czwartek, 31 marca 2011

Dohorroruj opowiadanie

Seth strzela we mnie historiami niczym rewolwerowiec. Tymczasem Wasze opowiadania i włożona w nie twórcza energia - + niewątpliwy entuzjazm wobec czarnego humoru - bardzo mi się spodobały. Warto dalej bawić się wspólnie na tym polu.
Tym razem w nowym cyklu: dohorroruj opowiadanie. Pod spodem zamieszczam historię, która nie ma zakończenia. A powinna. Liczę, że Wy je napiszecie. Za 2-3 tygodnie opublikujemy tę samą historię kilka razy - lecz zawsze z innym, alternatywnym zakończeniem. Które każdy z Was dopisze...
...o ile tylko zechce to zrobić i zakończenie to e-mailem przesłać. Za co dziękuję z góry - liczę na Wasz odzew i to bardzo. Ta sama historia może mieć kilka skrajnie różnych finałów: komicznych, beznadziejnych, optymistycznych czy druzgocąco makabrycznych...
Wszystko w Waszych rękach i umysłach. To Wy decydujcie o przeznaczeniu istot z poniższej historii...






Ba
lony


Kapadocja obudziła się w środku nocy, sama nie wiedząc, dlaczego. Śniło jej się, że spędza wakacje w krainie słoników z różowej porcelany, które ganiały z nią po łące, trąbiły wesoło, chrumkały wieprzowo i trochę owczo pobekiwały... To był piękny sen, dopóki słoniki nagle nie powpadały na siebie i nie rozbiły z trzaskiem.
Trzask pochodził raczej z prawdziwego świata i po prostu to on rozbił ten cały porcelanowy sen.
Kapadocja zamrugała oczami i rozejrzała się nieco bojaźliwie.
Pokój, który wynajęła z chłopakiem, Bertoldem, na czas wakacji w Łebie, od wieczora się nie zmienił. Jedno łóżko, jeden stół, jedno krzesło, jedna szafa...
No właśnie. Drzwi szafy, do której przed pójściem spać wrzucili płetwy, materac i kostiumy kąpielowe, były uchylone.
A przecież Bertold zablokował drzwi zagiętym gwoździem – co zresztą zalecała z rozbrajającą szczerością pani Bonna, właścicielka pensjonatu.
- Po co chroboty mają budzić – rzekła przy wręczaniu kluczy.
Kapadocja obejrzała się na chłopaka. Oczywiście spał w pozycji „żołnierza skoszonego serią”, jak to sam określał z humorem - w poprzek łóżka, z rozrzuconymi ramionami, z głową niewidoczną, bo zwisająca z drugiej strony łóżka.
Okno otworzyło się nagle i do pokoju wpłynął delikatny powiew wiatru. Pom, pom, pom, pom – Kapadocja poderwała wzrok i ujrzała, że balony podwieszone pod sufitem rozdygotały się, uderzając o siebie.
To był prezent od dziwnego sprzedawcy waty cukrowej. Wciskał im te balony natarczywie – a oni ustąpili wreszcie z niechęcią, by ów człowiek się odczepił.
Z niechęcią, bo balony były osobliwe: jedne zdeformowane, pomarszczone, inne rozdęte, straszące gotowością eksplodowania w chwili, gdy się o nich zapomni. Niektórym wystawały narośle, nosy lub nawet dziwaczne podbródki.
Bardzo brzydkie, okropne i właściwie przerażające balony.
Szkoda, że Bertold nieoczekiwanie odkrył sobie w nich urok i uparł się, by balotwory zatrzymać.
Drzwi od szafy skrzypnęły, a balony znów zakołysały się mocno.
Pom, pom, pom, pom...
Wystraszona Kapadocja szarpnęła za


...no właśnie: za co? Co działo się owej ciepłej, nieco wietrznej nocy na kwaterze łebskiego pensjonatu Ildefons VII? Czy niepokój Kapadocji miał uzasadnienie? Czy sen o porcelanowych słonikach miał szansę powrócić? I czy pani pensjonatowa Bonna nie okazała trochę arogancji z tymi uszczerbkami meblowymi?
Cóż - ja na te pytania odpowiedzi nie znam. Może Wasze zakończenia udzielą choć jednej...

środa, 30 marca 2011

Nie mylmy gnomów ze smurfami czyli nowe opowiadanie Setha

Niełatwo, gdy przysypuje człowieka lawina. A kiedy dwie? Jedna to maile od osób pytających o dalsze pomysły Setha. Drugie to tegoż Setha opowiadania, którymi mnie zasypuje i mroczy. Jednym sposobem, by się spod lawiny podwójnej wygrzebać, jest publikacja. Więc publikuję.
Poniżej kolejna historia przez Setha spisana. Czy na faktach? Nie pytałem.
Za bardzo boję się gnomów.


Nadesłał: Seth




Gnomy



Marcjan otworzył drzwi do sypialni rodziców w najbardziej nieodpowiednim momencie, jaki tylko mógł sie przydarzyć. Stał nieruchomo, dopóki mama nie zeszła z taty, wyraźnie bardzo zła. Mina taty również nie wróżyła niczego dobrego. Oboje milcząc wpatrywali sie gniewnie w Marcjana.
- Mamuś, w moim pokoju są gnomy - powiedział płaczliwie Marcjan.
- Jakie gnomy, do jasnej cholery! - krzyknął tatuś, bardzo purpurowy na twarzy.
- Są straszne i mają zęby... ja się boję... chcę spać z wami , proszę, proszę, nie chcę, żeby mnie zjadły gnomy - Marcjan już otwarcie szlochał.
Tata zerwał się nagle z łóżka, chwycił Marcjana za kołnierz i pociągnął go w stronę sypialni chłopca.
- No więc pokaż mi te kur...cholerne gnomy! Chcę je zobaczyć!
Tatuś z trzaskiem otworzył drzwi do sypialni. W pokoju panował idealny spokój, paliła się nocna lampka, a z szafki nad łóżkiem wesoło spoglądały pajacyki.
- No więc gdzie są gnomy, no?!
- Nie wiem tatusiu, ale one tu były, naprawdę i miały ostre zęby, wyszły z szafy - pochlipywał Marcjan.
Ojciec otworzył ze złością szafę. W środku były stare paletki do ping-ponga i brudne ubrania Marcjana, czekające na pranie. Gnomów nie było. Tatuś, z pulsująca mocno żyłką na skroni zwrócił się do syna:
- Jeżeli jeszcze raz wejdziesz do naszej sypialni bez pukania, to sprawię ci takie lanie, ze przez tydzień nie będziesz mógł usiąść na dupie. No i gdzie są te gnomy, ty mały kłamliwy smarku! Marsz do łóżka! Zgaś tę cholerną lampkę! Marnujesz tylko prąd.
Po czym wyszedł, trzaskając drzwiami odrobinę za mocno i wrócił do swojej sypialni.
- Wiesz, już mi się odechciało - powiedziała mamusia zmęczonym głosem.
- To nie - burknął tatuś. - I nie spodziewaj się, że będę cię jeszcze kiedykolwiek prosił, ty prosięca krowo! Nawet syna nie potrafiłaś wychować, skoro moczy piżamę, bojąc się jakichś wyimaginowanych stworków!
- A kto miał być dla niego wzorcem, skoro ciągle siedzisz w tej swojej cholernej pracy! No kto?! - krzyknęła nieco histerycznie mamusia.
- Dość tej durnej dyskusji - tatuś odwrócił się do ściany.
Spali już oboje, kiedy z pokoju Marcjana rozległ się straszliwy krzyk, który urwał się nagle. Rozbudzeni brutalnie rodzice spojrzeli na siebie.
- Marcjan znowu wymyślił jakieś potwory - rzekła mamusia.
- No więc chodźmy tam kur... cholera jasna i zróbmy z tym wreszcie porządek! Gnomy-sromy!
Weszli do pokoju. Marcjan leżał na łóżku. Kiedy zbliżyli się do łóżka, mama z trzepaczką w ręce, a ojciec z pasem, ujrzeli, że Marcjan cały spływa krwią. Jego urwana głowa leżała na półce pomiędzy pajacykami.
Nie zdążyli nawet wydać żadnego odgłosu, kiedy z sufitu, spod łóżka i z szaf wyskoczyły małe, zielone potworki z bardzo ostrymi zębami. Było ich co najmniej kilkadziesiąt. Rodzice nie mieli żadnych szans na ucieczkę. Mamusi jeden z gnomów zerwał całą skórę z twarzy ostrymi pazurami, potem następne trzy wgryzły się w jej brzuch. Tatusia, o dziwo, zostawiły w spokoju. Stał oniemiały, patrząc jak jego żona jest rozrywana na strzępy niczym papier toaletowy. Wyżarły z niej całe mięso, zostawiając obnażony szkielet. Czaszka mamusi z bujną czupryną wyglądała dość groteskowo, tatusiowi wydawało się, że oczodoły patrzą na niego z wyraźnym wyrzutem.
Wtem wszystkie gnomy, rozbijając szybę okienną, wyskoczyły do ogrodu i znikły pomiędzy krzakami porzeczek.
Tatuś stał oniemiały jeszcze przez moment, po czym nagle wybiegł z domu i z całej siły zaczął walić pięściami w drzwi sąsiadów.
- Gnomy! Tu są gnomy! Idą po was! Uważajcie! Gnomy naprawdę istnieją i was zjedzą!!!
Kiedy drzwi się nie otworzyły, tatuś pobiegł na Central Lane, gdzie kręciło się jeszcze sporo ludzi i krzyczał, krzyczał z całej siły, ostrzegając przechodniów przed gnomami. Wyglądał przy tym nieco dziwnie. W końcu był tylko w piżamie. Gałki oczne miał wybałuszone, łapał ludzi kurczowo za ręce i nogi. Po niedługiej chwili podjechał ambulans psychiatryczny. Tatusia udało się obezwładnić dopiero przy pomocy paralizatora i potężnej dawki haloperidolu. Niczym mumia został wniesiony do izolatki w szpitalu i mocno spięty pasami.
Gdy oprzytomniał po kilku godzinach, próbował się poruszyć, ale pasy trzymały mocno. Czuł jakiś ciężar na brzuchu. Z trudnością uniósł oszołomioną jeszcze zastrzykiem głowę. Na jego brzuchu siedział gnom, wydając z siebie coś w rodzaju radosnego poprukiwania.
Tatuś nie mógł krzyczeć, jego struny głosowe były sparaliżowane.
Inspekcja lekarska weszła do izolatki nazajutrz rano. Tatuś leżał w łóżku z wygryzioną do połowy twarzą i jedną wybałuszoną okropnie gałką oczną.
- Jak on mógł przegryźć pasy?- zapytał z zainteresowaniem jeden z lekarzy.
- Od razu wiedziałem, że ma skłonności samobójcze - orzekł ordynator szpitala. - Proszę to zabrać do kostnicy. Wizyty w prosektorium nie będzie, ewidentnie widać, że to samobójstwo.
Po chwili w szpitalu zapanował spokój.
Gnomy mogą się pojawić w każdej chwili. Nie znasz dnia ani godziny.

