Ostrzeżenie!!!
Wchodzisz właśnie na stronę szczególnie niebezpieczną dla funkcji Twoich płatów mózgowych i bezpowrotną dla większości neuronów. Osobom szczególnie wrażliwym na krzywdy ludzi, kosmitów oraz puppetów sprężyną poruszanych, a szczególnie osobom przywiązanym do swej równowagi psychiatrycznej - sugerujemy rozważyć natychmiastowy odwrót.
czwartek, 31 marca 2011
Dohorroruj opowiadanie
Tym razem w nowym cyklu: dohorroruj opowiadanie. Pod spodem zamieszczam historię, która nie ma zakończenia. A powinna. Liczę, że Wy je napiszecie. Za 2-3 tygodnie opublikujemy tę samą historię kilka razy - lecz zawsze z innym, alternatywnym zakończeniem. Które każdy z Was dopisze...
...o ile tylko zechce to zrobić i zakończenie to e-mailem przesłać. Za co dziękuję z góry - liczę na Wasz odzew i to bardzo. Ta sama historia może mieć kilka skrajnie różnych finałów: komicznych, beznadziejnych, optymistycznych czy druzgocąco makabrycznych...
Wszystko w Waszych rękach i umysłach. To Wy decydujcie o przeznaczeniu istot z poniższej historii...
Balony
Kapadocja obudziła się w środku nocy, sama nie wiedząc, dlaczego. Śniło jej się, że spędza wakacje w krainie słoników z różowej porcelany, które ganiały z nią po łące, trąbiły wesoło, chrumkały wieprzowo i trochę owczo pobekiwały... To był piękny sen, dopóki słoniki nagle nie powpadały na siebie i nie rozbiły z trzaskiem.
Trzask pochodził raczej z prawdziwego świata i po prostu to on rozbił ten cały porcelanowy sen.
Kapadocja zamrugała oczami i rozejrzała się nieco bojaźliwie.
Pokój, który wynajęła z chłopakiem, Bertoldem, na czas wakacji w Łebie, od wieczora się nie zmienił. Jedno łóżko, jeden stół, jedno krzesło, jedna szafa...
No właśnie. Drzwi szafy, do której przed pójściem spać wrzucili płetwy, materac i kostiumy kąpielowe, były uchylone.
A przecież Bertold zablokował drzwi zagiętym gwoździem – co zresztą zalecała z rozbrajającą szczerością pani Bonna, właścicielka pensjonatu.
- Po co chroboty mają budzić – rzekła przy wręczaniu kluczy.
Kapadocja obejrzała się na chłopaka. Oczywiście spał w pozycji „żołnierza skoszonego serią”, jak to sam określał z humorem - w poprzek łóżka, z rozrzuconymi ramionami, z głową niewidoczną, bo zwisająca z drugiej strony łóżka.
Okno otworzyło się nagle i do pokoju wpłynął delikatny powiew wiatru. Pom, pom, pom, pom – Kapadocja poderwała wzrok i ujrzała, że balony podwieszone pod sufitem rozdygotały się, uderzając o siebie.
To był prezent od dziwnego sprzedawcy waty cukrowej. Wciskał im te balony natarczywie – a oni ustąpili wreszcie z niechęcią, by ów człowiek się odczepił.
Z niechęcią, bo balony były osobliwe: jedne zdeformowane, pomarszczone, inne rozdęte, straszące gotowością eksplodowania w chwili, gdy się o nich zapomni. Niektórym wystawały narośle, nosy lub nawet dziwaczne podbródki.
Bardzo brzydkie, okropne i właściwie przerażające balony.
Szkoda, że Bertold nieoczekiwanie odkrył sobie w nich urok i uparł się, by balotwory zatrzymać.
Drzwi od szafy skrzypnęły, a balony znów zakołysały się mocno.
Pom, pom, pom, pom...
Wystraszona Kapadocja szarpnęła za
...no właśnie: za co? Co działo się owej ciepłej, nieco wietrznej nocy na kwaterze łebskiego pensjonatu Ildefons VII? Czy niepokój Kapadocji miał uzasadnienie? Czy sen o porcelanowych słonikach miał szansę powrócić? I czy pani pensjonatowa Bonna nie okazała trochę arogancji z tymi uszczerbkami meblowymi?
Cóż - ja na te pytania odpowiedzi nie znam. Może Wasze zakończenia udzielą choć jednej...
środa, 30 marca 2011
Nie mylmy gnomów ze smurfami czyli nowe opowiadanie Setha
Poniżej kolejna historia przez Setha spisana. Czy na faktach? Nie pytałem.
Za bardzo boję się gnomów.
Nadesłał: Seth
Gnomy
Marcjan otworzył drzwi do sypialni rodziców w najbardziej nieodpowiednim momencie, jaki tylko mógł sie przydarzyć. Stał nieruchomo, dopóki mama nie zeszła z taty, wyraźnie bardzo zła. Mina taty również nie wróżyła niczego dobrego. Oboje milcząc wpatrywali sie gniewnie w Marcjana.
- Mamuś, w moim pokoju są gnomy - powiedział płaczliwie Marcjan.
- Jakie gnomy, do jasnej cholery! - krzyknął tatuś, bardzo purpurowy na twarzy.
- Są straszne i mają zęby... ja się boję... chcę spać z wami , proszę, proszę, nie chcę, żeby mnie zjadły gnomy - Marcjan już otwarcie szlochał.
Tata zerwał się nagle z łóżka, chwycił Marcjana za kołnierz i pociągnął go w stronę sypialni chłopca.
- No więc pokaż mi te kur...cholerne gnomy! Chcę je zobaczyć!
Tatuś z trzaskiem otworzył drzwi do sypialni. W pokoju panował idealny spokój, paliła się nocna lampka, a z szafki nad łóżkiem wesoło spoglądały pajacyki.
- No więc gdzie są gnomy, no?!
- Nie wiem tatusiu, ale one tu były, naprawdę i miały ostre zęby, wyszły z szafy - pochlipywał Marcjan.
Ojciec otworzył ze złością szafę. W środku były stare paletki do ping-ponga i brudne ubrania Marcjana, czekające na pranie. Gnomów nie było. Tatuś, z pulsująca mocno żyłką na skroni zwrócił się do syna:
- Jeżeli jeszcze raz wejdziesz do naszej sypialni bez pukania, to sprawię ci takie lanie, ze przez tydzień nie będziesz mógł usiąść na dupie. No i gdzie są te gnomy, ty mały kłamliwy smarku! Marsz do łóżka! Zgaś tę cholerną lampkę! Marnujesz tylko prąd.
