środa, 10 października 2012

Bajki Purponów. Bies Bamperwillów

Ród Bamperwillów był starą jak kontynent rodziną arystokratyczną, a przy tym słynącą z odwagi: na wszelkie wyprawy wojenne wysyłano chłopców nawet pięcioletnich.
- O – rozmarzyłem się.
- O – zgodził się Bełk.
- Tak, moi kochani. Bamperwillowie byli bogaczami, ale nie puppetowymi snobami w pończochach, co schowani pod obrusem drżą przed sińcem.To byli najbardziej bogaci wojownicy w królestwie, a zarazem, co ciekawe, najbardziej wojowniczy bogacze.
Głową rodu był baron Bamperwill, który zadziwiał fartem. Powrócił żywy i zwycięski z prawie dwustu wojen. Zresztą wyprawy te uczyniły go potężnym, majętnym magnatem. Wprost tonął w luksusach. Był silny i niezłomny, zaś słabość miał tylko jedną.
Sezamki.
- To jak tatuś – ucieszyła się Dumeczka.
- Jak tatuś? – Pomoria zerknęła ku niej z pobłażaniem. – Wasz wspaniały ojciec ma słabość równomiernie odważoną do sezamków, sękaczy, wafli tortowych, bloku czekoladowego, trufli, szwajcarskich bombonierek i tortu bezowego.
Zaś baron Bamperwill ubóstwiał tylko to jedno: sezamki.
Rzecz jasna, odbić się musiał nadmiar cukru na zdrowiu tego arystokraty, mimo że wzmacniał je gimnastyką - szermierką i plądrowaniem konkurencyjnych faktorii. Z biegiem lat tętnice Bamperwilla wypełniły skrzepy. Za radą felczera postanowił wymienić tradycyjne tętnice biologiczne na tętnice złote.
Tak, fanaberia, lecz tylko z punktu widzenia ubogich. Dla bogaczy pojęcie fanaberii nie istnieje, chyba że sprowadzić je do buntu sług i niewolników.
Złoto jest nie tylko piękne, lecz i zdrowe, idea była więc całkiem rozsądna z punktu widzenia alchemii i farmacji. Zabieg się udał, toteż i dostawcy sezamków do pałacu bamperwillskiego wiodło się coraz lepiej.
Co prawda samych Bamperwillów nieznacznie ubywało – wszak przeciwnikom tak natrętnie najeżdżanym też czasem udawało się zadać cios czy wykopać wilczy dół w akuratnym miejscu – nie mniej ród żył szczęśliwie i coraz dostatniej. Niech o tym świadczy choćby to, że każdy jeden Bamperwill, nawet trzyletni Podrob, miał do swobodnej dyspozycji sześciu medyków, dwunastu alchemików, 32 anatomopatologów i 48 handlarzy starzyzną. Każdy z osobna – podkreśliła piastunka. – To ciekawe, że mały, mylony z tukanem Podrob, najchętniej korzystał z usług anatomopatologów.
Owszem, żywot rodziny był sielankowy.
„Na co by tu jeszcze wydać złoto?” – zastanawiał się zafrapowany baron. – „Może na złoto?”
- Śmieszne – ocenił Bełk odprężony łagodnym tonem historii.
- I pewnego dnia, gdy to pytanie powtórzył w hamaku uplecionym z nicieni srebrnych, Podrob, który akurat kopał nieopodal tunel do Indii, wypalił bezmyślnie:
„Kupmy sobie diabła”.
Baron aż zesztywniał. Najpierw z zaskoczenia. Potem ze strachu.
Aż wreszcie z zafascynowania.
Podrob rzucił tym diabłem dla dowcipu, lecz ojciec jego, a może dziad – nie wiemy już w tym zamieszaniu rozrodczym – uchwycił się tego pomysłu z rosnącą skwapliwością i zachwytem.
Już trzy dni później cała rodzina wyruszyła kolumną na targ do Pełzniewa. Baron nie lubił ruszać się po próżnicy, poza tym w kolumnie zawierały się furmanki opancerzone, uzbrojone w katapulty i miotacze płomieni, a także kawaleria dragonów. Nic więc dziwnego, że w drodze do Pełzniewa spalono sześć wsi i wymordowano pół tysiąca przypadkowych osób.
Samego miasta nie zaatakowano, bo akurat przebywał tam kardynał królewski na macierzyńskim wypoczynku.
Diabła znaleziono przy stoisku z kanarkami. Wisiało tam pełno klatek, a barwne pióra fruwały w powietrzu niczym konfetti. Oczywiście wszędobylski Podrob próbował wejść do jednej z klatek…
Kanarki omal nie zadziobały go na śmierć.
„To zabawne, co się tu wyprawia” – skomentował kramarz.
 „Jak to zabawne” – zmarszczył pozłacane brwi Bamperwill. – „Mój syn mógł zginąć”.
Na co nietaktownie nieprzejęty kupiec stwierdził:
„I tak miał szczęście. Wczoraj zginęło tu rodzeństwo; kolibry rozpłatały głowy nieborakom, po tym, jak dobrali im się do ziaren. A tuż przed wami był tu jakiś rycerz po papugę i już nie ma oczu. Czym mogę służyć?”
„Chcemy kupić jakiegoś małego diabła” – powiedział baron trochę wstydliwie. – „Takiego kanapowca, co nie psoci za bardzo i nie wywołuje pożarów”.
Kupiec aż się zatoczył z radosnego zdziwienia.
„Małego mam!” – pochwalił się. – „Co prawda handluję ptakami, ale zawsze jest coś specjalnego pod ladą, za co inkwizycja ścina członki, a arystokracja płaci POTRÓJNIE… Prawda li to?”
„Prawda szczerozłota” – uśmiechnął się ze zrozumieniem Bamperwill. – „I cóż to za diabeł? Czy grzeczny, edukowany?”
„To niezbyt groźny bies sprowadzony na zamówienie z Kujaw albo Kolumbii Brytyjskiej, nie ma pewności. Zamówienie też się przestarzało, bo klienta zabito na wojnie. Bies wyjątkowy, nie myśl, panie, że robiony seryjnie”. – Kramarz zaczął z rumorem przetrząsać klatki rozwieszone i stojące na ziemi. – „Gdzieś go tu mam, y, biesa…  Jest mały, niegroźny, nie lubi mgły i napadów. Co prawda jego oczy jarzą się czerwienią, ale to przecież kolor miłości… Gdzieś go tu mam…”
„Może go ukradziono?” – zaniepokoił się baron.
„Któżby ukradł diabła?” – zdziwił się sprzedawca. – „Zresztą to taki mikrus po kokluszu. Z początku myślałem, że to kanarek odmoczony w rynsztoku. Potem, że karp odwodniony na łasze… Ale w końcu pojąłem prawdę. To bies. Kosztuje tyle, co pies.”
„Jaki pies?” – nie zrozumiał baron.
„Mam Cerbera pod ladą w tej samej cenie 3000 dukatów. Ale uszkodzony. Jedną z głów musiałem zastąpić łbem baranim, co jednak…”
„Chcę biesa” – przerwał niecierpliwie Bamperwill.
I tak mały bies trafił do pałacu.
- Czy… zaczął ostrożnie mój brat – bies kogoś…
- …skrzywdził? – uzupełniła Pomoria. – Oczywiście, że nie. A przynajmniej: nie osobiście… Był to istotnie mały pokurcz o zaburzonych genach i zajęczych wargach i chromosomach zresztą, którego wyrzucono z piekła przy okazji odgarniania śniegu. Wbrew obawom służby bies nie dobrał się nawet do wołków zbożowych, które jako pierwsze w domu pojęły, że oczy żarzą się biesowi ze strachu…
- Ze strachu? – skrzywiłem się. – Co to za diabeł? Jakaś podróbka albo suseł przemalowany… - Dumeczka parsknęła śmiechem, a ja dokończyłem: - Jakaś łagodna ta bajka, niepurpońska…
Piastunka przeszyła mnie wzrokiem i uśmiechnęła się zagadkowo.
- Czy aby na pewno, miły Harpie… Posłuchajcie, co było dalej…
Trzeba zrozumieć, że kupiony w Pełzniewie domownik to nie był jakiś szczególnie muskularny diabeł-dyskobol, ale mały bies, do karpia podobny.
Cała groza tej sprawy nie sprowadza się zatem do jego bicepsów, kopyt, rogów czy trójzębu, tak mikrego, że mylonego z bierką, lecz do KLĄTWY.
- Klątwy? – wyszeptała Dumeczka.
[Gdy się jej przyjrzałem, rzeczywiście odniosłem wrażenie, że nuży ją połóg, choć pojęcia nie miałem, co to słowo znaczy, takie pogrzebowe w brzmieniu.]
- Owszem, i o to rzecz się rozgrywa. Z biesem wiązała się klątwa. To dlatego kupiec pozbył się go tak ochoczo i za psią cenę. Otóż bies Bamperwillów ś c i ą g a ł  n a p a d y.
A ściślej: ściągał napaście na swoich towarzyszy i właścicieli.
Już drugiego dnia po zakupie śmierć dosięgła małego Podroba, skądinąd bardzo zachwyconego diabłem, którego ubrał w strój pierrota i torturował w ramach chłopięcych zabaw w Gestapo. Gdy Bamperwillowie odprężali się w ogrodzie, jedząc agrest i czytając kryminały angielskie po szwedzku, na dom napadli zbóje kolejowi. Fakt, że dostali surową odprawę, bo jak wspomniałam, Bamperwillowie byli rzeźnikami znanymi z wszystkich frontów wojny europejskiej, poza tym w owym czasie nie istniała jeszcze kolej i zbóje kolejowi nie mieli pomysłu na taktykę.
Niestety, klątwa nie ogląda się na proporcje siły i grubość pancerza. Zbłąkana włócznia dosięgła chłopca na strychu, gdzie schronił się w kufrze na stroje ludowe.
Obcięła mu głowę i nogi.
- To dość niefortunne – zauważyłem zdumiony.
- Nawet bardzo. Ale też klątwy mają tę właściwość, że sprowadzają dośćniefortunność i nie ma zmiłuj. Nim się zorientowano, że Podrob nie stawia się na posiłki, minął miesiąc. Zdążył więc umrzeć z wykrwawienia.
Rozpaczać nikt nie miał jednak czasu, bo bies ściągnął kolejne nieszczęście. Na rodzinę napadli działacze Greenlandu. Poszło o noszenie futer z ubitych zwierząt.
„To jakieś nieporozumienie” – powiedział na ich widok baron Bamperwill.
Ale że miał na sobie szlafrok z gałek ocznych danieli, zrobił złe wrażenie. Doszło do masakry, bo choć Bamperwillowie mieli przewagę liczebną i duchową – mniejsze skrupuły w uśmiercaniu adwersarzy – to napastnicy okazali taki całkiem zwierzęcy fanatyzm.
Padło pół rodu, aczkolwiek wybito i całe komando Greenlandu. Na pogrzeb zaproszono całe mnóstwo gości, bo rzeczywiście okazja była świąteczna; takich strat Bamperwillowie nie ponieśli od 412 lat, kiedy to podczas obiadu do pałacu wdarł się ranny w nogę plezjozaur i narobił trochę szkód.
Świąteczny pogrzeb, ogłoszony przez trębaczy wydarzeniem roku, zepsuł nieoczekiwany incydent: powstanie grabarzy sfrustrowanych niskimi opłatami i zatruciami kwasem fosforowym.
Może gdyby baron nie zabrał na pochówek biesa…
Walki były krwawe i niełatwe nawet dla sproszonych oficerów, bo mało kto zabrał muszkiet na cmentarz, a grabarze przygotowali się do rozprawy bardzo starannie, rozstawiając zasieki, miny gazowe i kilka oddziałów piechoty uzbrojonej w ostre odłamki z pokruszonych płyt nagrobnych.
Oczywiście przegrali, wszak byli tylko uzależnioną od denaturatu zgrają półtrupów fosforyzujących w ciemności, a poza tym 99, 999% powstań upada. Niestety, zginęła i większość gości pogrzebowych, w tym czteroręki gubernator Pendżabu, który chciał się połączyć z włościami barona kablem podmorskim, skrytym w gałęziach drzew. Niektórym, otoczonym przez grabarzy, przypadło nawet pogrzebanie żywcem, a gwardia króla nie od razu dotarła z odsieczą.