poniedziałek, 28 marca 2011

Tomasz Semik&Marcin Fuszpaniak przedstawiają

W nowym cyklu będę zamieszczał opowiadania stworzone w niezwyczajnej współpracy z moim Druhem Marcinem Fuszpaniakiem. Łączy nas więź istotna: poza krwią słowiańską, lekko zanieczyszczoną nalotami tatarskimi, teutońskimi, szwedzkimi i rusińskimi - przede wszystkim uzależnienie od pisania i słabość do czarno-absurdalnego humoru. To chyba Marcin zaproponował mi w zeszłym roku wspólne pisanie. A może ja? Tę zagadkę należy już pozostawić naukowej hybrydzie historii i psychiatrii.
Wspólne pisanie jest zajęciem specyficznym: intryguje, lecz wymaga elastyczności. Kiedy bowiem stworzysz dwa-trzy akapity historii, a potem odeślesz ów fragment partnerowi, nigdy nie wiesz, jakie 2-3 akapity on dopisze. A przecież kiedy przekaże Ci opowiadanie z fragmentem przez niego dopisanym, pozostanie Ci pójść w wytyczoną przezeń, nieprzewidywalną wszak stronę.
I na tym polega urok. Gdy zaczynamy opowiadanie, zakończenie, ba, epicentrum i nawet miękkie podbrzusze historii pozostaje nieodkryte do ostatniej chwili.
Czy cel został osiągnięty? Czy stworzyliśmy coś zabawnego?
Mam nadzieję, że pierwsza historia z cyklu Tomasz Semik&Marcin Fuszpaniak przedstawiają przyda Wam odprężenia i humoru.