Po czym wyszedł, trzaskając drzwiami odrobinę za mocno i wrócił do swojej sypialni.
- Wiesz, już mi się odechciało - powiedziała mamusia zmęczonym głosem.
- To nie - burknął tatuś. - I nie spodziewaj się, że będę cię jeszcze kiedykolwiek prosił, ty prosięca krowo! Nawet syna nie potrafiłaś wychować, skoro moczy piżamę, bojąc się jakichś wyimaginowanych stworków!
- A kto miał być dla niego wzorcem, skoro ciągle siedzisz w tej swojej cholernej pracy! No kto?! - krzyknęła nieco histerycznie mamusia.
- Dość tej durnej dyskusji - tatuś odwrócił się do ściany.
Spali już oboje, kiedy z pokoju Marcjana rozległ się straszliwy krzyk, który urwał się nagle. Rozbudzeni brutalnie rodzice spojrzeli na siebie.
- Marcjan znowu wymyślił jakieś potwory - rzekła mamusia.
- No więc chodźmy tam kur... cholera jasna i zróbmy z tym wreszcie porządek! Gnomy-sromy!
Weszli do pokoju. Marcjan leżał na łóżku. Kiedy zbliżyli się do łóżka, mama z trzepaczką w ręce, a ojciec z pasem, ujrzeli, że Marcjan cały spływa krwią. Jego urwana głowa leżała na półce pomiędzy pajacykami.
Nie zdążyli nawet wydać żadnego odgłosu, kiedy z sufitu, spod łóżka i z szaf wyskoczyły małe, zielone potworki z bardzo ostrymi zębami. Było ich co najmniej kilkadziesiąt. Rodzice nie mieli żadnych szans na ucieczkę. Mamusi jeden z gnomów zerwał całą skórę z twarzy ostrymi pazurami, potem następne trzy wgryzły się w jej brzuch. Tatusia, o dziwo, zostawiły w spokoju. Stał oniemiały, patrząc jak jego żona jest rozrywana na strzępy niczym papier toaletowy. Wyżarły z niej całe mięso, zostawiając obnażony szkielet. Czaszka mamusi z bujną czupryną wyglądała dość groteskowo, tatusiowi wydawało się, że oczodoły patrzą na niego z wyraźnym wyrzutem.
Wtem wszystkie gnomy, rozbijając szybę okienną, wyskoczyły do ogrodu i znikły pomiędzy krzakami porzeczek.
Tatuś stał oniemiały jeszcze przez moment, po czym nagle wybiegł z domu i z całej siły zaczął walić pięściami w drzwi sąsiadów.
- Gnomy! Tu są gnomy! Idą po was! Uważajcie! Gnomy naprawdę istnieją i was zjedzą!!!
Kiedy drzwi się nie otworzyły, tatuś pobiegł na Central Lane, gdzie kręciło się jeszcze sporo ludzi i krzyczał, krzyczał z całej siły, ostrzegając przechodniów przed gnomami. Wyglądał przy tym nieco dziwnie. W końcu był tylko w piżamie. Gałki oczne miał wybałuszone, łapał ludzi kurczowo za ręce i nogi. Po niedługiej chwili podjechał ambulans psychiatryczny. Tatusia udało się obezwładnić dopiero przy pomocy paralizatora i potężnej dawki haloperidolu. Niczym mumia został wniesiony do izolatki w szpitalu i mocno spięty pasami.
Gdy oprzytomniał po kilku godzinach, próbował się poruszyć, ale pasy trzymały mocno. Czuł jakiś ciężar na brzuchu. Z trudnością uniósł oszołomioną jeszcze zastrzykiem głowę. Na jego brzuchu siedział gnom, wydając z siebie coś w rodzaju radosnego poprukiwania.
Tatuś nie mógł krzyczeć, jego struny głosowe były sparaliżowane.
Inspekcja lekarska weszła do izolatki nazajutrz rano. Tatuś leżał w łóżku z wygryzioną do połowy twarzą i jedną wybałuszoną okropnie gałką oczną.
- Jak on mógł przegryźć pasy?- zapytał z zainteresowaniem jeden z lekarzy.
- Od razu wiedziałem, że ma skłonności samobójcze - orzekł ordynator szpitala. - Proszę to zabrać do kostnicy. Wizyty w prosektorium nie będzie, ewidentnie widać, że to samobójstwo.
Po chwili w szpitalu zapanował spokój.
Gnomy mogą się pojawić w każdej chwili. Nie znasz dnia ani godziny.
poniedziałek, 28 marca 2011
Tomasz Semik&Marcin Fuszpaniak przedstawiają
Wspólne pisanie jest zajęciem specyficznym: intryguje, lecz wymaga elastyczności. Kiedy bowiem stworzysz dwa-trzy akapity historii, a potem odeślesz ów fragment partnerowi, nigdy nie wiesz, jakie 2-3 akapity on dopisze. A przecież kiedy przekaże Ci opowiadanie z fragmentem przez niego dopisanym, pozostanie Ci pójść w wytyczoną przezeń, nieprzewidywalną wszak stronę.
I na tym polega urok. Gdy zaczynamy opowiadanie, zakończenie, ba, epicentrum i nawet miękkie podbrzusze historii pozostaje nieodkryte do ostatniej chwili.
Czy cel został osiągnięty? Czy stworzyliśmy coś zabawnego?
Mam nadzieję, że pierwsza historia z cyklu Tomasz Semik&Marcin Fuszpaniak przedstawiają przyda Wam odprężenia i humoru.
Drzemka w świetle czerwcowego słońca, w trawie odurzającej aromatem odnowy i marzeń młodszych od ciała o jakieś dwadzieścia lat... Piękna rzecz. Dobrze jest zasnąć na pikniku, wystawiwszy ten imperialnie zuchwały gest Kozakiewicza na wszelkie zobowiązania – które zostały gdzieś tam z tyłu, odcięte buforem leśnego pasa.
Miło jest poddać się aromatom wiosennej przyrody, które – jak odkryłem – stymulują nie tylko marzenia i witalność, ale też właśnie te nastroje buntownicze.
