tym razem ujrzałem uśmiech rozciągnięty od drzwi Ciamkowskich do drzwi Spuszków (moich sąsiadów z piętra). Z zasady nie ufam tak rozciągniętym uśmiechom.
Tak samo, jak nie ufam klaunom. Mają skryte, złe zamiary, co chyba udowodniła kiedyś nauka pakistańska.
- Pan nie wie – rzucił z satysfakcją uśmiechnięty chłopak w niebieskim dresie.
- Czego? – podchwyciłem, choć wiedziałem, że pytanie było seryjnie stosowanym, tępym haczykiem.
- No właśnie – zatarł ręce. – Pan nie wie, jak dziś ma szczęśliwy dzień.
- To akurat wiem – zaoponowałem.
- Albowiem sprawy mają się tak – ciągnął, nie zwróciwszy uwagi na moje słowa. – W cegielni było tąpnięcie, komin się zawalił, spadł na mleczarnię, mleczarnia na drukarnię…
- Jak mleczarnia mogła na coś spaść – wtrąciłem czujnie.
- …a drukarnia na myjnię. Chodzi o zawalenia ścian. I co? – wbił we mnie palec z nieomal muszkieterską techniką.
- I co – powtórzyłem zrezygnowany.
Co za dzień… Kiedy Adela przyjdzie, będę wypompowany z sił, a tymczasem powinienem zachować je podwojone, bo może… No nieważne, w każdym razie kobietę przyciąga mężczyzna witalny, energetyczny, taki, któremu pulsują żyłki jeśli nie na bicepsach czy skroniach, to przynajmniej na duchowych łączach. A czy przekłuty balon z dożynkowego festynu może przyciągnąć? Bo groziło mi stanie się taką właśnie formą mężczyzny.
- I stało się! – prawie krzyknął. – W starych piwnicach myjni odsłoniły się kufry SS.
- Kufry SS?
- No tak! A w nich skarby, których esesmani nie zdążyli wywieźć. Złote zegarki, każdy z nich wart jest 25 000.
- Czemu aż tyle? – okazałem sceptycyzm.
- Bo to złoto, a w dodatku z SS. Ale spokojnie. Komputer wylosował ten blok i tylko wy możecie nabyć każdy z tych wostoków po – uwaga!... – 500 złotych! – Tu podskoczył dziwnie, groteskowo, jakby przez chwilę oparł się ziemskiej grawitacji.
- Ale czemu tak tanio?
- Decyzja władz miasta. Dobra SS należy rozprowadzić wśród ludności, należy się jej za ubytki wojenne. I tu ma pan fart – na tym osiedlu tylko ten blok.
- Ale przed chwilą wychodził pan z bloku obok – zablefowałem.
- Pomyliłem numer – chrząknął. – Niestety – rozłożył ręce. – Każdy lokator może nabyć tylko trzy sztuki.
- Tak?
- Chyba że ma pan krewnych.
A kto nie ma?
- …wtedy na każdego udokumentowanego krewnego wypada kolejny wostok. Sąsiad z dołu wziął dziewiętnaście zegarków.
- Który?
- Nie mogę ujawnić. Prosił o dyskrecję. Może boi się pomówienia o nazizm. A to jest, wie pan, solidny zegarek, gwarancja jakości rządu Rzeszy.
- Ale przecież wostoki są rosyjskie?
- Rosyjskie? – zamrugał oczami.
Zamknąłem drzwi. Usłyszałem, jak dzwoni z kolei do Spuszków.
A ja podreptałem do piekarnika i zjadłem przedostatnią nóżkę. Cholera, był już najwyższy czas, by umyć zęby i wywiać aromat, który mógł mnie nieodwracalnie pogrzebać dla Adeli. Niedobrze.
Nim jednak zabrałem się za wietrzenie, znów ktoś się zjawił. Tym razem usłyszałem pukanie i aż podskoczyłem.
To nie była Adela. Wysoki młodzieniec w czarnym garniturze, ściskający czarną teczkę i uśmiechający się nikle, acz wymownie.
- Nic o nikim nie wiem – zaznaczyłem od razu.
- Ależ drogi panie – potrząsnął głową. – Ja nie szukam informacji, tylko się nimi dzielę. Jestem świadkiem…
- …Jechowy.
- …J e c h ó w k i.
- Jechówki? – nie mogłem się nie roześmiać, choć zazwyczaj staram się być taktowny. – A kto to?
- Bogini Tacy.
- Bogini… czego?
Młodzieniec spojrzał na mnie z takim pobłażaniem, że prawie poczułem się  robaczywie. W intelektualnym sensie, oczywiście.
- Ziemia jest srebrną, wysypaną kruszywem Tacą, wspartą o smoki, które z kolei wspierają się o diplodoki, trzpień Tacy zaś to podwinięty ogon warana, który drzemie na ramieniu Jechówki.
- No i co? – zapytałem obcesowo.
- Gdy się obudzi, rozprostuje ogon, to wytrąci Tacę z rąk Jechówki i nastąpi koniec świata.
- Ale mówił pan, że Taca jest wsparta o smoki?
- I diplodoki. Tak, ale bogini Jechówka jest nimi obłożona termoforycznie. Żeby nie zmarzła w przestrzeni kosmicznej. Więc to się musi rozpaść, a skoro tak...
Zamknąłem drzwi i to całkiem niegrzecznie szybko. To był niewątpliwie rekord zamknięcia drzwi tego dnia, przynajmniej na razie.
O godzinie 03.21 czułem już mrówki chodzące po całym moim ciele. O ile nie smoki i diplodoki, ba, nawet ogon tego warana, nie całkiem zresztą podwinięty. No byłem spięty, niecierpliwy, i jakoś tam sztubacko, hm, r o z s z c z e l n i o n y. To á propos tego warana…
Ale czy oznaczało to coś złego? Raczej silne odczucia, witalność czerwcową, od dwóch tygodni stymulowaną kilogramem truskawek dziennie, i tym samym prorokowało to dużą przygodę; do takich odsłon życia tęsknimy wszyscy. Możliwe, że najbardziej w czerwcu.
Poddałem się marzeniom iw ten sposób zmarnowałem cenną chwilę spokoju, by zatuszować incydent drobiowy. Nim się ogarnąłem, znów rozległ się dzwonek. Otworzyłem szybko, lecz znów się zawiodłem i poczułem nawet , że jestem trochę zły. Zły na domokrążców, którzy nie mają wyczucia czasu.
Ten był pięćdziesięcioletnim brytanem-tytanem o brodzie, która mogła przechować kilka gatunków mniejszych zwierząt w sytuacji wycięcia ostatnich lasów.
- Słucham – rzuciłem bez entuzjazmu.
- Był pożar – obwieścił posępnie.
- Boże, gdzie – wystraszyłem się. Może to działo się zbyt szybko, ale byłem zakochany w Adeli i teraz każde zjawisko katastroficzne, przy którym nie miałem jej na oku i pod ramieniem, nosiło w sobie wydłużony cień grozy.
- W serowarowni.
- W jakiej warowni? – nie zrozumiałem.
- No tam, gdzie sery warzą. Topione.
- …
- No i się spaliła hala. I taśma. I teraz jest wyprzedaż.
No masz!...
- Dyrekcja kazała sprzedać leżaki za pół ceny.
- Leżaki? Nie sery?
- Sery się stopiły.
- No tak. Więc leżaki.
- Tak, składane zresztą. Normalnie stoją w Lidlu po 290, a ja mam w aucie po 170. Przynieść dwa czy trzy?