Piknik country





Drzemka w świetle czerwcowego słońca, w trawie odurzającej aromatem odnowy i marzeń młodszych od ciała o jakieś dwadzieścia lat... Piękna rzecz. Dobrze jest zasnąć na pikniku, wystawiwszy ten imperialnie zuchwały gest Kozakiewicza na wszelkie zobowiązania – które zostały gdzieś tam z tyłu, odcięte buforem leśnego pasa.
Miło jest poddać się aromatom wiosennej przyrody, które – jak odkryłem – stymulują nie tylko marzenia i witalność, ale też właśnie te nastroje buntownicze.
Drzemka na pikniku, ów moment buntu na kocu rozłożonym pod gałęziami brzozy, to sprawa, którą chciałem wam polecić.
Z jednym zastrzeżeniem. Wszelkie uzyskane dzięki takiej drzemce profity mogą bezpowrotnie się ulotnić, jeśli otworzywszy rozmarzone oczy, ujrzycie tomahawk nad swoim czołem.
Co mnie się przytrafiło.
Widok tomahawka nie zachęca do reakcji dynamicznych i oczywiście nie objawiłem ich. Zresztą oprócz oręża, którego raczej nie spodziewałem się ujrzeć pod gałęzią brzozy, dostrzegłem coś więcej. Coś, co ewentualny dynamizm postępowania wykluczyło do reszty. Nie ma miejsca na dynamizm, kiedy mózg rejestruje obrazy, których w żaden sposób nie potrafi tobie uzasadnić.
Nade mną stało sześciu Indian. Półnagie ciała, wojenne barwy, wojennie wykrzywione twarze, dwa oszczepy, i jeszcze z dwa nieco bardziej oddalone od mej głowy tomahawki.
Póki co.
A jeden trzymał łuk w takim napięciu, że tylko jedna myśl natrętnie krążyła mi pod sklepieniem czaszki: „Traci cierpliwość i w ogóle ścierpł”.
Ani drgnąłem, co uznacie za racjonalne. Zacząłem za to myśleć. Jeśli postacie Indian nie były wynikiem wyziewów jakichś narkotycznych ziół, w których rozłożyliśmy koc, to wyjaśnienie ich obecności pod Radomiem wydawało się chwilowo dość kłopotliwe.
Agresja wymierzona w moją stronę nie mniej.
Odważyłem się zerknąć w lewo. Marcepan też już nie drzemał. I też racjonalnie imitował posąg gipsowy.
Zmarszczyłem brwi w konfuzji, która nie stała okoniem lękowi. Ten zresztą zaraz się zwiększył, bo pomyślałem, że zmarszczenie brwi może być dla Indian wyczekiwanym pretekstem – takim okazaniem wrogości, jeśli nie manewrem wojennym – do użycia tomahawków. Ponieważ jednak wyraźnie czekali na pretekst bardziej zaawansowany, myślałem dalej.
Piknik od początku wiódł za sobą pewne fatum. Marcepan, mój kolega z pracy – konduktor jak i ja – namówił mnie na ów relaks pozamiejski tydzień wcześniej.
- Ja załatwię dwie koleżanki, których uroda i podejście do pikniku cię zaskoczą – szczerzył zęby i mrugał okiem w ekscytacji. – To będzie niezapomniany piknik, brachu. Ty, ja, Ola i Burgunda.
Ja miałem tylko załatwić koc i prowiant. Dwie butelki po soku malinowym, w które wlałem zupełnie inny sok, no i kanapki z ogórkiem.
Tyle, że ja nie nawaliłem, a Marcepan owszem.
Mój kumpel miał na imię Marcin, ale z racji delikatnej urody wszyscy zwali go Marcepanem.
Koleżanek na piknik nie przywiódł, za to marcepanów cały wiklinowy kosz.
- Chciałem je rozsłodzić – wyznał smętnie, gdy przyszedł po mnie bez Oli i Burgundy. – One nie idą – dodał niepotrzebnie, gdyż w promieniu dwudziestu metrów nie dało się zauważyć nic bardziej żywego od kruka przymierającego na słupie telegraficznym.
Połowę marcepanów mój kamrat już zjadł, ale na drugą raczej się nie zanosiło. Wyglądało na to, że padną łupem Indian.
Indian!!
Z trudem zdławiłem odruch pokręcenia głową w niedowierzaniu. To mogli by już uznać za całkiem wojenny manewr.
- Obudzili się, Wiktor – rzekł po polsku jeden z Indian, rosły oszczepnik.
- Mów do mnie Czarny Kuguar – warknął pochylony nade mną Indianin. Jeszcze niżej opuścił tomahawk – w gruncie rzeczy raczej toporek buchnięty ze strażackiego jelcza – po czym rzekł surowo: - Odpowiecie za krzywdy.
- Ale czyje? – wykrztusiłem.
Marcepan spojrzał na mnie przerażony.
- Za krzywdy Indian.
- Ale... To chyba raczej nie nasza wina – ośmieliłem się zauważyć. – Jako Słowianie spod Radomia nie ponosimy chyba odpowiedzialności za eksterminację w Ameryce Północnej.
- I Południowej – dodał przytomnie Marcepan.
- Wszyscy są winni – wycedził Czarny Kuguar.
- I Łacińskiej – dorzucił Marcepan.
Trochę przesadzał. Otaczający nas polskojęzyczni Indianie nie wyglądali na przebierających w pretekstach do użycia toporków z jelcza.
Przełknąłem ślinę, z nadzieją, że tych kilka ułamków sekund namysłu da mi jakąś tajemną moc Harry'ego Pottera. Ba, co tu kryć - miałem nadzieję na nagłe olśnienie, coś w rodzaju natchnienia, może nawet takiego jak Marka Ewangelisty. Nic z tego. Przełknąłem zatem ślinę raz jeszcze. Nadal nic. Zanim jednak strażacko-indiański toporek miał mi roztrzaskać łeb, wypadało coś powiedzieć, podjąć próbę ratowania sytuacji.
- To John Wayne – wypaliłem w końcu.
- Co – John Wayne?? – zdębiał ten z oszczepem, po prawej. Jego twarz podobna była raczej do rolnika z Zakaukazia aniżeli do dumnego irokeskiego wojownika. Czy czort wie, jakiego innego plemienia. W każdym razie oszczep, który, jak zdołałem ocenić w tej kryzysowej sytuacji, zbudowany był ze świeżo naciętej leszczyny i warsztatowego brzeszczotu, błysnął groźnie w słońcu.
Znowu przełknąłem ślinę, wyobrażając sobie jak chropowaty metal rozcina moje trzewia. Ponieważ nie posiadał zaostrzonego końca, szło to bardzo opornie. Brrrrr…
- To on jest winien holokaustu Indian! My, Słowianie, zawsze rozumieliśmy wasze trudne położenie – postanowiłem trzymać się tego wątku dla zyskania na czasie.
Marcepan patrzył na mnie z przerażeniem. Milczał jednak, dając mi tym samym czas na rozwinięcie mej śmiałej teorii.
- To bardzo proste, moi czerwonoskórzy bracia – ciągnąłem zatem. – Filmy, w których grał, a które stały się sławne na cały Świat, pokazywały Indian jako prymitywną, półnagą i żądną krwi rasę, której jedynym celem jest zjadanie białych dzieci na śniadanie, w przerwie między rabowaniem kolejnych dyliżansów. Przez czterdzieści lat swojej nędznej kariery ugruntowywał taki wizerunek Indian! To dlatego znikąd pomocy, bracia! Nikt do lat 80. nie interesował się waszym losem, aż do tego czasu staliście się jedynie amerykańskim folklorem . Tłem na widokówki…
- Jakie, kur... widokówki?! – przerwał mi Czarny Kuguar
- Nie wiesz, co to widokówki? – zapytał z ironią niski Indianin, z kropkami na twarzy i piersiach.
- Zamknij się Jura… Stojący Grzmocie. – warknął tylko Kuguar – Pytam się, jakie, kur... widokówki?
Wbił we mnie mrożące krew w żyłach spojrzenie, od którego można by unieruchomić kilka dieslowskich silników.
- To taka przenośnia tylko, Wielki Wodzu – bąknąłem zbity z tropu – Chciałem przez to powiedzieć, że los wasz tragiczny jest bardzo i w imieniu narodu polskiego ogłaszamy razem z Marcepanem dzień solidarności z narodem indiańskim… Panowie pozwolą też, że się przedstawię, nazywam się Kmicic. Mój przyjaciel – Marcepan – wskazałem na całkowicie zbaraniałego kolegę.
Zamarli na kilka sekund, co było zresztą bardzo indiańskie.
- Pokpiwają z nas – wycedził wreszcie rosły oszczepnik o zakaukaskiej urodzie. – Słyszeliście to, psiakrew? Kmicic i Marcepan!
- Wykończmy ich – rzucił chłodno łucznik. Od początku mi się nie podobał, zauważyłem też, że jego ręce zaczęły drżeć nieznacznie.
- Ależ my się tak nazywamy – wybąkałem wystraszony, bo już czułem grot w trzustce i tomahawk między półkulami mózgu. – Nie pokpiwamy, bracia...
- Ja nie pokpiwam – zawtórował pospiesznie Marcepan. – Czuję się trochę winny za Amerykę Łacińską – dodał przymilnie.
Musiałem uznać, że jako wsparcie dyplomatyczne przybliżające przetrwanie, mój towarzysz kolejowy zawodził. Krótko mówiąc: sabotował moje rozpaczliwe wysiłki przekonania... Indian, że pomylili się.
Szturchnąłem Marcepana desperacko w bok.
- No co? – wykrztusił. Zauważyłem, że i on nie spuszczał oczu z łuku, którego linia strzału została akurat przeniesiona na jego ciało.
- MILCZ – zaproponowałem zduszonym szeptem. – Wyciągnę nas z tego.
Straszne kłamstwo, łamiące konwencje czerwcowego pikniku. Ale nawet zwiększenie szans o 2-3% było wartością nie do pogardzenia...
- Ale ja ją kocham – wybełkotał tępo.
- Co? Kogo, kurrr... – ledwo ugryzłem się w język.
- Burgundę.
Przymknąłem oczy zrezygnowany. Marcepan miał złamane serce! On nie groził tylko sabotowaniem, on mógł pragnąć ściągnąć śmierć męczeńską na nas obu!
Indianom nie spodobała się ta kurczliwa, tajna wymiana zdań.
- Spiskują – osądził chłodno łucznik. – Wykończmy ich.
Spojrzałem z przerażeniem na Czarnego Kuguara, który zdawał się dowodzić szczepem.
- Niech Pół Bizona powstrzyma ujadanie – rzekł sucho ku mej uldze. – To ja zdecyduję o ich losie. Jeśli zginą, to między wigwamami Siuksów. U pala.
Łucznik zagryzł wargi pokornie. Niestety – wciąż celował łukiem to we mnie, to w Marcepana. O nasilonym drżeniu rąk, co zwykle u strzelców stoi okoniem utrzymaniu kontroli nad bronią – wspominać nie muszę.
U pala.
A więc lasy pod Radomiem kryły jakieś wigwamy i pale.
Wyglądało to coraz bardziej groźnie. A negocjacje z socjopatami nie są łatwe.
- Wykończmy chociaż jednego – zaproponował ugodowo kropkowany Stojący Grzmot. – A drugiego na męki.
- Spokój, bracia – uciął Czarny Kuguar, niewątpliwy już wódz. – Niech blade twarze powiedzą coś na swoją obronę. Jeśli nas nie przekonają, poniosą śmierć godną ich brudnych serc. Ty mów – zwrócił się do mnie.
Z wysiłkiem oderwałem wzrok od łucznika Pół Bizona i spojrzałem na Czarnego Kuguara. Teraz wszystko zależało od zręcznej, wyważonej dyplomacji.
- Jesteście Siuksami? – spytałem grzecznie, a nawet pokornie.
- Jesteśmy Siuksami Ligota.
- Chyba Lakota? – poprawił odruchowo Marcepan. – Ligota to dzielnica Katowic.
- Jesteśmy szczepem z Katowic – wycedził Czarny Kuguar.
- Ale fajnie – wywrócił oczami Marcepan. – Burgunda, Burgunda – wymamrotał ciszej.
- Co on mówi? – zmarszczył brwi i barwy wojenne na czole wódz.
- Oddał hołd wszystkim szczepom Siuksów – zapewniłem pospiesznie. – Ale moi czerwoni bracia chyba daleko odeszli od swych łowisk?
- Zwierzynę wybito. Dymy z kopalni wytruły ostatnie stada bizonów. Teraz tu jest nasze łowisko. A wy wtargnęliście na nie jako traperzy i złodzieje złota.
- Ależ nie jesteśmy traperami – zapewniłem gorąco. – Ani złotnikami... Nie wiedzieliśmy, że te tereny należą do Siuksów Ligota. Natychmiast opuszczamy łowisko i życząc pomyślnych łowów...
- Czym się zajmujecie? – uciął surowo Czarny Kuguar.
Umilkłem na chwilę. Indianie pewnych bladych twarzy nie lubią bardziej niż innych. Na przykład traperów. Albo poszukiwaczy złota. Albo...
- Jesteśmy kolejarzami – wymamrotał uprzejmie Marcepan, nim zdołałem wykrztusić: „Jesteśmy amiszami”.
Oblałem się potem.
- Kolejarzami? – powtórzył z gniewem wódz. – To wasz Żelazny Koń przecina nam łowisko?
Musiałem jakoś wybrnąć, ten kretyn Marcepan gotów oddać im nasze skalpy na tacy!
- Amiszami, amiszami! Kolega ma problemy z dykcją, w czasach kiedy kończył szkołę, opieka logopedyczna stała na bardzo marnym poziomie – mój uśmiech przypominał zapewne uśmiech Krzysztofa Ibisza zaraz po zabiegu ostrzykiwania ust botoksem – Żyjemy w zgodzie z naturą i Bogiem. Jadamy tylko płody ziemi, nie jadamy mięsa, co ważne! Chcę przez to powiedzieć, że to na pewno nie my odpowiadamy za przetrzebienie zwierzyny z waszych łowisk, Wodzu. Poza tym, rzadko opuszczamy nasze osiedla i nie używamy także elektryczności… - usiłowałem sobie przypomnieć wszystkie filmy, w których mogli występować amiszowie.
- Amisze w IV RP??! – trzeźwo zauważył najmniejszy, ospowaty Indianin z Katowic.
Kuguar od razu się ożywił.
- Skórzana Warga słusznie prawi, amisze w IV RP? To niemożliwe.
- A Indianie? – zaprotestowałem gwałtownie czując już delikatne swędzenie w miejscu, gdzie do tej pory miałem włosy. Ze skórą. – Skoro Indianie żyją w IV RP, dlaczego nie mają w niej żyć amiszowie? Przecież to nawet bardzo logiczne, przyzna Wódz.
Spojrzeli po sobie wymownie. Wzrok Kuguara uspokoił mnie nieco, chyba to kupili.
- Ale naprawdę nie wybijacie naszej zwierzyny ? – rzekł po chwili już zdecydowanie łagodniej
- Słowo amisza! – podchwyciłem honorowo
- I nie używacie elektryczności?
- Nawet baterii paluszków!
- I nie migrujecie po naszych terenach? – ciągnął Wódz
- Raz w roku udajemy się tylko na łąki, to właśnie dzisiaj, aby kontemplować obecność Boga pośród traw i drzew, z których czerpiemy siłę. Resztę życia spędzamy zaś w naszych izbach z kobietami i dziećmi.
Czarny Kuguar po raz pierwszy się uśmiechnął. Może i byli groźnymi chłopakami, ale chyba niezbyt rozgarniętymi. Tryumfowałem!
- Hmmm… Bracia, może ci amiszowie nie są tacy źli? Może jednak Wielki Duch nakazuje nam wypalić z nimi fajkę pokoju, rozdmuchując dym na wszystkie strony świata?
- I w niebo oraz w ziemię – dodał dotychczas milczący Ligota, którego imienia jeszcze nie znałem.
- I niebo oraz w ziemię, mój dzielny Boją Się Nawet Jego Kotów – zakończył Wódz.
Pozostali wymienili znaczące spojrzenia. Twarze opuścił grymas gniewu, a zastąpił go wyraz zrozumienia oraz wyraźnej skłonności do braterskiej miłości, takiej jaka może się przytrafić tylko pomiędzy miłośnikami natury. Poluzowali uściski na drzewcach swoich lanc oraz tomahawków, a ja odetchnąłem nareszcie pełną piersią. W końcu nie przyszło mi to tak łatwo, ale smak zwycięstwa był tym bardziej słodki.
Wysłałem promienny uśmiech w kierunku naszych czerwonoskórych kamratów z Katowic i wyciągnąłem dłoń do Wodza w geście przyjaźni. Już podnosiłem się z trawy.
- Jesteście Indianami – Górnikami ? – wypalił z uśmiechem Marcepan
Misternie budowana konstrukcja wzajemnego zrozumienia i pokoju zwaliła się nam na głowy. Zabolało tak, jakby spadły na nie tomahawki.
- Wykończmy ich – powtórzył swoją mantrę Pół Bizona, a Czarny Kuguar tym razem pokiwał głową z aprobatą.
To mi wystarczyło. Indianie preriowi byli znakomitymi biegaczami, ale Prasłowianie też chyżo gonili za łoszami, a przynajmniej żubrami... Ich geny zagrały mi chyba w owej chwili hejnał ku ocaleniu, bo gwałtownym susem łoszy właśnie zerwałem się z posłania i wbiłem w krzewy.
Oszołomienie Siuksów-Górników musiało być spore, gdyż wyrwali się z odrętwienia dopiero po okrzyku Marcepana:
- Winni holokaustu czmychają!
W istocie, gdy Czarny Kuguar poderwał oddział do pościgu, byłem już w pełnym pędzie czmychania. Że nie będzie łatwo, pojąłem jednak szybko. Usłyszałem świst i długa, antyhumanitarnie długa strzała przemknęła nad moim barkiem i wbiła się w buk, który właśnie mijałem. W kolejny pień wrył się z hukiem tomahawk. Jeśli nawet strażacki, to przecież niezawodny także w ręku morderców.
Ścigali mnie mordercy. Socjopaci. Ludzie z zaburzeniem osobowości i to kolosalnym. Uważali się za Indian, choć byli Polakami. Co więcej: Polaków obwiniali o zagładę kultury indiańskiej.
Co najgorsze – za cel tej niedorzecznej pomsty powzięli ludzi, którzy nigdy nie okazali przemocy choćby klapsem.
Biegłem z najwyższą desperacją, wpadając wkrótce w jakiś osobliwy amok. Być może chaotyczny bieg o życie zawsze wpędza w amok i półzdziczenie. Dyszałem, rzęziłem, zaczynałem czuć ból na miarę płatów płucnych żywcem wydzieranych z ciała – ale wciąż biegłem.
- Squaw wodza nagrodą za skalp! - rozległ się wściekły okrzyk gdzieś z tyłu. Ale nie aż tak bardzo z tyłu. - Dwie godziny!
Coś mówiło mi, że taka obietnica nie myli kroku ścigającym i nie spowalnia ich tempa. Ja sam pościgałbym kogoś za dwie godziny ze squaw wodza...
Ostry, zwieszony obumarło konar rozorał mi przedramię, a uderzenia palcami stopy w wystający kamień prawie zamroczyło piorunem bólu – ale wciąż biegłem.
Przypomniał mi się rozpaczliwy bieg chłopca na końcu powieści „Władcy Much”. Z pewnością moja rozpacz była podobna rozpaczy dwunastoletniego chłopca, a obłęd i żądza mordu ścigających mnie świrów odpowiadała obłędowi i zamiarom nastoletnich degeneratów z owej powieści.
Biegłem.
Acz niezbyt długo. Wydając dźwięki zaszczutego obławą odyńca wpadłem nagle na rozległą polanę i stanąłem jak wryty.
Bliski wymiotów z przyczyn skrajnego wycieńczenia, słaniający się na kończynach haniebnie rozdygotanych, patrzyłem na leśną, zarośniętą kurdybankiem drogę, która wpadała na polanę z drugiej strony kniei.
Stał na niej jelcz strażacki.
Cóż, to nawet miało swoją logikę. O wiele większą, niż miałaby obecność sanosa z wielkim napisem Juventur. Wszak gdzieś Siuksowie Ligota zdobyli swój oręż.
Siuksowie Ligota... Teraz nie było już wątpliwości, że byli w istocie górnikami-dezerterami ze Śląska. Surowce zanikały jako te bizony, kopalnie upadały jako te terytoria zagrabione okrucieństwem technologicznej cywilizacji. W rzeczy samej argument o utracie łowisk miał swoją rację bytu... Ale nie miało jej pożądanie krwawego rewanżu, w każdym razie nie na neutralnych mieszkańcach ziemi radomskiej.
Nie miało jej też wymordowanie strażaków. Spodziewałem się znaleźć ich ciała w kabinie lub gdzieś w pobliżu jelcza. Dlatego podszedłem do wozu bez większego entuzjazmu.
Ciał nie ujrzałem. Jedynie mundury rozrzucone w nieładzie, jakby ściągano je w pośpiechu.
Nim zdołałem się nad tym zastanowić, spomiędzy drzew wypadli Siuksowie. Nie miałem szans ucieczki, ich tyraliera była w pełni profesjonalną, bardzo północnoamerykańską. Mogłem tylko schronić się w jelczu, uczynić z niego namiastkę bastionu i bronić się tak rozpaczliwie, jak beznadziejnie.
Do czego jednak – po prostu – zabrakło mi sił. Opuściłem ręce i całkiem zwiotczały czekałem, aż spadną na mnie ciosy toporków i przeszyją strzały.
Siuksowie zbliżali się bez pośpiechu, szczerząc wilczo zęby.
Pół Bizona opuścił łuk i obrał za cel moją tętnicę udową. A przecież miał być pal...
Czarny Kuguar przymierzył tomahawk do rzutu...
Którego nigdy nie wykonał.
To Boją Się Nawet Jego Kotów poderwał nagle głowę, zmarszczył brwi wpatrzony w coś ponad linią lasu, po czym niespokojnie zawołał:
- Jezu, chłopaki! Pali się!
Coś dziwnego stało się z Indianami. Wilcze grymasy zjechały z ich twarzy jak górnicze wagoniki z pochylni. Wszyscy z przejęciem poszli za spojrzeniem Boją Się Nawet Jego Kotów.
- Jezus Maria! - stęknął Pół Bizona. Zupełnie zatracił swój groźny wygląd.
Wodziłem po nich tępym wzrokiem makaka ogłuszonego obuchem toporka, gdy tymczasem Czarny Kuguar okazał zimną krew:
- Przepraszam, chłopcy. To chyba Maryśka podpaliła gazownię. Zawsze coś podpala, gdy chce mnie oderwać od zabawy. Przepraszam was, rozumiecie: żona...
- Jasne, kapitanie – pokiwał głową Stojący Grzmot. Czy może raczej Jura. - Moja ostatnio podpaliła żłobek i klasztor. Od razu wróciłem do domu.
- Co robimy? - spytał smętnie Skórzana Warga.
- Jak to co? - obruszył się kapitan. - Do wozu! Walimy do pożaru!
Indianie porzucili bez szacunku cały oręż, nawet toporki, i doprawdy szybko wdziali swoje mundury. Byli przecież wyborowo wyszkolonymi strażakami. Radomskimi. Nie byli Siuksami. Nie byli nawet górnikami. Nie mówili ze śląskim akcentem.
Zwapniały obserwowałem, jak zgrabnie wskakują do jelcza i odjeżdżają ze zrywem demolującym kolonię kurdybanków.
Po jakichś dwudziestu minutach otrząsnąłem się. Pojawiły się też pierwsze przytomne refleksje.
Na przykład taka, że ktoś zawalił mi piknik.
A przecież winnych należy ukarać.
Dlatego podniosłem jeden z tomahawków i poszedłem szukać Marcepana.

