Ród Bamperwillów był starą jak kontynent rodziną arystokratyczną, a
przy tym słynącą z odwagi: na wszelkie wyprawy wojenne wysyłano
chłopców nawet pięcioletnich.
- O – rozmarzyłem się.
- O – zgodził się Bełk.
- Tak, moi kochani. Bamperwillowie byli bogaczami, ale nie
puppetowymi snobami w pończochach, co schowani pod obrusem drżą przed
sińcem.To byli najbardziej bogaci wojownicy w królestwie, a zarazem, co
ciekawe, najbardziej wojowniczy bogacze.
Głową rodu był baron Bamperwill, który zadziwiał fartem. Powrócił
żywy i zwycięski z prawie dwustu wojen. Zresztą wyprawy te uczyniły go
potężnym, majętnym magnatem. Wprost tonął w luksusach. Był silny i
niezłomny, zaś słabość miał tylko jedną.
Sezamki.
- To jak tatuś – ucieszyła się Dumeczka.
- Jak tatuś? – Pomoria zerknęła ku niej z pobłażaniem. – Wasz
wspaniały ojciec ma słabość równomiernie odważoną do sezamków, sękaczy,
wafli tortowych, bloku czekoladowego, trufli, szwajcarskich bombonierek i
tortu bezowego.
Zaś baron Bamperwill ubóstwiał tylko to jedno: sezamki.
Rzecz jasna, odbić się musiał nadmiar cukru na zdrowiu tego
arystokraty, mimo że wzmacniał je gimnastyką - szermierką i plądrowaniem
konkurencyjnych faktorii. Z biegiem lat tętnice Bamperwilla wypełniły
skrzepy. Za radą felczera postanowił wymienić tradycyjne tętnice
biologiczne na tętnice złote.
Tak, fanaberia, lecz tylko z punktu widzenia ubogich. Dla bogaczy
pojęcie fanaberii nie istnieje, chyba że sprowadzić je do buntu sług i
niewolników.
Złoto jest nie tylko piękne, lecz i zdrowe, idea była więc całkiem
rozsądna z punktu widzenia alchemii i farmacji. Zabieg się udał, toteż i
dostawcy sezamków do pałacu bamperwillskiego wiodło się coraz lepiej.
Co prawda samych Bamperwillów nieznacznie ubywało – wszak
przeciwnikom tak natrętnie najeżdżanym też czasem udawało się zadać cios
czy wykopać wilczy dół w akuratnym miejscu – nie mniej ród żył
szczęśliwie i coraz dostatniej. Niech o tym świadczy choćby to, że każdy
jeden Bamperwill, nawet trzyletni Podrob, miał do swobodnej dyspozycji
sześciu medyków, dwunastu alchemików, 32 anatomopatologów i 48 handlarzy
starzyzną. Każdy z osobna – podkreśliła piastunka. – To ciekawe, że
mały, mylony z tukanem Podrob, najchętniej korzystał z usług
anatomopatologów.
Owszem, żywot rodziny był sielankowy.
„Na co by tu jeszcze wydać złoto?” – zastanawiał się zafrapowany baron. – „Może na złoto?”
- Śmieszne – ocenił Bełk odprężony łagodnym tonem historii.
- I pewnego dnia, gdy to pytanie powtórzył w hamaku uplecionym z
nicieni srebrnych, Podrob, który akurat kopał nieopodal tunel do Indii,
wypalił bezmyślnie:
„Kupmy sobie diabła”.
Baron aż zesztywniał. Najpierw z zaskoczenia. Potem ze strachu.
Aż wreszcie z zafascynowania.
Podrob rzucił tym diabłem dla dowcipu, lecz ojciec jego, a może
dziad – nie wiemy już w tym zamieszaniu rozrodczym – uchwycił się tego
pomysłu z rosnącą skwapliwością i zachwytem.
Już trzy dni później cała rodzina wyruszyła kolumną na targ do
Pełzniewa. Baron nie lubił ruszać się po próżnicy, poza tym w kolumnie
zawierały się furmanki opancerzone, uzbrojone w katapulty i miotacze
płomieni, a także kawaleria dragonów. Nic więc dziwnego, że w drodze do
Pełzniewa spalono sześć wsi i wymordowano pół tysiąca przypadkowych
osób.