- Ale ja nie mam balkonu.
- No jak to nie – zareagował dość osobliwie, jakby miał w tej kwestii rozeznanie lepsze niż ja.
- No nie mam – żachnąłem się. – Ten blok to gomułkowskie szachrajstwo. Lodówka Silesia zajmuje 45% kuchni, a pas balkonowy ma szerokość 20 centymetrów, mieści doniczkę z rzeżuchą i laczki Zico, kiedy tam stanę.
Obniżył wzrok na moje stopy.
- No, Zico są dobre, sam noszę.
Obniżyłem wzrok na jego stopy.
- No rzeczywiście – stwierdziłem.
- To nie weźmie pan leżaków? Chociaż dwóch?
- No nie. Nie mam balkonu.
- A do kuchni?
- W kuchni mam taborety. I miejsce dla jednej osoby plus jeden laczek Zico drugiej, kiedy wsunie nogę na obiad.
- A do salonu?
- To kawalerka, nie mam salonu.
- Ale duży pokój pan masz?
- To jest j e d y n y pokój, nie duży. Kiedy się ma jeden pokój, to się nie używa określeń ,,duży’’ albo ,,mały’’, rozumie pan. Ale to i tak raczej mały pokój, jeśli już…  I mam tam fotel i wersalkę.
- A do sypialni.
- Nie, dziękuję.
- Dobra, oba za stówę.
- Nie.
- Za 80.
- Nie.
- A za 20?
- Oba?!
- Tak.
- Nie.
- No dobrze. Do widzenia – powiedział zupełnie nieprzejęty, zamiast jednak skierować się do drzwi Spuszków, obrócił się do mnie tyłem, po czym oczom moim ukazał się uwieszony na jego plecach stelaż. W stelażu tym tkwił karłowaty, pędraczy wręcz osobnik, ściskający w rękach zwinięty w rulon dywan.
- Dzień dobry, dywany tanio sprzedajemy – oznajmił ów pędrak w stelażu.
- Nie trzeba, mam terakotę.
- Terakota prowadzi do tężni stóp. Panele tak samo, dodam. To narzucona przez Zachód, obca Słowianom moda, czyniąca z mieszkań chłodne prosektoria. Natomiast dywany grzeją i masują stopy, zapobiegają też nadwyrężeniom kolan. Udowodnili to naukowcy z Omanu.
- Serio?
- A mamy dywany za pół ceny, bo komin się zawalił, spadł na hurtownię i…
Zamknąłem drzwi i przytknąłem do nich ucho. ,,Podwójny domokrążca’’ zadzwonił do Suszków.
- Był pożar.
- O Jezus!...
Poszedłem do kuchni i napiłem się wody. Jeszcze chwila, jeszcze moment, pół godzinki, wytrzymasz… Zdjąłem ręcznik z uchwytu przy piekarniku i zacząłem tak nim majtać, że helikopter Anakonda by się nie powstydził. Miałem nadzieję, że pięć minut takiej operacji wystarczy, by aromaty drobiowej zbrodni uszły z mieszkania w upały czerwcowe.
Tak, może pięć minut by wystarczyło, tylko że nie dano mi nawet jednej. Owszem – dzwonek do drzwi.
- Kto ich wszystkich wpuszcza – mamrotałem, idąc otworzyć. – Na Croma, co za dzień.
Na mikrosekundę popadłem w paraliż, bo mózg potrzebował trochę czasu, by wyklarować, że młoda i niebrzydka kobieta nie jest Adelą, lecz kimś mi nieznanym.
- Dzień dobry – uśmiechnęła się.
- Dzień dobry – wykrztusiłem z ulgą.
- Niczego nie sprzedaję.
- To dobrze.
- Chodzi o ankietę – wyciągnęła arkusze z czerwonej teczki.
- Wyborczą?
- No nie. Miłosną. Monika Kwapiszon. Dzień dobry.
- Dzień dobry – uścisnąłem dłoń. Lubię ściskać dłonie kobiet, to wiele mówi o ich delikatności i charakterze. Nigdy nie wyciągam jednak ręki pierwszy – tak mnie wychowano – gdyż w dłoni kobiecej zawarta jest pewna intymność i, jak przypuszczam, większość kobiet nie jest skłonna rozdawać jej wszystkim chętnym.
- Czy pan kocha?
- O – zakłopotałem się tak dynamicznym rozwinięciem skrzydeł przez ankieterkę. – No tak.
- Czy pan ma dziś randkę?
- O! – zdziwiłem się. – No mam.
- Pierwszą, drugą czy szóstą?
- A to jest istotne, że pierwsza, druga albo szósta, a nie na przykład piąta, siódma? – zaintrygowałem się.
- Udowodnione badaniami.
- W Omanie? – zażartowałem swobodnie.
- Dlaczego w Omanie? – zdziwiła się. – U nas, FOBOS badał.
- COBOS?
- FOBOS.
- Nie słyszałem.
- Fabularny Ośrodek Badań Opinii Społecznych.
- Okej – machnąłem ręką. – Przepraszam, ja właściwie w związku z tą randką spieszę się i…
- A więc to pierwsza – przeszyła mnie nieomal nauczycielskim wzrokiem.
- No tak…
- Są tylko cztery pytania w ankiecie, spokojnie. To ankieta dająca obraz siły i gotowości polowej polskiego mężczyzny roku 2013.
- Ciekawe – przyznałem szczerze. – Dobrze, chętnie odpowiem.
- Świetnie! Zuch z pana. Pytanie pierwsze brzmiało ,,Czy pan kocha?’’, drugie ,,Czy ma pan dziś randkę?’’, trzecie ,,…pierwszą, drugą czy szóstą’’, taak, a ostatnie, czwarte, brzmi: ,,Czy jest pan GOTOWY?’’.
- O.
- No właśnie. To pierwsza randka, i to w pańskim gnieździe, pan rozgrywa bitwę na swoim polu. Czy jest pan gotowy?
Czy ja byłem gotowy? Z kuchni szedł cholerny zapach kurczaka i wciąż ktoś wytrącał mnie z równowagi. Czy ja byłem gotowy?
- Tak…
- Na pewno?
- Oczywiście. Przygotowałem wegański posiłek na słodko, płyty Cohena, ubrałem się ładnie, no i…
- NO I CZYM PAN PACHNIE?
- No… Wodą kolońską Gibraltarius.
- Phi.
- Proszę? – zbaraniałem.
- Proszę pana – przyłożyła arkusze papierowe do piersi i spojrzała mi w oczy. – Zapach to podstawa. Nie jakieś tam wypucowane buty czy koszula włoska, ale zapach podbija kobietę. Po prostu zachodzi ją od tyłu, wypala palisadę ochrony grodu i czyni natychmiastowe poddaństwo.
- To brzmi ściśle według moich panów – przyznałem nieśmiało. – A ta woda Gibraltarius?
- To jest to, czym pan teraz pachnie?
- No.
- Cóż. Ja myślałam, że pan pachnie pracą.
- Pracą?...
- Że pan odławia zwierzęta potopione w kanałach i zbiornikach retencyjnych.
- O kur…
Przez chwilę panowała przykra cisza. Chciałem zamknąć drzwi, uciec i w trwożliwym przyspieszeniu wziąć prysznic i przeszukać moje zasoby kosmetyczne.
A w razie kryzysu chemicznego wysmarować się mandarynkami. Jeszcze wciąż był czas…
- Nie trzeba się martwić – uśmiechnęła się pocieszająco Monika Kwapiszon. – Tak się PRZYPADKOWO składa, że mam przy sobie dezodorant, który sprawia, że kobietom łamią się w kolanach nogi niezależnie od tego, czy akurat stoją, klęczą czy leżą.