piątek, 25 marca 2011

II Lew Antymaterialny dla krwiopijki

Z prawdziwym wzruszeniem-urzeczeniem-zahipnotyzowaniem, a nawet ochotniczym zjasyrowaniem - przyznaję Małgorzacie Buczkowskiej-Szlenkier nagrodę Lwa Antymaterialnego, jedyną nagrodę fundowaną przez Lwy Nemejskie. Za rolę Pani Domu Wampirzycy w filmie Kołysanka. Ta aktorka wniosła wspaniałą energię w świat mojego umiłowania - w Czarny Humor. Gdybym tylko mógł, podstawiłbym owej Pani wszystkie tętnice na poczęstunek, ale że nie mogę - przyznaję Lwa. Ukłony Draculi uniżone!

czwartek, 24 marca 2011

Nocnych słów kilka o pszczole, wampirach i pachołkach

...Autor zdradza, że Pszczółkę napisał Seth. Tu należą się brawa Marcelowi, który jako jedyny (jedyna? jedyne? jedyno? jedynowate?) odgadł autora opowiadania. No cóż, Seth należy do tego wyraźnie drastyczniejszego skrzydła, co odróżnia go od Ewy czy Stefana Ociosana, którzy główny ciężar stawiają na humor. Ale głos na ONO Socjopatyczne był całkiem do rzeczy - bo ONO jest socjopatyczne i też pisze drastycznie.
Po drugie - obejrzałem Kołysankę rekomendowaną przez Gamę. I się nie zawiodłem. To taki polski amerykański film, moi drodzy. Już czołówka, dzięki muzyce i oprawie graficznej, czyni klimat komediowego horroru. Scenariusz nie zawodzi - doskonała zabawa dla tych, co Czarny Humor cenią. Nie będę się szerzej rozpisywał - inkaust drogi, bo kałamarnice przeniosły swoje wigwamy do Rowu Mariańskiego i nie dają się już w niewolę chwytać. Zresztą wspaniała recenzja Gamy oddaje wszystko. Ja tylko od siebie podkreślę: znakomita muzyka! plus scenografia i plener - to czyni nastrój jaki trzeba.
Plus - ulubiony mój Kiersznowski.
Obejrzyjcie Kołysankę. Koniecznie przed snem.
Z ulgą stwierdzam, że namawiając mnie do tego filmu, Strony Predator - to jest, wybaczcie, Strony Operator, na dudka mnie nie wystrychnął. A mógłby. To niebezpieczny osobnik, z którym radzę nie zadzierać. Bo zastawia pułapki i pastwi się nad pochwyconymi. Psychiatrycznie i socjologicznie. A przede wszystkim: socjopatycznie. Kiedyś zdarzyło się w poznańskiej dzielnicy Miłostowo, że delikatnej urody i puppetowej masy student rozlał sok z grapefruita na dywan. Niechcący. Ot, znużenie dniem...
I co? Strony Operator związał nieszczęśnika i torturował z gestapowska. Drażnił sztućcami, wkładał pachołek drogowy na głowę, bił pachołkiem...
- Za witaminy na dywanie... Za witaminy na dywanie... - mamrotał socjopatyczną mantrę.
Nie zadzierajcie ze Strony Operatorem.
Autor.
PS - nie dajcie się namówić na sok grapefruitowy. Pułapka.

środa, 23 marca 2011

Bzzz...bzzz... czyli ostatni lot pszczółki

Przed Wami zagadka. Poniżej zamieszczam opowiadanie.W pierwszym odruchu chciałem zamieścić przepis na ciasteczka greckie, ale przełamałem ten socjopatyczny objaw i zamieszczam opowiadanie.
I tu zagadka: kto je napisał? Zgadujcie, moi drodzy...
Podpowiedź I: nie ja.
Podpowiedź II: nie Papcio Chmiel.
Podpowiedź III: ta osoba brała udział w konkursie urodzinowym.
Czy zdradzi ją styl?...



Autor: ?






Pszczółka

Karolina wstała tego dnia bardzo wcześnie, praktycznie o świcie. Wpadła do sypialni rodziców jak burza i zawołała głośno, szarpiąc matkę za ramię:
- Mama dzisiaj mamy balik kostiumowy w szkole! Miałaś mi kupić kostium pszczółki! No miałaś! No i nie ma! Gdzie jest?! - nieco histerycznie pytała Karolina zaspaną matkę.
- Cicho Karolinko, tatuś jeszcze śpi, jest bardzo zmęczony po pracy. Kostium jest w szafie w przedpokoju. A teraz daj nam jeszcze pospać dziecinko, jest dopiero świt.
Karolina nucąc pod nosem szybko wybiegła z pokoju. No i rzeczywiście! O Bogowie! Kostium wisiał w szafie i był wspaniały! Karolina natychmiast założyła go na siebie i biegała po całym domu robiąc bzzzz! bzzzz! bzybzybzy!
Nie mogła doczekać się wyjścia do szkoły. Dzisiaj przecież nie było lekcji, tylko balik przebierańców dla dwóch klas. I trzeba było mieć kostium, koniecznie!
Przełknęła śniadanie, pochłaniając je gwałtownie niczym kaczka i pobiegła na szkolny autobus. Kiedy podjechał, okazało się, że rzeczywiście wszystkie dzieci są poprzebierane. Najwięcej było oczywiście debilowatych księżniczek i królewien, chłopcy poprzebierali się za kowbojów i piratów.