Drzemka na pikniku, ów moment buntu na kocu rozłożonym pod gałęziami brzozy, to sprawa, którą chciałem wam polecić.
Z jednym zastrzeżeniem. Wszelkie uzyskane dzięki takiej drzemce profity mogą bezpowrotnie się ulotnić, jeśli otworzywszy rozmarzone oczy, ujrzycie tomahawk nad swoim czołem.
Co mnie się przytrafiło.
Widok tomahawka nie zachęca do reakcji dynamicznych i oczywiście nie objawiłem ich. Zresztą oprócz oręża, którego raczej nie spodziewałem się ujrzeć pod gałęzią brzozy, dostrzegłem coś więcej. Coś, co ewentualny dynamizm postępowania wykluczyło do reszty. Nie ma miejsca na dynamizm, kiedy mózg rejestruje obrazy, których w żaden sposób nie potrafi tobie uzasadnić.
Nade mną stało sześciu Indian. Półnagie ciała, wojenne barwy, wojennie wykrzywione twarze, dwa oszczepy, i jeszcze z dwa nieco bardziej oddalone od mej głowy tomahawki.
Póki co.
A jeden trzymał łuk w takim napięciu, że tylko jedna myśl natrętnie krążyła mi pod sklepieniem czaszki: „Traci cierpliwość i w ogóle ścierpł”.
Ani drgnąłem, co uznacie za racjonalne. Zacząłem za to myśleć. Jeśli postacie Indian nie były wynikiem wyziewów jakichś narkotycznych ziół, w których rozłożyliśmy koc, to wyjaśnienie ich obecności pod Radomiem wydawało się chwilowo dość kłopotliwe.
Agresja wymierzona w moją stronę nie mniej.
Odważyłem się zerknąć w lewo. Marcepan też już nie drzemał. I też racjonalnie imitował posąg gipsowy.
Zmarszczyłem brwi w konfuzji, która nie stała okoniem lękowi. Ten zresztą zaraz się zwiększył, bo pomyślałem, że zmarszczenie brwi może być dla Indian wyczekiwanym pretekstem – takim okazaniem wrogości, jeśli nie manewrem wojennym – do użycia tomahawków. Ponieważ jednak wyraźnie czekali na pretekst bardziej zaawansowany, myślałem dalej.
Piknik od początku wiódł za sobą pewne fatum. Marcepan, mój kolega z pracy – konduktor jak i ja – namówił mnie na ów relaks pozamiejski tydzień wcześniej.
- Ja załatwię dwie koleżanki, których uroda i podejście do pikniku cię zaskoczą – szczerzył zęby i mrugał okiem w ekscytacji. – To będzie niezapomniany piknik, brachu. Ty, ja, Ola i Burgunda.
Ja miałem tylko załatwić koc i prowiant. Dwie butelki po soku malinowym, w które wlałem zupełnie inny sok, no i kanapki z ogórkiem.
Tyle, że ja nie nawaliłem, a Marcepan owszem.
Mój kumpel miał na imię Marcin, ale z racji delikatnej urody wszyscy zwali go Marcepanem.
Koleżanek na piknik nie przywiódł, za to marcepanów cały wiklinowy kosz.
- Chciałem je rozsłodzić – wyznał smętnie, gdy przyszedł po mnie bez Oli i Burgundy. – One nie idą – dodał niepotrzebnie, gdyż w promieniu dwudziestu metrów nie dało się zauważyć nic bardziej żywego od kruka przymierającego na słupie telegraficznym.
Połowę marcepanów mój kamrat już zjadł, ale na drugą raczej się nie zanosiło. Wyglądało na to, że padną łupem Indian.
Indian!!
Z trudem zdławiłem odruch pokręcenia głową w niedowierzaniu. To mogli by już uznać za całkiem wojenny manewr.
- Obudzili się, Wiktor – rzekł po polsku jeden z Indian, rosły oszczepnik.
- Mów do mnie Czarny Kuguar – warknął pochylony nade mną Indianin. Jeszcze niżej opuścił tomahawk – w gruncie rzeczy raczej toporek buchnięty ze strażackiego jelcza – po czym rzekł surowo: - Odpowiecie za krzywdy.
- Ale czyje? – wykrztusiłem.
Marcepan spojrzał na mnie przerażony.
- Za krzywdy Indian.
- Ale... To chyba raczej nie nasza wina – ośmieliłem się zauważyć. – Jako Słowianie spod Radomia nie ponosimy chyba odpowiedzialności za eksterminację w Ameryce Północnej.
- I Południowej – dodał przytomnie Marcepan.
- Wszyscy są winni – wycedził Czarny Kuguar.
- I Łacińskiej – dorzucił Marcepan.
Trochę przesadzał. Otaczający nas polskojęzyczni Indianie nie wyglądali na przebierających w pretekstach do użycia toporków z jelcza.
Przełknąłem ślinę, z nadzieją, że tych kilka ułamków sekund namysłu da mi jakąś tajemną moc Harry'ego Pottera. Ba, co tu kryć - miałem nadzieję na nagłe olśnienie, coś w rodzaju natchnienia, może nawet takiego jak Marka Ewangelisty. Nic z tego. Przełknąłem zatem ślinę raz jeszcze. Nadal nic. Zanim jednak strażacko-indiański toporek miał mi roztrzaskać łeb, wypadało coś powiedzieć, podjąć próbę ratowania sytuacji.
- To John Wayne – wypaliłem w końcu.
- Co – John Wayne?? – zdębiał ten z oszczepem, po prawej. Jego twarz podobna była raczej do rolnika z Zakaukazia aniżeli do dumnego irokeskiego wojownika. Czy czort wie, jakiego innego plemienia. W każdym razie oszczep, który, jak zdołałem ocenić w tej kryzysowej sytuacji, zbudowany był ze świeżo naciętej leszczyny i warsztatowego brzeszczotu, błysnął groźnie w słońcu.
Znowu przełknąłem ślinę, wyobrażając sobie jak chropowaty metal rozcina moje trzewia. Ponieważ nie posiadał zaostrzonego końca, szło to bardzo opornie. Brrrrr…
- To on jest winien holokaustu Indian! My, Słowianie, zawsze rozumieliśmy wasze trudne położenie – postanowiłem trzymać się tego wątku dla zyskania na czasie.
