I żyje czyimś życiem.
- A ci to dziwni, bo wierzą w Pierzastego Węża (może nie takie głupie!).
- Ci dziwni, bo dzieci mięsem nie karmią (i słusznie!).
- A tamten oszalał na starość! Młodszą sobie o trzydzieści lat wziął!
Tak? Ale czy siłą? Czy jednak zabieg sczepienia wagonów był obustronnie umowny i niepoparty uderzeniami karabinowych kolb?
No to wara ci, wścibski, toksyczny intruzie. Lepiej pilnuj własnego poletka.
Bo skoro żyjesz cudzym, to znaczy, że u ciebie pleśń i odłogi.
Z tolerancją jest licho, a pytanie brzmi, jak z nią będzie, gdy się związki zaczną tworzyć między ludźmi, a Marsjanami czy Plejadanami - gdy wreszcie wylądują.
A jeśli jakaś romantyczna dziewczyna zechce wyjść za robaka mongolskiego? Co powie opinia publiczna? Pastorowie? Socjolodzy?... Ojojojoj!
W dzisiejszym opowiadaniu w sposób humorystyczny poruszone zostały sprawy poważne:
1. Słojokonserwatyzm akademii polskiej.
2. Związek starszego mężczyzny z partnerką wyraźnie młodszą.
3. I najgorsza sprawa. Nabieranie
się, wszem i wobec, co zjawisko korkociągu okoliczności powoduje. Do
czego to może doprowadzić, ojojoj...
Zapraszam do lektury - przy okazji zachęcając do wizyty na tym oto interesującym blogu z pozytywną energią: http://zimawub.wordpress.com/ który to blog dostarczył mi dużo ciekawej wiedzy o robaku mongolskim.
Ojojojoj!
Słyszałem o serii kawałów, które przetoczyły się przez Polskę.
Grupa młodzieńców objawiających silne poczucie humoru – plus jakiś, być
może, zmysł socjologicznej korekcji - jeździła po krajowych wsiach i
zbierała spitych do nieprzytomności chłopów.
Po czym wciąż nieświadomych akcji, w której przyszło im
uczestniczyć, opojów wysadzano w punkcie odpowiednio oddalonym od
rodzinnego gniazda. Kujawiaka gdzieś u zbocza Szrenicy, Kryniczanina
Górskiego na plaży krynicznej morskiej… I tak dalej.
Jako profesor socjologii i archeologii przyjrzałem się temu
zjawisku z zainteresowaniem. Bardziej jako ten pierwszy, naturalnie.
Zjawisko nie było byle dowcipem, który pociągał za zmysły delikwenta jak
ręce chłopczyka za sznurek latawca. Za tym kryje się, wierzę, jakiś
nawet głęboko podświadomy protest przeciw fali alkoholizmu, która
podtapia kraj Lachów.
Skutki wszak były. Owszem, dwóch pijaków oszalało. Jeden twierdził,
że uprowadzili go Wenusjanie, bo ,,to wszystko trwało pięć minut, może
dziesięć, i zresztą coś mi wycięli, czegoś mi brak”. Drugi upierał się,
że nieprzytomność udawał, że tylko ze strachu zmrużył oczy, ale widział
wszystko.
Czyli poduszkowiec z chilijską załogą, która wzięła go na zakładnika.
Dlaczego na zakładnika? To akurat przespał.
Skąd przekonanie, że Chilijczycy? Bo owinięci byli ,,krzywymi kocami i mieli fujary’’.
Ten akurat opoj pozostał opojem. Lecz wielu porzuciło nałóg.
Dlatego mówię: gdzieś pod tą mazią żartu niedelikatnego krył się piasek
szlachetnej intencji.
Tak myślę.
Myślę, bo właśnie dochodzę do wniosku, że moda na porwania trochę się rozeszła.
Albowiem sam jestem porwany. Obudziłem się dwa tygodnie temu w ciężarówce. Pod plandeką.
To nie jest tak, że piszę o tych młodych kawalarzach dlatego, że
sam jestem najwyraźniej w znacznie gorszych opałach niż ich ofiary. Nie,
nie. Ja naprawdę, jako socjolog, szukam dna i wierzę, że jest
piaszczyste…
Ale owszem. Ze mną zapowiada się gorzej. Tak myślę.
Bo jadę już dwa tygodnie.
I nie polscy kawalarze dotrzymują mi towarzystwa. Niestety.
To siedmiu Mongołów.
Siedmiu wesołych, wciąż śmiejących się Mongołów.
Przy czym sześciu tłoczy się w kabinie, jeden zaś dotrzymuje mi towarzystwa pod łopoczącą plandeką.
Ciężarówka jest mała, chińska (zauważyłem nazwę marki: dongfeng) i
wygląda na taką, co jej w Azji używali do rozwożenia ziemniaków.
Znalazłem już ich kilka, podskakują i turkocą, gdy wóz trafi na
kamień czy muldę. Naturalnie zjadam je wszystkie, bo postój tylko na pół
godziny każdej nocy, dają mleko i suchary. I dziwne mięso suszone,
chyba baranie.
Nie pachnie europejskim baranem. Mięsa odmawiam.
Znalazłem coś jeszcze. Podarty karton i flamaster, zapewne ekwipunek handlowy ziemniaczanego obwoźnika.
Dzięki temu spisuję me słowa, wierząc, że jakimś cudem do was trafią.
Piszę i podnoszę wzrok. Przez szybkę kabiny zaglądają do mnie
szczerzący zęby Mongołowie. Słyszę ich śmiech. To mnie szczególnie
niepokoi. Porywacze węgierscy czy holenderscy zachowaliby, przypuszczam,
zimne twarze i posępne milczenie. Co by przerażało. Mam przekonanie, że
z Azjatami, zwłaszcza stepowymi, jest wprost przeciwnie. Że złe zamiary
objawia nie zacięta mina, lecz serdeczny uśmiech. Więc martwi mnie ten
objaw radości.
Przenoszę wzrok na Mongoła, który siedzi obok mnie. On też szczerzy zęby.
Straszna sprawa. Gdybym wiedział…
No właśnie. Skąd wiem, że to Mongołowie? Wiem, bo rozróżniam narody
azjatyckie. Podobają mi się dziewczęta chińskie i tajskie, nie podobają
japońskie i filipińskie. Taki przykład.
Nie podobają mi się też okrągłe, balonikowe twarze Mongołów, którzy mnie porwali.
Nie tylko po balonowym fasonie ich rozpoznałem. Ja po prostu…
- Yuu baina?! – dobiega chyba trochę szyderczy krzyk z kabiny.
Zerkam niespokojnie na mego towarzysza. On jeden znakomicie mówi po polsku.
- Jak się masz – wyjaśnia, obnażając śnieżnobiałe zęby, ale i
groteskowo mrużąc oczy na skutek większego zbalonienia policzków. –
Pytają, jak się masz.
- Yuu baina! – krzyczą Mongołowie i zanoszą się śmiechem.
Ciężarówka, którą zdołałbym wprowadzić do gomułkowskiej kuchni
mojego brata, tańczy na drodze – widocznie kierowca też się śmieje i
ogląda do tyłu.