- I to wszystko przez diabła? – wymamrotał Bełk, już nie tak bardzo odprężony.
- No chyba że nie przez dostawcę hydrantów – rozłożyła ręce Pomoria – który zawitał do rezydencji Bamperwillów dzień po wybuchu i upadku powstania grabarskiego. Przywiózł on zamówione hydranty, ale miał tego pecha, że bies w przypływie grzeczności postanowił odprowadzić go do bramy…
Nim do niej dotarli, dostawcę zaatakowali z krzaków kolejno: pijany kirasjer barona, francuski apasz i wreszcie Apacz amerykański. Dostawca znał filipiński system walki kijami leszczynowymi, lecz to było za wiele nawet i dla niego. Rozpruto go niczym worek z kawą na głodzie kofeinowym.
Diabeł oczywiście umknął, chichocząc dziwnie…
- Złośliwie? – zmarszczyła brwi Dumeczka.
- Raczej histerycznie. Bies nie był zły sam w sobie. Po prostu przyciągał. Trudno go za to winić.
- Ale i ukochać trudno – zauważyłem.
- Możliwe. Klątwa rzeczywiście się rozkręcała jak wszystkie zjawiska, nad którymi płonie latarnia bezkarności. Gdy jednak na żonę barona, Popsutlę, napadł kosmita w buduarze, stało się jasne, że c o ś ściąga na ród kłopoty. Bamperwill pomstował, bowiem kosmita, chirurgiczny łotr, wyciął jego żonie kilka narządów, po czym uciekł, podpalając po drodze dom, ogród i makietę kopalni soli, którą baron zamówił dla Popsutli na rocznicę ślubu.
- Czy przeżyła? – wyraziła troskę Dumeczka.
- Medycy sprowadzeni błyskawicznie z Persji bardzo się starali, ale zmarła jednak. Kosmita miał wprawną rękę i w ciągu dwuminutowego zabiegu wyciął Popsutli łydki, pięty, rzepki, tętnice udowe, biodra, pępowinę, nadnercza, wątrobę, żołądek, splot słoneczny, serce, brodawki piersiowe, stawy łokciowe, oba obojczyki, jabłko Adama, podbródek, kości jarzmowe, gałki oczne, śródręcze i szyszynkę… Nie było to więc czymś tak błahym i lokalny felczer od razu się poddał, co objawił odbezpieczeniem szesnastu granatów, z którymi wszedł do studni.
Po prostu nie miał pomysłu na tak poważne rany. Podał baronowej syrop wykrztuśny i przybił piętę z drewna, a gdy nie przyniosło to efektu, stracił wiarę w medycynę konwencjonalną i w konwencjonalnego siebie.
Podobno jednak lekarze perscy bliscy byli uratowania żony barona – niestety, gdy w połowie operacji zrobili przerwę na modły, jakiś kawalarz podmienił ciało Popsutli na figurkę blaszaną z wieży zegarowej, w czym Persowie zorientowali się dopiero, gdy figurkę zaszywali.
Śmierć baronowej oznaczała kolejny pogrzeb. Bamperwill nie był jednak skłonny ryzykować kolejnego powstania, bo już za pierwsze król przysłał mu słony rachunek. Żonę pochowano w sadzawce ogrodowej. Trochę za płytko. Jej dłoń wybiło z dna i goście brali ją za niedorozwiniętą lilię. - Pomoria podeszła do drzwi i nasłuchiwała przez chwilę, a my wraz z nią.- Ojciec wszedł właśnie do lukierni… Zdążymy.
- A co z biesem? – spytałem.
- Bies oczywiście przetrwał kolejną burzę. Kosmita uciekł do swego statku, który sprytnie zaparkował na Sumatrze. Ale i on się przeliczył – może po prostu i jego dopadła klątwa. Po pierwsze: nie miał pojęcia, że Ziemianie to nic innego jak o d  z a w s z e  g n i j ą c e  m i ę s o. Narządy zgniły, nim jeszcze dobiegł do statku, a miał je zapakowane w worku na tenisówki, co miało na celu mylić pogonie.
Po drugie i na domiar: pomylił drogę i do Sumatry dobiegł po kilku tygodniach czy może miesiącach. Kiedy wysypał łupy z worka, przeżył wstrząs. Zgnilizna! I te białe robaczki, wiecie.
- Wiemy – jęknęła Dumeczka.
- A może już tylko proch. Albo ziarna, z których powstała kawa turecka? Kronikarze nie są zgodni.
Kosmita oszalał. Nie dość, że służba barona ostrzelała go z muszkietów, a obława z pochodniami wpędziła w rów przeciwczołgowy, to jeszcze taki blamaż…
Porywacz narządów wysadził się w powietrze. Zginęła cała załoga. Przepadł cały bezcenny zbiór narządów europejskich, w tym pięty Achillesa.
- Obie? – zdziwiłem się. – Podobno miał jedną?
- Przecież nie był jednonogi.
- Racja! I cóż dalej się działo, Pomorio?
- Baron, gdy już wyszedł z sanatorium w miarę pogodzony z trudnościami życia, zaczął analizować sytuację. Ułożył się w hamaku i myślał tak bardzo intensywnie, że się dość mocno pomarszczył. Omal go to nie zgubiło – służba wzięła go za popękane gniazdo szerszeni i już chwytała za miotacze płomieni…
Na szczęście Bamperwill w porę zamruczał i go rozpoznano.
Myślał więc dalej. Analizował. Dlaczego taki nawał nieszczęść? Kiedy się zaczęły?
Wyszło, że trefny jest bies.
Oszołomiony baron policzył trupy, po czym listę ofiar wręczył biesowi.
„Jeszcze jedna śmierć i wylatujesz” – zapowiedział.
Myślę, że mimo wszystko nie można mu odmówić pewnej pobłażliwości.
Kiedy jednak na drugi dzień służba znalazła martwe ciała wołków zbożowych, czara goryczy się przelała. Bies Bamperwillów został wyrzucony za bramę mimo ulewy i wichru.
„Dajcie mu latarkę i kanapkę z łososiem na drogę” – polecił baron w przypływie litości, po czym zamknął się w bibliotece, by odzyskać spokój i wiarę w stabilne życie wojenne.
Służba pokiwała na ten rozkaz głowami, ale gdy bies opuścił rezydencję, zamiast ekwipunku dostał łomot pałkami z miedzi. Wypalono mu też piętno na czole na znak, że jest opętany przez diabła…
Co świadczy chyba o ślepym, bezradnym gniewie służących.
Ledwo bies zniknął, urwały się grypy, pożary, kradzież sreber i wylewy deszczówki w piwnicach pałacu. Bandy, które maszerowały na Bamperwillów od wielu dni z najdalszych zakątków Europy – zawróciły.
Ale sielanka i radosny festyn nie trwały zbyt długo. Ot, trzy dni.
- Jak to? – wytrzeszczył oczy Bełk. – Przecież bies odszedł, to i klątwa przestała działać?...
- Owszem, lecz po trzech dniach do bramy zapukał baron Wori-Ori, właściciel sąsiedniej ziemi. Dłoń barona zaciskała się na ociekającej deszczem czuprynie biesa.
Gdy zawołano Bamperwilla, ten omal nie zemdlał na taki widok.
„To chyba pańska zguba spała u mnie pod słupem telegraficznym” – powiedział uprzejmie Wori-Ori. -  „No to oddaję. Mile widziane jest 10% znaleźnego.”
Bamperwill sięgnął drżącymi palcami do sakiewki, lecz nie zdążył nawet dotknąć monet, gdy nagle a błyskawicznie Wori-Ori runął w błoto z pluskotem godnym jego tuszy.
W plecach barona tkwił topór.
Okazało się, że w drodze do rezydencji Bamperwillów napadł na niego zdziczały drwal, brodaty frustrat, co nie lubił szlachty. Taki tam bolszewik w kraciastej koszuli.
W ten oto sposób pechonośny bies wrócił do domu. Osłupienie było tak wielkie, że nikt nie pomyślał, by biesa wygnać raz jeszcze, albo zwyczajnie zatłuc szpadlami.
Bies wrócił. Obyło się bez uczty triumfalnej, a chorągwie opuszczono do samej ziemi, aż ubrudziły się trawą. Część rodziny, tak już zdziesiątkowanej, podcięła sobie gardła.
Potem powróciły i napady, bo bandy, które wcześniej zawróciły, ponownie obrały kierunek na pałac.
Bamperwillowie zmuszeni byli odpierać rosnącą liczbę ataków, przy czym liczba samych Bamperwillów raczej malała. Z wysiłkiem odparto atak balonowy, jeszcze gorzej było, gdy z sadzawki ogrodowej wypełzły zmutowane latimerie.
Gdy przy życiu pozostało ostatnich czternastu Bamperwillów, baron podjął desperacką decyzję.
Wszystkich zabrał na wojnę z Ugrofinami.
Biesa, oczywiście…
- …zamknął w piwnicy – rzuciłem domyślnie. -  Po czym nocą Bamperwillowie wymknęli się z pałacu, a ich szczęśliwy, histeryczny i psychiatryczny chichot poniósł się echem po okolicy.
- Nic podobnego, kochany chłopcze. Baron zabrał biesa ze sobą jako g w a r a n c j ę  ł u p ó w. Wszak bies ściągał napady. Bamperwill założył więc, że napadające ich kolumnę hordy będą nieprzerwanym źródłem pożywienia i broni podczas marszu na Ugrofinów.
- Sprytne!
- Wyjściowo tak. Ale w sumie naiwne, jeśli nie ignorować doświadczeń z biesem. Klątwa nie wspiera planów, tylko je krzyżuje. Zanim jakakolwiek zbrojna banda pojawiła się na drodze Bamperwillów, otoczył ich oddział buddystów.
- Oddział buddystów?!
- Dokładnie. Bardzo energetycznych i pewnych swego. Nie obrzucili oni rodziny barona włóczniami, co chyba zrozumiałe. Zamiast tego a g i t o w a l i  b a r d z o  e k s p a n s y w n i e.
Bardzo. Bijąc w dzwonki i misy tybetańskie, paląc kadzidła imbirowe i pomrukując „Ommmmmmmmmmmmmmmmmmmm.” – agitowali w sprawie rozbrojenia i weganizmu.
Nim oszołomiony baron połapał się w niebezpieczeństwie, wszyscy jego krewni wyrzucili broń w krzewy ze wstrętem i ogłosili się buddystami.
I odeszli z tym „Ommmmmmmm…”
- Odeszli? – wybełkotał Bełk wstrząśnięty.
- Tak. Z "Om" i piosenką botaniczną na ustach.
- Botaniczną?
- Tak. O liliach, dmuchawcach, hortensjach… i marihuanie.
Baron bezradnie obserwował ich odejście. Sam był zbyt twardy, by przekonać się do nauk Buddy.
No i został mu bies.
- Pocieszył się tym? – spytałem, przypomniawszy sobie o obowiązku ćwiczenia ironii.
- Niezupełnie. Gdy już przestał rąbać okoliczne drzewa mieczem i ochłonął, pocieszył się czymś innym…
- Czym?? – nie wytrzymała Dumeczka.
Pomoria uśmiechnęła się zwycięsko. Od dawna znała moc purpońskiej opowieści, a od tego wieczora znaliśmy ją i my, dzieci królewskiego cukiernika.
- Na pewno nie biesem, który siedział nieruchomo na zwalonym pniu i patrzył z głupia frant. Ale nagle baron zrozumiał, że jego utrapienia się skończyły. Stracił już wszystko i nie musiał więcej się zamartwiać.
O kogo? O co?
Roześmiany, podskakujący jak kobold upojony glukozą, przyskoczył do biesa i pocałował go w usta zajęcze.
Ot, taki ferwor radosny. Serotonina.
Niestety, bies miał uczulenie na wargi ludzkie. Zareagował zionięciem.
- Ogniem?!
- A czymże? Nasionami dmuchawca? Wszak był diabłem, ogień zawsze tlił się w jego płucach.
Baron spłonął jak bierwiono.
I tak wyginął ród Bamperwillów.
Sam zaś bies znikł bez śladu, być może powrócił do piekła…
Może zaś osiedlił się pośród Purponów, którym pech niestraszny i którzy spisali jego przygody pośród ludzi.
 