- Nawet, gdy leżą? – spytałem podejrzliwie.
- Absolutnie.
- PRZYPADKOWO? – spytałem jeszcze bardziej podejrzliwie.
- Najzupełniej. To Wydech Chorzowa, dezodorant mojego brata, którego kuzyn ma wuja, którego ojciec ma fabrykę  perfum w Chorzowie Starym. Mój brat łamie nogi wszystkim kobietom, które zdoła podejść na dwa metry.
- O Jezus.
- Oczywiście to przenośnia. Zapach je łamie i rzuca na klęczki. Można zrobić z nimi wszystko. Zwyczajne odurzone pożądaniem wywłoki.
- O Jezus.
- No właśnie. A ja mu dziś wykradłam to cudo, bo chcę tym spryskać mojego chłopaka, żeby sprawdzić, na ile mnie to zatraci, gdy przystąpi do rzeczy. Rozumie pan – mrugnęła okiem.
- Hmm.
- Oto jak to się prezentuje – wyciągnęła z torebki srebrzystą tuleję dezodorantu. – Widzi pan? Made in Chorzów the Old in Limited Experimental Serie.
- Chorzów the Old? Dobre…
- Niech pan się skupi na składnikach może.
- Ingredients: cucumber aromat, fiołek aromat and carbo-pots – przeczytałem. – To chyba jakieś pomieszanie polskiego z angielskim?
- No oczywiście, przecież firma z Chorzowa nie ogranicza się tylko do rynku krajowego. W zeszłym tygodniu otworzyli stoisko w Erytrei.
- Rozumiem, ale co to jest to ,,carbo-pots’’ na przykład?
- Otóż niech pan sobie wyobrazi, że górnicy chorzowscy fedrujący chodniki podziemne pocą się, a wtedy pot osiada na bryłach węglowych i wchodzi w reakcję z nimi.
- No nie… Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że POT górników chorzowskich jest składową tego dezodorantu? – osłupiałem.
- Nie pot, lecz ekstrakt. Z nacieku potno-węglowego. Potokarbolina.
- Na Croma…
- I ekstrakt ten po wymieszaniu z ekstraktem fiołkowym oraz ogórkowym po prostu rozbija najsilniejsze mentalnie kobiety-fortece.
- Hm…
- Nie namawiam – wzruszyła ramionami i zaczęła się kierować do drzwi Suszków. – Nawet nie powinnam jako kobieta. Bo potokarbolina jest w zasadzie odurzającym narkotykiem o działaniu niewolnizującym. A pan na pewno jest skłonny uwieść wymarzoną dziewczynę uczciwymi metodami, prawda? Takimi podchodami dwuletnimi, bez gwarancji zresztą…
- Hm… No, właściwie – podrapałem się po brodzie z namysłem. – Może wziąłbym jedną sztukę na próbę…
- Nie ma więcej. Ja nie sprzedaję.
- No dobrze, zatem…
- 350.
- Proszę??
- No wie pan, żeby sobie zrekompensować tę stratę, muszę kupić bardzo drogie kosmetyki dla mojego faceta. Mnie nie bierze byle co.
- No, ale to w zasadzie jest sprzedaż – wymruczałem. – No i cena jest zaporowa…
- Dobrze, 200. Tylko proszę nie mówić sąsiadowi z dołu, bo on wziął za 350. Sam pan rozumie, jakby to wyglądało.
- Jak to z dołu? Przecież jest tylko jedna sztuka?
- No teraz tak. Ale miałam dwie. To jak?
- Biorę – rzekłem z ciężkim sercem.
No trudno, najwyżej polegnę. Ale zrobię przynajmniej wszystko, by zwiększyć swoje szanse. Kto by żałował pieniędzy?
Nikt, kto tylko ujrzałby Adelę.
Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz, jechała na rowerze. A ja po prostu pobiegłem za nią.
Tak działają polscy mężczyźni w polu, roku 2013.
Adela jest ideałem, który wyśniłem sobie lata temu, po czym zapomniałem, aż naglę bęc. Włosy falujące, nawet przy braku wiatru, farbowane na niebiesko zdają się małym, uwodzącym wodospadem. Oczy, cóż, ametystowe. Niemożliwe? A jednak.
Zaś ciało… I tu ciekawostka. Takie ciało spotyka się bardzo rzadko, pewnie zresztą niewielu mężczyzn w nim gustuje, ja – przepadłem. Otóż przy małym, delikatnym biuście, płaskim brzuszku, jakoby talerzyku kruchym pod kawałek tortu, i smukłych ramionach, kroczy Adela na silnych, nieco masywnych udach i takoż wyrazistych, mocnych łydkach.
Mój kolega Gupłosz ocenił urodę na podstawie zdjęcia:
,,Hm'' - podrapał się po głowie. - ,,W czasach walk Brytów z Rzymianami, gdy tych drugich przybywało, jakieś brytońskie mężatki czasem włączały się do walki i rzucały włóczniami. No i ona tak mi wygląda'' - ocenił, oddając zdjęcie.
''Na mężatkę z Brytanii?''
''Na włóczniczkę.''
Na włóczniczkę. Silną, sprężystą, seksowną wojowniczkę. Taka była Adela. Dla wielu – dziwna hybryda, dla mnie zmysłowość obiecująca szaleństwo.
By go zaznać, musiałem wykonać kilka dobrych ruchów. Pierwszy to impulsywny bieg za rowerem. Zrobione. Zadziałał instynkt. A dalej? Czy makaron z sezamem i agawą?... Czy Cohen?... Potokarbolina?...
I czy zdołam pogrzebać zapach mordu i konsumpcji na tuzinie kurcząt, bo to wszak decyduje…
Miałem wszak prawie pół godziny jeszcze!
Pokrzepiony tą myślą, zapłaciłem i pożegnałem się z Moniką Kwapiszon, ankieterką, która ,,niczego nie sprzedaje’’. Oczywiście zadzwoniła do sąsiadów, a drzwi otworzył jej pan Spuszek, starszy już, poczciwy i gapsowaty cokolwiek mężczyzna. Taki, co już raczej nie wychodzi w ,,pole’’.
- Niczego nie sprzedaję – zaczęła ankieterka.
Co ciekawe, nasłuchując, przekonałem się, że w ciągu ,,półkroku’’ ankieta uległa zmianie. Bo choć pierwsze pytanie było takie samo, to już drugie brzmiało ,,Czy chciałby pan zachować przy sobie swoją życiową miłość?’’, zaś trzecie: ,,Czy zrobi pan wszystko, aby zatrzymać żonę przy sobie, PRAWDA?’’ (taką dziwną miało formę, istotnie).
A już dwie minuty później zmanipulowany Suszek kupił dezodorant, aby ,,jego znużona tym samym od trzydziestolecia torsem małżonka nie poszła do innego, po co takie głupoty, wystarczy tego w serialach’’.
Zatem były trzy dezodoranty Wydech Chorzowa.
A może trzy tysiące.
Znów westchnąłem ciężko. Oby się okazało, że wydatek nie był marnotrawstwem, bo…
Cholera, 03.38!
I dzwonek do drzwi. Co spojrzę na zegar, to dzwonią. A może to już…
- Tanio dywany!! – krzyknął mikry nastolatek z zuchwałą, jakąś taką komsomolską twarzą. Na ramieniu istotnie dźwigał dywan.
- Już byli – machnąłem ręką.