Samego miasta nie zaatakowano, bo akurat przebywał tam kardynał królewski na macierzyńskim wypoczynku.
Diabła znaleziono przy stoisku z kanarkami. Wisiało tam pełno
klatek, a barwne pióra fruwały w powietrzu niczym konfetti. Oczywiście
wszędobylski Podrob próbował wejść do jednej z klatek…
Kanarki omal nie zadziobały go na śmierć.
„To zabawne, co się tu wyprawia” – skomentował kramarz.
„Jak to zabawne” – zmarszczył pozłacane brwi Bamperwill. – „Mój syn mógł zginąć”.
Na co nietaktownie nieprzejęty kupiec stwierdził:
„I tak miał szczęście. Wczoraj zginęło tu rodzeństwo; kolibry
rozpłatały głowy nieborakom, po tym, jak dobrali im się do ziaren. A tuż
przed wami był tu jakiś rycerz po papugę i już nie ma oczu. Czym mogę
służyć?”
„Chcemy kupić jakiegoś małego diabła” – powiedział baron trochę
wstydliwie. – „Takiego kanapowca, co nie psoci za bardzo i nie wywołuje
pożarów”.
Kupiec aż się zatoczył z radosnego zdziwienia.
„Małego mam!” – pochwalił się. – „Co prawda handluję ptakami, ale
zawsze jest coś specjalnego pod ladą, za co inkwizycja ścina członki, a
arystokracja płaci POTRÓJNIE… Prawda li to?”
„Prawda szczerozłota” – uśmiechnął się ze zrozumieniem Bamperwill. – „I cóż to za diabeł? Czy grzeczny, edukowany?”
„To niezbyt groźny bies sprowadzony na zamówienie z Kujaw albo
Kolumbii Brytyjskiej, nie ma pewności. Zamówienie też się przestarzało,
bo klienta zabito na wojnie. Bies wyjątkowy, nie myśl, panie, że robiony
seryjnie”. – Kramarz zaczął z rumorem przetrząsać klatki rozwieszone i
stojące na ziemi. – „Gdzieś go tu mam, y, biesa… Jest mały, niegroźny,
nie lubi mgły i napadów. Co prawda jego oczy jarzą się czerwienią, ale
to przecież kolor miłości… Gdzieś go tu mam…”
„Może go ukradziono?” – zaniepokoił się baron.
„Któżby ukradł diabła?” – zdziwił się sprzedawca. – „Zresztą to
taki mikrus po kokluszu. Z początku myślałem, że to kanarek odmoczony w
rynsztoku. Potem, że karp odwodniony na łasze… Ale w końcu pojąłem
prawdę. To bies. Kosztuje tyle, co pies.”
„Jaki pies?” – nie zrozumiał baron.
„Mam Cerbera pod ladą w tej samej cenie 3000 dukatów. Ale uszkodzony. Jedną z głów musiałem zastąpić łbem baranim, co jednak…”
„Chcę biesa” – przerwał niecierpliwie Bamperwill.
I tak mały bies trafił do pałacu.
- Czy… zaczął ostrożnie mój brat – bies kogoś…
- …skrzywdził? – uzupełniła Pomoria. – Oczywiście, że nie. A
przynajmniej: nie osobiście… Był to istotnie mały pokurcz o zaburzonych
genach i zajęczych wargach i chromosomach zresztą, którego wyrzucono z
piekła przy okazji odgarniania śniegu. Wbrew obawom służby bies nie
dobrał się nawet do wołków zbożowych, które jako pierwsze w domu pojęły,
że oczy żarzą się biesowi ze strachu…
- Ze strachu? – skrzywiłem się. – Co to za diabeł? Jakaś podróbka
albo suseł przemalowany… - Dumeczka parsknęła śmiechem, a ja
dokończyłem: - Jakaś łagodna ta bajka, niepurpońska…
Piastunka przeszyła mnie wzrokiem i uśmiechnęła się zagadkowo.
- Czy aby na pewno, miły Harpie… Posłuchajcie, co było dalej…
Trzeba zrozumieć, że kupiony w Pełzniewie domownik to nie był jakiś
szczególnie muskularny diabeł-dyskobol, ale mały bies, do karpia
podobny.