Marcepan patrzył na mnie z przerażeniem. Milczał jednak, dając mi tym samym czas na rozwinięcie mej śmiałej teorii.
- To bardzo proste, moi czerwonoskórzy bracia – ciągnąłem zatem. – Filmy, w których grał, a które stały się sławne na cały Świat, pokazywały Indian jako prymitywną, półnagą i żądną krwi rasę, której jedynym celem jest zjadanie białych dzieci na śniadanie, w przerwie między rabowaniem kolejnych dyliżansów. Przez czterdzieści lat swojej nędznej kariery ugruntowywał taki wizerunek Indian! To dlatego znikąd pomocy, bracia! Nikt do lat 80. nie interesował się waszym losem, aż do tego czasu staliście się jedynie amerykańskim folklorem . Tłem na widokówki…
- Jakie, kur... widokówki?! – przerwał mi Czarny Kuguar
- Nie wiesz, co to widokówki? – zapytał z ironią niski Indianin, z kropkami na twarzy i piersiach.
- Zamknij się Jura… Stojący Grzmocie. – warknął tylko Kuguar – Pytam się, jakie, kur... widokówki?
Wbił we mnie mrożące krew w żyłach spojrzenie, od którego można by unieruchomić kilka dieslowskich silników.
- To taka przenośnia tylko, Wielki Wodzu – bąknąłem zbity z tropu – Chciałem przez to powiedzieć, że los wasz tragiczny jest bardzo i w imieniu narodu polskiego ogłaszamy razem z Marcepanem dzień solidarności z narodem indiańskim… Panowie pozwolą też, że się przedstawię, nazywam się Kmicic. Mój przyjaciel – Marcepan – wskazałem na całkowicie zbaraniałego kolegę.
Zamarli na kilka sekund, co było zresztą bardzo indiańskie.
- Pokpiwają z nas – wycedził wreszcie rosły oszczepnik o zakaukaskiej urodzie. – Słyszeliście to, psiakrew? Kmicic i Marcepan!
- Wykończmy ich – rzucił chłodno łucznik. Od początku mi się nie podobał, zauważyłem też, że jego ręce zaczęły drżeć nieznacznie.
- Ależ my się tak nazywamy – wybąkałem wystraszony, bo już czułem grot w trzustce i tomahawk między półkulami mózgu. – Nie pokpiwamy, bracia...
- Ja nie pokpiwam – zawtórował pospiesznie Marcepan. – Czuję się trochę winny za Amerykę Łacińską – dodał przymilnie.
Musiałem uznać, że jako wsparcie dyplomatyczne przybliżające przetrwanie, mój towarzysz kolejowy zawodził. Krótko mówiąc: sabotował moje rozpaczliwe wysiłki przekonania... Indian, że pomylili się.
Szturchnąłem Marcepana desperacko w bok.
- No co? – wykrztusił. Zauważyłem, że i on nie spuszczał oczu z łuku, którego linia strzału została akurat przeniesiona na jego ciało.
- MILCZ – zaproponowałem zduszonym szeptem. – Wyciągnę nas z tego.
Straszne kłamstwo, łamiące konwencje czerwcowego pikniku. Ale nawet zwiększenie szans o 2-3% było wartością nie do pogardzenia...
- Ale ja ją kocham – wybełkotał tępo.
- Co? Kogo, kurrr... – ledwo ugryzłem się w język.
- Burgundę.
Przymknąłem oczy zrezygnowany. Marcepan miał złamane serce! On nie groził tylko sabotowaniem, on mógł pragnąć ściągnąć śmierć męczeńską na nas obu!
Indianom nie spodobała się ta kurczliwa, tajna wymiana zdań.
- Spiskują – osądził chłodno łucznik. – Wykończmy ich.
Spojrzałem z przerażeniem na Czarnego Kuguara, który zdawał się dowodzić szczepem.
- Niech Pół Bizona powstrzyma ujadanie – rzekł sucho ku mej uldze. – To ja zdecyduję o ich losie. Jeśli zginą, to między wigwamami Siuksów. U pala.
Łucznik zagryzł wargi pokornie. Niestety – wciąż celował łukiem to we mnie, to w Marcepana. O nasilonym drżeniu rąk, co zwykle u strzelców stoi okoniem utrzymaniu kontroli nad bronią – wspominać nie muszę.
U pala.
A więc lasy pod Radomiem kryły jakieś wigwamy i pale.
Wyglądało to coraz bardziej groźnie. A negocjacje z socjopatami nie są łatwe.
- Wykończmy chociaż jednego – zaproponował ugodowo kropkowany Stojący Grzmot. – A drugiego na męki.
- Spokój, bracia – uciął Czarny Kuguar, niewątpliwy już wódz. – Niech blade twarze powiedzą coś na swoją obronę. Jeśli nas nie przekonają, poniosą śmierć godną ich brudnych serc. Ty mów – zwrócił się do mnie.
Z wysiłkiem oderwałem wzrok od łucznika Pół Bizona i spojrzałem na Czarnego Kuguara. Teraz wszystko zależało od zręcznej, wyważonej dyplomacji.
- Jesteście Siuksami? – spytałem grzecznie, a nawet pokornie.
- Jesteśmy Siuksami Ligota.
- Chyba Lakota? – poprawił odruchowo Marcepan. – Ligota to dzielnica Katowic.
- Jesteśmy szczepem z Katowic – wycedził Czarny Kuguar.
- Ale fajnie – wywrócił oczami Marcepan. – Burgunda, Burgunda – wymamrotał ciszej.
- Co on mówi? – zmarszczył brwi i barwy wojenne na czole wódz.
- Oddał hołd wszystkim szczepom Siuksów – zapewniłem pospiesznie. – Ale moi czerwoni bracia chyba daleko odeszli od swych łowisk?
- Zwierzynę wybito. Dymy z kopalni wytruły ostatnie stada bizonów. Teraz tu jest nasze łowisko. A wy wtargnęliście na nie jako traperzy i złodzieje złota.
- Ależ nie jesteśmy traperami – zapewniłem gorąco. – Ani złotnikami... Nie wiedzieliśmy, że te tereny należą do Siuksów Ligota. Natychmiast opuszczamy łowisko i życząc pomyślnych łowów...
- Czym się zajmujecie? – uciął surowo Czarny Kuguar.