- Ale ja mam chińskie. Z bawełny kokonicznej.
- Z czego??
- Z bawełny kokonicznej. No z kokonów morfowych.
- Nie, dziękuję.
- Tanio, za prawie darmo, bo TIR się wywrócił pod Kłodzkiem.
- Nie, dziękuję, mam terakotę.
- Dobra, Kąkol jestem – przedstawił się nagle.
Wbił we mnie błękitne oczy, z których spływały sugestie, że jego moc i werwa Hulka mają silne wsparcie ze strony garażowych wytwórni chemicznych.
- Okej – uścisnąłem mu rękę i zabrałem się za zamykanie drzwi w trybie grzecznym, czyli bez zbędnego dynamizmu.
- To lecę! – krzyknął Kąkol i zaczął zbiegać w dół z takim łomotem, jakby miał rzeczywiście kamienną masę Hulka, a nie zwiewne ciało atrofika, takie trochę ,,kokoniczne’’.
- A gorki?! – krzyknął z półpiętra.
- Co??
- GORKI!!
- Nie, nie, dzięki!
- SYR, ZYGORKI, JOJKA?!
Zamknąłem drzwi.
- Boże, to jakiś dramat… I jeśli zaraz nie pomożesz mi wywietrzyć kuchni, Panie mój, to będzie ze mną licho – tak mamrocząc, pół żartem, pół serio (no, powiedzmy, w 60% serio), znów poszedłem do kuchni.
Nawet nie doszedłem, choć droga ta zabiera średnio jakieś cztery sekundy. Tym razem ujrzałem nie atroficznego Kąkola (z hulkową mentalnością, przynajmniej po ,,dopalaczu’’), lecz osobnika rangi zapaśniczo-zbójnickiej. Był to rosły, nieco bryłowaty trzydziestolatek, w puchatej kurtce, która całkiem dobrze pasowała do alaskańskiego stycznia, ale do polskiego czerwca – a taki obaj mieliśmy w sprawiedliwej porcji– już nie tak bardzo. Od razu wiedziałem, że nie zamknę mu drzwi przed nosem tak po prostu, w każdym razie nie w gorliwym przyspieszeniu.
Spojrzał na mnie spode łba i burknął:
- W mordę chciał?
To mnie mimo wszystko zaskoczyło, przyznam. Nie chciałem jednak w mordę, zwłaszcza, że miałem przed sobą domową randkę.
- Nie trzeba, dziękuję – skinąłem grzecznie głową.
- Na pewno?
- Na pewno, dziękuję bardzo, może jutro? – odparłem wykrętnie i niespiesznym, uprzejmym ruchem zamknąłem drzwi. Naprawdę powoli.
Oczywiście przystawiłem ucho.
,,Alaskański Puchacz’’ zrobił krok w prawo i zadzwonił do Spuszków.
- W mordę chciał? – padło to samo pytanie.
- Proszę? – usłyszałem niewyraźny głos Spuszka, starszego wszak i na pewno nieskłonnego do burd człowieka.
- Czy w mordę chciał!
- Nie…
Moje zaintrygowanie wzrosło. ,,Puchacz’’ porzucił Spuszka w stanie oszołomienia (i zgrozy pewnie), po czym zadzwonił do kolejnych drzwi. Otworzyła Ciamkowska, bezrobotna, matematyczka wyrzucona z gimnazjum za wypicie czterech Żytnich z uczniami (w czasie wizytacji).
- W mordę chciała?
- Nie – wyrzuciła przytomnie Ciamkowska, bez oznak wahania zresztą.
,,Puchacz’’ uszanował to stanowisko i bez pośpiechu ruszył schodami w górę, skąd wkrótce zabrzmiał dzwonek i zadudnił jego niemiły, zaczepny głos:
- W mordę chciał?
Wróciłem do kuchni i usiadłszy na taborecie, zadumałem się nieco. ,,W mordę chciał?’’ – czy to była jakaś forma akwizycji? Wczoraj domokrążca oferował dzbanki z dwoma dziubkami na wypadek ,,zafusowania wylotu A kontynuuje pan zalewanie gościom herbaty wylotem B, proste, cholernie proste, prawda?’’. To było idiotyczne, ale jednak mieściło się w normie handlu obwoźnego.
A takie coś? Oferta walenia w mordę?
I pewnie odpłatnie. Nie mogłem nie wybuchnąć śmiechem. Który szybko jednak zamarł mi na ustach, bo sytuacja była raczej dramatyczna.
Miałem dwadzieścia minut do randki, może mniej. W domu nadal czuć było niewegańskie aromaty świadczące o drapieżnych instynktach mieszkańca, a co gorsza – a niech to! – pod kołnierzykiem koszuli poczułem wilgoć potu. No tak, upał, nawała domokrążców, i na zwieńczenie ten drab z ofertą obicia mordy. Kto by się nie spocił? Chyba jedynie nafaszerowany chemicznie Kąkol, sprzedawca dywanów ,,kokonicznych’’.
Szybko wziąłem lodowaty prysznic, ubrałem się - koszulę tym razem w nieco weselszym wariancie: różowa z żółtym napisem Scooby-Doo taking holidays - rozejrzałem się za dezodorantem, porzuconym gdzieś w tym całym zamieszaniu… i już słyszałem kolejny dzwonek. To musiała być Adela!
To nie była Adela. Ujrzałem czterdziestoletniego mężczyznę o sympatycznym uśmiechu, ubranego w granatową koszulę, kojarzącą się ze szkolnym mundurkiem. Jego głowę zdobiła czapka mikołajowa.
Przyjrzałem się jej z ostentacją. Rzadko jestem ostentacyjny w ten sposób, bo albo nie chcę zmartwić poczciwego dziwaka, albo nie chcę zarobić fangi w nos od psychopaty.
Tu jednak byłem już zbyt zniecierpliwiony. Poza tym czapka mikołajowa w czerwcowy upał!...
- Chce pan powiedzieć, że zbyt wcześnie – rzekł bystro.
- Tak. Zbyt wcześnie na strój Mikołaja, i w ogóle na zimowe elementy zbyt wcześnie. – Przypomniał mi się gbur w puchatej kurtce. – Nie minął się pan z kimś na schodach? Taki rosły, ponury, w elementach zimowych?
Jego zdziwienie było bezbrzeżne.
- Nie, z nikim się nie minąłem. Kto by zresztą chodził w takich upałach? Chyba jedynie listonosz i inkasent gazowni.
- Hm – zastanowiłem się. Na górze mieszkali pianiści Próchnie, kotłowy Czuma i były milicjant Warchlaj. Próchnie byli wrażliwi i raczej odmówili ofercie boksera-domokrążcy. Jednak zarówno Czuma, jak i Warchlaj łoili na umór i często młócili się nawzajem. Co kilka dni dochodziły z góry łomoty wywołane wywracaniem krzesła czy taboretu, co moja niereformowalna wyobraźnia za każdym razem transformowała w obraz człowieka rozbijającego czaszkę o umywalkę lub wannę.
Tak, i Czuma, i Warchlaj, mogli się wkurzyć wobec takiej prowokacji. Skoro domokrążca-bokser nie zszedł na dół, to coś go zatrzymało. Tym czymś musiały być ramiona Czumy albo Warchlaja. Na górze toczyła się prawdopodobnie zacięta walka…
- Zamyślił się pan – zauważył życzliwie człowiek w czapce mikołajowej. - A jeśli faktycznie widział tu pan kogoś w stroju zimowym, to pewnie uciekinier ze szpitala. W marcu uciekł ze szpitala na Kościennej ,,Gerlach-Muminek’’, słyszał pan?