Cała groza tej sprawy nie sprowadza się zatem do jego bicepsów,
kopyt, rogów czy trójzębu, tak mikrego, że mylonego z bierką, lecz do
KLĄTWY.
- Klątwy? – wyszeptała Dumeczka.
[Gdy się jej przyjrzałem, rzeczywiście odniosłem wrażenie, że
nuży ją połóg, choć pojęcia nie miałem, co to słowo znaczy, takie
pogrzebowe w brzmieniu.]
- Owszem, i o to rzecz się rozgrywa. Z biesem wiązała się klątwa.
To dlatego kupiec pozbył się go tak ochoczo i za psią cenę. Otóż bies
Bamperwillów ś c i ą g a ł n a p a d y.
A ściślej: ściągał napaście na swoich towarzyszy i właścicieli.
Już drugiego dnia po zakupie śmierć dosięgła małego Podroba,
skądinąd bardzo zachwyconego diabłem, którego ubrał w strój pierrota i
torturował w ramach chłopięcych zabaw w Gestapo. Gdy Bamperwillowie
odprężali się w ogrodzie, jedząc agrest i czytając kryminały angielskie
po szwedzku, na dom napadli zbóje kolejowi. Fakt, że dostali surową
odprawę, bo jak wspomniałam, Bamperwillowie byli rzeźnikami znanymi z
wszystkich frontów wojny europejskiej, poza tym w owym czasie nie
istniała jeszcze kolej i zbóje kolejowi nie mieli pomysłu na taktykę.
Niestety, klątwa nie ogląda się na proporcje siły i grubość
pancerza. Zbłąkana włócznia dosięgła chłopca na strychu, gdzie schronił
się w kufrze na stroje ludowe.
Obcięła mu głowę i nogi.
- To dość niefortunne – zauważyłem zdumiony.
- Nawet bardzo. Ale też klątwy mają tę właściwość, że sprowadzają
dośćniefortunność i nie ma zmiłuj. Nim się zorientowano, że Podrob nie
stawia się na posiłki, minął miesiąc. Zdążył więc umrzeć z wykrwawienia.
Rozpaczać nikt nie miał jednak czasu, bo bies ściągnął kolejne
nieszczęście. Na rodzinę napadli działacze Greenlandu. Poszło o noszenie
futer z ubitych zwierząt.
„To jakieś nieporozumienie” – powiedział na ich widok baron Bamperwill.
Ale że miał na sobie szlafrok z gałek ocznych danieli, zrobił złe
wrażenie. Doszło do masakry, bo choć Bamperwillowie mieli przewagę
liczebną i duchową – mniejsze skrupuły w uśmiercaniu adwersarzy – to
napastnicy okazali taki całkiem zwierzęcy fanatyzm.
Padło pół rodu, aczkolwiek wybito i całe komando Greenlandu. Na
pogrzeb zaproszono całe mnóstwo gości, bo rzeczywiście okazja była
świąteczna; takich strat Bamperwillowie nie ponieśli od 412 lat, kiedy
to podczas obiadu do pałacu wdarł się ranny w nogę plezjozaur i narobił
trochę szkód.
Świąteczny pogrzeb, ogłoszony przez trębaczy wydarzeniem roku,
zepsuł nieoczekiwany incydent: powstanie grabarzy sfrustrowanych niskimi
opłatami i zatruciami kwasem fosforowym.
Może gdyby baron nie zabrał na pochówek biesa…
Walki były krwawe i niełatwe nawet dla sproszonych oficerów, bo
mało kto zabrał muszkiet na cmentarz, a grabarze przygotowali się do
rozprawy bardzo starannie, rozstawiając zasieki, miny gazowe i kilka
oddziałów piechoty uzbrojonej w ostre odłamki z pokruszonych płyt
nagrobnych.
Oczywiście przegrali, wszak byli tylko uzależnioną od denaturatu
zgrają półtrupów fosforyzujących w ciemności, a poza tym 99, 999%
powstań upada. Niestety, zginęła i większość gości pogrzebowych, w tym
czteroręki gubernator Pendżabu, który chciał się połączyć z włościami
barona kablem podmorskim, skrytym w gałęziach drzew. Niektórym,
otoczonym przez grabarzy, przypadło nawet pogrzebanie żywcem, a gwardia
króla nie od razu dotarła z odsieczą.