Tak. Od początku wiem, że to Mongołowie. Napiszę wam, jak to się
zaczęło. Będzie to ponura opowieść o procesie nabierkowym i jego
skutkach.
Proces nabierkowy? Jestem naukowcem i tworzę nowe pojęcia. O efekcie domina i motyla słyszeliście. Nie ma żartów z ich skutkami.
Ze skutkami rosnącej serii wzajemnego nabierania się też nie. Efekt
motyla dzieli się na kilka odnóg, przy czym jedna jest szczególnie
fatalna.
Tak, proces nabierkowy. Niewyobrażalne konsekwencje.
*
Stanisław zadzwonił po południu.
- Jesteś w domu? – zapytał nieswoim głosem.
- No cóż, odebrałem telefon stacjonarny, mój drogi.
- Ta… Czesiu, no nie będę ukrywał. Wyrzucono cię.
- Ze Skafandera?
- Ze Skafandera, z Loży Lwowian Wrocławskich, z Towarzystwa
Inowrocławian Kresowych, z Polskiej Akademii Wynauk, z Wileńskiej
Komisji Archeologicznej, z Polskiego Towarzystwa Popromiennego 1986…
Czesiek, no wypadłeś z wszystkich katedr, kółek i w ogóle nie ma cię już
w polskiej nauce.
- Nie ma mnie – powtórzyłem z zadumą. – Zostawili mnie gdzieś?
- No chyba w Klubie Nurka Balatońskiego. Mówiłem, że się doigrasz. Ostrzegałem. To ci się zachciało
podważać autorytety. I dowodzić, że Czecha, Lecha i Rusa wysadzono z promu plejadańskiego.
- Wykopałem turbinę pod dębami na Wzgórzu Lecha. I hełm.
- Pruski hełm. Pickelhaubę tak zwaną.
- Dobrze wiesz, że nie. Chyba, że Prusacy podchodzili nas już w 900-nym, 800-setnym, o ile nie w paleolicie.
- No proszę cię. Jestem twoim przyjacielem i zawsze nim będę.
Nawet, gdybyś został klaunem w cyrku Try-Mig, co to się zapalił od
granatu słomowego…
- Chyba smołowego? Sugerujesz, że to mi pozostało? Groteskowe zawody?
- No nie… Ale sam - chrząknął – poszedłeś taką drogą… no niepoważną.
- Nauka jest niepoważna. Akademicka. Jeśli wykopują coś, co podważa
tysiącletnią biblię archeologii profesora Zaprzańca czy Szlabańskiego,
to co? Zakopują z powrotem albo ogłaszają, że to podrzutka prowokatorów z
Wylatowa, co ,,niszczą zboże przy pomocy felgi z zetora ciągniętej na
lince alpinistycznej’’. A swoją drogą, widzisz, znów coś blisko Gniazda…
- Jakiego znów gniazda?
- No, Gniezna. Gniazda polskiego ludu. Wylatowo jest pod Gnieznem, więc aktywność UFO oznaczałaby…
- Czesiu – przerwał mi zasapany – wybacz, ale powiem ci jak przyjaciel.
- No myślę, że nie jak wróg.
- Wrogiem jest profesor Zaprzaniec. Powiedział, że jak cię zobaczy w
murach uczelni, to jeszcze raz rozważy prośbę ultraprawicowych
studentów o zgodę na utworzenie bojówki Haken-Bagnetów.
- Tak?
- Tak.
- Przeze mnie?
- Przeciw tobie – uściślił.
- Więc wywalili mnie. I nikt nie raczył mnie poinformować. Człowieka sześćdziesięcioletniego, zasłużonego dla uczelni.
- Przecież powiadamiam cię.
- Ale ty jesteś przyjacielem. Nie traktuję ciebie jako powiadomcę.
- Jako kogo?
- Powiadomcę. Takiego z urzędu. Emisariusza profesora Zaprzańca.
- Dziwi mnie to poczucie humoru po tym, jak wyrzucono cię niczym
studenta, co rozlał inkaust na togę rektora w latach 20-tych. A masz
swoje lata i osiągnięcia.
- Hm.
- Więc mam prośbę… - zawiesił głos.
- No? – Obejrzałem się na wejście do biblioteki, bo stanęła w nich
trzydziestoletnia blondynka o niebieskich oczach i pysznie zaokrąglonych
kształtach. Moja narzeczona. Patrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
Kiedy tak marszczyła brwi, kojarzyła mi się z profesorem-rektorem
Zaprzańcem. On wciąż marszczył brwi, przynajmniej, kiedy rozmawiał ze
mną.
Niedaleko padają jabłka od jabłoni, córki od ojców też nie.
Co prawda czasem oddalają się z rówieśnikami swych ojców akademików.
Może to bardziej wyjaśniało kwestie zwolnienia i Haken-Bagnetów, niż teoria o kosmicznym pochodzeniu Słowian.
- Jest szansa, że cię przywrócą.
- O ile?
- O ile odwołasz wszystkie swoje teorie z ostatnich trzech lat… Miałeś jakiś wypadek samochodowy trzy lata temu? Albo okrętowy?
- Kontynuuj – rzekłem zimno.
- Jeśli odwołasz siedem ostatnich swoich teorii i, hm, poprzesz
teorię profesora Szlabańskiego o niewolniczym genie 1a1a1-2nw Słowian
Połabskich…
- Nigdy nie poprę takiego humbugu.
Zamilkł na kilka sekund, po czym spokojniej zapytał:
- Nie żal ci?
- Czego? Oszustwa i ograniczenia?
- Nie… Rautów, przyjęć, poklasku, nagród, odczytów w Berlinie i Bostonie. Tej… aury bycia Kimś. I naszego towarzystwa.
- Aury bycia oszustem i manipulatorem ku zaspokojeniu własnej
wygody i egoizmu. Nie, nie żal mi tego zupełnie. Jeśli polska nauka ma
wartość neandertalskiej kości wykopanej pod przystankiem MPK na
Czarnowidzkiej, to ja wysiadam z tego autobusu.
- Z MPK?
- Z PTP1986. A nurkowanie w Balatonie dobra rzecz. Tam też są gnaty na dnie. Wyłowiłem nawet turecki jatagan.
- Przemyślisz to jeszcze?
- Nie.
- Czesiu?
- Dobra – skłamałem dla dobra jego nastroju do reszty dnia. – Wpadnij jutro na jabłecznik.
- Pewnie, że wpadnę. Trzymaj się, rebeliancka duszo.
Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na żonę.
- Dorotko. Krótko powiem. Do cholery. Wyrzucili mnie.
- Z uczelni? – spytała spokojnie.
- Z wszystkiego. Może i z miasta mnie wywiozą jako heretyka. A
przynajmniej stłuką w bramie bagnetami – dodałem nieco dramatycznie.
- Bagnetami raczej się zakłuwa – zauważyła z opanowaniem.
Moja trzydziestoletnia narzeczona, córka profesora Zaprzańca, była
polonistką i czepiała się słówek. Jak twierdziła, w czystym odruchu.
Czasem żywiłem wątpliwości co do tego.
- Kto by miał cię zakłuć? – zaciekawiła się.
- Bojówka twojego ojca.