Umilkłem na chwilę. Indianie pewnych bladych twarzy nie lubią bardziej niż innych. Na przykład traperów. Albo poszukiwaczy złota. Albo...
- Jesteśmy kolejarzami – wymamrotał uprzejmie Marcepan, nim zdołałem wykrztusić: „Jesteśmy amiszami”.
Oblałem się potem.
- Kolejarzami? – powtórzył z gniewem wódz. – To wasz Żelazny Koń przecina nam łowisko?
Musiałem jakoś wybrnąć, ten kretyn Marcepan gotów oddać im nasze skalpy na tacy!
- Amiszami, amiszami! Kolega ma problemy z dykcją, w czasach kiedy kończył szkołę, opieka logopedyczna stała na bardzo marnym poziomie – mój uśmiech przypominał zapewne uśmiech Krzysztofa Ibisza zaraz po zabiegu ostrzykiwania ust botoksem – Żyjemy w zgodzie z naturą i Bogiem. Jadamy tylko płody ziemi, nie jadamy mięsa, co ważne! Chcę przez to powiedzieć, że to na pewno nie my odpowiadamy za przetrzebienie zwierzyny z waszych łowisk, Wodzu. Poza tym, rzadko opuszczamy nasze osiedla i nie używamy także elektryczności… - usiłowałem sobie przypomnieć wszystkie filmy, w których mogli występować amiszowie.
- Amisze w IV RP??! – trzeźwo zauważył najmniejszy, ospowaty Indianin z Katowic.
Kuguar od razu się ożywił.
- Skórzana Warga słusznie prawi, amisze w IV RP? To niemożliwe.
- A Indianie? – zaprotestowałem gwałtownie czując już delikatne swędzenie w miejscu, gdzie do tej pory miałem włosy. Ze skórą. – Skoro Indianie żyją w IV RP, dlaczego nie mają w niej żyć amiszowie? Przecież to nawet bardzo logiczne, przyzna Wódz.
Spojrzeli po sobie wymownie. Wzrok Kuguara uspokoił mnie nieco, chyba to kupili.
- Ale naprawdę nie wybijacie naszej zwierzyny ? – rzekł po chwili już zdecydowanie łagodniej
- Słowo amisza! – podchwyciłem honorowo
- I nie używacie elektryczności?
- Nawet baterii paluszków!
- I nie migrujecie po naszych terenach? – ciągnął Wódz
- Raz w roku udajemy się tylko na łąki, to właśnie dzisiaj, aby kontemplować obecność Boga pośród traw i drzew, z których czerpiemy siłę. Resztę życia spędzamy zaś w naszych izbach z kobietami i dziećmi.
Czarny Kuguar po raz pierwszy się uśmiechnął. Może i byli groźnymi chłopakami, ale chyba niezbyt rozgarniętymi. Tryumfowałem!
- Hmmm… Bracia, może ci amiszowie nie są tacy źli? Może jednak Wielki Duch nakazuje nam wypalić z nimi fajkę pokoju, rozdmuchując dym na wszystkie strony świata?
- I w niebo oraz w ziemię – dodał dotychczas milczący Ligota, którego imienia jeszcze nie znałem.
- I niebo oraz w ziemię, mój dzielny Boją Się Nawet Jego Kotów – zakończył Wódz.
Pozostali wymienili znaczące spojrzenia. Twarze opuścił grymas gniewu, a zastąpił go wyraz zrozumienia oraz wyraźnej skłonności do braterskiej miłości, takiej jaka może się przytrafić tylko pomiędzy miłośnikami natury. Poluzowali uściski na drzewcach swoich lanc oraz tomahawków, a ja odetchnąłem nareszcie pełną piersią. W końcu nie przyszło mi to tak łatwo, ale smak zwycięstwa był tym bardziej słodki.
Wysłałem promienny uśmiech w kierunku naszych czerwonoskórych kamratów z Katowic i wyciągnąłem dłoń do Wodza w geście przyjaźni. Już podnosiłem się z trawy.
- Jesteście Indianami – Górnikami ? – wypalił z uśmiechem Marcepan
Misternie budowana konstrukcja wzajemnego zrozumienia i pokoju zwaliła się nam na głowy. Zabolało tak, jakby spadły na nie tomahawki.
- Wykończmy ich – powtórzył swoją mantrę Pół Bizona, a Czarny Kuguar tym razem pokiwał głową z aprobatą.
To mi wystarczyło. Indianie preriowi byli znakomitymi biegaczami, ale Prasłowianie też chyżo gonili za łoszami, a przynajmniej żubrami... Ich geny zagrały mi chyba w owej chwili hejnał ku ocaleniu, bo gwałtownym susem łoszy właśnie zerwałem się z posłania i wbiłem w krzewy.
Oszołomienie Siuksów-Górników musiało być spore, gdyż wyrwali się z odrętwienia dopiero po okrzyku Marcepana:
- Winni holokaustu czmychają!
W istocie, gdy Czarny Kuguar poderwał oddział do pościgu, byłem już w pełnym pędzie czmychania. Że nie będzie łatwo, pojąłem jednak szybko. Usłyszałem świst i długa, antyhumanitarnie długa strzała przemknęła nad moim barkiem i wbiła się w buk, który właśnie mijałem. W kolejny pień wrył się z hukiem tomahawk. Jeśli nawet strażacki, to przecież niezawodny także w ręku morderców.
Ścigali mnie mordercy. Socjopaci. Ludzie z zaburzeniem osobowości i to kolosalnym. Uważali się za Indian, choć byli Polakami. Co więcej: Polaków obwiniali o zagładę kultury indiańskiej.
Co najgorsze – za cel tej niedorzecznej pomsty powzięli ludzi, którzy nigdy nie okazali przemocy choćby klapsem.
Biegłem z najwyższą desperacją, wpadając wkrótce w jakiś osobliwy amok. Być może chaotyczny bieg o życie zawsze wpędza w amok i półzdziczenie. Dyszałem, rzęziłem, zaczynałem czuć ból na miarę płatów płucnych żywcem wydzieranych z ciała – ale wciąż biegłem.
- Squaw wodza nagrodą za skalp! - rozległ się wściekły okrzyk gdzieś z tyłu. Ale nie aż tak bardzo z tyłu. - Dwie godziny!