KONIEC
 
Pomoria stała przy drzwiach, które nasz ojciec, mistrz cukiernictwa, osobiście złożył z 2000 warstw wafli tortowych, sklejonych miodem spadziowym. O mistrzostwie ojca świadczyło choćby to, że zazdrosny architekt zamkowy, Wyburczyn, usiłował zdyskredytować jakość cukierniczego warsztatu, forsując je głazem narzutowym, taranem zwieńczonym czaszką bawoła i granatami odłamkowymi.
Drzwi waflowe odparły wszystkie te akty sabotażu.
Kochaliśmy ojca.
Ale nie tylko jego. Kochaliśmy też królewską piastunkę Pomorię, która stała u drzwi waflowych i uśmiechała się do nas oczami.
Urzeczenie zamknęło nam wszystkim usta, ponieważ bajka o biesie Bamperwillów zdała się najlepszą – a przede wszystkim odkryto nam zakazany, tajemny i jakiś nieokiełznany tunel purpońskiego widzenia świata.
I cisza pełna wdzięczności i magii jednoczesnych, trwała, dopóki drzwi do komnaty nie otwarły się, kiedy ojciec zakończył obchód cukierni i zawitał do nas.
Był prawdziwym cukiernikiem. Takim, jakiego Purponi nigdy by nie opisali. Purpoński cukiernik byłby pewnie otulony jakimś poncho pełnym dziur po strzałach konkwistadorów i obwieszony czaszkami klientów zwabionych w pułapkę.
A nasz? Nasz był gruby, rumiany, pysznie zdobiony żupanem wytopionym z platyny, a ręce aż mu zwisały pod ciężarem prezentów.
I innego nie chcieliśmy.
- Słodycze dla wszystkich, koncerz dla solenizanta – ogłosił ciepło, podchodząc kolejno do łóżek i rozdając uściski.
- A dla mnie? – zaciekawiła się Pomoria.
- Rózgi – mruknął okiem ojciec. A gdy roześmialiśmy się, dodał: - Harp ma urodziny, a poza tym jesteście już duzi, wkrótce wezmą was na szkolenie spadochronowe. Pomyślałem więc… - urwał z tajemniczą miną.
- Bajki Purponów?! – krzyknął Bełk.
Nigdy nie wyznał, czy był to okrzyk euforii czy przerażenia.
- PURPONÓW?? – stężał ojciec. – Nigdy! Nigdy, nigdy, może za rok. Ale raczej nigdy, póki mój rozum odróżnia markizów zgorzkniałych od markiz cukrem pudrem posypanych!... Toż historie te przynoszą traumy, kaftany bezpieczeństwa, terapię ciekłym helem, tracheotomię, bory wkręcane do czaszki, a nade wszystko ściągają s p i c z a s t o g ł o w e  u p i o r y w progi sypialni. I cukierni. – Potrząsnął głową z posępną miną. – Nie, moje pacholęta umiłowane, nie… Ale pomyślałem – wszak od pół roku argumentowaliście pismem i słowem, prośbą i szantażem - abym zezwolił wam już zasypiać bez świecy zapalonej, bez straży korytarzowej dla ochrony – bo prawie jesteście dorośli… - Wzniósł ręce w geście poddania. - Toż zgadzam się! Od dziś zasypiajcie sobie w ciemności.
Ktoś parsknął trochę jak ryś, ale nie był to nikt z nas trojga. Ani Dumeczka położnie blada, ani Bełk jaszczurzo skręcony, ani ja knurzo pochrząkujący.
To Pomoria śmiała się z naszych min dyskretnie.
Bo rzeczywiście miny mieliśmy nietęgie.
Zasypiać bez lamp? Bez gwardii?
W TAKIM ŚWIECIE?!
***KONIEC WŁAŚCIWY***