- I to wszystko przez diabła? – wymamrotał Bełk, już nie tak bardzo odprężony.
- No chyba że nie przez dostawcę hydrantów – rozłożyła ręce Pomoria
– który zawitał do rezydencji Bamperwillów dzień po wybuchu i upadku
powstania grabarskiego. Przywiózł on zamówione hydranty, ale miał tego
pecha, że bies w przypływie grzeczności postanowił odprowadzić go do
bramy…
Nim do niej dotarli, dostawcę zaatakowali z krzaków kolejno: pijany
kirasjer barona, francuski apasz i wreszcie Apacz amerykański. Dostawca
znał filipiński system walki kijami leszczynowymi, lecz to było za
wiele nawet i dla niego. Rozpruto go niczym worek z kawą na głodzie
kofeinowym.
Diabeł oczywiście umknął, chichocząc dziwnie…
- Złośliwie? – zmarszczyła brwi Dumeczka.
- Raczej histerycznie. Bies nie był zły sam w sobie. Po prostu przyciągał. Trudno go za to winić.
- Ale i ukochać trudno – zauważyłem.
- Możliwe. Klątwa rzeczywiście się rozkręcała jak wszystkie
zjawiska, nad którymi płonie latarnia bezkarności. Gdy jednak na żonę
barona, Popsutlę, napadł kosmita w buduarze, stało się jasne, że c o ś
ściąga na ród kłopoty. Bamperwill pomstował, bowiem kosmita,
chirurgiczny łotr, wyciął jego żonie kilka narządów, po czym uciekł,
podpalając po drodze dom, ogród i makietę kopalni soli, którą baron
zamówił dla Popsutli na rocznicę ślubu.
- Czy przeżyła? – wyraziła troskę Dumeczka.
- Medycy sprowadzeni błyskawicznie z Persji bardzo się starali, ale
zmarła jednak. Kosmita miał wprawną rękę i w ciągu dwuminutowego
zabiegu wyciął Popsutli łydki, pięty, rzepki, tętnice udowe, biodra,
pępowinę, nadnercza, wątrobę, żołądek, splot słoneczny, serce, brodawki
piersiowe, stawy łokciowe, oba obojczyki, jabłko Adama, podbródek, kości
jarzmowe, gałki oczne, śródręcze i szyszynkę… Nie było to więc czymś
tak błahym i lokalny felczer od razu się poddał, co objawił
odbezpieczeniem szesnastu granatów, z którymi wszedł do studni.
Po prostu nie miał pomysłu na tak poważne rany. Podał baronowej
syrop wykrztuśny i przybił piętę z drewna, a gdy nie przyniosło to
efektu, stracił wiarę w medycynę konwencjonalną i w konwencjonalnego
siebie.
Podobno jednak lekarze perscy bliscy byli uratowania żony barona –
niestety, gdy w połowie operacji zrobili przerwę na modły, jakiś
kawalarz podmienił ciało Popsutli na figurkę blaszaną z wieży zegarowej,
w czym Persowie zorientowali się dopiero, gdy figurkę zaszywali.
Śmierć baronowej oznaczała kolejny pogrzeb. Bamperwill nie był
jednak skłonny ryzykować kolejnego powstania, bo już za pierwsze król
przysłał mu słony rachunek. Żonę pochowano w sadzawce ogrodowej. Trochę
za płytko. Jej dłoń wybiło z dna i goście brali ją za niedorozwiniętą
lilię. - Pomoria podeszła do drzwi i nasłuchiwała przez chwilę, a my
wraz z nią.- Ojciec wszedł właśnie do lukierni… Zdążymy.
- A co z biesem? – spytałem.
- Bies oczywiście przetrwał kolejną burzę. Kosmita uciekł do swego
statku, który sprytnie zaparkował na Sumatrze. Ale i on się przeliczył –
może po prostu i jego dopadła klątwa. Po pierwsze: nie miał pojęcia, że
Ziemianie to nic innego jak o d z a w s z e g n i j ą c e m i ę s o.