- On ma bojówkę?
- Tworzy. Przejęzyczyłem się, bo bagnety są w nazwie.
- Jak się nazywa?
- Heinkle-Bagnety czy jakoś tak. Nie, Haken-Bagnety.
- To faszyzująca bojówka?
- Możliwe. Akurat na takiego prosłowianina jak ja – dodałem cierpko.
- Cześmirku, mój ojciec cię bardzo ceni. I nie skrzywdziłby przyszłego męża swej jedynej córki.
- Oczywiście. Tylko wyrzucił go z pracy. Drobnostka, coś jak
przepychanka w szatni czwartoklasistów. A poza tym prosiłem, żebyś nie
mówiła na mnie Cześmir. To mi się kojarzy z tym Latającym Czestmirem z
Czechosłowacji. Nie podoba mi się to skojarzenie.
- Dobrze, Czesiu – uśmiechnęła się. – Ciągle zapominam, że poczucie
humoru ulatnia się ze starszych chłopców zaraz za testosteronem…
Spojrzałem na nią z posępnością hadesową, więc szybko powiedziała:
- Chodź do salonu, mężuniu.- Odkąd Dorota wyznała, że marzy o
ślubie i weselu na 3000 gości, często zwracała się do mnie ,,mężu’’ i
brzmiało to niezwykle przyjemnie. - Podano kawę i jabłecznik.
- Dziś? – zdziwiłem się przyjemnie. – Miał być jutro?
- Dziś. Trudno, Staszek obejdzie się smakiem.
- Słusznie – poparłem z zimną krwią.- Jako posłaniec złej nowiny
powinien być strącony ze skały, a skoro nie mamy tu skał, to niech
chociaż jabłecznik mu przepadnie. Ale talerz z okruchami zostawimy na
stole.
- Okrutnik – zaśmiała się Dorota.
- A co – spytałem, kierując się za nią do salonu – z moimi
urodzinami? Będzie kolejny jabłecznik? Nie, żebym miał coś przeciw temu.
Na pewno nie miałem nic przeciw jabłecznikowi mojej narzeczonej.
Gdyby to ode mnie zależało, zastąpiłby każdego dnia pieczywo w naszej
kuchni. Jednak Dorota dość restrykcyjnie pilnowała mojej diety.
Jakby nie do końca ufała w moją troskę o własne zdrowie.
Co miałoby pewne uzasadnienie, gdy ujawnić, że z moich jedenastu skrytek na słodycze już pięć znalazła i zneutralizowała.
Przykro patrzeć na czekoladę czy worek batonów tłuczone młotkiem i spłukiwane w ustępie.
- Co do urodzin… - Obejrzała się za mną, przygryzając wargę. –
Jeszcze nie wiem, misiu. Ale to sześćdziesiąte urodziny. To musi być coś
specjalnego…
I rzeczywiście było. Bardzo, a nawet zbyt specjalne.
Inna sprawa, że to moja wina. Co tu mówić. Sam sobie usypałem step mongolski u stóp.
*
A zaczęło się to usypywanie wieczorem tego samego dnia, w którym
mój prawie-teść potraktował mnie jak studenta, co inkaust rozlał.
Było po 21.00. Kiedy zjedliśmy kolację, Dorota poszła do swojego
gabinetu poprawiać dyktanda licealistów, ja zaś przymknąłem drzwi mojego
gabinetu i przy biurku popadłem w zadumę.
Najpierw dość ponurą. Nie po raz pierwszy pomyślałem o tym, że
profesor Zaprzaniec nigdy mi nie wybaczy uwiedzenia jego jedynej córki.
Argumentu, że to ja zostałem uwiedziony, nie przyjmował jako znaczący.
Po prawdzie słusznie.
Ale miłość rozchodzi się jak gaz fentanylowy, przewraca ludzi, a
kiedy wstają, nie są już tymi samymi ludźmi. Na balu sylwestrowym, który
skupił dwustu naukowców wrocławskich, tylko raz zatańczyłem z Dorotą. I
stało się. Próżno by dociekać, kto pierwszy wypuścił ów gaz podstępny,
koszący, ja, czy ona. Ale to ona była młodsza o trzydzieści lat, a
sześćdziesięcioletni panowie porażeni fentanylem kobiecego magnetyzmu
dzielą się na dwie grupy: taktownie przykurczonych i desperacko
nacierających.
Ja się przykurczyłem.
Dorota wprost przeciwnie.
Byłem żonaty dwadzieścia pięć lat i przez cały ten czas pilnowałem
zasady, by nigdy nie zatańczyć z nikim, jak tylko z własną żoną. A
ponieważ i ona trzymała się tej zasady, w żaden fentanylowy opar nikt z
nas nie wpadł.
Bo taniec nie jest tylko tańcem. Zawsze to wiedziałem. Taniec
partnerski nie został stworzony przez instynkty ludzkie dla gimnastyki,
lecz dla gry uwodzenia. Gdy tańczysz z kobietą, to tak jakbyś trzepał
poduszki w swojej sypialni. Poza zaklęciem dotyku i temperatury spada
zaklęcie deszczu chemicznego.
Jako naukowiec nie ignoruję takich zależności, choć wielu im zaprzecza.
Taniec. To zawsze ma cel.
Nie ma tańca pozbawionego niebezpieczeństwa, bo nie ma kukieł sprężynowych na parkiecie.
Parkiet to moczary, gdzie smugi mgielne zastępują kłęby fentanylowej pułapki.
Szczęśliwe było moje małżeństwo aż do Sylwestra przed trzema laty.
Krótko to opowiem. Ja wypiłem zbyt wiele, Dorota jeszcze więcej.
Lecz – to dopiero nieszczęście – najwięcej wypił rektor.
To on domagał się, bym zatańczył z jego córką, nim utracę szansę na
taki zaszczyt – walijski politolog, narzeczony Doroty, był już w
samolocie.
Nie ulegałem twardo, dopóki Zaprzaniec, ów dystyngowany profesor,
nie chwycił za mnie za poły marynarki, sycząc: ,,Nie kompromituj się,
Balzaku, ona nie jest taka brzydka, lud patrzy, kardynałowie stoją w
balkonach’’.
No właśnie. Nie wiem, skąd się wzięła wizja z Balzakiem i
kardynałami, ale lud akademicki w istocie patrzył; nieciekawy incydent
wisiał w powietrzu.
Z kolei nie patrzyła moja żona. Bo spała.
Więc zatańczyłem stłamszony terrorem.
Gaz uwolnił się.
Rektor nie przepadał za mną aż tak bardzo chyba i dlatego, że
kierował na mnie dodatkowe porcje złości. Tej odciąganej od siebie
samego. Przecież sam nas pchnął ku sobie…
O tym właśnie myślałem, siedząc przy biurku. I o tej bojówce.
Haken-Bagnety…
Zaraz jednak uciekłem od posępnych myśli w wojenne. Te mnie nie
przygnębiały, czułem raczej złość ambicjonalną. I powiem to tak jako
profesor archeologii, jak i jako profesor socjologii: to złości
ambicjonalnej zawdzięczamy takie przełomowe wynalazki jak machiny
oblężnicze, czołgi czy wybuchowe okręty-tarany. Ambicjonalna złość jest
twórcza.