wtorek, 9 października 2012

Bajki Purponów. Noc Wartburgii

 Za siedmioma cmentarzami i siedmioma kostnicami…
- To całkiem niedaleko – zauważył Bełk.
I bardzo purpoński początek historii – pomyślałem, robiąc sobie wałek z poduszek, by usiąść wygodniej.
- Tak, naturalnie – skinęła głową piastunka. – To prawdziwa i zupełnie świeża historia. Otóż za siedmioma cmentarzami i siedmioma kostnicami, z których połowa powstała za rządów miłościwie nam panującego króla Jada, roztaczało się wielkie bagno. Wielkie i pełne wciągniętych ciał wędrowców i zwierząt o zaburzonym instynkcie. Bagno było wielkie, ale i tak ograniczone, bo otaczały je góry łupkowe, których siła bagienna, choć duża, rozsunąć nie zdołała.
Z czasem bagno tak w y p c h a ł o  s i ę trupami, że zatraciło swoje właściwości i zmieniło się w całkiem pożyteczny czarnoziem. Urodzajna gleba ściągnęła mnóstwo osadników o mężnych duszach, głównie Wiślan, Wartczan i Missisipian.
I choć połowa z nich zginęła w wypadkach w kopalni, przędzalni czy podczas montażu podziemnej kolejki górskiej, to wkrótce – już dwa pokolenia później – powstała całkiem piękna osada, którą nazwano Wartburg, jako że Wartczan było najwięcej. Z kolei tacy Missisipianie stanowili ledwie 7% mieszkańców i byli dość dziwni. Na przykład nie chcieli korzystać ze sławojek – jak pozostałe szczepy - tylko załatwiali się pod plandekami furmanek dowożących pieczywo.
- Dziwni jacyś – skwitowała Dumeczka. – Sławojki są dyskretne i bezpieczne…
- Dziwni, to prawda – zgodziła się Pomoria – ale sławojki nie były bezpieczne. W okolicy brakowało drzewa, a rządzący osadą warchoł…
- Warchoł? – zmarszczyłem brwi. – Czemu go wybrano?
- W języku missisipiańskim „warchoł” znaczy „sołtys”, mój drogi Harpie. Co prawda Wartczan było najwięcej, a Wiślanie byli mistrzami kremowania górnej połowy ciała i mumifikowania dolnej, ale to Missisipianie znali się na magistracie i dlatego przyjęto ich nazewnictwo, no i pierwszego warchoła wybrano spośród nich. Warchoł ten, imieniem Czuman a może Ukrad, zdecydował, aby drewno przeznaczyć tylko na budowę domów, kościołów i mostu zwodzonego, mającego zwodzić szpiegów sąsiednich krain. Most oczywiście prowadził znikąd donikąd, a przy tym prawie zawsze ginął we mgle, którą preparowano na bieżąco w ramach ochrony pogranicza. Ostatni zapas drewna ocembrowano jako rezerwę wojenną pod szaniec antykawaleryjski lub nasyp dla pociągu pancernego – w zależności od sytuacji – nie mniej było to drewno surowo nienaruszalne pod karą rozciągnięcia…
- Końmi? – pobladł Bełk.
- …o w c a m i.
Nikt drewna tego rezerwowego nie ruszył.
W rezultacie brakowało drewna na sławojki i budowano je z suszonych roślin bagiennych, głównie ze skrzypu i wełnianki. To nie był stabilny budulec. Bardzo dużo Wiślan i Wartczan zapadło się z krzykiem w otchłań toaletową, znikając w fekaliach, czego Missisipianie nie przegapili.  
- Chyba już nie pójdę do sławojki – wyszeptała Dumeczka.
- Spokojnie, moja śliczna, wszak sama wiesz, że zamkowe nie są skręcane z suszonych ziół, lecz wycinane w kwarcycie i oblewane czerwonym złotem.
Tak czy owak, Wartburg rozkwitł. A domy, na które poszło drewno z wszelkich zapasów, były piękne. Każdy zdobiono w unikalny sposób, każdy miał swoją aurę. Jeśli jeden był dębowy, to drugi brzozowy, jeśli w jednym rynny stylizowano na sylwestrowe serpentyny, to w drugim na węże koralowe… A może to nawet były te węże, bo już po miesiącu nie doliczono się 200 kominiarzy. Gdzieś przepadli. – Piastunka umilkła i przez chwilę przyglądała nam się z wyraźną satysfakcją.
[Oczywiście słuchaliśmy jej z wytężoną uwagą, bliską chciwości. Była to nasza magiczna chwila, zwłaszcza, że na zamku nawet słowo „Purpon” było zabronione, a ojciec cukiernik sugerował piastunce, by nie zapędzała się w surowe historie i trzymała „sprawdzonej bajki o domku z wiórków kokosowych czy muszkatołowych, akuszerce i tej dwójce szkrabów, co tam zbłądziła po pijanemu”.]
- Tak… - Pomoria pokiwała głową z zadumą. – Szkoda, że osada spłonęła, prawda? Nic dziwnego, że drugą zbudowano już mniej starannie, zniechęcenie było zbyt silne. Poza tym akurat wszyscy cieśle zmarli od poparzeń. I aptekarze, młynarze, metalurdzy…
I warchoł.
Ale część osadników przetrwała i postawiła nowe domy. Poszło na nie, oczywiście, drewno z rezerwy wojennej, nikt jednak nie bał się kary warchoła, po którym została tylko osmalona miednica, a i owce wszystkie w ogień wrzucono, biorąc je w zamieszaniu za kłęby piany przeciwpożarowej.
Domy były brzydkie. „Ale cóż – mówiono – prędzej czy później i tak spłoną.”
Pożar naruszył pokłady optymizmu, widać też całkiem drewnianej struktury, a zresztą zaraz po tym nieszczęściu wielu mieszkańców, zwanych ogólnie Wartburczykami zmarło od żywności, w którą wrastały szczątki potopionych.
Jednak nikt nie narzekał.
Tym bardziej, że nowy warchoł, Wartczanin dwumetrowy i półtoraręki, za narzekanie karał powieszeniem  bez sądu.
Pewnie dlatego zginął w zamachu…
Razem z zamachowcami, którzy źle obliczyli długość lontu.
Wkrótce po raz drugi pożar zrujnował Wartburg.
- Ojej – złożyła ręce Dumeczka.
- To któryś z mieszkańców nie wytrzymał nerwowego oczekiwania na pożar i sam podpalił kilka domów. Zwyczajnie z przedłużającego się napięcia o p i r o ma n i a ł.
- Ojej – zgodziłem się z siostrzyczką.
- Ten pożar był, niestety, większy od poprzedniego. Przepadli w ogniu, żarze lub czadzie wszyscy nieomal Wartburczycy. Zwęglenia uniknęła tylko rodzina Wyptaków, która akurat przez tydzień wekowała ogórki w piwnicy i nie miała pojęcia, co za dramat rozgrywa się nad nimi. Nie myślcie, że na widok cmentarza wokół domu załamali ręce i odebrali sobie życie - to byli twardzi i optymistyczni Wiślanie.
Tylko mała Sznapsa umarła, ale nikt nie miał o to pretensji, bo przebiła się mieczem niechcący, podczas obierania pikli na sernik.
Wyptakowie żyli więc szczęśliwi, chlubiąc się tym, że mieli najpiękniejsze słoneczniki w tej części Europy. To znaczy najpiękniejsze akurat w tym miejscu Europy, bo za górami łupkowymi rosły ładniejsze wielokroć.
Wyptak zwracał uwagę na bezpieczeństwo, zwłaszcza, że osada nie miała już ani władz, ani korpusu ochrony pogranicza, ani drewna wojennego.
Sam most zwodzony – czy raczej zwodzący – znikł w dymie pożarowym i już nigdy nie powrócił.
Zmobilizowany, pełen wiślańskiej energii Wyptak, zamontował w szafie pułapkę na włamywaczy: zapadnię, która wiodła do piwnicy, do kadzi z kwasem. O poczuciu humoru konstruktora świadczyło zamontowanie pozytywki: zlot rabusia ku śmierci uatrakcyjniać miał skoczny ton folkloru westfalijskiego.
Pomysł przedni!
Szkoda, że Wyptak zapomniał uprzedzić żonę. Gdy w nocy pogryzły ją mole i szczypawice, postanowiła zmienić koszulę nocną. Zrobiła półprzytomny krok naprzód i… Mole tylko zafurkotały w powietrzu.
Wyptaka obudziły pieśni westfalijskie i do rana płakał nad krawędzią pułapki, później jednak zrozumiał, że o lepszy test sprawności zapadni byłoby trudno.
Mimo incydentu zdawało się, że życie Wyptaków było dość stabilne i pogodne. Słonecznikowe takie…
Gdy przyszła ta Noc Wartburgii. Czy wiecie, co się dzieje w Noc Wartburgii? – Pomoria przeszyła nas takim spojrzeniem, że mnie i Dumeczkę przeszły dreszcze, z kolei Bełka niekoniecznie; leżał pod łóżkiem opancerzony kokonem z pierzyny.
- Nie… Nie trzeba – dobiegł bulgot stłumiony przez pościel.
- No, malczyku kochany, wiedzieć akurat trzeba; król nasz Jad wprowadził właśnie Noc Wartburgii do kalendarza w miejsce Dnia Latarnika Morskiego. Pan nasz uznał, że skoro nie mamy dostępu do morza, to oddawanie hołdu latarnikom jest niedorzeczne i grozi kompromitacją międzynarodową.
- A skąd się wzięło takie święto w naszym kalendarzu – zaciekawiłem się.
- Wprowadzono je w zeszłym roku na skutek pomyłki kartografa Kanadyna. Narysował on i rozesłał mapy, które ujawniały w granicach królestwa akwen morski, co jest nieprawdą, bo mamy tylko dwa ruczaje i gliniankę na północy. Król się zdenerwował i zażądał śledztwa. Kanadyn zdradził na torturach, że intencje miał dobre, że to mapy z wyprzedzeniem, bo armia grafa Nikczemna planuje podbić przed Wigilią Księstwo Półniktów, którego terytorium w 87% leży pod wodą morską.
Zrobiło się zamieszanie, bo o planach grafa Nikczemna też nasz władca nic nie słyszał. Na tortury wzięto więc i grafa, a na wszelki wypadek jeszcze całą wycieczkę bankierów półniktońskich, którzy akurat zwiedzali nasze kopalnie manganu. Wszystko dobrze się skończyło, trochę poturbowany Nikczemn przyznał się, że podbój morskiej krainy miał być prezentem-niespodzianką dla króla na urodziny. Jako zodiakalny zaporożec król Jad obchodzi urodziny w styczniu, więc pomysł był wyborny.
- Ale już po niespodziance – jęknął Bełk, wystawiwszy uszy spod łóżka.