Narządy zgniły, nim jeszcze dobiegł do statku, a miał je zapakowane w
worku na tenisówki, co miało na celu mylić pogonie.
Po drugie i na domiar: pomylił drogę i do Sumatry dobiegł po kilku
tygodniach czy może miesiącach. Kiedy wysypał łupy z worka, przeżył
wstrząs. Zgnilizna! I te białe robaczki, wiecie.
- Wiemy – jęknęła Dumeczka.
- A może już tylko proch. Albo ziarna, z których powstała kawa turecka? Kronikarze nie są zgodni.
Kosmita oszalał. Nie dość, że służba barona ostrzelała go z
muszkietów, a obława z pochodniami wpędziła w rów przeciwczołgowy, to
jeszcze taki blamaż…
Porywacz narządów wysadził się w powietrze. Zginęła cała załoga.
Przepadł cały bezcenny zbiór narządów europejskich, w tym pięty
Achillesa.
- Obie? – zdziwiłem się. – Podobno miał jedną?
- Przecież nie był jednonogi.
- Racja! I cóż dalej się działo, Pomorio?
- Baron, gdy już wyszedł z sanatorium w miarę pogodzony z
trudnościami życia, zaczął analizować sytuację. Ułożył się w hamaku i
myślał tak bardzo intensywnie, że się dość mocno pomarszczył. Omal go to
nie zgubiło – służba wzięła go za popękane gniazdo szerszeni i już
chwytała za miotacze płomieni…
Na szczęście Bamperwill w porę zamruczał i go rozpoznano.
Myślał więc dalej. Analizował. Dlaczego taki nawał nieszczęść? Kiedy się zaczęły?
Wyszło, że trefny jest bies.
Oszołomiony baron policzył trupy, po czym listę ofiar wręczył biesowi.
„Jeszcze jedna śmierć i wylatujesz” – zapowiedział.
Myślę, że mimo wszystko nie można mu odmówić pewnej pobłażliwości.
Kiedy jednak na drugi dzień służba znalazła martwe ciała wołków
zbożowych, czara goryczy się przelała. Bies Bamperwillów został
wyrzucony za bramę mimo ulewy i wichru.
„Dajcie mu latarkę i kanapkę z łososiem na drogę” – polecił baron w
przypływie litości, po czym zamknął się w bibliotece, by odzyskać
spokój i wiarę w stabilne życie wojenne.
Służba pokiwała na ten rozkaz głowami, ale gdy bies opuścił
rezydencję, zamiast ekwipunku dostał łomot pałkami z miedzi. Wypalono mu
też piętno na czole na znak, że jest opętany przez diabła…
Co świadczy chyba o ślepym, bezradnym gniewie służących.
Ledwo bies zniknął, urwały się grypy, pożary, kradzież sreber i
wylewy deszczówki w piwnicach pałacu. Bandy, które maszerowały na
Bamperwillów od wielu dni z najdalszych zakątków Europy – zawróciły.
Ale sielanka i radosny festyn nie trwały zbyt długo. Ot, trzy dni.
- Jak to? – wytrzeszczył oczy Bełk. – Przecież bies odszedł, to i klątwa przestała działać?...
- Owszem, lecz po trzech dniach do bramy zapukał baron Wori-Ori,
właściciel sąsiedniej ziemi. Dłoń barona zaciskała się na ociekającej
deszczem czuprynie biesa.
Gdy zawołano Bamperwilla, ten omal nie zemdlał na taki widok.
„To chyba pańska zguba spała u mnie pod słupem telegraficznym” –
powiedział uprzejmie Wori-Ori. - „No to oddaję. Mile widziane jest 10%
znaleźnego.”
Bamperwill sięgnął drżącymi palcami do sakiewki, lecz nie zdążył
nawet dotknąć monet, gdy nagle a błyskawicznie Wori-Ori runął w błoto z
pluskotem godnym jego tuszy.
W plecach barona tkwił topór.
Okazało się, że w drodze do rezydencji Bamperwillów napadł na niego
zdziczały drwal, brodaty frustrat, co nie lubił szlachty. Taki tam
bolszewik w kraciastej koszuli.