Rzecz jasna, otwierając butelkę porto i uruchamiając komputer, nie
przymierzałem się do zaprojektowania machiny wojennej do zwalczania
rektora Zaprzańca i jego Haken-Bagnetów. Jestem spokojnym człowiekiem,
zresztą, jak to raz czy dwa uszczypliwie zaznaczyła moja narzeczona, mam
swoje lata. Testosteron, który pcha do rzucania oszczepem czy innych
takich serdecznych gestów wobec oponentów, już ze mnie uchodzi.
Jestem miłośnikiem spokoju.
Poza tym - wojna z teściem przy użyciu broni ciężkiej? Chyba jednak
czułem, że jestem mu coś winien. Jakieś, hm, lekkie nadużycie. Niby
świętował na przyjęciu zaręczynowym, po tym, jak już doszedł do siebie
po udarze, ale widać było, że w jego wnętrzu wciąż płoną jakieś butelki z
benzyną.
By nie rzec: ognie tartarowe.
I jeszcze wydałem dwie książki o kosmicznym pochodzeniu Słowian,
zaś na stronie internetowej uniwersytetu zamieściłem stanowczy w tonie
artykuł o drugiej ojczyźnie nazistowskich Niemców w podziemnych krainach
Tybetu. Z Hitlerem na czele, który z Berlina uszedł, podłożywszy
sobowtóra odurzonego opium.
Kiepsko to zniósł mój przyszły teść.
Więc nie miałem w planach ataku bombowego na gmachy uniwersyteckie
czy laboratorium profesora Szlabańskiego (mimo że męczył w nich
chełbie).
Nic z tych rzeczy.
Ale wojna umysłowa? Naukowa? Jak najbardziej.
Bo tu już nawet nie chodziło o tych dwóch i ich najbliższą, ślepą świtę.
Taki tam oddany zbiór kości neandertalskich.
Tu chodziło o coś jeszcze innego… Długi wstęp na mojej stronie
internetowej ujawniał, że w planie mam utarcie nosa całej tej
ufortyfikowanej w koźlęcym uporze - i w bunkrze kętrzyńskim hipokryzji -
nauce akademickiej jako takiej. Mniejsza już o konkretne twarze.
Pół roku temu rozesłałem wszystkim kolegom Zakazaną archeologię
Michaela Cremo. I cóż? Profesor Dum-Dumski miał zapaść i odszedł na
emeryturę. Profesor Toruństein sklął mnie na auli przy okazji odczytu
dla gości z Wenezueli. I tak dalej: Czupiro się obraził, Kabura
przeraził, Szlabański wykpił…
Mój teść rektor zrobił mi wykład o upadku obyczajów i znaczeniu
uczelni jako ostatnich bastionów kultury i wiedzy przy fali oblegających
orków ignorancji.
Żaden z nich nie przeczytał książki. Ani jeden z moich kolegów.
Taka była polska myśl akademicka. Nie zapoznać się z kotrhipotezą, a mimo to zwalczać ją. Oto prawda o bastionie.
Napełniłem kieliszek i podniosłem do ust.
Porto… Oto tajemnica moich mocy.
Jeśli coś hamowało odpływ mojego testosteronu, to właśnie to wino. Może nawet zawracało jakieś mniejsze jego zastępy.
Co ma swoje znaczenie, bo moja narzeczona jest młodsza o trzydzieści lat.
Małe zastępy wystarczają, aby pamiętać o czułym klapsie w tyłek
przy mijaniu się z ukochaną. W innych okolicznościach tym bardziej.
Na szczęście sprawę tańców mamy od początku ustaloną. O znaczeniu
chemii w życiu przekonaliśmy się oboje w tym samym czasie. W tym samym
objęciu.
Ekran rozświetlił się i machinalnie zacząłem przeglądać stronę
uczelni. Szlabański już się chełpił swoim ,,odkryciem połabskim’’.
Czytałem szumne zapowiedzi światowych odczytów ze zmarszczonymi brwiami.
W końcu jednak porto zrobiło swoje. I naprawdę wystarczył trzeci kieliszek.
- Jak zaatakować? – wymruczałem odprężony.
I nagle roześmiałem się nad samym sobą. Zaatakować? Ja, starszy
piechur życia, profesor archeologii Czesław Szturmbdorf, profesor
socjologii tenże Szturmbdorf, z narzeczoną piękną, uroczą, taką, hm,
trochę już pielęgniaryjnie uroczą, z tymi mymi zapadłymi kolanami, które
zmiękły jak jabłka, a przy tym skruszały jak węgle grillowe, z tymi
łokciami tenisisty, choć nigdy nie grałem w tenisa ni badminton… - ja
miałbym się wyprawiać na wojnę?
Choćby jedynie intelektualną?
Po tym, gdy porto wypieściło moje serce? I w ogóle byłem łagodny z natury.
…jak to z natury sześćdziesięcioletniej.
Tak naprawdę nie miałem żadnych powodów do tej wojny, oprócz gniewu ambicjonalnego.
I to niezbyt dużego. Opadłszy w niespodziewanie miły nastrój,
uwolniony od złości, rozparłem się w krześle i nawet uśmiechałem do
durnia na ekranie, któremu się niewolniczy gen u Słowian uroił.
Stan tej szczęśliwości trwał trzy minuty.
Po tym bezcennym czasie, czasie, do którego wracam dzisiaj myślą
tak samo, jak pochwycony przez zoologa koczkodan wraca swą myślą do
głuszy dzikiej, wolnej – usłyszałem głos za sobą:
- Misio popija wino beze mnie?
Chrząknąłem, wciąż wpatrzony w ekran monitora.
- To nie na celebrowanie lampka, lecz na odreagowanie.
- Znalazłam twoją skrytkę na rosyjską chałwę turecką.
- Bo rosyjska jest najlepsza – odparłem z głupia frant. – To znaczy
lepsza jest turecka chałwa rosyjska niż turecka chałwa turecka… - Znów
chrząknąłem.
Szkoda było tej kryjówki. Jedna z lepszych. Służyła mi pół roku.
Jak można w deszczowy wieczór zlokalizować skrytkę w donicy z palmą, zdobiącą taras?
Geny profesora Zaprzańca. Niebezpieczna sprawa. Może to tym genom powinien przyjrzeć się Szlabański.
- Znalazłam ją przedwczoraj – wyjaśniła Dorota. – Chciałam tam
schować bransoletki przed tobą. Żebyś nie był zły, że znowu kupiłam…
Kto by tam był zły na ukochaną, że posiada 8 000 bransoletek.
Dobry tysiąc kradzionych.
Ale każdy ma jakiś chwiejny punkt. Mówię to jako socjolog.
Gorzej, że cały dom wygląda jak sypialnia radży uszykowana na
oszołomienie stu dziewic. Bransoletki błyskają z żyrandoli, karniszy,
regałów, gablot, kredensów, sekretarzyków, okapów kuchennych…
Znajdowałem już je w butach w pośpiechu wzuwanych, w bieliźnie – w
pośpiechu naciąganej – w szufladach p r y w a t n y c h gabinetowych - a
tak bezbronnych, w garażu, w aucie, na zatrzasku antykradzieżowym
roweru, na kranach… Posiadamy cztery stojaki na pranie, bo na dwóch
stale a ostentacyjnie wiszą i bezczelnie mienia się ku mnie bransoletki.