- Mimo to prezent cieszy i Jad nie może się doczekać. Jak powiedziałam, wszystko dobrze się skończyło, bo tortury w myśl nowej konstytucji są wyważone i humanistyczne. Prowadzą je roboty nakręcane sprężyną, z pracowni alchemika królewskiego Wrzawa. Graf Nikczemn może walczyć, tylko na stałe przyśrubowano go do konia, ponieważ roboty trochę się zacinały i wyjęły mu 206 kości.
I zgniotły je w ramach recyklingu.
- A kartograf Kanadyn?
- Kartograf nie przeżył. Jemu wyjęto 600 kości. Ale i tak marnie rysował. Mylił rzeki z koleinami od karawan ormiańskich.
- A wycieczka bankierów?
- Oni byli czyści.
- Czyli…?
- Pogrzebano ich pod podłogą cegielni. Oficjalnie zaprzeczamy, że jacykolwiek Półniktowie dotarli do nas w ciągu ostatnich dwunastu lat. To poufny rozkaz króla.
Zamyśliłem się.
- Polityka jest specyficzna – wymruczałem po chwili.
- To prawda – uśmiechnęła się Pomoria. – Tylko spryciarze i uwodziciele mogą czynić konkwistę. Reszta oddaje głowy.
- I kości – zdobyła się na nikły uśmiech Dumeczka. – A co z naszą osadą i Wyptakami, droga Pomorio?
- No właśnie, właśnie, wróćmy do bagien i strasznej nad nimi nocy… W Noc Wartburgii, którą jako tradycję przywlekli ze sobą Missisipianie, do głosu i  czynu dochodzą wszelkie pomioty piekła. Zombi wychodzą po mózgi, wampiry po krew, wilkołaki po wątroby i płucoserca, chupacabry po zwierzęta hodowlane, poltergeisty zaś przestawiają taborety w kuchni, rzucają nożami i warząchwiami,  wmawiając osadnikom, że dom postawili na cmentarzu mohikańskim.
- Oddajcie mi mój sztylet – wymamrotał Bełk. – I kołczan…
- Rodzina Wyptaków nie ignorowała takich zagrożeń, może dlatego, że poprzednia Noc Wartburgii zabiła 36% populacji. Do świtu nikt nie zasnął, grano w kręgle planszowe lub pokrzepiano się historiami w stylu „jak strasznie było przed pożarem, kiedy to wszyscy bali się pożaru”.
Niestety, ojciec Wyptaków, Wyptak, zasnął. Niepotrzebnie spił się winem, aczkolwiek urodziny dają pewne przywileje… Co prawda miał je dopiero nazajutrz.
Przyśnił mu się straszliwy, nocnowartburiański koszmar. Wszystkie duchy wciągniętych przez bagna ludzi i zwierząt weszły mu do snu i zasypały porażającą umysł (zazwyczaj bezbronny w fazie REM) lawiną oskarżeń, wyrzutów, pogróżek, żalów, zniewag, szyderstw i ultimatów w rodzaju „Złóż nam całą swoją rodzinę w ofierze, bo inaczej zabijemy całą twoją rodzinę”. Nic dziwnego, że Wyptak obudził się trochę… hm, oszołomiony. W dodatku tak zapłakany, że wszystko widział jak przez mgłę i nieco plazmowo… Co gorsza, wokół łóżka dostrzegł dziwne, czarne, rozciągnięte, spiczastogłowe cienie.
- Chyba pójdę siusiu – wychrypiał Bełk.
- Mógłbyś – skinęła głową Pomoria – ale za drzwiami też mogą być spiczastogłowe cienie, tym bardziej, że król Jad nakazał od dziś oszczędzać energię i zredukować pochodnie korytarzowe o 600%. Zaoszczędzone pieniądze pójdą na zakup nowoczesnych haubic.
- O 600%? – Jako znakomity matematyk i astronom, mój brat był dość oszołomiony.
- Ale masz wszak nocnik pod łóżkiem, wytopiony z leukocytów pomordowanych jeńców wojennych.
- Tak, mam nocnik – potwierdził Bełk głucho.
- Czy chcesz, bym dokończyła bajkę jutro o 15.00 podczas deseru jeżynowego, w pełnym słońcu tarasowym i pod ochroną gwardii króla?
- Nie – odparł bez wahania Bełk, ku uldze mej i Dumeczki. – Jestem synem cukiernika i nie lękam się niczego poza rybikami cukrowymi.
Piastunka z uznaniem pokiwała głową.
- Będziesz kiedyś charyzmatycznym wodzem armii zmotoryzowanej – przepowiedziała z uroczystą miną. – A przynajmniej – dodała po namyśle – sierżantem halabardników z lewego skrzydła. A już na pewno skrytobójcą. A może rabusiem skór bobrowych. Albo pedlarem oszukującym Indian. Albo…
- Skrytobójcą może jednak – mruknął Bełk, po czym skorzystał z nocnika leukocytowego.
- Bełk będzie królem – oświadczyłem bez wahania.
Pomoria zerknęła na mnie zaskoczona.
- Tak, to możliwe... Jest bardzo zdecydowany w działaniach. I niech nie myśli, że nie zauważyłam, że pod piżamą ma nałożoną zbroję płytową. A ty, Harpie? Kim chciałbyś zostać?
- Generałem na pierwszej linii w czasach wojny i łowcą czarownic w czasach pokoju.
- Bardzo ambitne. Praktycznie przekreśla szanse na dożycie choćby okresu narzeczeństwa. Twoje męstwo jest godne krwi cukierniczej. No dobrze…  Wróćmy do Nocy Wartburgii. Bo mimo dnia – wciąż trwała Noc Wartburgii. Noc ta jest dość żywą i bezkarną energią, która potrafi rozciągnąć się do tygodnia, by zabić lub opętać więcej istnień. Może ten Dzień Latarnika Morskiego nie był taki zły…
Przypomnę: Wyptak, zaplamiony, załzawiony, półślepy, półprzytomny, dojrzał cienie spiczastogłowe wokół siebie…
[Oczy błyszczały nam jak zanurzone w sadzawce brylanty.]
Wyptak zerwał się z przerażającym wrzaskiem, godnym niedźwiedzia, z którego zdarto futro jednym pociągnięciem, niczym plaster…
„Nie dostaniecie mnie!” – krzyknął, po czym rzucił się do drzwi, doznając na skutek  niedoboru bromu tudzież iperytu w organizmie, otwartych złamań piszczeli.
„Ależ…” – zaczęły zmieszane cienie, ale ojciec zagłuszył je rykiem.
„Ależ…” – podjęły znowu, gdy nabierał oddechu, lecz on nie chciał usłyszeć żadnych potworności na temat cmentarza Mohikanów.
Ani widzieć. Zasłaniając oczy i wyjąc zagłuszająco, podciągnął rozerwane nogi i desperackim skokiem dopadł progu. Oczywiście spadł po stromych schodach i złamał kręgosłup w sześciu miejscach.
Może by i przeżył…
Ale rozeźlona tak infantylnym zachowaniem rodzina, dobiła go workami z piaskiem.
W głowę.
Bo owe zamazane, spiczastogłowe cienie, na które spojrzał Wyptak spuchniętymi oczami, to była naturalnie jego rodzina.
W czapeczkach urodzinowych.
I cóż za nieszczęście! Zapierał się głupiec rękami, nogami i gardłem, by nie dopuścić „zjaw” do głosu, gdy tymczasem każda z  ich – czy raczej każdy - każdy członek rodziny miał dla niego p r e z e n t   u n i k a l n y.
- To chyba bajka ponad moje siły – jęknęła Dumeczka.
- Czy na pewno? Mogę opowiedzieć dla zrównoważenia bajkę „Żbik na Drutach”. Albo „Dziewczynkę z zapadniami”, prawie purpońskie zakończenie…
- Nie! Wytrzymam… Nie chcę Żbika. To fałszerz rzeczywistości.
Z widocznym zadowoleniem Pomoria kontynuowała historię:
- Sześcioletnia Opętia stała najbliżej łóżka tatusia swego półprzytomnego. Chciała mu wręczyć prezent naprawdę specjalny: zioło wysiorbca, które jako jedyne na świecie leczyło trapiący ojca Wyptaka w y m i o n i z m. Nie pytajcie, czym objawiała się ta kłopotliwa dla mężczyzn, zwłaszcza pracujących na basenie miejskim, choroba. Dość powiedzieć, że z powodu wymionizmu Wyptak przegrał jedenaście kampanii wyborczych na warchoła.
Wymionizmu nie dało się ukryć, mimo że po mieście Wyptak poruszał się odziany w tuzin serdaków i kontusz obwieszony płytami ołowianymi. Zdradzały go krowie dźwięki i gwałtowne rozerwania odzieży.
Całą nadzieję pokładał więc w owym zielu i wzdychał do niego każdego wieczora.
A prawdopodobieństwo znalezienia wysiorbca wynosiło 1 do 1750, toteż Opętia słusznie podskakiwała na swych koźlęco skręconych nogach, taką radość czuła i troszkę chełpliwość.
Wszak tylko jej udało się wysiorbca odnaleźć.
Na próżno.
Czteroletni Tamburyn uszykował dla ojca nie mniej atrakcyjną niespodziankę: tort wieprzowy i kakao w dużej szklance, której brzeg oklejono cukrem, co uprzyjemniało picie.
Tu muszę podkreślić, że kakao było ulubionym napojem Wyptaka, przy czym nie pił go od czterdziestu lat, gdyż zaginęły swego czasu próbki kakao i nikt nie potrafił odtworzyć receptury.
Gdy w końcu udało się to alchemikom z sąsiedniej gminy, Tamburyn, dzielny brzdąc, sprzedał nerkę i grube jelito, żeby kupić pierwsze dostawy dla ukochanego ojca. Zasypał dostawami całą piwnicę i osobiście zaparzył solenizantowi szklankę w poranek urodzinowy.
Na próżno…
- Na próżno – powtórzyłem ponuro.
[Bajka purpońska zawsze silnie oddziaływała na słuchaczy. Albo przerażała, doprowadzając ciało do paraliżu, albo przygnębiała, doprowadzając ciało na parapet okienny szóstego piętra baszty, albo topiła umysł w kadzi posępnej beznadziei, doprowadzając ciało do…
W zasadzie donikąd. Ciało tylko kostniało w bezruchu. Rezygnacja była tak silna, że odbierała chęci nawet na kroki samobójcze.]
- Wkrótce zresztą malec umarł – rozłożyła ręce Pomoria. – Okazało się, że nie miał drugiej nerki.
Nie wyrosła.
[Dumeczka cicho stęknęła. Kiedy na nią spojrzałem, leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami, jakby pozbawiona przytomności.]
- Tak, tak, mili moi – powiedziała piastunka, ze zmarszczonymi brwiami przyglądając się świecy, która obłożona spalonymi, podtopionymi w wosku ćmami, przypominała wierzbę wziętą na cel przez kanonierów. – A tymczasem szesnastoletnie bliźniaczki, Rydułtowa i Pasterza, miały dla ojca j e s z c z e  l e p s z y prezent!