Coś mówiło mi, że taka obietnica nie myli kroku ścigającym i nie spowalnia ich tempa. Ja sam pościgałbym kogoś za dwie godziny ze squaw wodza...
Ostry, zwieszony obumarło konar rozorał mi przedramię, a uderzenia palcami stopy w wystający kamień prawie zamroczyło piorunem bólu – ale wciąż biegłem.
Przypomniał mi się rozpaczliwy bieg chłopca na końcu powieści „Władcy Much”. Z pewnością moja rozpacz była podobna rozpaczy dwunastoletniego chłopca, a obłęd i żądza mordu ścigających mnie świrów odpowiadała obłędowi i zamiarom nastoletnich degeneratów z owej powieści.
Biegłem.
Acz niezbyt długo. Wydając dźwięki zaszczutego obławą odyńca wpadłem nagle na rozległą polanę i stanąłem jak wryty.
Bliski wymiotów z przyczyn skrajnego wycieńczenia, słaniający się na kończynach haniebnie rozdygotanych, patrzyłem na leśną, zarośniętą kurdybankiem drogę, która wpadała na polanę z drugiej strony kniei.
Stał na niej jelcz strażacki.
Cóż, to nawet miało swoją logikę. O wiele większą, niż miałaby obecność sanosa z wielkim napisem Juventur. Wszak gdzieś Siuksowie Ligota zdobyli swój oręż.
Siuksowie Ligota... Teraz nie było już wątpliwości, że byli w istocie górnikami-dezerterami ze Śląska. Surowce zanikały jako te bizony, kopalnie upadały jako te terytoria zagrabione okrucieństwem technologicznej cywilizacji. W rzeczy samej argument o utracie łowisk miał swoją rację bytu... Ale nie miało jej pożądanie krwawego rewanżu, w każdym razie nie na neutralnych mieszkańcach ziemi radomskiej.
Nie miało jej też wymordowanie strażaków. Spodziewałem się znaleźć ich ciała w kabinie lub gdzieś w pobliżu jelcza. Dlatego podszedłem do wozu bez większego entuzjazmu.
Ciał nie ujrzałem. Jedynie mundury rozrzucone w nieładzie, jakby ściągano je w pośpiechu.
Nim zdołałem się nad tym zastanowić, spomiędzy drzew wypadli Siuksowie. Nie miałem szans ucieczki, ich tyraliera była w pełni profesjonalną, bardzo północnoamerykańską. Mogłem tylko schronić się w jelczu, uczynić z niego namiastkę bastionu i bronić się tak rozpaczliwie, jak beznadziejnie.
Do czego jednak – po prostu – zabrakło mi sił. Opuściłem ręce i całkiem zwiotczały czekałem, aż spadną na mnie ciosy toporków i przeszyją strzały.
Siuksowie zbliżali się bez pośpiechu, szczerząc wilczo zęby.
Pół Bizona opuścił łuk i obrał za cel moją tętnicę udową. A przecież miał być pal...
Czarny Kuguar przymierzył tomahawk do rzutu...
Którego nigdy nie wykonał.
To Boją Się Nawet Jego Kotów poderwał nagle głowę, zmarszczył brwi wpatrzony w coś ponad linią lasu, po czym niespokojnie zawołał:
- Jezu, chłopaki! Pali się!
Coś dziwnego stało się z Indianami. Wilcze grymasy zjechały z ich twarzy jak górnicze wagoniki z pochylni. Wszyscy z przejęciem poszli za spojrzeniem Boją Się Nawet Jego Kotów.
- Jezus Maria! - stęknął Pół Bizona. Zupełnie zatracił swój groźny wygląd.
Wodziłem po nich tępym wzrokiem makaka ogłuszonego obuchem toporka, gdy tymczasem Czarny Kuguar okazał zimną krew:
- Przepraszam, chłopcy. To chyba Maryśka podpaliła gazownię. Zawsze coś podpala, gdy chce mnie oderwać od zabawy. Przepraszam was, rozumiecie: żona...
- Jasne, kapitanie – pokiwał głową Stojący Grzmot. Czy może raczej Jura. - Moja ostatnio podpaliła żłobek i klasztor. Od razu wróciłem do domu.
- Co robimy? - spytał smętnie Skórzana Warga.
- Jak to co? - obruszył się kapitan. - Do wozu! Walimy do pożaru!
Indianie porzucili bez szacunku cały oręż, nawet toporki, i doprawdy szybko wdziali swoje mundury. Byli przecież wyborowo wyszkolonymi strażakami. Radomskimi. Nie byli Siuksami. Nie byli nawet górnikami. Nie mówili ze śląskim akcentem.
Zwapniały obserwowałem, jak zgrabnie wskakują do jelcza i odjeżdżają ze zrywem demolującym kolonię kurdybanków.
Po jakichś dwudziestu minutach otrząsnąłem się. Pojawiły się też pierwsze przytomne refleksje.
Na przykład taka, że ktoś zawalił mi piknik.
A przecież winnych należy ukarać.
Dlatego podniosłem jeden z tomahawków i poszedłem szukać Marcepana.
piątek, 25 marca 2011
II Lew Antymaterialny dla krwiopijki
czwartek, 24 marca 2011
Nocnych słów kilka o pszczole, wampirach i pachołkach
Po drugie - obejrzałem Kołysankę rekomendowaną przez Gamę. I się nie zawiodłem. To taki polski amerykański film, moi drodzy. Już czołówka, dzięki muzyce i oprawie graficznej, czyni klimat komediowego horroru. Scenariusz nie zawodzi - doskonała zabawa dla tych, co Czarny Humor cenią. Nie będę się szerzej rozpisywał - inkaust drogi, bo kałamarnice przeniosły swoje wigwamy do Rowu Mariańskiego i nie dają się już w niewolę chwytać. Zresztą wspaniała recenzja Gamy oddaje wszystko. Ja tylko od siebie podkreślę: znakomita muzyka! plus scenografia i plener - to czyni nastrój jaki trzeba.
Plus - ulubiony mój Kiersznowski.
Obejrzyjcie Kołysankę. Koniecznie przed snem.