Tak, w tym widzę drobny zgrzyt.
Ale miłość pozwala tolerować odrobinę piasku w zębach. Byłem szczęśliwy z Dorotą, a teraz doszczęśliwiony trzema kieliszkami wina.
- Nie ma sprawy. – Obróciłem się do niej z półuśmiechem. – Lubię
bransoletki. Szczególnie na nodze, przy kostce… To mnie tak bardzo…
Bardzo…
Naprawdę bardzo. I nie przypadkiem podkreśliłem, że przy kostce.
Bo nie jest to oczywiste u kobiety, która potrafi założyć pięćdziesiąt bransoletek jednocześnie.
Na każdą z nóg.
Karesy z kimś, kto – zwłaszcza w ciemności zdobionej chrzęstem
metalu, prawie bitewnym brzękiem – kto zdaje się spieszonym bizantyjskim
katafraktem, wymagają nastawienia. Jakiegoś rachunku – co zawdzięczam
narzeczonej i czy warto jest dzielić łóżko z katafraktem, czy otrzymuję w
zamian wystarczająco wiele?...
Warto było. Rachunek nigdy nie zabierał mi wiele czasu.
Co nie znaczy, że katafrakt chrzęszczący metalami w łóżku nie jest trochę większą porcją piasku w zębach.
- Nalej mi winka – poprosiła Dorota, siadając za mną na małej
skórzanej minikanapie, ot, takiej, co ją dla kapibary zaprojektowano
raczej niż dla człowieka.
Moja narzeczona często na niej siadała, w pozycji nieco kurczliwej,
podciągając nogi, i podciągając w sumie wszystko, a mnie było z tym
uroczo. Dobrze mieć ukochaną kapibarę za plecami.
Ba, sześćdziesięcioletnie plecy cieszą się tym szczególnie mocno.
- Poprawiłam kilka sprawdzianów – powiedziała, odbierając kieliszek
długimi palcami, którym nadal przypatrywałem się z urzeczeniem. –
Chcesz zobaczyć dzieło Lepczyka?
- Oczywiście – ożywiłem się.
Lepczyk był fenomenem ortograficznym w liceum imienia Króla Czaki. Rzadko rodzą się takie talenty.
Mówię to jako, naturalnie, socjolog.
Podała mi kartkę.
Wpad wszy w odżwia roshylone jak by łakno co a morze nenconco
coby je kobietom czyniło a nie narzędzię wejśća lóp, odejśća kszyknoł
mamusió mamusió mamóniu!…
- Myślicie o jakiejś olimpiadzie? – spytałem z powagą, oddając
dzieło Lepczyka. – Szedłby jak czołg, Wyważając te wszystkie ,,odżwia’’
po drodze do zwycięstwa.
Przez chwilę chichotaliśmy nad porto, i nad Lepczykiem, co nie było aż tak bardzo akademickie.
A może było.
Aż wreszcie padło to nieszczęsne pytanie.
- Co robisz? – Zerknęła na ekran.
Wypełniał go wielki koczkodan, który wciąż sprytnie wymykał się zoologom.
Co pozwalało mu degradować Słowian Połabskich.
- Miałem zamiar wymyślić coś… Hm…
- Przeciw tacie?
- No nie. – Opróżniłem kieliszek haustem. Haust jest dla człowieka
manewrem równie istotnym, co pociągnięcie z papierosa dla palacza. Daje
dwie-trzy sekundy dla pokrycia zmieszania i przygotowania odpowiedzi. –
No nie. Raczej… przeciw bunkrowi.
- Przeciw bunkrowi?
- Przeciw bunkrowi akademii polskiej. Przeciw betonowi, jeśli wolisz.
- No i?
- Nic nie wymyśliłem. Nie zacząłem nawet. Właściwie – uśmiechnąłem
się łagodnie – nie zacznę. Porzuciłem zamysł o wojnie. Po cóż? Niech
wojują trzydziestolatki. Albo jeszcze młodsi, z rebelianckim nerwem
reformatora. Tacy jak Lepczyk. Ja mam łokcie tenisisty, kolana skoczka
narciarskiego, ścięgna piłkarza i serce kaskadera. I mózg Rocky’ego
Balboi, obawiam się… Tej materii trzeba już tylko hamaka rozwieszonego
miedzy brzozami, a nie wyzwań. - Patrzyła na mnie z namysłem.
Zmarszczyła brwi, więc i rektor na mnie patrzył. Mimo to kontynuowałem: -
Na książkach fałszujących dzieje człowieka zarobiłem sporo. Na
książkach heretyckich jeszcze więcej. Wystarczy. Co powiesz na otwarcie
antykwariatu?
Nadal patrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
- Wina? – Położyłem dłoń na butelce.
- Miśku.
- No?
- Antykwariat brzmi dobrze. Coś ci tylko powiem mimochodem.
- Na pewno mimochodem?
- Tak. Słuchaj, co właśnie przeczytałam na pewnej stronie. Otóż
,,prawdziwy ubytek testosteronu, śmiem powiedzieć, zaczyna się nie tyle w
wyniku biologicznego progu, który określa wiek czterdziestu czy
pięćdziesięciu lat, lecz w wyniku m e n t a l n e g o wywieszenia flagi.
Ponieważ jesteśmy bombardowani informacjami o negatywnych stronach
wieku słusznego i starczego, w rzeczy samej popadamy w zgrozę wynikającą
z r o z g l ą d a n i a s i ę za tymi negatywnymi skutkami, rzekłbym,
przyciągania ich. Przedwcześnie i zbyt zmasowanie. Narzędzie steru tkwi
bowiem nie tylko w tkance, lecz i w umyśle. Kapitańską czapkę nosi
podświadomość. Testosteron zaczyna uchodzić z mężczyzny strugą i
ostatecznie dopiero w momencie, kiedy…’’ – zawiesiła głos.
- No? – Ponagliłem zaintrygowany.
- ,,…kiedy mężczyzna – podkreślmy, sam, w autonomicznie podpisanym akcie kapitulacji, wywiesza białą flagę i rezygnuje.’’
Milczeliśmy chwilę. Ja w zadumie, Dorota w oczekiwaniu chyba, bo nie odrywała ode mnie oczu.
- Zaraz – otrząsnąłem się. – Rezygnuje z czego?
- Z ,,działań ofensywnych’’. Z uderzeń. Z kontrofensywy. Z napaści
prewencyjnej, i z czysto drapieżnej. Z konfrontacji. Z walki. W
rezultacie: z męskości. – Z nikłym uśmiechem podniosła kieliszek do ust.
– Rozumiesz, o czym mówię, misiu?
Patrzyłem na nią oszołomiony.
Rozumiałem.
Co więcej, z marszu, natychmiast, jakby moją intelektualną linię
Maginota obeszły dynamizmem pułki logicznej argumentacji –
zaakceptowałem to.
- Kto to napisał? – zainteresowałem się.
- Ty.