- Co za durne kostiumy! Tylko ja jestem taka oryginalna!
Pobzykując wesoło, Karolina wpadła do klasy i jak tylko zaczęła grać muzyka, zaczęła tańczyć, pokrzykując na cały głos:
- Mam najlepszy kostium! Bzy bzy bzy bzy bzy bzy!- czym nie wzbudziła raczej sympatii reszty uczestników zabawy.
Po baliku postanowiła nie jechać szkolnym autobusem, tylko iść przez miasto, bo wszyscy musieli zobaczyć, jak wspaniale jest przebrana. I rzeczywiście, ludzie uśmiechali się do niej na ulicy, gdy kręciła się w kółko, bzycząc rozgłośnie. Nie zwracała uwagi na to, że zrobiło się już ciemno, co tam, że rodzice będą krzyczeć i się denerwować! Musi przecież pokazać się całemu miastu!

Nazajutrz rano uduszoną pszczółkę z oklapłymi czułkami znaleziono w parku.

wtorek, 22 marca 2011

Videosnajper - wampiryzm i wieczna młodość

Oto pierwsze recenzje nadesłane przez Gości Lwów. Jedna dotyczy filmu, który znam i lubię, druga zaś filmu, którego nie znam (ale już lubię) i który chcę obejrzeć. Choćby dlatego, że film ten nie podobał się polskim krytykom. Moje zdanie o polskich "znawcach filmu" znacie. Radziłbym częściej co niektórym z nich wystawiać twarzoczaszkę na działanie promieni słonecznych i wiatrów orzeźwiających. Wtedy zaniknie skłonność do narzekania na filmy, że zbyt lekkie, pogodne, przelukrowane, amerykskie... Bo na razie panuje pośród krajowych krytyków frapująca skłonność do bicia pokłonów filmom ambitnym, to znaczy: ponurym, frustrującym, szaronędznym. I koniecznie: bez happy-endu.
Nadesłane recenzje spełniły moje oczekiwania, gdyż napisane są z dowcipem i wyraźnie podkreślają autonomiczny odbiór filmu. Zresztą przeczytajcie:

Ze śmiercią jej do twarzy**** ****

1992 komedia, USA

Film fabularny z gatunku czarnej komedii. Moim zdaniem fantastyczna, rozbrajająco zabawna historia dwóch przyjaciółek: o ile w ogóle można je tak nazwać. Film obśmiewa ludzkie chęci do bycia wiecznie młodym, pięknym i pożądanym! Świetnie dobrana ekipa aktorska, aczkolwiek same gwiazdy: Maryl Streep, Goldie Hawn, Bruce Willis.Główne bohaterki Madeline i Helen grane przez powyżej wypisane panie, powalają śmiechem. Obie wstrzykują sobie " eliksir młodości". Obie wierzą, że będą po nim wiecznie młode i piękne. Obie spotyka jednak seria śmiertelnych wypadków. Choć bez owego świetnego eliksiru trafiłyby pewnie do kostnicy, obie nadal żyją. Ich serca przestały bić, ciała zaczęły ulegać rozkładowi, co stało się głównym problemem tych pięknych - aczkolwiek z każdą sceną, coraz mniej pięknych - pań. Reżyser pokazuje widzom, do czego zdolni są bogaci, znani ludzie ( i nie tylko znani), by jak najdłużej pozostać w kręgu VIP. Tę zabawną komedię polecam szczególnie paniom ( choć i panowie też się pewnie znajdą) wstrzykującym sobie botox, marszczącym się w trumnach solaryjnych i powiększającym sobie usta i piersi nie wiadomo czym! Może i one po obejrzeniu tego filmu zadadzą sobie pytanie: " Czy ze śmiercią mi do twarzy??";-). I jeżeli mogę sobie pozwolić, to radzę zrezygnować z tym cudownych " eliksirów piękności", a w zamian polecam więcej śmiechu, słońca i zielonej herbaty... Słońce już coraz bliżej, herbata w aptece, a kupa śmiechu przy tym właśnie filmie! Gorąco polecam!!!!!!!!!! Marcel.


Videosnajper


Kołysanka**** ****
2010 czarna komedia, Polska
Nie takie wampiry straszne! jak na okładce filmu "Kołysanki". NIE TRAĆ ZIMNEJ KRWI !
Juliusz Machulski reżyser – takich filmów jak :„Seksmisja”, ”Vabank” ”Kingsajz „”Vinci” „Kiler”, „Ile waży koń trojański”, który wyreżyserował "Kołysankę" na podstawie scenariusza Adama Dobrzyckiego, tym razem stworzył przewrotną poczciwą komedię familijną . Połączył humor z elementami grozy, w której nie pada ani jedno brzydkie słowo, nie ma golizny, pornografii, makabry ani przemocy.
„Kołysanka" jest inteligentną i nietypową komedią, która proponuje widzowi oryginalną zabawę konwencjami.
Ma zatem swój mroczno-bajkowy nastrój, łączy elegancki styl ze swojskim, wiejskim klimatem. W rezultacie Machulski zrealizował wspaniale wysmakowaną i precyzyjnie zrealizowaną, z ogromnym wyczuciem oraz trafnie zagraną- fabułę.
Akcja filmu rozgrywa się w jednej z warmińskich wsi, gdzie pojawiają się nagle tajemniczy osobnicy. Jest to siedmioosobowa rodzina Makarewiczów : rodzice Michał (Więckiewicz) i Bożena (Buczkowska), dziadek (Chabior) oraz czwórka małych dzieci...( całuśne maleństwa ! ;-) ...)
Makarewiczowie są wampirami... cudownymi wampirami.
Już następnego dnia jeden z domów ma nowych domowników, a jego pierwotny gospodarz gdzieś przepada. Potem znikają kolejni...
Atmosfera, jak w najlepszych filmach sensacyjnych, gęstnieje ze sceny na scenę, a motorem potęgującym napięcie jest śledztwo prowadzone przez parę policjantów. Sprawę zaginięć rozpracowuje miejscowy komendant policji (Stelmaszyk),
Jednak tropy urywają się, a niewinne ofiary nadal giną bez śladu, jakby zapadły się pod ziemię...listonosz, pani z pomocy społecznej, bogaty Niemiec i jego seksowna tłumaczka, telewizyjna dziennikarka i jej operator, wreszcie sam ksiądz proboszcz wraz ze swoim ministrantem.... no i oczywiście policjant!
Makarewiczowie przetrzymują w piwnicy swego domu grupę uwięzionych ludzi - mających być dla rodziny źródłem pożywienia, czyli krwi.
Wartka, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcja, fragment po fragmencie odsłania mroczną tajemnicę.
Ale oczywiście Juliusz Machulski nie byłby sobą, gdyby nie było przede wszystkim... śmiesznie.... oczywiście! Strasznie śmiesznie...Humor, groza, sensacja, akcja, wyjątkowość, świetny scenariusz, tajemnica, a przede wszystkim dobra zabawa – to właśnie w filmie stworzył Juliusz Machulski.
Nie mogę tutaj nie wspomnieć o wspaniałej muzyce, którą do filmu skomponował Michał Lorenc. Mnie urzekła kołysanka grana przez rodzinę Makarewiczów.
Świetne kostiumy aktorów zaprojektowała żona reżysera, Ewa Machulska.
W filmie zagrali znakomici polscy aktorzy m.in. Robert Więckiewicz, Krzysztof Kiersznowski, Małgorzata Buczkowska, Ilona Ostrowska, Krzysztof Stelmaszyk, Katarzyna Kwiatkowska, Ewa Ziętek, Przemysław Bluszcz.
Robert Więckiewicz przygotowując się do roli wampira ogolił głowę na łyso, zainspirowany wyglądem Sala Solo, wokalisty brytyjskiego zespołu Classix Nouveaux.
Komedię Machulskiego możemy śmiało porównać do "Rodziny Addamsów" Barry'ego Sonnenfelda.
Juliusz Machulski to skarb naszej kinematografii. Wampiry potraktował jako źródło komediowego potencjału, który w połączeniu z miejscem akcji, jakim jest polska wieś, tworzy zaskakująco spójną całość.
Nie obyło się oczywiście bez efektów specjalnych.
Już dawno w polskim kinie nie było tak świetnej komedii....super film, dawno się tak nie na śmiałam ....polecam film ludziom inteligentnym ;-)
Zakończenia filmu jednak nie zdradzę ! mnie osobiście zaskoczył , gdy zaczęłam się śmiać to śmiałam się dość długo !!! Zachęcam do obejrzenia Kołysanki ......nie będziecie żałować !!! Gama.

poniedziałek, 21 marca 2011

Dziwny nocny incydent

Przedwczoraj była pełnia. Jak wiadomo, w czasie pełni carabinieri notują znacznie więcej napaści na dyliżanse pocztowe, kolej wąskotorową, wieże ciśnień i fabryki Lindta. Przede wszystkim jednak wzrasta ilość napadów hemoglobicznych, litrami wysysa się krew z aort i tętnic udowych.
Wiadomo - niektórzy z nas zamieniają się w wilkołaki. Nie próżnują też wampiry i chupacabry.
Sęk w tym, że w czasie tej pełni zdarzył się osobliwy incydent. Otóż ktoś z naszego tu serdecznego grona fanów Czarnego Humoru, jakaś persona, a wręcz person, bardzo od dawna podejrzany person - zamienił się w lwiołaka.
Tak. Ja również jestem wstrząśnięty.
I uzbrojony zresztą. Pod łóżkiem trzymam winchester, kuszę (co prawda papież Innocenty II używać zabronił), granat zaczepny RG-42, harpun i sieć na skalary (innej sieci nie mam).
Kto z nas okazał się potworem? Kto jest lwiołakiem nemejskim?
Tylko dzięki czujności Ewy naszej Anhedonii wilkołaka uchwycono aparatem fotograsującym. Bowiem wszystko, co grasuje, sfotograsowane będzie.
Poniżej zdjęcie. Strzeżcie się i barykady wznoście. Kusze i sieci na skalary w dłoń.