- O ,,Gerlachu-Muminku’’? Chyba nie – odrzekłem, z wysiłkiem uciekając wzrokiem od elementu zimowego zdobiącego jego głowę. Ktoś w stroju zimowym ,,uciekinierem ze szpitala’’?...
- Świr. Do stóp, nadgarstków, skroni i kości ogonowej przykleił sobie cyjanopanem noże Gerlacha i tak poszedł w miasto. Krzyczał, że jest stadem kozłów z wojsk lądowych Belzebiasza. Zakłuł chyba z siedem osób, nim go unieruchomili siecią. Różni tacy teraz uciekają. Trudne czasy…
- Hm, tak… Ale do kości ogonowej?
- Cyjanopanem.
- No okej – westchnąłem. - Ale ja się spieszę. Pan szuka kogoś?
- Niezupełnie. Ja ratuję ludzi. Witam, moje nazwisko Adrian Plądrowicz. Jestem wynajęty przez spółdzielnię ,,Niewidom’’. A raczej: powołany funkcjonalnie w ramach nowo utworzonej komórki zawodowej.
- Czyli? – nie zrozumiałem.
- Służę ochronie psychicznej i terytorialnej mieszkańcom osiedla.
- Jest pan ochroniarzem?
- Niezupełnie. Ja prowadzę kurs samoobrony psycho-terytorialnej. A konkretnie – uczę king-boxingu.
Wybuchnąłem śmiechem. Nie było to grzeczne, wiem, ale natłok napięcia i znużenia musiał mieć jakiś wpływ na system nerwowy, no a poza tym przekręcanie nazwy ,,Kick-boxing’’ rozbrajało mnie i śmieszyło już na przełomie lat 80. i 90., gdy na fali video w Polskę wpłynęły filmy klasy B, C i Ń. Czyli te z kick-boxingiem głównie. Na moim osiedlu byli tak poczciwi koledzy (razem graliśmy w piłkę) jak choćby ,,Chlebek’’ czy ,,Pojebek’’. Jeden albo drugi przychodził do mnie na wymianę filmów i pytał, czy mam coś dobrego, najlepiej ,,coś z king-boxingiem’’ a nawet – i tak bywało! – z ,,kin-boksem’’…
I chyba do dziś nie wyszli z tych hybryd.
Ani z przydomków zresztą.
- Czy pan okazuje radość czy kpinę? – zaciekawił się człowiek w czapce mikołajowej.
Hm, no właśnie. Czy człowiek ów nie uciekł ze szpitala na Kościennej, jak ,,Gerlach-Muminek’’ przedtem?
Czy nie skrywał swej funkcji oficera armii Belzebiasza?
Czy nie przykleił sobie czegoś-tam do kości ogonowej?
Otrząsnąłem się z tych absurdalnych myśli.
- Oczywiście, że radość – zapewniłem z kamienną twarzą. – I powiem panu, że jeszcze dziś zadzwonię do prezesa Swędzia z podziękowaniem za…
- Dziś nie. Jutro. Dziś trwa przedłużone plenum budżetowe.
- Co trwa?- zdziwiłem się.
- Prawdopodobnie zostaną uruchomione klubo-kawiarnie na sezon. W kotłowniach wylosowanych bloków.
- Aha – pokiwałem głową z zadowoleniem. – Świetne!
- Prawda? No dobrze. Moje zadanie polega na udzieleniu lekcji king-boxingu wszystkim chętnym lokatorom, a na razie zapisało się 88% mieszkańców dwóch bloków, w których już byłem.
- Czy nie powinno się mówić ,,kick-boxing’’? – nie wytrzymałem jednak.
Nie wytrzymałem, bo zbyt wiele lat kręciłem głową nad ,,Chlebkiem’’ i ,,Pojebkiem’’.
O dziwo, niezmieszany instruktor Plądrowicz też pokręcił głową, z pobłażliwym uśmiechem.
- Pan nie rozumie. Ja uczę systemu samoobrony psychiczno-terytorialnej, a nie kopaniny garażowej. To nie kick-boxing, zostawmy to bramkarzom i kibicom Gwardii Czochrów. King-boxing to styl królewski, elitarny. Atrakcyjny dla pasjonatów gimnastyki, ale i dla ambitnych intelektualistów. King-boxing to zarówno techniki pięściarsko-kopniarskie, jak i psychologiczne. Bo i te trzeba opanować, aby odeprzeć intruza. Zauważył pan, ilu dziwnych ludzi się tu kręci? W elementach zimowych albo z bublami do sprzedania, bo ,,komin się zawalił’’?
- A niech to dunder, no nie mogę zanegować!
Nie mniej znów zawiesiłem wzrok na czapce mikołajowej.
- Wie pan – poszedł za moim spojrzeniem – to element psychologiczny. Badania naukowców laotańskich dowiodły, że 79% ludzi z marszu i bezgranicznie ufa osobie w stroju Świętego Mikołaja. Dlatego w tym chodzę, choć cierpię udręki. Czy pan się zgodzi, że sytuacja jest poza kontrolą?
- Ale jaka?
- No ten przepływ sprzedawców i dziwaków przez klatkę schodową.
- No tak, zgodzę się.
- W każdej chwili może zjawić się ktoś, kto zamiast zaoferować dobrze rozumiany bubel, będzie chciał dać panu zwyczajnie w mordę. Za przeproszeniem, ale powtórzę: w mordę. Panu. Władcy terytorium.
- A niech mnie!... Właśnie przed chwilą…
- A co będzie, jak otworzy pańska żona? Ma pan żonę?
- Nie.
- Ale dziewczynę?
- No tak…
- I co, jeśli ona otworzy, a jakiś drab spyta, czy ona chce w mordę? Albo nie spyta, tylko lutnie z miejsca?
Poczułem wilgoć pod kołnierzykiem. A niech to!...
- Dlatego nieodzowne są cztery techniki fizyczne – pełne opanowanie w dwa tygodnie, i cztery psychiczne – pełne opanowanie w dwa tygodnie. Szybko, nie?
- Szybko – przyznałem. – Ale psychiczne techniki w king-boxingu? To znaczy jakie?
Plądrowicz nie odpowiedział. Jego wargi rozwarły się, po czym spojrzał za moje plecy z takim przerażeniem, że przeszły mnie ciarki. Oczywiście obejrzałem się z duszą na ramieniu, a ponieważ niczego poza wpadającą do domu słoneczną poświatą nie dostrzegłem, wróciłem wzrokiem do Plądrowicza.
Zupełnie odprężony uśmiechał się z satysfakcją.
- No widzi pan? To była technika Filipiński Dreszcz. Zbije pan tym z pantałyku połowę domokrążców, co to wciskają dywany albo zegarki kradzione.
- Hm! Dobre! – przyznałem. – Kurcze, mówi pan, że zapisało się 78% z tamtych bloków?
- 88. Reszty nie było w domu. Muszę to podkreślić: Filipiński Dreszcz, Spazm Zamurowanego Dziecka czy inne techniki psychiczne king-boxingu, choćby zabroniony w Austrii Guk-kug-dęs, nie tylko sprawią, że wystraszony, speszony czy zrezygnowany natręt odejdzie natychmiast od pańskich drzwi, bez zwyczajowego, uporczywego argumentowania. 10% z nich wyjdzie już z klatki. Zatem każdy lokator podejmujący się treningu king-boxingu spełnia społeczny, efektywnie pożyteczny obowiązek wobec swoich sąsiadów.