W ten oto sposób pechonośny bies wrócił do domu. Osłupienie było
tak wielkie, że nikt nie pomyślał, by biesa wygnać raz jeszcze, albo
zwyczajnie zatłuc szpadlami.
Bies wrócił. Obyło się bez uczty triumfalnej, a chorągwie
opuszczono do samej ziemi, aż ubrudziły się trawą. Część rodziny, tak
już zdziesiątkowanej, podcięła sobie gardła.
Potem powróciły i napady, bo bandy, które wcześniej zawróciły, ponownie obrały kierunek na pałac.
Bamperwillowie zmuszeni byli odpierać rosnącą liczbę ataków, przy
czym liczba samych Bamperwillów raczej malała. Z wysiłkiem odparto atak
balonowy, jeszcze gorzej było, gdy z sadzawki ogrodowej wypełzły
zmutowane latimerie.
Gdy przy życiu pozostało ostatnich czternastu Bamperwillów, baron podjął desperacką decyzję.
Wszystkich zabrał na wojnę z Ugrofinami.
Biesa, oczywiście…
- …zamknął w piwnicy – rzuciłem domyślnie. - Po czym nocą
Bamperwillowie wymknęli się z pałacu, a ich szczęśliwy, histeryczny i
psychiatryczny chichot poniósł się echem po okolicy.
- Nic podobnego, kochany chłopcze. Baron zabrał biesa ze sobą jako g
w a r a n c j ę ł u p ó w. Wszak bies ściągał napady. Bamperwill
założył więc, że napadające ich kolumnę hordy będą nieprzerwanym źródłem
pożywienia i broni podczas marszu na Ugrofinów.
- Sprytne!
- Wyjściowo tak. Ale w sumie naiwne, jeśli nie ignorować
doświadczeń z biesem. Klątwa nie wspiera planów, tylko je krzyżuje.
Zanim jakakolwiek zbrojna banda pojawiła się na drodze Bamperwillów,
otoczył ich oddział buddystów.
- Oddział buddystów?!
- Dokładnie. Bardzo energetycznych i pewnych swego. Nie obrzucili
oni rodziny barona włóczniami, co chyba zrozumiałe. Zamiast tego a g i t
o w a l i b a r d z o e k s p a n s y w n i e.
Bardzo. Bijąc w dzwonki i misy tybetańskie, paląc kadzidła imbirowe
i pomrukując „Ommmmmmmmmmmmmmmmmmmm.” – agitowali w sprawie rozbrojenia
i weganizmu.
Nim oszołomiony baron połapał się w niebezpieczeństwie, wszyscy
jego krewni wyrzucili broń w krzewy ze wstrętem i ogłosili się
buddystami.
I odeszli z tym „Ommmmmmmm…”
- Odeszli? – wybełkotał Bełk wstrząśnięty.
- Tak. Z "Om" i piosenką botaniczną na ustach.
- Botaniczną?
- Tak. O liliach, dmuchawcach, hortensjach… i marihuanie.
Baron bezradnie obserwował ich odejście. Sam był zbyt twardy, by przekonać się do nauk Buddy.
No i został mu bies.
- Pocieszył się tym? – spytałem, przypomniawszy sobie o obowiązku ćwiczenia ironii.
- Niezupełnie. Gdy już przestał rąbać okoliczne drzewa mieczem i ochłonął, pocieszył się czymś innym…
- Czym?? – nie wytrzymała Dumeczka.
Pomoria uśmiechnęła się zwycięsko. Od dawna znała moc purpońskiej
opowieści, a od tego wieczora znaliśmy ją i my, dzieci królewskiego
cukiernika.
- Na pewno nie biesem, który siedział nieruchomo na zwalonym pniu i
patrzył z głupia frant. Ale nagle baron zrozumiał, że jego utrapienia
się skończyły. Stracił już wszystko i nie musiał więcej się zamartwiać.
O kogo? O co?
Roześmiany, podskakujący jak kobold upojony glukozą, przyskoczył do biesa i pocałował go w usta zajęcze.
Ot, taki ferwor radosny. Serotonina.
Niestety, bies miał uczulenie na wargi ludzkie. Zareagował zionięciem.
- Ogniem?!