- Jeszcze lepszy? – ocknęła się Dumeczka. – Od kakao i wysiorbca? Czy to możliwe?
- Nie tylko możliwe, ale udowodnione w akademii chirurgicznej dwa lata temu. Słuchajcie, moje skarby. Otóż po śmierci żony w kwasie, Wyptak, któremu serce pękło, ogłosił, że radość życia będzie mu mogła przywrócić tylko kobieta takiej samej urody i charakteru. Zdobiona na brzuchu tym samym tatuażem drzwi stalowych z okrętu pancernego amerykańskich konfederatów.
Żadnej innej nie chce, a skoro dzieci chcą zobaczyć jeszcze kiedykolwiek jego „słynny w magistracie senatorski uśmiech, to niech się postarają”.
A rzeczywiście zakochane w ojcu dzieci starały się bardzo. Niestety, trzyletnie poszukiwania wybranki, poprzez rozsyłane po Europie płaskorzeźby-rylcopisy nie przyniosły efektu.
Owszem, zgłosiło się dużo czarownic, w tym jedna z kozłem przyrośniętym do podbródka, lecz to nie było to…
Aż wreszcie obie zdeterminowane córki, Rydułtowa i Pasterza, wyprosiły pomoc u samego królewskiego alchemika Połczyna-Chinina. Połczyn-Chinin dokonał rzeczy niebywałej – stworzył k l o n uśmierconej, hm, co tu mówić – r o z k w a s z o n e j żony Wyptaka!
Klon idealny.
Jak to klon.
Rzecz jasna, i on stał u wezgłowia łóżka solenizanta w tamten poranek, uśmiechając się promiennie i zachęcająco obnażając tatuaż z drzwiami pancernika Konfederacji…
Cóż… Na próżno.
- Nie ma co się dziwić, że wpadli w furię i go dobili workami – rzekł przez zęby rozżalony Bełk.
- No tak i mnie się wydaje. Ale to nie wszystko. Kuzyn Wyptaka, Argajl, gdy stał przy jego łożu drżący ze szczęścia i obwiązany serpentyną, trzymał za plecami prezent równie nietuzinkowy, co inne.
Była to broń, o której marzyli w tamtym czasie wszyscy Europejczycy, a którą uważało się za bezpowrotnie zaginioną: słynny miecz kryształowy Sztormowiec.
- A więc ten miecz naprawdę istniał… - zamyśliłem się. – Ja też o nim marzyłem…
- Nie dziwię się, miły mój. Sztormowiec miał tę właściwość, że nawet, gdy jego właściciel legł na polu bitwy, to on sam, w całej swej kryształowej postaci, walczył dalej samodzielnie, wirując w powietrzu niczym świetlisty sierp śmierci i kosząc zdezorientowanych wrogów.
Przy czym kosił tak długo, dopóki nie upadł ostatni przeciwnik w promieniu siedmiu metrów, albo nie odwołano go kodem sygnałowym z dmuchawki amazońskiej.
O ile wcześniej nie skorodował.
A że był kryształowy… Rozumiecie. Miecz-marzenie.
- Rozumiemy – wyszeptał Bełk i aż zachrzęścił zbroją, wiercąc się w podekscytowaniu.
- Ten miecz powinien trafić do króla Jada! – rzekłem stanowczo. – Co się z nim stało?
- Kuzyn Argajl chciał go wręczyć Wyptakowi w uroczystym opakowaniu z tarniny, ale ten osioł, jak wiecie, wystrzelił z łóżka głuchy na zachęty.
To Argajl pierwszy chwycił za worek z piaskiem.
Źle znosił rozczarowania.
Jak każdy Wartburczyk, tak po prawdzie.
Ale też wypada Argajla usprawiedliwić. Kiedy komuś wręcza się miecz kryształowy, to ostatnie, czego się oczekuje w ramach wdzięczności, to jakieś trwożliwe krzyki i wierzgnięcia.
Rozżalony Argajl zakopał miecz w ogrodzie, a żeby nie kusiło go zdradzić kryjówki, wbił sobie brzeszczot w gardło.
- O, nie – byłem bliski płaczu. – Sztormowiec przepadł na zawsze!...
- Jak wszystko, co Purponi zapisali w bajkach. Wszak nie bujdy to lukrowane niczym pierniki ojcowskie, lecz prawdziwe historie gatunku ludzkiego.
Sztormowiec, istotnie, przepadł.
Z innych prezentów, które odrzucił – bo tak to chyba trzeba nazwać – ojciec Wyptak, wymienię wam jeszcze dwa.
Jego najmłodszy brat, Czerw, zamierzał wręczyć mu nominację na warchoła w złoconych ramkach ze szpiku kostnego prarekina megalodona, zaś bratanica była gotowa zawiązać mu opaskę na oczach i zaprowadzić do kolejnej niespodzianki. Pod schodami ganku wykopała przypadkiem złoże rubinów: 80 000 równo odlanych, czerwonych jak krew kul, wielkości jabłek.
W drżącej dłoni trzymała tę opaskę, którą szyła z włosów pajęczaków osiem miesięcy tylko na tę okazję.
Na próżno.
Bratanica przeżyła zawód tak samo dotkliwy jak cała reszta. Worki z piaskiem, jasne.
Gdy nietaktowny ojciec zmarł, rodzina wpadła w skrajną żałobę. Zwłaszcza, że znaleziono zwłoki kuzyna Argajla i beznerkiego Tamburyna.
Los klona żony Wyptaka był przesądzony. Stworzona dla zeszłego ojca i niedoszłego warchoła klonówna nie potrafiła odnaleźć się w rzeczywistości.
Skoczyła do przepaści.
O determinacji klona świadczy chyba fakt, że przewędrował pół Europy, aby odnaleźć góry z przepaścią.
A reszta familii? Wybuchły kłótnie, swary, padły zarzuty – wypowiadane w języku holenderskim, żeby ton nabrzmiał większej surowości – o worki z piaskiem, o rubiny, o klona, o nominację…  W ruch poszły pięści, noże siekiery, łuki zza węgła… Zatruwano sobie nawzajem posiłki, podrzucano potrzaski na lisy pod pierzyny czy płaszcze, osy morskie pod prysznic…
Jednemu z Wyptaków pod poduszkę podłożono rosomaka rozdrażnionego serią zastrzyków sterydowych i kroplówkami wegańskimi. Drugi naciął się zbiegając po schodach, gdy w miejsce poręczy bukowej podstawiono przetkane żyłką wędkarską skorpiony cesarskie i żmije irańskie.
Mroczna atmosfera przeciągała się, ponieważ mimo pełni dnia, tego i następnych, na zewnątrz trwała Noc Wartburgii, wyjątkowo rozwlekła owego roku. Co więcej, wampiry dopadły kilkoro mniejszych Wyptaków w domowej kaplicy i zadławiły ich cebulami czy może renklodami, po czym wypiły z wszelkiej zawartości tak silnie, że to, co z nieboraków pozostało, przeszyto na jesionki.
Horda upojonych sokiem z brukwi wilkołaków wrzucała przez stłuczone szyby płonące węgle do salonu, toteż z poddanego okrążeniu budynku nikt nie kwapił się wyjść, mimo nieprzerwanych żniw śmierci wojny domowej.
A jednak i w bajce purpońskiej zdarza się szczęśliwy akcent, być może na skutek omyłki…
- …kartografa Kanadyna – wyszczerzyłem zęby, bo już minął mi żal po Sztormowcu.
- Oto bowiem po upływie dwóch tygodni Noc Wartburgii przeszła i nastał nareszcie prawdziwy, odprężający dzień. Wróble przestały przypominać pterodaktyle i odrywać dachówki z dachu i przestawiać komin. Wszelkie pomioty uszły w góry łupkowe.
Straty jednak jakieś były. Przy życiu pozostały jedynie owe bliźniaczki: Rydułtowa i Pasterza.
Fakt, że w niezłej formie.
Pierwsza miała wykłute oczy i skórę zdartą z nóg, przy czym wlokła ją za sobą niczym parawan na plażę.
Drugiej doskwierało odcięcie nogi i rozpuszczona wątroba.
Siostry pojęły jednak, że trzeba przerwać koszmar, gdyż „dobro rodziny jest najważniejsze”.
Jak już zaznaczyłam, Wiślanie byli silni duchem i podkreślali znaczenie rodzinnych więzi i wolę przetrwania rodu.
Bliźniaczki objęły się szczerze i zapłakały. By uczcić zgodę i wstępnie nakreślone plany architektoniczne dla Wartburga, postanowiły wypić po szklance wódki.
„Mojej wątrobie i tak nic nie zaszkodzi” – śmiała się uszczęśliwiona Pasterza, napełniając drżącą ręką szklanki.
Siostry zapomniały, niestety, że choć upiory odeszły, to w domu nadal roiło się od pułapek. Wlać kwas siarkowy do butelki po wódce – to był pomysł Tamburyna.
Albo Argajla.
Choć Czerw kręcił się przy alkoholu najczęściej.
Najpewniej zrobił to jednak sam Wyptak, który krytykował rodzinę za uzależnienia, „przez które przegrywał zwycięskie kampanie”.
Pasterza napiła się pierwsza… Chciwie, gdyż znana była z alkoholizmu nawet w sąsiedniej gminie, gdzie zbierała butelki. Rydułtowa usłyszała charkot, syk i dziwne bębnienie, jakby ktoś kozłował piłką. To kwas rozpuścił szyję siostry i głowa jej spadła jak cylinder z wieszaka na płaszcze. Czego Rydułtowa nie widziała, gdyż wcześniej została oślepiona przez Opętię. Nie mniej, kiedy opadła na kolana i namacała głowę Pasterzy, pojęła straszną prawdę. Długo płakała i biła głową o ścianę.
- Czyją głową? – wycharczał Bełk.
- Siostry, oczywiście. Nie myślcie jednak, że się poddała. Rodzina Wyptaków to nie była chwiejna zbieranina zielarzy wrażliwych na zderzenie czołowe z pszczołą. Rydułtowa pozbierała wszystkie kawałki krewnych i pochowała z honorami. Był grill i salwy z arkebuza.
Potem zdemontowała pułapki, co jedynie przypłaciła utratą rąk i słuchu.
Trzymając pędzel w zębach, przemalowała cały dom na kolory odnowy: żółty i jasnozielony. Gdy skończyła, otworzyła butelkę szampana i nieśmiało zaczęła odczuwać szczęście.
Godzinę później meteor uderzył w dom. Z dzielnej Rydułtowy nie zostało nic oprócz drobnoustrojów.
A że meteor był duży, spłonęły jeszcze trzy sąsiednie gminy, a także sam król Sławoj, który wędrował z orszakiem po kraju i kontrolował higienę wsi narodowej.
Podczas liczenia ofiar w komę lub wstrząs toksyczny wpadło jedenastu rachmistrzów. Wliczając ich w cały ten nocnowartburiański niefart Wartburczyków i ich sąsiadów, zginęło 100 000 ludzi.
 