Bo lwiołak blisko...

niedziela, 20 marca 2011

Nie muw tego pszy pjekażu...

Mój syn Lew Nemejski - rozdział drugi

Przedstawiam sensacyjny debiut literacki mojego smyka: jest to jego pierwsze opowiadanie, przy czym żaden z pomysłów nie został podsunięty, a błąd poprawiony. Kuba sam operował tak klawiaturą jak scenariuszem. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że czytanie opowiadań z błędami może być kłopotliwe bądź nużące, obiecuję zatem kolejną historię Kuby opublikować już po pełnej korekcie - zresztą warto dziecko uczyć na bieżąco. Tę pierwszą jednak - wyjątkowo - zdecydowałem zostawić najzupełniej bez ingerencji.Wszak to debiut sześciolatka, wyczyn ambitny i magiczny. Dla ojca także wzruszający.
Taką też wersję, w pełni oryginalną, zamieszczam na Stronie. Mam nadzieję, że Was zauroczy lub odrobinę rozbroi.
Autor.

Kuba Semik
Tygrys
Kuba i greckie potwory

TYGRYS KUBA PENDZIŁ BEZ PSZYJACIUŁ I ZABILI GO, ALE OŻYŁ I ZABIŁ MINOTAŁRY! ZAPSZYJAŹNIŁ SIĘ Z HYDRĄ I ŻYLI NIEŚMIERTELNIE MIESZKLI! KOŁO MOŻA W GRECJI GDZIE MIESZAŁA MORSKA HYDRA I TOMEK LEW NEMEJSKI NAGLE MINOTAŁRY ZAATAKOWAŁY ALE KUBA I TOMEK I HYDRA I HYDRA MORSKA POKONALI 1000 MINOTAŁRUW MINOTAŁRY NIE ZROBIŁY IM ANI JEDNEGO UDERZENIA! BUŻA W ZIMIE POWIEDZIAŁ KUBA! HYDRO MAŻ 2 GŁOWY POWIEDZIAŁA HYDRA MORSKA IDŹEMY SPAĆ POWIEDZIAŁA HYDRA NIE POWIEDZIAŁ TOMEK DLACZEGO POWIEDZIAŁ KUBA BO DZIŚ JEST NOC WILKOŁAKUF POWIEDZIAŁ TOMEK NOTO KTOŚ MUŚI STRAŻOWAĆ POWIEDZIAŁA HYDRA MORSKA ZAGRAJMY W MAŁPKI POWIEDZIAŁA HYDRA AMOŻE W BIERKI POWIEDZIAŁA HYDRA MORSKA AMOŻE W DOMINO POWIEDZIAŁ TOMEK NIE! NIE!NIE!NIE!NIE!NIE! SPOKOJNIE! KSZYKNĄ KUBA BĘDZIEMY GRAĆ PO KOLEI POWIEDZIAŁ KUBA HYDRO MORSKA MAŻ! 9 GŁUW JAK HYDRA! PACZ TOMKU NATĄ GWIAZDE ŻEKŁ KUBA POLICZ DNI ŻEKŁ TOMEK PONIEDZIAŁEK FTOREK SIRODA CZWARTEK PIONTEK SOBOTA NIEDZIELA AAAA PSZYPĄŃAŁOMISIE W NIEDZIEIĘ SĄ URODZINY HYDRY MORSKJEJ HYDRY. TO ZRUPMY BLOK CZEKOLADOWY ŻEKŁ KUBA ALE BEZ TWAROGU NIE MUW TEGO PSZY PJEKAŻU DOBŻE KUBO POWIEDZIAŁA HYDRA HYDRO PUJDE DO KALENDAŻOWEGO SKLEPU ŻEKŁ KUBA DOBŻA OTPOWIEDZIAŁA HYDRA AWOGULE WIEŻ GDZIE JEST TEN SKLEP POWIEDZIAŁA HYDRA TAK TOMEK WIE GDZIE JEST TEN SKLEP ZAPROWADZISZ MŃE DO TEGO SKLEPU TAK ZAPROWDZE ĆE NA ULICE PŁETWONURKA I POSZLI URODZINY HYDRY MORSKIEJ WYSZŁO ŚWIETNIE HYDRO! MORSKO! MASZ 11 GŁUW KUBO TOMKU HYDRO BARDZO WAS KOHAM



piątek, 18 marca 2011

Memento mori Dr House

Autor obiecywał od jakiegoś czasu opowiadanie inspirowane paramedycznym serialem p.t. Dr House. Opowiadanie jest już dostępne. Jego tytuł to Doktor Mouse i Baron Münchhausen. Jednak w tym miejscu wszystkim fanom serialu o kontrowersyjnym lekarzu należy się ostrzeżenie. Przeczytanie tego opowiadania może spowodować nieodwracalne zmiany w postrzeganiu zachowań kluczowych postaci serialu. Co więcej może silnie wpłynąć na całkowitą percepcję czytelnika i telewidza.

Ja ostrzeżony nie zostałem i od dzisiaj seanse z Dr Housem już nigdy nie będą takie jak kiedyś. Wizyty w ogrodzie zoologicznym niestety też.



Strony Operator 



Doktor Mouse i Baron Münchhausen

    Dyrektor szpitala nie szukała Mouse'a zbyt długo. Rzadko szukał schronienia w schowku na miotły, ominęła go więc i skierowała energiczne kroki swoich idealnie zgrabnych nóg do najbardziej pewnego miejsca.
   Doktor Mouse siedział w swoim gabinecie w pozycji dziecka, które stara się o nieodwracalne skrzywienie kręgosłupa. Zafascynowanym, adekwatnie dziecinnym wzrokiem wpatrywał się w ekran telewizora, który astronauci uznaliby za monitor wykradziony ze sterowni wahadłowca.
    Candie skrzywiła usta, zamykając za sobą drzwi.
    - Widzę, że wydłużyłeś sobie czas oglądania seriali z dwóch do ośmiu godzin – zauważyła kąśliwie.
    - Nie oglądam serialu – sprostował Mouse niedbale, nie racząc spojrzeć ani na jej twarz, ani – co było dość frapujące – na jej biust i tyłek.
    Odwróciła się więc do niego przodem, wydając niezbyt ciche westchnienie rozczarowania. Specjalnie dla Mouse'a wchodziła do jego gabinetu tyłem, nawet wyeksponowanym w kapucynkowy sposób tyłem – ale ostatnio ignorował tę gimnastykę poświęcenia.
    Candie obniżyła wzrok i uniosła brwi.
    - Mouse!... Zmieniłeś wykładzinę!
    - Nie – zaprzeczył obojętnie. - Vicodin mi się rozsypał.
    Z ekranu dobiegł szalony, niejako histeryczny śmiech, i Candie przesunęła nań zaciekawione oczy.
    - To „Amadeusz” - odkryła zaskoczona. - Oglądasz „Amadeusza”!
    Powoli odszukał ją wzrokiem. Bardzo powoli – jakby rozglądał się za nią w półmrocznej pieczarze wypchanej stalaktytami, stalagmitami i szkieletami nonszalanckich grotołazów.
    - Ten ton sugeruje, że najbardziej ambitne dozwolone mi filmy to „Czarnoksiężnik z Oz” oraz „Mary Poppins” - wymruczał łagodnie, acz nie bez sarkazmu.
    Amadeusz Mozart zachichotał niczym obłąkaniec zaciągnięty nad brzeg strumienia w celu inkwizycyjnego podtopienia i Candie zmarszczyła brwi.
    - Tego nie powiedziałam – usprawiedliwiła się. - Ale... Nigdy nie myślałam, że...
    - ...mógłbym oglądać musicale? - wbił w nią to fascynujące, mocno nazistowskie spojrzenie socjopatycznych, urzekających lazurem oczu. Poczuła, że mięknie. Mouse też to poczuł i nasilił socjopatyczny urok swoich oczu, poprzez wytrzeszczenie ich w płazim natężeniu. Był w tym mistrzem.
    W gruncie rzeczy był w tym płazem.
    Może nie tylko w tym.
    Płazio-nazistowskie spojrzenie Mouse'a zawsze ją uwodziło. Mouse o tym nie wiedział, ale zazwyczaj po takim kontakcie czmychała do schowka na miotły i rozbierała się tam, łagodnie i wesoło pomrukując.
    By natychmiast ubrać się, histerycznie i w zrezygnowaniu pochlipując.
    A raczej – to ona nie wiedziała, że Mouse o tym wiedział.
    Mozart znowu zachichotał histerycznie. Tym razem jak szesnastoletnia Indianka osaczona pod wodospadem przez tuzin zdziczałych traperów, drwali i mormonów.
    - Nie oglądam filmu w rozrywkowym sensie – wyznał Mouse pobłażliwie.
    - A w jakim jeszcze sensie ogląda się filmy?
    - Medycznym. Rozpoznawczym. Diagnostycznym.
    - Diagnostycznym?  - teraz to ona szerzej otworzyła oczy. Porzuciła też tę kapucynkową pozę, prostując plecy, co natychmiast poprawiło jej wizualną rangę.
    Mouse powrócił skupionym wzrokiem do ekranu.
    - Rozpoznaję choroby Mozarta – obwieścił obojętnie.
    - Na podstawie jego tęczówek? - zakpiła.
    - Na podstawie śmiechu.
    - Co? - zagryzła wargi oszołomiona.
    - Słucham śmiechu Mozarta od 6.00 rano. Zdiagnozowałem już drugą fazę choroby dwubiegunowej, zespół Arnolda-Chiariego, uzależnienie od barbituranów, parodontozę, ukryte wole endemiczne, zapalenie tarczycy Hashimoto, kleszczowe zapalenie mózgu, a także rytifobię, odontofobię, majeutofobię, tokofobię, ichtiofobię,  amolesofobię, i amaksofobię. I pantofobię zresztą*.
    Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
    - Ichtiofobię? A co to jest w o ogóle??
    - Paniczny lęk przed rybami.
    - I chcesz to opublikować?
    - Spodziewasz się, że ukryję ten raport w schowku na miotły?
    Spłonęła rumieńcem.
    - Nie bardzo rozumiem, skąd to zażenowanie – rzekł obłudnie Mouse. Mozart z kolei zaśmiał się jak kapucynka, której wypomniano brak bielizny i podkreślające to skrzywienie kręgosłupa.
    - Ale przecież nie jest Mozart – wycedziła.
    - Oczywiście, że nie. To najwyraźniej John Candy po chemioterapii.
    - Mouse... Przecież to....
    Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami.
    - Kaspar Hauser?
   Westchnęła ciężko.
    - Hassan ibn Sabbah, zwany Starcem z Gór? - dociekał.
    - Tom Hulce. Aktor. Który zagrał Mozarta w filmie „Amadeusz”. Nie możesz rozpoznać chorób Mozarta na podstawie śmiechu Toma Hulce'a – tłumaczyła Mouse'owi jak dziecku. - Nikt śmiechu Mozarta nie zarejestrował. Niczego nie nagrywano w czasach Mozarta.
    Zapadła krępująca cisza. Mouse był wyraźnie oszołomiony tym, co usłyszał, bo płazio wybałuszonymi oczami patrzył to na nią, to na chichoczącego w amoku Toma Hulce'a. Candy poczuła nawet wyrzuty, że zdruzgotała tę całą „przełomową” euforię Mouse'a i zaczęła rozważać, czy nie wypadało ratować jego formy przy pomocy odwrócenia się ponownie tyłem i kapucynkowego nachylenia kręgosłupa. Zanim jednak to uczyniła, Mouse przełamał zdrewnienie i z całkowitym spokojem, nieomal zadowolonym głosem obwieścił:
    - Zdiagnozowałem Toma Hulce'a. Na podstawie śmiechu. Jest chory na zespół Arnolda-Chiariego i kleszczowe zapalenie mózgu. A przynajmniej był podczas wizyty u cesarza Franciszka I w roku 1762. Jesteś głodna? Chcesz porzucać piłką? I masz ładne piersi. W życiu ich nie widziałem. Ale diagnozuję na podstawie twoich tęczówek.
    - Mouse – wykrzywiła usta, chociaż wzmianka o piersiach przywiodła miłą myśl o kwarantannie w schowku na miotły. - Potrzebuję twojej pomocy.
    - W takim razie nie wyróżniasz się w tłumie obywateli New Jersey. Przynajmniej dopóki nie ściągniesz tego gestapowsko obciągniętego kostiumu.
    Nabrała głęboko powietrza do płuc.
    - Mam kłopotliwego pacjenta.
    - Nasz przyjaciel Wilkinson zachorował? Chyba nie na raka?
    - Mamy Münchhausena, Mouse...
    - A! Zatem symulant. Lubię takich ukarać operacją.
    - On się nazywa Münchhausen, na miłość boską. To nie zespół Münchhausena, tylko sam Münchhausen. Baron Münchhausen!
    - A – Mouse uniósł jedną brew i przeszył ją bacznym spojrzeniem. - Niech do mnie natychmiast przyjdzie. Jestem u siebie – potoczył dłonią dokoła.
    - To pacjent z wypadku, Mouse – zasapała Candie.
    - W całości? Czy jeszcze zwożą części? - Mouse zmarszczył czoło, upodobniając je do Kordylierów, po czym zaczął podrzucać piłkę o ścianę, strącając obrazy.
    - W całości, bo to on przejechał kogoś.. Jest w szoku. Narzeka na silny ból w nodze. Myślę, że to problem neurologiczny. Reakcja na stres.
    - Ból w nodze? - Mouse złapał piłkę i popatrzył na nią z gwałtownym zainteresowaniem.- W której?
    - Poczułeś więzi? - Candie uśmiechnęła się krzywo. - On też ma kłopot z prawą nogą. Poza tym jest twojego wzrostu i tak samo brzydko przystojny. Ale to wszystko, co was łączy. Jest Czarny i młodszy od ciebie o dziesięć lat.
    Mouse zmarszczył brwi i przyglądał się jej w zastanowieniu. W końcu poderwał się, by wstać – ale uczynił to tak energicznie jak niezręcznie i runął jak długi. Na jego twarzy nie drgnął jednak ani jeden mięsień, jakby nie stało się nic, nad czym nie miał kontroli.
    A ponieważ nie wstawał, rozłożony nieruchomo na wykładzinie i wpatrzony pogodnie w sufit, zbita z tropu Candie wykrztusiła:
    - Mouse!... Wywróciłeś się.
    - Kiedy?
    - Mouse!
    - Wcale się nie przewróciłem – zaprzeczył z dziecinnym uporem.
    - Przecież leżysz – zasapała bezradnie.
    - Owszem. Leżę, bo położyłem się, by się zastanowić nad przypadkiem.
    - Mousssse... Przewróciłeś się.
    - Jesteś głodna?