- A czymże? Nasionami dmuchawca? Wszak był diabłem, ogień zawsze tlił się w jego płucach.
Baron spłonął jak bierwiono.
I tak wyginął ród Bamperwillów.
Sam zaś bies znikł bez śladu, być może powrócił do piekła…
Może zaś osiedlił się pośród Purponów, którym pech niestraszny i którzy spisali jego przygody pośród ludzi.
KONIEC
Pomoria stała przy drzwiach, które nasz ojciec, mistrz
cukiernictwa, osobiście złożył z 2000 warstw wafli tortowych, sklejonych
miodem spadziowym. O mistrzostwie ojca świadczyło choćby to, że
zazdrosny architekt zamkowy, Wyburczyn, usiłował zdyskredytować jakość
cukierniczego warsztatu, forsując je głazem narzutowym, taranem
zwieńczonym czaszką bawoła i granatami odłamkowymi.
Drzwi waflowe odparły wszystkie te akty sabotażu.
Kochaliśmy ojca.
Ale nie tylko jego. Kochaliśmy też królewską piastunkę Pomorię, która stała u drzwi waflowych i uśmiechała się do nas oczami.
Urzeczenie zamknęło nam wszystkim usta, ponieważ bajka o biesie
Bamperwillów zdała się najlepszą – a przede wszystkim odkryto nam
zakazany, tajemny i jakiś nieokiełznany tunel purpońskiego widzenia
świata.
I cisza pełna wdzięczności i magii jednoczesnych, trwała, dopóki
drzwi do komnaty nie otwarły się, kiedy ojciec zakończył obchód cukierni
i zawitał do nas.
Był prawdziwym cukiernikiem. Takim, jakiego Purponi nigdy by nie
opisali. Purpoński cukiernik byłby pewnie otulony jakimś poncho pełnym
dziur po strzałach konkwistadorów i obwieszony czaszkami klientów
zwabionych w pułapkę.
A nasz? Nasz był gruby, rumiany, pysznie zdobiony żupanem wytopionym z platyny, a ręce aż mu zwisały pod ciężarem prezentów.
I innego nie chcieliśmy.
- Słodycze dla wszystkich, koncerz dla solenizanta – ogłosił ciepło, podchodząc kolejno do łóżek i rozdając uściski.
- A dla mnie? – zaciekawiła się Pomoria.
- Rózgi – mruknął okiem ojciec. A gdy roześmialiśmy się, dodał: -
Harp ma urodziny, a poza tym jesteście już duzi, wkrótce wezmą was na
szkolenie spadochronowe. Pomyślałem więc… - urwał z tajemniczą miną.
- Bajki Purponów?! – krzyknął Bełk.
Nigdy nie wyznał, czy był to okrzyk euforii czy przerażenia.
- PURPONÓW?? – stężał ojciec. – Nigdy! Nigdy, nigdy, może za rok.
Ale raczej nigdy, póki mój rozum odróżnia markizów zgorzkniałych od
markiz cukrem pudrem posypanych!... Toż historie te przynoszą traumy,
kaftany bezpieczeństwa, terapię ciekłym helem, tracheotomię, bory
wkręcane do czaszki, a nade wszystko ściągają s p i c z a s t o g ł o w
e u p i o r y w progi sypialni. I cukierni. – Potrząsnął głową z
posępną miną. – Nie, moje pacholęta umiłowane, nie… Ale pomyślałem –
wszak od pół roku argumentowaliście pismem i słowem, prośbą i szantażem -
abym zezwolił wam już zasypiać bez świecy zapalonej, bez straży
korytarzowej dla ochrony – bo prawie jesteście dorośli… - Wzniósł ręce w
geście poddania. - Toż zgadzam się! Od dziś zasypiajcie sobie w
ciemności.
Ktoś parsknął trochę jak ryś, ale nie był to nikt z nas trojga. Ani
Dumeczka położnie blada, ani Bełk jaszczurzo skręcony, ani ja knurzo
pochrząkujący.
To Pomoria śmiała się z naszych min dyskretnie.
Bo rzeczywiście miny mieliśmy nietęgie.
Zasypiać bez lamp? Bez gwardii?
W TAKIM ŚWIECIE?!
***KONIEC WŁAŚCIWY***