KONIEC
 
Panowała cisza. Tylko ćmy atakujące płomień skwierczały, co dawało iluzję jajecznicy szykowanej zwyczajowo na sobotnie śniadania. Pomoria przypatrywała się nam z łagodnym półuśmiechem, przesuwając długimi palcami po zebranym wcześniej nocnym orężu.
Zamyślona Dumeczka leżała na plecach ze wzrokiem utkwionym w gnieździe ćmiej forpoczty.
Z wysiłkiem odszukałem spojrzeniem Bełka. Jego oczy błyszczały pod łóżkiem, jakby był winowajcą, co meteor sprowadził.
- Liczyłeś, braciszku? – zapytałem.
- Tak. 100 000. To by się zgadzało.
On był naprawdę znakomitym w rachunkach, tak samo, jak w upuszczaniu krwi.
Wróciłem spojrzeniem do piastunki.
- Ta bajka jest jeszcze straszniejsza od poprzedniej, odbiera nadzieję na cokolwiek. Właściwie czarno na białym udowadnia, że optymizm jest chorobą umysłu.
- Oczywiście. Zakon czupakabrystów koźlich z podzamcza wytrenował hufiec egzorcystów do leczenia z optymizmu jako rozbrajającego monarchię opętania komsomolskiego.
- To chyba udowadnia, że cokolwiek stworzymy, i tak strawi to ogień, albo zaprószony przez człowieka, albo przez siły kosmiczne.
- Bo tak też jest, Harpie. Trwałość jest omamem chichoczącym na wargach diabła… Czyżbym… - zmarszczyła czoło i nos, po czym przysunęła się do okna - …słyszała furmankę waszego ojca?
- Tatuś! – podskoczył Bełk radośnie, uderzając z łomotem głową w spód łóżka. – Tłghjjklll… - wybełkotał z nieco słabszym entuzjazmem.
- Och, a co z bajką trzecią – zmartwiła się moja siostra.
Pomoria zmarszczyła brwi, patrząc w dół, na dziedziniec.
- Ojciec nie przyjdzie tak prędko. Nim zawita do sypialni obcałować was na sny karmelowane, jak zwykle, sprawdzi kolejno cukiernię na końcu korytarza, potem lukiernię, pudernię i wreszcie wafelnię. Myślę – obróciła się ku nam z porozumiewawczym błyskiem w oku – że zdążę opowiedzieć wam jeszcze jedną bajkę Purponów, nim stanie w progu. Czy jednak na pewno tego chcecie? Ty bowiem, Harpie, wyglądasz na podnieconego do morderstwa seryjnego, Bełk jakby dyfterytu zaznał, a Dumeczka bliska połogu się zdaje…
Podskoczyłem oburzony w pościeli, siostra moja fuknęła złożywszy demonstracyjnie ręce, a braciszek nasz mały wychynął spod łóżka ze zręcznością jaszczurki. Zaraz jednak po tym pokazie urazy uśmiechnęliśmy się i prosząco, i radośnie, bo tak, jak oczywista była nasza odpowiedź w tej sprawie, tak filuterne światełka w oczach piastunki też nie mogły obiecywać rozczarowania.
- Prosimy! – zawołałem.
- Błagamy! – Tym razem dłonie siostrzyczki złożyły się  jak do modłów.
- I bardzo cię, Pomorio nasza, kochamy! – uzupełnił Bełk, wpełznąwszy na pierzynę.
Piastunka pokiwała głową.
- Wszystko rozumiem – uśmiechnęła się. – Gdy miałam sześć lat, mój wuj Arobal opowiedział mi bajkę purpońską. Odtąd nie chciałam innej słyszeć. Pamiętajcie jednak: nie wygadajcie nikomu na dworze, bo mnie przeciągną pod lodem w Królewskiej Akademii Łyżwiarstwa jak pod kilem kiedyś u kaprów helskich, gdym lurę zaparzyła załodze. Ojcu kłamać nie należy, lecz dopóki nie spyta, też się moim bajaniem purpońskim nie chwalcie. Ojciec wiele zjadł aspartamu i duch ma raptusa.
- Bądź spokojna, Pomorio! – zapewniłem żywo i serdecznie.
- Dobrze więc, dziateczki. Opowiem szybciuteńko ostatnią prawdziwą historię, którą mi sam Purpon wyjawił czterdzieści lat temu. Ja umysł utrzymałam w całości, zaś trzy moje towarzyszki zabiły się jeszcze przed wysłuchaniem tej opowieści do końca, tak jest gnębiąca. Jeśliście myśleli, że „Noc Wartburgii” odbiera moc i nadzieję, to był to błąd młodzieńczy z pozycji kojca uczyniony... CZY NA PEWNO CHCECIE?...
- TAK! – huknąłem.
- Tak – szepnęła Dumeczka.
- T… - dobiegło spod pierzyny nie gromko, ale wszak lojalnie.
Pomoria spuściła zadumane oczy na swoje trzewiki, wykonane z jenocich pysków.
- To potworna bajka, jako że w pełni prawdziwa. Znana jest wszystkim jako
 
 BIES BAMPERWILLÓW.
 
- Pies?
- Bies.
- Basker…
- Bamper. Bamperwillów. Nie należy mylić biesa Bamperwillów z psem Baskerville’ów, tym albiońskim pinczerem wielkości kury, którego fosforem ze szprotów czy może gencjaną wysmarowano na demoniczny wygląd, żeby farmerów straszył zabobonnych ku uciesze arystokracji…
[CDN]

środa, 3 października 2012

Bajki Purponów. Tyranozaur księcia Wraka

Urodziłem się w rodzinie wielkiego cukiernika. W czasach łakomego mordów i sękaczy króla Jada Lukromordego oznaczało to żyć w luksusach. Mieliśmy zatem nie tylko wprost z mistrzowskiej ręki ojca sękacze, kołacze i sezamowe rolady, ale także przydzielony przez władcę apartament na zamku.
Nie o tym jednak chciałem wam opowiedzieć – nie o królu Lukromordym i nie o urokach apartamentu, który zresztą u sufitu zdobiły powleczone złotem szkielety buntowników komunizujących przeciw królowi.
Jako osiemdziesięcioletni już starzec myślami wracam do dzieciństwa i jego atrakcji. A jedną z nich była królewska piastunka Pomoria. Bo i tę sprezentował naszej rodzinie szczodry łasuch Jad.
Pomoria miała dobre sto lat i urodę, która kojarzyła się mnie i rodzeństwu memu z jedną z kamieniczek w rynku, do której kiedyś wpadł meteor.
Ale w niczym nam to nie przeszkadzało. Pomoria kochała nas, uczyła geografii lokalnej – takiej praktycznej, pozwalającej nie zbłądzić na zamku słynącym z lochów i zapadni - i karmiła lepiej niż opętany dietą sacharydową ojciec.
Co tu mówić, zastępowała nam matkę, którą Tatarzy porwali i zbrukawszy konno, powiesili na krzewie jeżynowym.
Najczęściej wracam swoim starczym wspomnieniem do wieczorów z Pomorią. Wtedy bowiem ja, mój brat Bełk i siostra Dumeczka, zasypialiśmy kołysani bajkami opowiadanymi przez piastunkę.
Ktokolwiek z was był usypiany bajaniem, wie, o czym mówię. Stary człowiek wraca pamięcią do wielu spraw, ale do ciszy wieczornej i bajek kołyszących umysł szczególnie.
Oczywiście bajki Pomorii pełne były dość standardowych postaci, takich jak Kot w Butach czy Żbik na Drutach.
Do czasu.
Nadszedł wieczór, kiedy piastunka sprawiła nam niespodziankę. Akurat tego dnia skończyłem sześć lat, więc rzeczywiście historie ckliwe, łagodne, cierpiące na niedobory krwi, pomsty, egzekucji, zdawały mi się już trochę naiwne, a nawet nieco oszukańcze.
Bo takie jakieś nieżyciowe.
Mój młodszy o rok brat Bełk i starsza o dwa lata siostra Dumeczka mieli zresztą podobne zdanie na ten temat.
O zmierzchu piastunka nakryła nas pierzynami haftowanymi skrzydłami motyli gazobączniczych i przyjrzała się nam z zadumaniem.
- Wiecie, że was kocham jak mateczka, prawda, pacholęta moje? – zapytała.
- Wiemy, Pomorio, my też ciebie kochamy! – zawołałem.
- Jak mateczka! – zachichotał Bełk.
- To mnie cieszy i pokrzepia, moi mili. Wiecie… Macie już swoje lata i pomyślałam, że nastał czas, by opowiedzieć wam bajkę p r a w d z i w ą. Wiecie, co mam na myśli?
- Wiemy. – Uniosłem się w pościeli. – Coś, co się wydarzyło naprawdę. A nie dyrdymały, co mają wiewiórkę nad zrabowanym fistaszkiem odprężyć. Dość już mamy fałszowania rzeczywistości, kochana Pomorio. O Żbiku na Drutach opowiadałaś nam sto razy i za każdym razem Żbik przeżył.
- To się w życiu nie zdarza – uzupełniła Dumeczka z wyrzutem.
Piastunka pokiwała głową.
- Tak, to się w życiu nie zdarza… - przyznała. Przez chwilę wpatrywała się w płomień świecy, ale jeśli chciała sprowadzić sobie autohipnozę, to być może utrudniały to klucze ciem, które co chwilę w ów płomień pikowały z frapującą ochotą. – Tylko zastanawiam się, czy Bełk nie jest jeszcze za mały.
- Jestem już duży – zaznaczył z powagą mój braciszek. – Już nie mogę wejść do szuflady na czepce kąpielowe. Ostatni raz udało mi się wcisnąć tam w zeszłym tygodniu. Poza tym już dojrzałem. Wczoraj dźgnąłem halabardnika sztyletem w nerkę.
- Doskonale – pochwaliła nieco zaskoczona Pomoria. – Ale nie będziesz się bał?
- Tylko troszkę – zamrugał oczami Bełk.
- Albowiem od dziś będę opowiadała wam bajki dla dzieci starszych, takich półdorosłych, co to już sztyletują straże zamkowe. To słynne bajki Purponów. Jak pewnie słyszeliście, Purponi mają swoje małe księstwo 70 000 mil stąd na północny wschód, jeśli patrzeć od zachodniego południa. Nigdy nie stworzyli armii, a mimo to ich nie zaatakowano. Nawet nasz okrutny podbijca i rabuś ziem król Jad się nie poważył. Bo Purponi opowiadają historie tak straszne, że zgroza hamuje nawet zapędy wojskowe. W tych historiach nie ma happy-endu. Ani happy-początku nawet. A środek to jeden wielki cmentarz. Tak, to nie są bajki dla osesków, którym sztylet wypada z dłoni na widok fretki… Oczywiście potworność bajek Purponów bierze się z tego, że oni ich nie wymyślają, lecz spisują uczciwie prawdziwe wypadki.
- Troszkę jakbym już się bał – powiedział Bełk spod kołdry.
- Dasz radę, sztyletowcu – uśmiechnęła się kojąco Pomoria. – Dziś wieczór urodzinowy Harpa i jeśli Harp sobie zażyczy, opowiem wam aż trzy bajki Purponów. Czy Harp sobie życzy?
- Życzę sobie – pokiwałem głową z podnieceniem.
Bajki Purponów! Ciarki mnie przeszły jednoczesnych radości i trwogi. O Purponach mało kto nie słyszał. Ojciec Jada, król Marn IV Wydusiciel zatrudnił nawet purpońskiego bajarza na dworze, by osładzał wieczory elitom. Ale każdą z historii wieńczyły samobójstwa tuzina słuchaczy. Gdy któregoś wieczora zgnębiony bajką brat Marna, książę Plugaw, poderżnął sobie gardło lichtarzem, król ostatecznie się zniechęcił i zwolnił bajarza.
Za czasów króla Marna zwolnić oznaczało powiesić i rozciągnąć kołem jednocześnie.
Ale za czasów jego syna Jada warunki wypowiedzenia pracy też były podobne.
Sam król Marn też się zresztą powiesił, kolejnego dnia. Podniósł rękę na Purpona w chwili gniewu, lecz gdy ochłonął, lęk ścisnął mu serce i umysł.
Odtąd nikt nie poważył się skrzywdzić bajarzy purpońskich w naszym królestwie.
Sprosić ich doń tym bardziej.
Ale bajki intrygowały…
Pomoria obeszła nasze łóżka i zebrała rzeczy, z którymi zwyczajowo spaliśmy: włócznie, jatagany, garłacze, granaty kwasowe, szczypce faszystowskie do usuwania paznokci i powiek…
- Bez tego nie zasnę – poskarżyłem się.
- Nie mogę ryzykować gniewu ojca – powiedziała piastunka. – Ani króla. Myśli samobójcze po wysłuchaniu bajki purpońskiej są nieomal pewne. A nawet w dobrym tonie. Gotowi?
- Tak – wyszeptała Dumeczka z błyszczącymi oczami.
- Gotowi – wybełkotał spod kołdry Bełk.
- Gotowi – zawtórowałem, chichocząc w duszy, bo piastunka przegapiła wszyty w poduszkę topór.
- Doskonale… - Pomoria przysiadła u stołu, gdzie w płomieniach świecy wciąż ginęły ćmy. – Najpierw opowiem wam bajkę o Wraku.
- Wraku okrętu? – zaciekawił się Bełk.
- Nic podobnego. Historia ta wydarzyła się naprawdę i znana jest jako