- Dobrze, ja się zapisuję, tylko teraz nie mam czasu na formalności, przepraszam. Możemy się umówić jutro? Albo zadzwonię do spółdzielni i…
- Spółdzielnia nic nie wie – uciął. – To tajna inicjatywa prezesa Swędzia. Ma być to nagłośnione w mediach po ukończeniu kursu, za miesiąc czy dwa.
- Dobrze, ale niech pan zadzwoni jutro… Ale to darmowe? – zmarszczyłem brwi.
- ABSOLUTNIE. Nie wolno mi pobierać żadnych pieniędzy. Spółdzielnia nie może zarabiać na ochronie lokatorów, wybuchłby straszny skandal, poleciałyby głowy jak u Robespierre’a.
- I słusznie – zachrząkałem z aprobatą.
W końcu jakiś głos rozsądku i honoru w tej kniei naciągactwa!
- NIE MNIEJ – instruktor przeszył mnie wzrokiem pruskiego oficera – dopuszczamy drobną opłatę manipulacyjną na renowację zużytych rękawic, ochraniaczy, kasków, worków i tarcz. I na oranżadę w woreczkach.
- A jednak! – nie mogłem nie wyrazić gorzkiego rozczarowania.
- Ależ drogi panie lokatorze. Powiedziałem ,,drobnej’’. I nie chodzi tu o opłaty za forsowne, wypychające dyski i łękotki treningi kick-boxingu, lecz za dynamiczny, fizyczno-mentalny kurs king-boxingu. Królewskiego stylu w istocie, ponieważ jako jedyny system walki na świecie – jako jedyny, podkreślam – zapewni panu w ciągu kilku tygodni MENTALNOŚĆ MONARSZĄ.
- Monarszą? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
- No, taką mini-monarszą. Ale jednak. Pańska charyzma podciągnie się w górę o kilka pięter, co jest zwyczajnym następstwem wobec uzyskanego poczucia siły i zdolności manipulacji.
- Hm… To brzmi całkiem… - nerwowo rzuciłem okiem na zegarek. – Manipulacji, mówi pan?
Nagle Adrian Plądrowicz wywrócił oczami, po czym osunął się na kolana, wbił podbródek w lewy obojczyk, rozcapierzone palce przyłożył do twarzy – co pozwalało mi dostrzec jego mrugające w jakimś wyrazie obłędu oczy – po czym dziwnym, ni to borsuczo-mrukliwym, ni to płazio-skrzekliwym głosem zaczął mamrotać cicho acz wyraźnie:
- Wori-ori… Wori-ori… Wori-ori…
Nie przeczę – wystraszyłem się. Jestem raczej wrażliwym facetem, może to się jakoś tam łączy z tym upodobaniem do różowych koszul, no trudno. Wystraszyłem się, hycnąłem w tył i byłbym zatrzasnął drzwi, gdyby dziwaczny człowiek w mikołajowej czapce nie przytrzymał ich błyskawicznym, godnym kobry ruchem.
- Spokojnie! – zawołał i podniósł się sprężyście. – Właśnie został pan zmanipulowany techniką psychiczną king-boxingu, zwaną Wori-ori.
- Ach, tak… - otarłem czoło dłonią.
Dziś powitam Adelę spocony. Nic już tego nie odwróci. Nie ma czasu na przebierki.
Na odzyskanie utraconej energii też nie. O zgrozo.
- To moja ulubiona technika – szwargotał z satysfakcją Plądrowicz. – Robię to żonie od dwóch lat i co? Ciągle działa.
- To znaczy jak działa?
- No, żona ucieka i nie chce się dotykać.
- Ale to chyba zły skutek…
- No tak, ale wobec czerwono-jaskrawego pasa mistrzowskiego w king-boxingu nie to nie znaczy. Jako posiadacz tego pasa znam po prostu techniki ś c i ą g a j ą c e. Coś jak promień z niszczyciela Imperium.
- Ściągające zainteresowanie kobiet?
- Owszem. Ba, technika Taśmociągnik kobiety po prostu wiąże w moim polu elektromagnetycznym i już jest w zasadzie ,,po ptokach’’.
- Czy rzeczywiście? Hm… Czy ja mógłbym wymienić technikę Wori-ori na Taśmociągnik?
- Absolutnie – uciął nieomal surowym tonem. – Najpierw podstawy. Taśmociągnik wymaga poziomu mistrzowskiego. Pan się zapisuje? Bo z tamtych bloków…
- Tak, 88% - westchnąłem. – A ile ta opłata manipulacyjna?
- 200.
- No bez jaj! – zawołałem nie całkiem, ze wstydem przyznaję, salonowo. Ale nerwy już były położone. Zegar tykał, kurczak pachniał, a i technika Wori-ori musiała zrobić swoje.
- Przymusu nie ma – rozłożył ręce z miną, która sugerowała, że kapryszę i nie doceniam gestu spółdzielni Niewidom.
- Ale miała być drobna manipulacyjna – prawie zakwiliłem.
- No toż jest. Wie pan, ile płacą cywile-nielokatorzy za trening w hali na Cypriana Norwega?
- No ile…
- Stówę za godzinę.
- Strasznie dużo.
- Nie, jeśli przeliczyć zyski. King-boxing sprawi, że pan będzie zdmuchiwał intruzów szwędających się po klatce. Psychicznie albo z piąchy.
- Z piąchy?
- Albo z kopyta.
- Z kopyta?
- Słuchaj pan! – zniecierpliwił się instruktor. – Jak świat światem, jedno się nie zmieniło, to było już za Gotów. Możesz pan być profesorem lub biskupem, co się przemocą brzydzi i duma nad obrotem ciał niebieskich, a i tak jak taki drab spod budki z piwem będzie chciał panu dać w mordę, to da i tyle.
- To prawda – musiałem przyznać. – A są jeszcze budki z piwem? – zaciekawiłem się, bo w tym upale pobudziło to moją wyobraźnię.
- Budek nie ma, ale drabowie pozostali. I będą bić. Pana lub dziewczynę, która z naiwnym uśmiechem otworzy drzwi o złej godzinie.
- Cholera.
- No. Przemoc narasta, jest nawet gorzej niż za Gotów, wtedy nikt nie słyszał o kibicach wywracających tramwaje. Dziś albo pan znasz techniki samoobrony, albo opłacasz ochronę. Stać pana na wydatek 10 000 rocznie? I to jest najniższa możliwa stawka, za to może pan liczyć na ochronę takich Ziutków z bazaru Różyckiego najwyżej.
- Jest jeszcze bazar Różyckiego? Myślałem, że…
- Bazaru nie ma, ale Ziutkowie pozostali.
Ujrzałem w mej niereformowalnie ponurej wyobraźni Adelę, już moją narzeczoną, otwierającą drzwi ,,z naiwnym uśmiechem, o złej godzinie’’ i usłyszałem pytanie odbijające się echem po klatce: ,,W MORDĘ CHCIAŁA?’’…
A Adela jest trochę pyskata, taka przekorka z charakterkiem. Może faktycznie ma gen włóczniczki brytońskiej.
Wzdrygnąłem się.
- Zapisuję się  – rzuciłem z determinacją.
- I słusznie – skinął głową z uznaniem. – W ostatnim tygodniu będę uczyć techniki psycho-gromiącej znanej jako Cios Psioniczny. Ta technika to klejnot w koronie king-boxingu. Dostępny dla nowicjuszy tylko dzięki osobistej interwencji prezesa Swędzia.