Zamurowało mnie. Pomogło pół czwartego kieliszka. Co zrobić. Zbyt
wiele napięć w ostatnim czasie. Kolana skoczka uginają się szybciej.
- Ja? Gdzie??
- Na twojej stronie. Dziesięć lat temu.
Zamrugałem oczami.
- Wchodzisz na moją stronę? – Nie mogłem się nie rozczulić.
- No miśku… - Pogłaskała mnie po czole. – Oczywiście. Regularnie.
Uczę się życia. Wracając do kwestii… - Teraz to ona chrząknęła znacząco.
Pokiwałem głową.
- Rozumiem. Wszystko jasne. Jeśli ustąpię z pola, zrezygnuję z
konfrontacji, podpiszę na siebie wyrok detestosteronizacji. Bo przecież
organizm otrzymuje z mózgu raport o wymarszu wojennym i uruchamia taśmę z
produkcją dział. Z testosteronem. Sam to napisałem . – Nie pamiętałem
już tego, po prawdzie. – A przecież mam trzydziestoletnią żonę. Z
długimi palcami i dużymi stopami. Esencja kobiecości.
- Jesteś cierpki?
- Nie w ostatnich dwóch zdaniach.
- Misiu, nie musisz nic dla mnie robić. Sama rozwieszę ci hamak, jak pojedziemy do Międzywodzia.
- Hm.
- I tylko jeszcze to ci powiem…
- Kolejny ,,mimochód’’? – To też było cierpkie.
- …że kobiety kochają swoich mężczyzn-wojowników i wiek ich jest tu
bez znaczenia. Zresztą starszy wojownik, z białymi kędziorkami typu
rzymskiego…
- Nie mam kędziorków typu rzymskiego – przerwałem z konfuzją. – Raczej niedostatki typu słowiańskiego.
- … z surową, pomarszczoną bataliami twarzą…
- To mam – przyznałem bez szczególnej satysfakcji.
- ...dumny, niewzruszony, nie oglądający się na liczbę swoich wojsk, na kondycję łokci, kolan…
- Hm…
- Po prostu mężczyzna-wojownik. Co prawda mężczyzna-antykwariusz jest również uroczy, ale…
- Ale testosteron jakby mniejszy? I podziw, czyż nie?
- No cóż… Ty jesteś wojownikiem, Czesiu. Walczysz o prawdę. Wojownik nie musi ciąć mieczem.
Patrzyłem na nią z zadumą.
- Ja nie wywieram na ciebie presji – zapewniła. – Będę cię kochać
nawet, jeśli z braku konfrontacji skurczysz się, stężejesz i zasuszysz
gdzieś w kącie, przygnieciony którąś z większych książek. ALE GDYBYŚ już
zdecydował się zmierzyć z tymi oszustami, manipulatorami, hipokrytami…
- Nie mówimy o tacie, prawda? – omal nie wtrąciłem. Po kilku kieliszkach porto kontrola jakby opada.
- …to w każdym razie poziom twojego testosteronu jedynie wzrośnie.
Co nie jest takie złe. – Zamrugała oczami ni to kokieteryjnie, ni
zwodniczo. – Wykorzystamy te powiększone zasoby, misiu…
- Czy do moich obecnych zasobów masz jakieś zastrzeżenia? – wydusiłem z siebie trochę zaniepokojony.
Nie wiem czemu, ale w wyobraźni ujrzałem przewodniczącego
Haken-Bagnetów proszącego moją narzeczoną do tańca na balu akademickim…
Gdy ja w tym samym czasie spoczywałem nieruchomy, stężały, na kanapce.
Jak wypchana kapibara.
- Do obecnych nie. Jesteś zwierzem. A ja twoją ofiarą. Wymykam się,
wymykam, uciekam, proszę o litość… a zwierz goni… toczy się jak kula
kamienna za Indianą Jonesem…
Teraz to ja zmarszczyłem brwi. Czy Dorota piła jeszcze z innej butelki, zanim przyszła do mnie?...
- Masz testosteron Aecjusza Flawiusza – stwierdziła z uznaniem.
Rumieńce na jej policzkach plasowały się na mojej liście
komplementowania (i kontemplowania) zaraz za długimi palcami i dużymi
stopami.
- Aecjusza Flawiusza? – powtórzyłem zaskoczony.
- Tak. To był taki Wojownik do Końca. Wódz rzymski. Nawet nazywali go Ostatnim Rzymianinem.
- To prawda… Ale skąd to zainteresowanie Rzymianami? I takimi… starszymi wojownikami? – Poczułem ukłucie niepokoju.
Do cholery, to już? Przyszło nieuchronne? Przepaść wiekowa obnażyła uzębione dno?
I tak to pójdzie? Rok, dwa usilnego odmładzania mnie ze strony
trzydziestoletniej żony, moje przy tym wypinanie torsu wbrew skurczom
serca i łydek, a potem… Potem…
Byłby to zasłużony los. Ja sam odszedłem od żony. Dziś szczęśliwie
żyła ze stewardem ze statku wiślanego, młodszego od niej o czterdzieści
lat… Ale skoro los jest sędzią, surowym, takim z białymi kędziorami
typu rzymskiego, to przecież nie uzna tego za okoliczność łagodzącą.
Rektor zatriumfuje, Szlabański obśmieje na swojej stronie, Staszek powie półtora tysiąca razy ,,A nie mówiłem?’’…
I chyba przerażenie wykwitło na mej twarzy, bo Dorota wybuchła śmiechem.
- Głuptasie! Czy ty myślisz, że ja bym cię zostawiła z powodu
popadania w sędziwość? Możesz być tym antykwariuszem, chodzić o lasce,
albo i nie chodzić wcale – jesteś mój, wybrałam cię i nie oddam nikomu.
Pocałowałem ją z wdzięcznością.
- Więc wszystko gra?
- Tak.
- I mój testosteron…
- Miażdży mnie. Wpłaszcza w ścianę. W kuchni czekają kanapki z selerem i szpinakiem.
- Dziękuję, kiciu… Co? Ale czemu z selerem i szpinakiem? – nabrałem podejrzliwości.
- Czesiu. Zdrowie to priorytet, nieważne, czy masz dziesięć czy sto lat. Kanapki? Dla smaku i zdrowia.
I testosteronu – dodałem ponuro w myślach.
- I herbatę ci zaparzyłam.
- Dzię…
- Z żeń-szenia. – Patrzyła na mnie niewinnie.
Przełknąłem ślinę.
- No tak… - wymruczałem. – I co z tym Aecjuszem Flawiuszem?
- Niezwykły wódz. Tłukł wszystkich wrogów Rzymu. Bił się do końca
życia, więc musiał mieć testosteron w wysokiej dawce do końca życia. Czy
też: musiał mieć wysoki testosteron do końca, bo do końca bił wrogów.
Takie koło zależności, rozumiesz. Wyobraź sobie, że był w twoim wieku,
kiedy pobił Attylę.
Patrzyłem na nią czując coś jakby hordę Hunów pacyfikującą dotychczasowy porządek pośród klepek.
Tak bywa za każdym razem, gdy odkrywa się nową twarz kogoś, z kim dzieli się dom i serce.