Tyranozaur księcia Wraka

- Zaczynam się bać – przyznałem. Nie bez satysfakcji zresztą.
- I słusznie. Otóż Wrak, moi mili, był księciem władającym ludem żyjącym nad rzeką Wieprza. Stąd nazwa ich: Wieprzanie. Zamek księcia był ponury jeszcze bardziej niż nasz: czarny od licznych pożarów i ostrzałów, ze szkieletami rozrzuconymi po korytarzach i w jadalni. Nie sprzątano ich, gdyż lęk był zbyt wielki przed opętaniem. Wrak miał drużynę pancerną, silnych wojowników walczących włóczniami pieszo, konno lub oślo. Wśród nich było mnóstwo zdrajców, ślepców, handlarzy organami, a także ofiar chirurgii plastycznej o fatalnej aparycji. Tak więc drużyna księcia Wraka budziła powszechny szacunek.
Lud żyjący w grodzie był często palony żywcem przez najeźdźców, wyjadany przez wilkołaki, a także zabijany omyłkowo włóczniami przez ślepych rycerzy księcia.
Domy wzniesiono w rzece, na palach. Przy zawaleniach tonęło mnóstwo kobiet i dzieci.
- Beztroskie było życie Wieprzan – wszedłem w ton piastunce.
- Owszem, jeśli wziąć pod uwagę średnią europejską w owym czasie. W każdym razie nikt nie dramatyzował bez poważnego powodu. I wszyscy byliby szczęśliwi… - Pomoria spojrzała ku nam mrużąc oczy z napięciem. - …gdyby nie tyranozaur, żyjący w jamie nad rzeką.
- A więc był jakiś powód do zmartwienia – znów wtrąciłem, albowiem w owym czasie uważałem, że wojownik, który kończy sześć lat, powinien trenować już nie tylko strzelanie z łuku do dworzan spacerujących po dziedzińcu, ale także złośliwości, sarkazm i kpiarstwo.
- Był – głos Pomorii nabrał ponurego brzmienia, zwiastującego najgorsze klęski. – Tyranozaur był wielki jak… Jak… Jak on sam, wiadomo. To nie była kozica ze słowackiego pogranicza, którą można oskarżyć o zdeptanie szarotki, to był tyranozaur.
I żywił się Wieprzanami.
[Na chwilę zapadło milczenie. Trochę się wszyscy wystraszyliśmy. Nawet Dumeczka, która była najstarsza i miała już za sobą lekcje boksu w rękawicach chromowanych.]
- Dlaczego książę nie bronił ludu? – wykrztusiłem w końcu.
- Próbował – wyjawiła Pomoria z rezygnacją. – Przecież miał tysiąc pancernych, poza tym jakieś tam poczucie honoru; nie chciał wyjść na zielarza, co się na broni nie zna.
- To rozumiem – mruknąłem z uznaniem.
- Niestety, już w pierwszym ataku na jaskinię Wrak stracił połowę rycerzy, i to tych lepiej widzących i mniej skorumpowanych. Tyranozaur wciągnął ich w głąb swej siedziby, chytrze rozsypując sznur pereł, po czym wyskoczył i stu rozgniótł. Kolejnych stu podarł.
- A dalszych trzystu? – spytał Bełk, który miał talenty matematyczne i astronomiczne.
- Samobójstwa, mordy skrytobójcze, rabunkowe, omyłkowe, nabicia na stalagmity, samozapłony… Gdy reszta zbrojnych wydostała się z jamy, była już północ, w grodzie grasowały wilkołaki, a Wrak zrozumiał, że nie jest dobrze.
- Z czym nie jest dobrze? – próbował zażartować mój braciszek, ale słabo to wyszło, bo głos mu drżał jak szkło.
- No, chyba z niczym? – zdziwiła się Dumeczka.
Piastunka uśmiechnęła się pobłażliwie, po czym podjęła:
- I wtedy… książę postanowił dogadać się z potworem.
- Udało się? – nie wytrzymałem.
- Oczywiście! Tyranozaur okazał się tyranozaurem kompromisu. Ba, wykazał nawet, że ma poczucie humoru. Kiedy książę Wrak posłał do jamy dziesięciu dyplomatów, potwór zjadł kolejno dziewięciu z nich i gdy wydawało się już, że pożre i dziesiątego, nagle przysiadł spokojnie i ze zrozumieniem wysłuchał argumentów roztrzęsionego posła.
- Pokój?
- Pokój. Za stabilną cenę czterdziestu młodych dziewczyn tygodniowo. Dziewiczych, nieprzyprawionych. Do zjedzenia.
- Ach, tak – zamyśliła się Dumeczka. – A jak tam było z populacją Wieprzan?
- Nie najlepiej. Gdy plemię to osiadło nad rzeką i założyło gród, liczyło 35 000 głów. Toteż gdy populacja spadła do 7000, stało się jasne, że warunki tyranozaura są mimo wszystko nazbyt surowe. Cywilizacyjnie kłopotliwe, jak to ujął medyk króla, Wyworzec. Choć trzeba to przyznać, potwór szanował umowę i limitu spożywczego nigdy nie przekroczył.
Zafrasowany książę naradził się ze starszyzną, co w niczym mu jednak nie pomogło. Starszyzna była tak stara, że tyranozaura myliła z terpentyną; jej rady były niedorzeczne. Na przykład weteran Ubar upierał się przy akcji odwszawiania kóz i to po słowackiej stronie. W tak beznadziejnej sytuacji pancerni zadeklarowali chęć do walki, „szkoda, że ostatniej”. Wrak zgodził się bez zachwytu, co należy zrozumieć, gdyż lada dzień miał odebrać daninę od władców sąsiednich krain: siedemdziesiąt pięć szlacheckich córek.
- Chyba rozumiem – mruknąłem.
- Tak? – zerknęła ku mnie Pomoria. – Możliwe, że już rozumiesz kwestie pewnych wartości, Harpie, jesteś bystrym chłopcem, który dwukrotnie włamał się z bronią do łaźni dam dworu…
Tak… Pancerni chwycili za włócznie, dosiedli osłów i ruszyli w bój, upojeni rumem dla odwagi.
Nagle, w ostatniej chwili, atak na jaskinię został odwołany. Drogę księciu – który wiódł drużynę – zastąpił owczarek.
- Pies?
- Nie, chłopiec. Mały pasterz owiec. Ku zdumieniu zbrojnych, przedstawił ów zmyślny malec sposób na zgładzenie tyranozaura.
- Czyżby podrzucenie do jamy owcy wypchanej siarką? – wyszczerzyłem zęby.
- Nic podobnego, mój drogi. To marny sabotaż, dobry może na wampiry wiejskie, lecz nie na tyranozaura, wielkiego jak on sam. Taki potwór może połknąć prochownię, i to podpaloną, a co najwyżej cierpko sobie beknie.
Owczarek miał inny plan. Jako syn zoologa wiedział, że tyranozaury nie lubią zimnej wody. Tak, jak kochają gorący piasek i często się saharyzują całymi stadami, tak wody nie cierpią. Zresztą przeznaczone do konsumpcji podlotki zanosiły tyranozaurowi wiadra z podgrzewanym żwirem, co było upominkiem wyrażającym dobrą wolę księcia. Poza tym na rozkaz Wraka za ścianą jaskini wzniesiono hutę żelaza tylko w tym celu, by stwór nie narzekał na chłód.
- Dość ugodowy był ten książę – zauważyłem.
- Być może. W każdym razie jego cierpliwość się wyczerpała, zwłaszcza, że młodzi mężczyźni z grodu mieli tylko dwie możliwości matrymonialne: brać się za staruszki ususzone jak liście morszczynowe lub kraść branki szlacheckie księciu.
I oczywiście wybrali to drugie.
Owczarek poradził księciu, by wymęczyć tyranozaura wodą.
„Jeśli będzie ciągle nawadniany, zniechęci się i odejdzie, pewnie nawet opuści kraj” – wyseplenił z przekonaniem chłopiec.
W nagrodę książę dał mu wazonik gliniany dla matki.
Rycerstwo zawróciło nie bez widocznej gorliwości i natychmiast rozpoczęto przygotowania do wodnego uderzenia. Książę postanowił zaczekać do pory deszczowej, gdyż wtedy tyranozaur nie miał w zwyczaju opuszczać jaskini. Najchętniej wychylał z niej nos w upalne, suche dni.
W tamtych czasach – w końcu upłynęło już dobre pół roku – technika i nauka dopiero raczkowały, było zacofanie i nie znano magii. Dziś każdy czarownik, nawet z raną postrzałową głowy, potrafi utworzyć chmury deszczowe nad szarżującą kawalerią.
Do pory deszczowej brakowało dwóch tygodni, więc musiało jeszcze zginąć osiemdziesiąt dziewic.
Niestety.
[Wszyscy troje jęknęliśmy z żalu.]
- Niestety – powtórzyła z westchnieniem Pomoria.  – Ale tym większa była determinacja Wieprzan i do rozprawy przygotowali się bardzo starannie. Gdy przyszła pora deszczowa, której z wszystkich wież, a nawet machin oblężniczych wypatrywano, książę Wrak, posępny, niezłomny i umięśniony, dał hasło do uderzenia. Najpierw uderzył naturalnie deszcz; z nieba padały grzmoty i potoki. Skonfundowany tyranozaur skrył się w głębi swej groty, przy ścianie, do której przylegała huta. Tę jednak wyłączono dzień wcześniej i wysypano mrożonkami z wszystkich chłodni wieprzańskich.
Wilgoć faktycznie przerażała potwora i nie od razu zwrócił uwagę na to, że z hutą coś nie gra.
Ale to był dopiero początek. Następnie w jamie pojawiła się woda z węży.
- Ze szlaufów?
- Nie do końca. Z grzechotników, wypatroszonych i napełnionych wodą. Tyranozaur bardzo lubił grzechotniki i myślał, że to kolejny souvenir od Wraka. Rzucił się na nie chciwie i pogryzł z dynamizmem, z którego był znany. Zaraz też zatrząsł się ze wstrętu i dość oszołomiony uciekł w kąt.
Zachęceni Wieprzanie podrzucili mu kolejną niespodziankę.
Czterdzieści pięknych dziewcząt.
- Kolejne czterdzieści? – krzyknęła Dumeczka ze zgrozą.
- Tak. Uprzedzałam, że to bajka Purponów… Musiały zginąć, aby tyranozaur połknął haczyk. Rycerze sprowadzili je na zamek i pozabijali uderzeniami kołków. Na wieść o tym w grodzie doszło do rozruchów. Zwolennicy planu księcia starli się przeciwnikami, głównie ojcami i narzeczonymi ubitych dziewczyn. W ulicznych i lokalowych walkach zginęło 400 osób, ale w końcu każdy zrozumiał, że konsekwentność – rzecz ważna. Zwłoki dziewcząt wypatroszono podobnie jak ciała grzechotników. Napełniono, wręcz na p ę c z n i o n o je wodą i zaszyto. Następnie wniesiono takież cielce do jamy, tuż po tym, jak potwór sparzył się na wężach. Był on trochę rozdrażniony incydentem, ale gdy usłyszał tupot umykających ludzi, ruszył ku ujściu z jaskini. Na widok dziewcząt, tak apetycznie pękatych, zgłodniał natychmiast.
Tyranozaury mają wiele cech, których brak nam, ludziom. Potrafią na przykład głodnieć dynamicznie, gdy tymczasem u nas przebiega to z mozołem, poza kontrolą.
 [Nikt już nie przerywał piastunce, napięcie było zbyt silne.]
- Ledwo chlasnął paszczą, zmoczył się. A że jednocześnie przegryzł aż trzy ciała, wodotrysk był spory.
I bardzo nieprzyjemny. Tyranozaur aż się przewrócił.
Gdy się podniósł, dygotał niczym wisielczy szkielet na wietrze. Był zarazem przerażony i wściekły. Znowu wycofał się w ciemny kąt, myśląc o krwawej zemście. Wiedział już, że Wieprzanie go oszukali. Teraz jedną ze stron musiała spotkać całkowita zagłada, innej możliwości nie było.
Upokorzony potwór pragnął tylko słońca i pożogi w zdradliwym grodzie.
I wtedy padł kolejny cios. Do jamy wdarł się potężny strumień wody. To Wieprzanie zmienili bieg Wieprzy.
Woda naniosła do wnętrza mnóstwo ryb, ale tyranozaur nie docenił tego daru. Tym bardziej, że pancerni wrzucali w nurt dzidy, odłamki skalne i morskie miny najeżone stalowymi kolcami. Takie pociski, porwane sztucznym, acz silnym prądem, trafiły w stwora i zadały mu obrażenia.
Nie miały one jednak znaczenia wobec tego, co uczyniła mu zimna woda.
Z objawami epilepsji, jaskry, parafrenii, paradontozy oraz hiperkinezy, tyranozaur wypadł z jaskini.
A raczej, co tu mówić, wypłynął.
A świat był mokry i stał po stronie Wieprzan… Padało i padało, co dla tyranozaura oznaczało tylko jedno: śmierć z nawodnienia w ciągu ośmiu godzin.
Oczywiście osiem godzin to dość czasu, aby rozwścieczony tyranozaur mógł obrócić gród w perzynę.
I pewnie tak by się stało, gdyby nie… - piastunka zawiesiła głos na chwilę - …widok, który potwór ujrzał nieopodal palisady grodowej.
S u c h y  p i a s e k.
Suchy piasek podczas deszczu!
Co więcej, gorący i jakby od słońca lśniący. Tyranozaur począł gramolić się w stronę piasku, zapominając o zemście. Nie zwrócił uwagi na wielki anatolijski baldachim, chroniący owo miejsce przed zamoczeniem. Nie wiedział też, że piach ogrzewają i podświetlają kwarcówki, powrzucane tam przez alchemików Wraka. Książę nie ignorował szczegółów.
„Zemsta tak, ale później” – pomyślał tyranozaur i wszedł na piasek – Pomoria umilkła i uśmiechnęła się zagadkowo.
- Czy to koniec opowieści? – zapytał zdławionym głosem Bełk.
- Lubię szczęśliwe zakończenia – westchnęła Dumeczka.
- Jak to tak? – Zmarszczyłem brwi. – Pozwolili potworowi przeżyć? Nie dobili go z katapult? Głupcy! Przecież on na pewno nie odszedł sobie potem tak po prostu.
- No nie – skinęła głową Pomoria, zachowując spokój w głosie i na twarzy. – Nie odszedł. Ale trzeba też wiedzieć, że plan owczarka książę mocno zmodernizował. Postanowił zgładzić dziewicobójcę.
- Przecież wpuścił go na piasek!!
- Tak, ale r u c h o m y.
[Zaszemraliśmy zdumieni.]
- Ruchome piaski nie wzięły się z kosmosu – pouczyła piastunka. – Wynaleźli je właśnie uczeni księcia Wraka, na jego bardzo surowo wyrażone życzenie. Przez dwa tygodnie ważyli, mierzyli, nawadniali i naświetlali różne gatunki ziaren kamiennych, badając przy tym ich pole elektromagnetyczne, co ma ogromne znaczenie przy s a m o p o r u s z a n i u piasku. Zdążyli przed terminem. Dobrali taką kompozycję ziaren, że powstał nieustająco ruchomy piasek, który nazwali perpetuum sandium, czy jakoś tak… Usypano z niego ponętną wydmę, na którą tyranozaur bez wahania się wgramolił.
I ruchomy piasek go wciągnął. Raz na zawsze.
- A więc wszystko dobrze się skończyło – wymruczał przez przyłożoną do twarzy poduszkę Bełk.
- Trochę mało trupów jak na bajkę Purponów – skwitowałem prowokująco. – No i to szczęśliwe zakończenie…
- Zaraz, zaraz – Pomoria prześledziła zamyślonym spojrzeniem samobójczy korkociąg eskadry ciem. – Przecież nie powiedziałam, że to koniec.
- Naprawdę? – zmartwiła się nieco Dumeczka. – Ktoś jeszcze umarł?
- Prawdopodobne. Gdy tylko tyranozaur utonął w piasku, rozradowani Wieprzanie wylegli przed gród. Pancerni wymiotali włócznie na wiwat.
Trochę na oślep. Padło siedemdziesiąt osób.
Mimo incydentu trwało święto. Szczęśliwy książę nakazał zwolnić wszystkich więźniów. Otwarto kraty lochów, lecz więźniowie, obawiając się podstępu, nie chcieli ruszyć z miejsca.
Po godzinie próśb i nalegań zniecierpliwieni strażnicy podpalili lochy, by ogień wypędził upartych więźniów na wolność.
Niestety, tak brutalny środek perswazji tylko umocnił osadzonych w przekonaniu, że na zewnątrz uszykowano im okrutną rozprawę. Pozostali więc w celach i spłonęli żywcem.
Gorzej, że ogień strawił nie tylko podziemia. Zajął się też zamek księcia. A że był cały z drewna…
- Aa… te córki szlacheckie? – spytała Dumeczka blada na twarzy.
- Karbonizacja. To był szok. W jednej chwili skończyło się świętowanie. Umilkły śpiewy i bębny. Większość załamanych rycerzy dokonała samobójczej szarży oślo do rzeki. Rozpacz księcia Wraka była natomiast tak wielka, że s t r y l o b i z o w a ł  s i ę.
I w postaci trylobita umarł.
- Rzeczywiście – przerwałem po chwili posępną ciszę – sporo ofiar przyniosła rozprawa z tyranozaurem. Ale mimo wszystko lud Wieprzan przetrwał. Stracili co prawda dziewczyny, rycerzy, księcia i zamek…
- I kwarcówki – wtrącił przybity Bełk.
- I kwarcówki. I grzechotniki. Ale przetrwali to. Jakaś tam ich fartowna garstka. Czyż nie?... – Z napięciem spojrzałem Pomorii w oczy.
- Niezupełnie – chrząknęła piastunka. – Ocalałych Wieprzan spotkała straszna śmierć.
- Ale z czyjej ręki?! – krzyknęła z żalem Dumeczka.
Pomoria pokiwała głową.
- Wieprzanie nie docenili piasku, który naprawdę był bardzo ruchomy. Przesypał się on przez palisadę do grodu i wciągnął wszystkich mieszkańców. Nawet owczarka nie oszczędził.
Ani jego matki zajętej obcałowywaniem glinianego dzbanka.
I tak wyginęli Wieprzanie.
Koniec
 Teraz cisza trwała dość długo.  Ćmy ginęły ogniu, Pomoria uśmiechała się nikle do czerni za oknem, a my drżeliśmy pod kołdrami z przerażenia, przejęcia, zafascynowania i jakiegoś dziwnego…
Jakby zrozumienia istoty życia. Praw świata.
Po którym ani Kot w Butach, ani Żbik na Drutach nie chodzili.
A gdyby chodzili, to by ich zatłuczono w ten czy w inny sposób.
- To może drugą bajkę opowiem jutro? – uśmiechnęła się piastunka.
- Nie! – zaprotestowałem. – Dziś! Koniecznie dziś, kochana nasza Pomorio… Prawda? – zwróciłem się do rodzeństwa.
- Tak – wyszeptała Dumeczka.
- Tak – wygulgotał Bełk spod łóżka. – Ale oddajcie mi mój sztylet.
Pomoria złożyła dłonie i z namysłem spojrzała pod sufit. Wisiało tam gniazdo ciem, które nasz ojciec obliczał na dwunastotysięczną „forpocztę jakiejś większej inwazji, poobserwujmy to sobie, kochane dziatki”.
- Tak… - wymruczała łagodnie. Bajki Purponów są niebezpieczne przede wszystkim dlatego, że kiedy usłyszy się jedną z nich, to już nigdy nie będzie chciało się innych, niż tylko purpońskie…
Dobrze… Teraz opowiem wam bajkę, którą świat zna jako

Osada na bagnach
[CDN]