- Ja zaraz zadzwonię, żeby po…
- Daj pan spokój z tym zakłócaniem plenum!
Dałem więc spokój i wpłaciłem dwieście złotych zaliczki. Mój przyszły trener schował pieniądze do woreczka u pasa, wpisał mnie na listę zabazgraną maczkami, poprawił mikołajową czapkę, po czym spojrzał na mnie i z uśmiechem rzekł:
- Cios Psioniczny nokautuje psychicznie każdego. Wkrótce się pan przekona.
Mistrz king-boxingu wyszedł i teraz wszystko potoczyło się już szybko.
Chwyciłem tylko za ręcznik i usłyszałem dzwonek. Który już tego popołudnia? Nie miałem pojęcia, ale wiedziałem, że tym razem to była Adela. Zdążyłem tylko prysnąć się Wydechem Chorzowa.
Otworzyłem jej nie tak, jak to sobie planowałem: silny, zwarty, gotowy, odprężony, acz energetyczny. Emanowałem raczej skonfundowaniem.
Owszem, jej widok – jak zawsze – naniósł we mnie silną falę ożywienia, tyle że jej wzrok natychmiast stał się podejrzliwy.
- Dlaczego pachnie kurczakiem? – zapytała źle wróżącym tonem.
- Może to od sąsiada? – chciałem rzec, lecz głos uwiązł mi w gardle. Coś bowiem ściągnęło moje spojrzenie – może zakłopotanie – z jej ślicznej twarzy i przeprowadziło je przez okno na półpiętrze. Widok za oknem okazał się dla mnie piorunującym w skutkach Ciosem Psionicznym…
 
 
Oto bowiem kierowca sana, ,,Bananowy Joe'', skończył konsumpcję bananów, spojrzał na zegarek, wskoczył na fotel i zatrąbił. Czy w ten pospolity sposób chciał przywołać do autobusu osiedlowe dziewczyny? A może dzieci na kolonie?...
 Nic z tych rzeczy. Do autobusu zbliżył się sprzedawca węgla z ,,jaworów prehistorycznych’’. Na plecach miał ten sam worek. Najwyraźniej nie sprzedał ni bryłki. Ale czy to mogło dziwić w upalny czerwcowy dzień? W taki dzień straszenie epoką lodowcową nie może być wiarygodne.
Węglarz o dziwo miał dobry humor. Wrzucił wór do wnętrza pojazdu, a sam z uśmiechem obrócił się ku… sprzedawcy pączków. On też pojawił się przy autobusie przywołany klaksonem. Czyżby miała tu forma spółki handlowo-obwoźnej piekarczyk-węglarczyk? Zasadniczo niegłupie – zimą zarabiał na firmę ten od węgla, latem ten od pączków… Bo w istocie wracał z pustymi rękami, triumfalnie wymachując serwetą.
No tak, tyle że to była większa spółka najwyraźniej. Bo do sana podszedł z kolei chłopak w niebieskim dresie, ten od wostoków z kufrów SS. Musiało mu pójść dobrze, bo podskakiwał i krzyczał coś z entuzjazmem, radośnie witany przez piekarza i węglarza.
Na Croma, może jeszcze ten wyznawca bogini Jechówki był w tej autobusowej drużynie?!
Nie, Świadek Jechówki nie. Ale za to ktoś inny był – ujrzałem właśnie drepczącego w laczkach Zico brytana-tytana, co wyprzedawał leżaki ,,z powodu pożaru’’. Czy znalazł na osiedlu chętnych? Minę miał raczej zadowoloną…
Umocowany na jego plecach pędrak-dywaniarz również, choć dywan wciąż tkwił w jego rękach. Chyba ten sam, skąd więc to zadowolenie?...
- Czym ty pachniesz? – zapytała Adela.
Nie zwróciłem na to uwagi, jeszcze nie. Zacisnąłem natomiast pięści, dostrzegając kolejną osobę z drużyny obwoźnej. O Jechówko! tylko nie to!... A jednak, Monika Kwapiszon, ankieterka, która ,,niczego nie sprzedaje’’, wracała do sana z miną pełną triumfu.
Wydech Chorzowa pochłonął wielu, może i z pół osiedla.
A mnie się ugięły nogi. Zaraz za wiarą w potokarbolinę, ona ugięła się pierwsza.
- Czym ty śmierdzisz? – powtórzyła Adela.
Wstydziłem się spojrzeć jej w oczy, więc nadal patrzyłem na ,,zbiórkę drużyny’’.
Która rosła. Właśnie wrócił błękitnooki szaleniec Kąkol, ten, co sprzedawał dywany z ,,kokonów morfowych’’, a także ,,gorki, syr, zygorki, jojka’’.
A w sumie nie sprzedał chyba niczego, zbyt oszołomiony narkotykami, alkoholem, a może jednymi drugim i czymś zresztą trzecim. Podkicał do autobusu, zahuczał jak sowa, odwrócił się do bloku numer dwa i wyrzuciwszy ramię w podejrzanie faszystowskiej technice zawołał donośnie:
- Ahoj!!
Potem spoważniał i napił się wódki z brytanem-tytanem.
Boże, to prawdziwa inwazja – pomyślałem z gorzką ironią. – Podbili osiedle, podmyli niczym fala powodziowa. Ciekawe, ile ofiar…
Tak… Sam wydałem dwie stówy. A mogłem iść z nimi do restauracji, ciągnąc za smukłe ramię Adeli.
Psiakrew!
Zamarłem. To było niewiarygodne, ale do drużyny z sana należał także… ,,Alaskański Puchacz’’!
I wcale nie był taki niemiły, kiedy wrócił do swej kompanii. Nikogo nie zapytał, czy chce w mordę, po prostu nadstawił plastikowy kubek pod flaszkę, którą operował Kąkol i od razu huknął dwa z rzędu.
Co tu się wyprawiało?...
Już zaraz miałem wiedzieć, co.
Bardzo starałem się oszukać własny mózg, zaciemnić ten obraz, a może jakoś przemalować, na przykład w kojący pejzaż typu kominy kopalni rybnickich, ale nie dało się. Obraz pozostał niezmieniony: pod sanem ,,muzealnym’’ stanął nie kto inny jak Adrian Plądrowicz, mistrz king-boxingu.
Stylu-widmo,  to stało się natychmiast i boleśnie oczywiste.
A może przeciwnie, może właściwie był mistrzem tego stylu, rozdającego nokautujące kopy zmanipulowanym mieszkańcom ,,wziętych w ogień’’ osiedli.
Oto właśnie otrzymałem swój Cios Psioniczny. Zupełny nokaut, oderwanie od powierzchni planety i hipokampu.
Cios Psioniczny nokautuje psychicznie każdego. Wkrótce się pan przekona. Bezgraniczne zuchwalstwo i poczucie bezkarności, oto prawdziwa twarz człowieka, który założył czapkę Świętego Mikołaja. Za podszywanie się pod policjantów poprzez wdziewanie ich mundurów są chyba jakieś surowe kary? Jeszcze surowsze powinny być za stosowanie elementów świętomikołajowych dla wykiwania obywatela, bo istotnie czapka dobrodzieja polarnego wkrada się w bastion obwarowanej ufności zbyt łatwo.