Jednak w miłość Doroty oczywiście nie wątpiłem ani trochę. Jak
mówiłem, miała trochę pielęgniarski duch, poza tym górowała nade mną
ciętym żartem i w ogóle poczuciem humoru. Ale najwyraźniej potrzebowałem
jej z tym wszystkim, co wnosiła.
- I jak umarł Flawiusz? – zapytałem spokojniej. – Muszę przyznać, że różnie o tym mówią. Podobno sam cesarz Walentynian…
- Zabili go.
- Hunowie?
- Nie. Jego legioniści.
Uniosłem brwi. Może jednak warto w którymś momencie życia
zaakceptować rosnące szczeliny w cysternie z testosteronem i przestać je
zatykać za wszelką dramatyczną cenę.
Ale przemilczałem to. Postać Aecjusza Flawiusza była mi z grubsza
znana, więc choć nie miałem większych wątpliwości co do pobudek Doroty,
to porównanie i tak mnie połechtało.
Kto wie, być może pragnienie sławy wojownika (zwłaszcza takiego Do
Końca) dotyka nas wszystkich. Nawet antykwariuszy, odmierzających
krótkie trasy miedzy czytelnią, a hamakiem.
Odstawiłem butelkę porto do stojaka będącego repliką działa z francuskiego galeonu La Couronne.
- Zatem – zacząłem ostrożnie. – Nie naciskając mnie, ot, wyrażając mimochody, sugerujesz, że mógłbym uderzyć w bunkier przeciwnika. Gdybym chciał – dodałem z obojętną miną.
Głos Doroty też był obojętny. A przynajmniej – miał za taki uchodzić.
- Oczywiście, miśku. Zrobisz, co zechcesz. Jestem z tobą.
Wróciłem zamyślonym spojrzeniem do monitora.
- No cóż… - rzekłem z wahaniem. – Jeśli miałoby mi to pomóc z testosteronem…
- Aecjuszu Flawiuszu! – poderwała się moja żona.- Będę ci legionem!
Tak, myślę, że już wcześniej coś wypiła. Jej gabinet też posiadał wspierające wyposażenie.
Podpita, rozweselona, ożywiona kobieta z rumieńcami to widok niezmiennie uroczy.
- Nie chciałbym, oczywiście, uderzyć w tatę…
- Tatę biorę na siebie. Zresztą znam go i zapewniam cię, że tylko tym mu zaimponujesz.
- Wymierzeniem drugiego policzka?
- Nie. Okazaniem charakteru. Naukowiec musi być jak… Jak… - szukała słowa.
- Jak Aecjusz Flawiusz.
- No właśnie. Jak Aecjusz Flawiusz w wojnie z Gotami i Hunami.
- Dobra – zatarłem ręce. – Masz zbyt piękne ciało, bym oddał
poddał ostatnie rzymskie forty mej witalności tak pochopnie. Germańskie
hordy będą musiały się jeszcze bardziej postarać. Tylko – westchnąłem –
jest mały ambaras. O czym tu napisać, co wygłosić. Bo z desantem Słowian
z plejadańskich kanonierek…
- Daj już spokój z tymi Plejadami – pokręciła głową. – Napisałeś o tym dwie książki. Wystarczy.
- Hm. Zależy jak na to spojrzeć – odparłem z humorem. – Na Lech strzelał z blastera zarobiliśmy 20 000, na Powtarzam: Lech strzelał z blastera! 22 000. Ale, oczywiście, masz słuszność. Trzeba zaskoczyć siły wroga, który myśli, że mnie zastraszył.
- Nie mówimy o tacie – przypomniała delikatnie.
- Nie. Tata jest gdzieś tam obok, stoi na balkonie z kardynałami. –
A jednak i mnie zdarzało się rzucić lekką kpiną. – Zaatakuję
Szlabańskiego. I Duma-Dumskiego, co na kulę dum-dum zasługuje. I
Toruństeina. Tylko czym, czym, czym…?
Nachyliła się do mnie i oboje patrzyliśmy na ekran. Postukałem w
klawiaturę i odszukałem stronę wroga numer jeden. Licznik flag
wskazywał, że do prowadzonej w trzech językach strony Szlabańskiego
zaglądali goście z wszystkich kontynentów.
- No patrz – wymruczałem. – Ostatnie wejście z Mongolii.
- Ty też masz stronę. Tylko licznika flag nie masz.
- Licznik flag nie jest czymś, czego szczególnie potrzebuję.
- No prawda… Cześmirku…
- PROSZĘ?
- Przepraszam: Czesiu. Musisz, jeśli mam coś poradzić, uderzyć
czymś… bardzo śmiałym. Czymś jakby z legend wziętych. I mocno poprzeć.
ONI się zaprą, ale masy społeczne znów otworzą umysłu. Są głodne prawdy o
świecie. I nie chcą już fałszu, do reszty nudnego zresztą.
- Z legend, mówisz.
Patrzyliśmy na ekran.
- Może… o Bazyliszku? – spytała Dorota.
- O czym? – spytałem machinalnie. Gość z Mongolii, profesor Baatar
Umbaatar zostawił krótki wpis od siebie pod artykułem Szlabańskiego o
legendach Mongolii jako ,,szkodliwych tak dla archeologii europejskiej,
jak dla kolei mongolskiej’’. Wpis brzmiał:
Sain baina uu. Bayarlalaa . Sain baina uu.
- Masz słownik? – spytała Dorota.
- Gdzieś tam mam… Spróbujmy translatora on-line…
Próby przetłumaczenia zawiodły.
- No cóż, to jednak język stepowy – mrugnąłem okiem. – Nie dowiemy
się więc, czy profesor Umbaatar zaprasza Szlabańskiego na barani placek,
czy też wyraża krytykę.
- Słyszałeś? A bazyliszek?
- Jaki bazyliszek? – nie zrozumiałem.
- Warszawski. Ten, co uwięził w lochu górnika z Kędzierzyna-Koźla.
- Chyba mieszasz dwie różne legendy – zauważyłem. – Nie, Bazyliszek
mnie nie interesuje. To pewne samobójstwo. Nic nie stoi za tą legendą.
To, jak przypuszczam, jakaś szwedzka propaganda o pogańskich
zwierzętach w Rzeczpospolitej. Taki pretekst do inwazji. Dobry jak każdy
inny.
Skopiowałem wpis Umbaatara i wkleiłem po prostu w Google.
- No i mam. ,,Witam. Dziękuję. Witam.’’ – Spojrzałem na żonę z
rozbawieniem. – Powinien grozić raczej kawalerią łuczników za takie
szyderstwa z dóbr narodowych swojej ojczyzny.
- A Kuba Skoczek?
- Anglicy nie pozwolą mi zajrzeć w archiwa. Będą podejrzewać, że
chcę cichcem podebrać papiery o Sikorskim. Staszka tak załatwili.
- Ale Staszek chciał podebrać.
- Teraz każdy polski badacz jest trefny. Tak to jest z Anglikami. Myślą, że mamy obsesję na punkcie Sikorskiego.
- Bo mamy.
- Mamy prawo mieć.
- A Dracula?
- Odpada. Nawet twój ojciec przyznaje, że Dracula istniał.
- …i gryzł.