*
    - Wasze sugestie – Mouse stanął z flamastrem przy tablicy.
    - Kropidlak – rzucił natychmiast Blackman.
    - Albo toczeń – uzupełniła Cameroon.
    Mouse przez chwilę przyglądał im się z kamienną twarzą, która nasunęła im niemiłe podejrzenie, że palnęli jakieś głupstwo.
    - Skąd te wnioski? - spytał w końcu, oglądając się za siebie. Candie stała w drzwiach z założonymi rękami, już nie wypięta, raczej nonszalancka, urażona. Jej twarz wykrzywiał osobliwy grymas dziewczynki, której ukradziono rower czterokołowy i ulubione klipsy.
    - Noo - Blackman rozłożył dłonie niczym pastor obiecujący pobłażanie na Sądzie Ostatecznym – zawsze tak wyrokujemy. Toczeń albo kropidlak. To się sprawdza.
    - Doskonale – ocenił Mouse krótko. Przesunął znudzony wzrok na pochodzącego z Tasmanii Chayse'a. - A ty co sugerujesz, milczku znaleziony w przechowalni bagażu? Podejrzewasz, że pacjent zatruł się pyłem z polskiej kopalni?
    - A co ty sądzisz?
    - Że to sarkoidoza.
    - I ja tak sądzę.
    - A tak naprawdę: że to autoagresja.
    - Doszedłem do tego samego wniosku – rzekł niezmieszany Chayse. - Objawy pasują idealnie. Operujmy.
    Popatrzyli na niego oszołomieni. Mouse zmarszczył brwi. Trochę za bardzo, ale już dawno stracił kontrolę nad własną ekspresją i personel szpitala przywykł. Tylko pacjenci czasem umykali z przychodni przestraszeni metamorfozą, którą uzasadniałby tylko Halloween.
   Część z nich wracała zresztą bardzo szybko. Ta część, która wybiegała na zewnątrz w chaosie i bez rozglądania się na boki. Ich poturbowane ambulansami i dostawczymi pick-upami ciała wnoszono z powrotem do gmachu, a Mouse znów nad nimi stawał i terroryzował socjopatyczną ekspresją twarzy, która była zdolną opisać dwa stulecia wydarzeń w Europie.
   I eksterminację Azteków.
    - Co chcesz operować? - spytała z niedowierzaniem Candie.
    - Noo, to jeszcze ustalimy – rzekł swobodnie Chayse. - Ale nie twierdzę, że nie można zacząć operować bez konkretnego celu. Nóż otwiera cel.
    Cameroon przyjrzała mu się z przerażeniem, a Blackman z rezygnacją skrył twarz w dłoniach.
    - Chayse – Mouse patrzył na tablicę. - Przynieś mi kawę.
    - Jasne, szefie!
    - I hot-doga.
    Chayse poderwał się, ale zamarł, gdy usłyszał kolejne rozszerzenie zamówienia.
    - I siedemnaście snickersów.
    - Siedemnaście??
    - Każdego kupisz w innym sklepie. Inaczej ściągniesz na siebie uwagę FBI. Są bardzo czuli na punkcie dziwaków.
    - Aha - Chayse ruszył do drzwi ogłupiały.
    - I komiks o powieszeniu Batmana – dorzucił Mouse z powagą, która zawstydziłaby grabarzy rządowych.
    Kiedy Chayse wyszedł, Blackman zwrócił na swego szefa przejęte oczy.
    - Jest taki komiks? Powiesili go?
    - Tak – potwierdził Mouse niewzruszony. - Ku-Klux-Klan. Przecież był Czarny. Rozumiem twoje odczucia. To był jedyny latający Czarny.
    - Mouse! - odezwała się karcąco Candie. - Nie ma takiego komiksu. Chciałeś pozbyć się Chayse'go. Dziwne, skoro we wszystkim cię popiera.
    - Właśnie dlatego. Przydupasy z miłością i oddaniem zadają bratobójcze ciosy nożem w okolice nerki.
    - Więc Batman żyje? - wymruczał cicho Blackman.
    Mouse przesunął na niego pusty wzrok płaza, który zapomniał się podczas wygrzewania na słońcu i wysechł z życia.
    - Oczywiście. Nie mniej niż Kuba Skoczek.
    - Kto?
    - Jeden z pierwszych terrorystów miejskich. Skakał dalej niż kangur po dachach i ludziach Londynu w drugiej połowie XIX wieku. Na piesi miał zawieszoną karbidówkę, bo był agresorem nocnym.
    - Pacjent czeka – przypomniała Candie.
    - Załóżmy białe kaptury i powieśmy go – zażartował Mouse swobodnie.
    Bardzo swobodnie. Nie zaśmiał się nikt, a Blackman pokręcił głową.
    Mouse wzruszył ramionami i odwrócił się do tablicy.
    - Przeanalizujmy objawy jeszcze raz. Mamy tu: rozjeżdżanie białoskórych przechodniów z sześciorgiem dzieci, ucieczka z miejsca wypadku o sześćdziesiąt cali, symulowanie bólu w nodze i chwytanie za tyłek samego siebie, bo pielęgniarki były poza zasięgiem.
    - Powieśmy go – zaproponował Blackman.
    Mouse przeszył go wzrokiem.
    - Jesteś rasistą – osądził z satysfakcją. - Nie lubisz Czarnych.
    - Nonsens – żachnął się Blackman.
    - Pacjent czeka. - Candie trochę zmieniła wyraz twarzy. Teraz zdawała się żywić pretensje o podpalenie domu i uwiezienie sióstr do siedlisk Szoszonów.
    Gdy tymczasem jej żaden Szoszon nie porwał...
    Nikt nigdy nie dopadł jej w tym schowku na miotły.
    - Tak – skinął głową Mouse. - Dyskusja jest jak zwykle jałowa. Bawicie się w osądzanie Czarnych, gdy to biali lekarze szczepią amerykańskie dzieci mieszaniną rtęci, aluminium, acetonu i tkanki z abortowanych płodów.
    - Skąd wiesz, u licha? - spytał z przejęciem Wilkinson, który właśnie pojawił się za plecami Candie.
    - Przecież jestem białym lekarzem. Robię, co do mnie należy.