Z ulgą stwierdzam, że namawiając mnie do tego filmu, Strony Predator - to jest, wybaczcie, Strony Operator, na dudka mnie nie wystrychnął. A mógłby. To niebezpieczny osobnik, z którym radzę nie zadzierać. Bo zastawia pułapki i pastwi się nad pochwyconymi. Psychiatrycznie i socjologicznie. A przede wszystkim: socjopatycznie. Kiedyś zdarzyło się w poznańskiej dzielnicy Miłostowo, że delikatnej urody i puppetowej masy student rozlał sok z grapefruita na dywan. Niechcący. Ot, znużenie dniem...
I co? Strony Operator związał nieszczęśnika i torturował z gestapowska. Drażnił sztućcami, wkładał pachołek drogowy na głowę, bił pachołkiem...
- Za witaminy na dywanie... Za witaminy na dywanie... - mamrotał socjopatyczną mantrę.
Nie zadzierajcie ze Strony Operatorem.
Autor.
PS - nie dajcie się namówić na sok grapefruitowy. Pułapka.
środa, 23 marca 2011
Bzzz...bzzz... czyli ostatni lot pszczółki
I tu zagadka: kto je napisał? Zgadujcie, moi drodzy...
Podpowiedź I: nie ja.
Podpowiedź II: nie Papcio Chmiel.
Podpowiedź III: ta osoba brała udział w konkursie urodzinowym.
Czy zdradzi ją styl?...
Autor: ?
Pszczółka
Karolina wstała tego dnia bardzo wcześnie, praktycznie o świcie. Wpadła do sypialni rodziców jak burza i zawołała głośno, szarpiąc matkę za ramię:
- Mama dzisiaj mamy balik kostiumowy w szkole! Miałaś mi kupić kostium pszczółki! No miałaś! No i nie ma! Gdzie jest?! - nieco histerycznie pytała Karolina zaspaną matkę.
- Cicho Karolinko, tatuś jeszcze śpi, jest bardzo zmęczony po pracy. Kostium jest w szafie w przedpokoju. A teraz daj nam jeszcze pospać dziecinko, jest dopiero świt.
Karolina nucąc pod nosem szybko wybiegła z pokoju. No i rzeczywiście! O Bogowie! Kostium wisiał w szafie i był wspaniały! Karolina natychmiast założyła go na siebie i biegała po całym domu robiąc bzzzz! bzzzz! bzybzybzy!
Nie mogła doczekać się wyjścia do szkoły. Dzisiaj przecież nie było lekcji, tylko balik przebierańców dla dwóch klas. I trzeba było mieć kostium, koniecznie!
Przełknęła śniadanie, pochłaniając je gwałtownie niczym kaczka i pobiegła na szkolny autobus. Kiedy podjechał, okazało się, że rzeczywiście wszystkie dzieci są poprzebierane. Najwięcej było oczywiście debilowatych księżniczek i królewien, chłopcy poprzebierali się za kowbojów i piratów.
- Co za durne kostiumy! Tylko ja jestem taka oryginalna!
Pobzykując wesoło, Karolina wpadła do klasy i jak tylko zaczęła grać muzyka, zaczęła tańczyć, pokrzykując na cały głos:
- Mam najlepszy kostium! Bzy bzy bzy bzy bzy bzy!- czym nie wzbudziła raczej sympatii reszty uczestników zabawy.
Po baliku postanowiła nie jechać szkolnym autobusem, tylko iść przez miasto, bo wszyscy musieli zobaczyć, jak wspaniale jest przebrana. I rzeczywiście, ludzie uśmiechali się do niej na ulicy, gdy kręciła się w kółko, bzycząc rozgłośnie. Nie zwracała uwagi na to, że zrobiło się już ciemno, co tam, że rodzice będą krzyczeć i się denerwować! Musi przecież pokazać się całemu miastu!
Nazajutrz rano uduszoną pszczółkę z oklapłymi czułkami znaleziono w parku.
wtorek, 22 marca 2011
Videosnajper - wampiryzm i wieczna młodość
Oto pierwsze recenzje nadesłane przez Gości Lwów. Jedna dotyczy filmu, który znam i lubię, druga zaś filmu, którego nie znam (ale już lubię) i który chcę obejrzeć. Choćby dlatego, że film ten nie podobał się polskim krytykom. Moje zdanie o polskich "znawcach filmu" znacie. Radziłbym częściej co niektórym z nich wystawiać twarzoczaszkę na działanie promieni słonecznych i wiatrów orzeźwiających. Wtedy zaniknie skłonność do narzekania na filmy, że zbyt lekkie, pogodne, przelukrowane, amerykańskie... Bo na razie panuje pośród krajowych krytyków frapująca skłonność do bicia pokłonów filmom ambitnym, to znaczy: ponurym, frustrującym, szaronędznym. I koniecznie: bez happy-endu.
Nadesłane recenzje spełniły moje oczekiwania, gdyż napisane są z dowcipem i wyraźnie podkreślają autonomiczny odbiór filmu. Zresztą przeczytajcie:
Ze śmiercią jej do twarzy**** ****
1992 komedia, USA
Film fabularny z gatunku czarnej komedii. Moim zdaniem fantastyczna, rozbrajająco zabawna historia dwóch przyjaciółek: o ile w ogóle można je tak nazwać. Film obśmiewa ludzkie chęci do bycia wiecznie młodym, pięknym i pożądanym! Świetnie dobrana ekipa aktorska, aczkolwiek same gwiazdy: Maryl Streep, Goldie Hawn, Bruce Willis.Główne bohaterki Madeline i Helen grane przez powyżej wypisane panie, powalają śmiechem. Obie wstrzykują sobie " eliksir młodości". Obie wierzą, że będą po nim wiecznie młode i piękne. Obie spotyka jednak seria śmiertelnych wypadków. Choć bez owego świetnego eliksiru trafiłyby pewnie do kostnicy, obie nadal żyją. Ich serca przestały bić, ciała zaczęły ulegać rozkładowi, co stało się głównym problemem tych pięknych - aczkolwiek z każdą sceną, coraz mniej pięknych - pań. Reżyser pokazuje widzom, do czego zdolni są bogaci, znani ludzie ( i nie tylko znani), by jak najdłużej pozostać w kręgu VIP. Tę zabawną komedię polecam szczególnie paniom ( choć i panowie też się pewnie znajdą) wstrzykującym sobie botox, marszczącym się w trumnach solaryjnych i powiększającym sobie usta i piersi nie wiadomo czym! Może i one po obejrzeniu tego filmu zadadzą sobie pytanie: " Czy ze śmiercią mi do twarzy??";-). I jeżeli mogę sobie pozwolić, to radzę zrezygnować z tym cudownych " eliksirów piękności", a w zamian polecam więcej śmiechu, słońca i zielonej herbaty... Słońce już coraz bliżej, herbata w aptece, a kupa śmiechu przy tym właśnie filmie! Gorąco polecam!!!!!!!!!! Marcel.