A więc dlatego nie miałem dzwonić do prezesa i zakłócać plenum (żadnego nie było), dlatego Plądrowicz ,,nie widział’’ poprzednika od ,,mordy’’, dlatego zjawił się po całej tej nużącej fali natrętów, wiedząc, że niejeden uchwyci się szansy… Tak samo proste, jak oferta ,,king-boxingu’’ przeciw natrętnym handlarzom i grożącym obiciem mordy, było nawiązanie do mojej randki przez ,,ankieterkę’’ Monikę Kwapiszon. Skąd wiedziała? Od piekarza. Wszak mu się wygadałem. Nie ma tu przypadku, lecz czyste, kalkulowane, ekonomiczno-socjologiczne szachrajstwo.
Przemyślne konsorcjum z sana H100A. Tak piękny autobus, tak unikalny, co tu mówić - odchodzący - został wrobiony w działalność szachrajską. Za używanie sanów do wykiwania obywatela też powinny być osobne kary.
A pomysł rzeczywiście niezwyczajny, rzekłbym, diabelsko przebiegły. ,,King-bokserzy'', mając świadomość, że większość mieszkańców bloków jest już zbyt nieufna, wymagająca tudzież uboga, aby zakupić towar, o którym wcześniej sama nie pomyślała - ustalili tę sprzedaż jako podkład pod główne narzędzie: zbieranie wpłat ,,manipulacyjnych'' na system obrony przed takimiż domokrążcami! Diabelsko zmyślne, jako rzekłem. Przy czym nie znaczy to wcale, że na ,,podkładzie'' nie zarabiali. O ile wostok z kufrów SS był raczej dramatycznym bublem, o tyle pączki naprawdę sprawiały wrażenie przednich... Pewnie poszły wszystkie.
No i Wydech Chorzowa chwycił...
Pocieszeniem mogło być przynajmniej to, że nie tylko ja padłem ofiarą (400 złotych!!), że padł tak niedostępny lokator jak Bobernik, że padł Suszek, że pewnie padło wielu…
Może powinienem zadzwonić na policję, straż miejską, albo do ,,Pojebka’’, który ma brata kick-boksera, silnie alkoholizowanego luja-watażkę, ale miałem totalne poczucie bezsiły i bezwoli.
Jak to znokautowany.
- CZYM TY CUCHNIESZ?!
Wróciłem umęczonym wzrokiem do Adeli. Była najpiękniejszą włóczniczką Brytów, jaką zrodził świat.
Właśnie ją traciłem. W jakimś sensie wracała do Brytanii...
- Wori-ori… – wymamrotałem bezradnie.
- Co ty bredzisz? Na moją wizytę upiekłeś kurczaka. Spryskałeś się jakimś lizolem. I jeszcze traktujesz mnie jak powietrze. I pajacujesz. Do widzenia panu.
Kobieta idealna – kruchy korpus poruszany silnymi, zdradzającymi moce nogami – zeszła po schodach.
Zamknąłem drzwi.
Byłem odurzony. Powlokłem się do kuchni, w której uchylony piekarnik sabotował moje marzenia.
No dobra, sam je sabotowałem, z tą całą żądzą do mięsa drobiowego. A desant drużyny king-bokserów położył się ciężkim sosem na trującej strawie, którą sobie sprawiłem.
,,Czym ty cuchniesz’’. No pięknie. Jak to powiedział cwaniak Plądrowicz? ,,Po ptokach’’. Właśnie było po ptokach.
Wyciągnąłem z blachy ostatnie udko i wbiłem w nie zęby. A co tam! Pieprzyć to wszystko.
Z radia znów poleciało Mówili na nią słońce. Jak na złość. Są takie dni. Szkoda, że w czerwcu.
Z udka poleciał tłuszcz, wprost w tłok dezodorantu. Chwyciłem tuleję i prysnąłem się mściwie.
Czasem najsłodsza jest zemsta na sobie samym.
Teraz pachniałem nie tylko potokarboliną (lub czymś, co ją imitowało dla potrzeb san-biznesu), ale i upieczonym drobiem. O zgrozo.
Żegnajcie wegańskie dziewczyny.
Dzwonek do drzwi przeszkodził mi w kopnięciu taboretu. Dopadłem do drzwi dwoma skokami.
- W mord…? - urwałem.
Spodziewałem się spóźnionego członka san-szajki, ale to była Adela. Sana nie było już na parkingu. Wałęsał się tam tylko człowiek-pułapka Brumczyk. Nie miał szczęścia tego dnia.
Nie on jeden…
- Chciałam ci tylko oddać prezent…
- Prezent?
- …i powiedzieć ,,żegnaj’’.
- Jak to ,,żegnaj’’ – zaprotestowałem słabo. – Miało być ,,do widzenia’’. – Czyżbym się jeszcze nie poddał? Czy w różowej koszuli drzemie wojownik? Godny Brytów odpierających legiony?
- Tu masz różowe szorty – podała mi paczuszkę obwiązaną metaliczną, czerwoną wstążką. – Nic mi po nich. I już nigdy… - teraz ona urwała. Jej ametystowe oczy zamrugały. – O Boże – szepnęła.
- Co się stało? – zaniepokoiłem się.
- Czym ty pachniesz, misiu?
Coo?? No wszak…
Ja też zacząłem mrugać oczami. Czy można dostać udaru od samego parnego powietrza? No chyba nie jednak. Więc co…?
- CHCĘ CIĘ TU I TERAZ – wyrzuciła Adela jakimś zmienionym, całkiem mocnym głosem.
Naparła na mnie, a nie miałem większych szans ani z jej smukłymi, POZORNIE kruchymi ramionami, ani z nogami, które nadawały komunikat ,,Spłodź mi troje, ponoszę je naraz’’.
- Jadłem kurczaki – wybełkotałem nieco wystraszony.
- Już ja cię nawrócę, misiu – błysnęła zębami włóczniczka Brytów.
- Mówili na nią słońce… - leciało z radia. – Bałtyku szary piach.. zamieniał się w gorący, podzwrotnikowy wiatr…
 
 
I tak to poszło owego dnia czerwcowego. Pierwsza randka z Adelą przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Może być od razu ta ,,trójka do noszenia’’ po ,,pierwszym całowaniu'', w którym się zatraciliśmy, nie byłbym zdziwiony. Minęło raptem kilka tygodni, ale Adela ,,coś czuje’’…
Chciałbym nadmienić jeszcze o trzech rzeczach. Po pierwsze: nie jem już mięsa. Owszem, brak mi diabelnie smaku kurczaka z piekarnika, ale robię to dla Adeli. Warto.
Druga rzecz: zapisałem się na lekcje kick-boxingu. U brata ,,Pojebka’’, za pół ceny. W garażu.
Tak, to trochę nieambitne i – niestety – nie będzie mi dane opanować techniki Taśmociągnik. Jednak mój cel tego nie wymaga. Ja po prostu czekam na Adriana Plądrowicza, herszta san-bandy (obłowili się, pewnie wrócą). Myślę, że tu wystarczą proste metody: z piąchy i z kopyta. Więc jest okej.
No i trzecie. Na Monikę Kwapiszon, ,,ankieterkę, która niczego nie sprzedaje’’, też czekam. No, ale tu już nie będzie bójki. Chodzi, ma się rozumieć, o biznes.
O wielki biznes. Jej i mój. Wszak Wydech Chorzowa ,,połamie nogi’’ większości kobiet!
Pod tym naturalnie warunkiem, że potokarbolinę oraz ekstrakty z fiołków i ogórka wymieszamy z tłuszczem wypieczonego drobiu.
Bo w sumie to wszystko w życiu opiera się o właściwie dobrane składniki chemiczne. Czyż nie? Wszystko to tylko reakcje chemiczne... Korzystne lub nie.
To tyle. Bawcie się czerwcem. To taki gorący miesiąc…
 
K O N I E C