*

    Baron Münchhausen nieufnie i z rosnącym niepokojem przyglądał się nachylonej nad nim twarzy. Twarz była skrajnie pomarszczona, waranowo stężała, a wypchnięte nieznaną i niekoniecznie kontrolowaną siłą gałki oczne świdrowały go z nieznośnym i raczej źle rokującym uporem. Nieufność została utracona minutę wcześniej – dziwny lekarz natychmiast po wejściu zablokował drzwi laską o rączce w kształcie upiornego sukkuba**, po czym zerwał gwałtownie kroplówkę uwieszoną nad łóżkiem. Niespecjalnie też ujął Münchhausena, kiedy rozchylił marynarkę i odsłonił koszulkę z wielką flagą Konfederacji.
    Czarnoskóry pacjent Münchhausen trochę już się bał i myślał o ucieczce.      
    - Czy... coś nie tak? - wykrztusił w końcu.
    - Nic poza tym, że anihilował pan całą rodzinę spieszącą po nagrodę do burmistrza. Poza tym jest problem z pańską nogą.
    - Problem? - przełknął ślinę pacjent. - Ale ja już nie czuję bólu właściwie. A tamci biedacy wbiegli mi pod auto, nic nie mogłem zrobić...
    - Mógł pan jechać na zakupy autobusem albo zostać w domu i poświęcić czas na zawieszanie portretów abolicjonistów na ścianie salonu. A noga... - Mouse odchylił kołdrę i przyjrzał się prawej nodze z namaszczeniem. - Ciekawe.
    - Co to oznacza dokładnie? - spytał z ociąganiem Münchhausen. Starał się nie patrzeć na twarz doktora, ale kiedy odwracał od niego wzrok, ściągał go natychmiast straszny sukkub zdobiący laskę.
    Mouse pokiwał głową, niespiesznie przykrył nogę, wygładził kołdrę i z odprężeniem wrócił spojrzeniem do pacjenta.
    - Wszystko jasne – orzekł.
    - Ale co? - zasapał pacjent bliski desperacji.
    - Głos panu drży.
    - Doktorze...
    - Co pan robił w Turcji? - przerwał Mouse.
    Baron Münchhausen zamilkł oszołomiony. Widocznie też wrosło jego przerażenie, bo skulił się, a nawet oddalił od doktora tak dalece, jak tylko mógł. To jakieś dwa cale.
    - W Turcji? - wybełkotał, ocierając dłonią spocone czoło. - Nigdy nie byłem w Turcji...
    - Obaj doskonale wiemy, że pan był – rzekł zimno lekarz. - I w Oczakowie.
    - W... Gdzie?!
    - W Oczakowie. Nad Dnieprem.
    Pacjent z trwogą obejrzał się na drzwi. Nie zauważył jednak żadnych przechodzących za szybami członków personelu.
    Natomiast znów zauważył sukkuba.
    Co gorsza, odniósł wrażenie, że sukkub zauważył jego.
    - Nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze – wykrztusił. - Czy mógłby pan wezwać...
    - Przecież walczył pan w wojnie rosyjsko-tureckiej? - uniósł brwi Mouse. - Odpalono pocisk, na którym pan drzemał, zgadza się?
    Pacjent potrząsnął głową.
    - Nie – zaprzeczył z wysiłkiem. - Nie zgadza się. Pan mnie z kimś myli, proszę sprawdzić kartę...
    Mouse uczynił rzecz straszną – znowu wykształcił na swojej twarzy pasmo Kordylierów, po czym oderwał socjopatyczny wzrok od Münchhausena, wyprostował się, odszedł na koniec łóżka i spojrzał na kartę.
    - Rzeczywiście – wymruczał z zafascynowaniem.
    - A nie mó...
    - August Dieckmann, SS-Obersturmbannführer, odznaczony Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
    - Co pan...??
    Mouse ziewnął i znów pochylił się nad do reszty spanikowanym pacjentem.
    - Oczywiście żartowałem. Karta wyraźnie podaje, że nazywa się pan Münchhausen.
    - Nazywam się Münchhausen, Chryste panie, ale nigdy nie walczyłem z Rosjanami! - wykrzyknął z rozpaczą czarnoskóry pacjent.
    Zapadła cisza. Mouse przypatrywał się swojemu podopiecznemu z widocznym zaintrygowaniem.
    - Może w istocie nie jest pan tym baronem – chrząknął. - W ogóle pierwszy raz spotykam czarnego arystokratę.
    Pacjent spojrzał na niego jak na szaleńca, co zresztą miało swoje uzasadnienie.
    - Nie jestem baronem... Baron to moje imię.
    Teraz milczenie trwało dłuższą chwilę. Przez ten czas pacjent modlił się z zamkniętymi oczami o nadejście pielęgniarki, a Mouse gładził brodę ze wzrokiem utkwionym tępo w sukkubie.
    - Wracając do tematu – odezwał się wreszcie tonem człowieka pogrążonego w przyjacielskiej pogawędce. - Nogę da się uratować, ale za pewną antropologiczną cenę.
    Przez minutę Baron Münchhausen nie odzywał się, udając, że nie jest zainteresowany sprecyzowaniem określenia „antropologiczna cena”. Ale w końcu poddał się, tuż po tym, jak zobaczył pielęgniarki umykające spod drzwi i mrugające porozumiewawczo do diabolicznego lekarza.
    - To znaczy? - wyszeptał, ponownie przymykając powieki.
    - Proszę mi zaufać, baronie – wymruczał Mouse.
    Po czym huknął stołkiem w czoło pacjenta.


*

    Kilka tygodni poszukiwano doktora Mouse'a. Ponieważ nie było to pierwsze zniknięcie, alarm pozbawiony był większego hałasu medialnego i rozkuwania murów szpitala. Zresztą doktor Wilkinson, przyjaciel Mouse'a, odradził „tego rodzaju reklamę” placówki, bo Mouse i tak sam się odnajdzie, „niestety”. 
    Candie wypuściła z dłoni teczkę, gdy ujrzała Mouse'a maszerującego przez hol z miną wyrażającą  najwyższe odprężenie. 
    - Mouse! - krzyknęła. Zaraz też spłoniła się, bo ucichł gwar i wszystkie głowy zwróciły się na nich.
    Mouse podszedł do niej z uśmiechem.
    - Kochasz mnie? - spytał.
    - Brzydzę się tobą.
    - Czy dlatego siedziałaś przez tydzień w schowku? - spytał, schylając się ku ziemi. Podał jej teczkę i dodał niewinnym tonem: - Sprzątaczki mówiły.
    - Gdzie byłeś? - spytała przez zęby.
    Pokręcił głową w zafrapowaniu.
    - Wyobraź sobie, że położyłem się na chwilę w jednej z nieczynnych sal prosektorium i zapadłem w śpiączkę. Ale teraz czuję się bardzo witalny. Myślę, że wyjdziemy gdzieś wieczorem z Wilkinsonem jako drag queens. Dołączysz?
    Potrząsnęła głową z ciężkim westchnieniem.
    - Znaleźliśmy Barona Münchhausena.
    - Na Boga – popatrzył na nią wielkimi oczami wstrząśniętego dziecka. - To on też zniknął?... Gdzie był?
    - W jednej z nieczynnych sal prosektorium.
    Teraz on pokręcił głową.
    - Perwersyjne i faszystowskie – osądził.
    Candie chciała coś powiedzieć, ale otwarła tylko usta jak ogłuszona ryba, patrząc na niego bezradnie.
    - Zbyt łagodnie traktujemy pacjentów – rzekł z przyganą Mouse, patrząc na swoje buty. - Niedługo będzie im się wręczać Krzyże Rycerskie Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
    Odwrócił się od niej i ruszył do wyjścia.
    - Gdzie idziesz? - spytała z żalem.
    - Pobiegać – odparł swobodnie.
    Uszedł ledwie kilka kroków, gdy zatrzymał go zaaferowany, dość spięty głos Candie.
    - Mouse!... Pacjent Münchhausen... Jego prawa noga...
    Przystanął i zwrócił na nią zaintrygowaną twarz.
    - Co z nią? - spytał.
    - Z bielała.
    Pokiwał głową w zadumie.
    - Uprzedzałem go, że wystąpią zmiany.
    - Ale... rozłożyła ręce bezradnie. - Ale jak...?
    - Powinien był siedzieć w domu i wieszać obrazy – rzekł sucho Mouse i znów ruszył przed siebie.
    - Mouse!
    Nie odwrócił się nawet.
    - Gdzie twoja laska?
    - Zgubiłem!
    Znów uszedł ze trzy kroki.
    - Mouse!
    Nie zmniejszył nawet tempa, uśmiechając się do siebie.
    - Ty nie utykasz!!
    - Utykam! - zawołał.
    Poutykał przez kilka sekund, bardziej niżby należało, po czym znów maszerował dziarskim krokiem olimpijczyka.
    Przechodząc koło kosza, z łomotem wpakował weń kilka pudełek vicodinu.
    Gdy zbliżał się już do drzwi wyjściowych, przenikliwy wrzask Candie na moment go zatrzymał, paraliżując zresztą cały pobliski personel i gości szpitala.
    - Mouse!!!
    Zrobił grymas urwisa przyłapanego na gorącym uczynku i chyżo wśliznął się w szparę otwieranych drzwi. Mimo to zdążył usłyszeć jeszcze Candie.
    - Mouse!... PODMIENIŁEŚ NOGI!!!
   

 *No to po kolei: lęk przed zmarszczkami, lęk przed leczeniem stomatologicznym, przed ciążą, przed porodem, przed rybami, pojazdami, prowadzeniem pojazdów... I lęk przed wszystkim. Wydaje się, że do Mozarta pasują zwłaszcza fobie dotyczące porodu i prowadzenia pojazdu.
 **Sukkub – demon przybierający postać obezwładniająco pięknej kobiety – zdobionej w celu pokuszenia rogami i kopytami – nawiedzający mężczyzn we śnie w celu zrabowania energii życiowej za pomocą wyszukanych technik gwałtu.
___________________________________________________________