Videosnajper
2010 czarna komedia, Polska
Nie takie wampiry straszne! jak na okładce filmu "Kołysanki". NIE TRAĆ ZIMNEJ KRWI !
poniedziałek, 21 marca 2011
Dziwny nocny incydent
Wiadomo - niektórzy z nas zamieniają się w wilkołaki. Nie próżnują też wampiry i chupacabry.
Sęk w tym, że w czasie tej pełni zdarzył się osobliwy incydent. Otóż ktoś z naszego tu serdecznego grona fanów Czarnego Humoru, jakaś persona, a wręcz person, bardzo od dawna podejrzany person - zamienił się w lwiołaka.
Tak. Ja również jestem wstrząśnięty.
I uzbrojony zresztą. Pod łóżkiem trzymam winchester, kuszę (co prawda papież Innocenty II używać zabronił), granat zaczepny RG-42, harpun i sieć na skalary (innej sieci nie mam).
Kto z nas okazał się potworem? Kto jest lwiołakiem nemejskim?
Tylko dzięki czujności Ewy naszej Anhedonii wilkołaka uchwycono aparatem fotograsującym. Bowiem wszystko, co grasuje, sfotograsowane będzie.
Poniżej zdjęcie. Strzeżcie się i barykady wznoście. Kusze i sieci na skalary w dłoń.
Bo lwiołak blisko...
niedziela, 20 marca 2011
Nie muw tego pszy pjekażu...
Mój syn Lew Nemejski - rozdział drugi
Przedstawiam sensacyjny debiut literacki mojego smyka: jest to jego pierwsze opowiadanie, przy czym żaden z pomysłów nie został podsunięty, a błąd poprawiony. Kuba sam operował tak klawiaturą jak scenariuszem. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że czytanie opowiadań z błędami może być kłopotliwe bądź nużące, obiecuję zatem kolejną historię Kuby opublikować już po pełnej korekcie - zresztą warto dziecko uczyć na bieżąco. Tę pierwszą jednak - wyjątkowo - zdecydowałem zostawić najzupełniej bez ingerencji.Wszak to debiut sześciolatka, wyczyn ambitny i magiczny. Dla ojca także wzruszający.
Taką też wersję, w pełni oryginalną, zamieszczam na Stronie. Mam nadzieję, że Was zauroczy lub odrobinę rozbroi. Autor.
Kuba Semik
Tygrys Kuba i greckie potwory
TYGRYS KUBA PENDZIŁ BEZ PSZYJACIUŁ I ZABILI GO, ALE OŻYŁ I ZABIŁ MINOTAŁRY! ZAPSZYJAŹNIŁ SIĘ Z HYDRĄ I ŻYLI NIEŚMIERTELNIE MIESZKLI! KOŁO MOŻA W GRECJI GDZIE MIESZAŁA MORSKA HYDRA I TOMEK LEW NEMEJSKI NAGLE MINOTAŁRY ZAATAKOWAŁY ALE KUBA I TOMEK I HYDRA I HYDRA MORSKA POKONALI 1000 MINOTAŁRUW MINOTAŁRY NIE ZROBIŁY IM ANI JEDNEGO UDERZENIA! BUŻA W ZIMIE POWIEDZIAŁ KUBA! HYDRO MAŻ 2 GŁOWY POWIEDZIAŁA HYDRA MORSKA IDŹEMY SPAĆ POWIEDZIAŁA HYDRA NIE POWIEDZIAŁ TOMEK DLACZEGO POWIEDZIAŁ KUBA BO DZIŚ JEST NOC WILKOŁAKUF POWIEDZIAŁ TOMEK NOTO KTOŚ MUŚI STRAŻOWAĆ POWIEDZIAŁA HYDRA MORSKA ZAGRAJMY W MAŁPKI POWIEDZIAŁA HYDRA AMOŻE W BIERKI POWIEDZIAŁA HYDRA MORSKA AMOŻE W DOMINO POWIEDZIAŁ TOMEK NIE! NIE!NIE!NIE!NIE!NIE! SPOKOJNIE! KSZYKNĄ KUBA BĘDZIEMY GRAĆ PO KOLEI POWIEDZIAŁ KUBA HYDRO MORSKA MAŻ! 9 GŁUW JAK HYDRA! PACZ TOMKU NATĄ GWIAZDE ŻEKŁ KUBA POLICZ DNI ŻEKŁ TOMEK PONIEDZIAŁEK FTOREK SIRODA CZWARTEK PIONTEK SOBOTA NIEDZIELA AAAA PSZYPĄŃAŁOMISIE W NIEDZIEIĘ SĄ URODZINY HYDRY MORSKJEJ HYDRY. TO ZRUPMY BLOK CZEKOLADOWY ŻEKŁ KUBA ALE BEZ TWAROGU NIE MUW TEGO PSZY PJEKAŻU DOBŻE KUBO POWIEDZIAŁA HYDRA HYDRO PUJDE DO KALENDAŻOWEGO SKLEPU ŻEKŁ KUBA DOBŻA OTPOWIEDZIAŁA HYDRA AWOGULE WIEŻ GDZIE JEST TEN SKLEP POWIEDZIAŁA HYDRA TAK TOMEK WIE GDZIE JEST TEN SKLEP ZAPROWADZISZ MŃE DO TEGO SKLEPU TAK ZAPROWDZE ĆE NA ULICE PŁETWONURKA I POSZLI URODZINY HYDRY MORSKIEJ WYSZŁO ŚWIETNIE HYDRO! MORSKO! MASZ 11 GŁUW KUBO TOMKU HYDRO BARDZO WAS KOHAM
piątek, 18 marca 2011
Memento mori Dr House
Ja ostrzeżony nie zostałem i od dzisiaj seanse z Dr Housem już nigdy nie będą takie jak kiedyś. Wizyty w ogrodzie zoologicznym niestety też.
Strony Operator