- Oczywiście. Czytałem rozprawę taty.
- Nie wiedziałam… A Karlsson z Dachu?
- Kto??
- Karlsson z Dachu. Legendarny szwedzki chłopczyk, z wiatraczkiem
wyrosłym z pleców. Mieszka na dachach sztokholmskich kamienic. Dzieci go
widują, ale nauka nie potwierdza.
Przyjrzałem się jej z namysłem.
- Wiesz, ja też czytałem książki Astrid Lindgren…
- No i?
- Chyba naprawdę chcesz, żebym skończył jak Aecjusz Flawiusz.
Porąbany gdzieś na placu mieczami, ze strachu przed obłędem. Chcesz mnie
aby szczerze wspierać, czy przeciwnie?
- Uważasz, że Tove Jansson też sobie wymyśliła Muminki?
- No skąd. To dokumentacja sprytnie przemycona w literaturze
dziecięcej. Podobno to Muminki w rzeczywistości sprały wojska sowieckie,
które napadły na Finów. Tak zwane Białe Duchy.
Przez chwilę śmialiśmy się głośno, po czym, ocierając łzy, Dorota powiedziała:
- Chyba ci nie pomogę. Ale na pewno sam na coś wpadniesz.
- Już wpadłem – wycedziłem z triumfem.
- No i? Mów mi w tej chwili!
- Kto jest głównym wrogiem?
- Polskie warstwy naukowe. Umysły już nie ścisłe, lecz ściśnięte.
- No tak, ale takim najgłówniejszym. Wiesz, ambicja pokonania
osobistego wroga mocniej stymuluje wydzielanie testosteronu, niż idea
walki z nauką beztwarzową. Potrzebuję wroga z twarzą. Najlepiej z twarzą
koczkodana.
- Szlabański! – zawołała ucieszona. – Zasłużył na baty po tej bzdurze, którą ogłosił. Co masz na niego?
- Haka przez duże h. Widzisz, co on tu wypisuje? Obśmiewa mongolskie legendy. I ja udowodnię, że – jak zwykle – legenda wyrosła na prawdzie.
- Cudownie! Czekaj, zaraz mi poczytasz, tylko przyniosę kanapki i herbatę.
- Wiedziałaś, że Mongołowie mają swojego yeti? Nazywa się almas i
żyje w górach Ałtaju. Ale yeti jest, że tak się wyrażę, nadużyty,
wyeksploatowany. Ludzie krzywią się na samo to słowo. Yeti był sensacją w
Kinie Oko w latach 80-tych, teraz jest mniej zajmujący niż naklejka z
Hulkiem. Potrzebujemy czegoś naprawdę zaskakującego, nieznanego… - Z
przyjemnością odczułem palce narzeczonej masujące moją szyję. Siedziała
na ,,kapibarowej’’ kanapce i zaglądała mi przez ramię. – O, mam coś.
Posłuchaj: ,,Upojeni kozim kumysem pasterze donoszą o stworzeniu
przypominającym hybrydę jeża i… najeżki. Nazywają je zamba zaraa. Owa
zamba występuje jakoby w górach Segs Tsagaan (widocznie i stężenie
kumysu tam występuje)… Ależ złośliwiec z mojego kolegi… Ogonem
potrafi ten potworny wytwór wyobraźni rozłupać skały (przydałby się
poszukiwaczom złota) oraz – uwaga – ma zdolność nadęcia się najeżkowo do
rozmiaru… jurty’’. Co powiesz?
- Powiem, że jednak postawiłabym na tego Karlssona.
- Daj już spokój z tym Karlssonem. Niech go sobie Szwedzi sami
udowadniają. Lepiej by oddali zbroję Zygmunta Augusta. I róg ostatniego
tura polskiego. I płytki.
- Płytki? Zbroi?
- Łazienkowe, podłogowe i wszelkie. Ponoć połowa sztokholmskich
łazienek do dziś stoi płytkami polskiej szlachty. Tak nakradli podczas
Potopu. Precz z Karlssonem! Zamba zaraa brzmi mi akuratnie, ale rzućmy
jeszcze okiem na… Hm, to by było… To by było właśnie…
- Czytaj! – Zaciekawiona aż odstawiła kubek z herbatą.
- ,,Największe stężenie gazu kumysowego prawdopodobnie
znajdziecie Państwo na południu Mongolii, blisko granicy z Chinami. To
właśnie w piaskach pustyni Gobi ,,widywano’’ najbardziej dziwnego
potwora z wszystkich, które wymyślił umiłowany w fobiach człowiek
wiejski. Mowa o olgoi-khorkhoi, co źródła europejskie tłumaczą (ciekawe,
czy źródła te opuszczają mury klinik psychiatrycznych) jako robak
śmierci lub robak jelitowy. Albowiem olgoi-khorkhoi (лгой-хорхой)
przypomina właśnie… jelito grube. Nie idzie to zatem w parze z urodą,
jeśli zważyć czerwony kolor i długość ciała stworzenia – do półtora
metra...’’ Co powiesz? – przerwałem, obrzucając Dorotę szybkim spojrzeniem.
- To jest to. Zgnieciesz Szlabańskiego – przepowiedziała z blaskiem w oczach.
- ,,Wpłaszczę w ścianę’’. Dalej: ,,Olgoi-hor… kho… - zająknąłem się.
- Ojojojoj! – zawołała ,,pomocnie’’ moja narzeczona.
- Olgoi…
- Ojojojoj! – Wyraźnie wpadła w ubaw.
- …khoi ma zdolność zagrzebania się w piasku, co czyni w ramach
zasadzki na ofiarę. A tych w zasięgu ma sporo – powali kozła, konia i –
oczywiście – człowieka. Owo niezwyczajnie ożywione jelito grube miałoby
paraliżować ofiarę przy pomocy wystrzeliwanego z dystansu jadu lub…
ładunku elektrycznego. Pierwszy raport o tym sposobie chwytania zdobyczy
złożył już w roku 1901 rosyjski podróżnik Oleg Maksim Barbarin. Co
prawda nie tyle w uczelniach Sankt Petersburga – bo tam akurat nie
zdążył. Wstępny raport został złożony w ręce oficera mongolskiej
kawalerii, która na prośbę badacza w istocie dowiozła go do granic Rosji
i złożyła w telegrafie. Nie zostało to odebrane jako szczególnie
wiarygodnie, zwłaszcza po tym, jak mongolscy jeźdźcy zabili strzałami
kilkudziesięciu Rosjan, którzy wyrazili wątpliwości co do formy raportu –
zdaje się, dowódca oddziału Mangudai owinął sobie w niego swoje porcje
baraniny na czas podróży – i samej treści. Sam Barbarin przed wyjazdem
jeszcze raz wrócił na pustynię, pozyskawszy aparat fotograficzny od
chińskiego kupca, lecz już nie wrócił. Nie widziano go nigdy więcej
(robaka jelitowego też więcej nie widziano, ani i wcześniej zresztą)… Hm! – Popatrzyłem na Dorotę ze skupieniem.
Wybuchła śmiechem.
- Masz minę jak zafrasowany Yoda – stwierdziła.
- Ale czy to nie jest fantastyczna bomba do zrzucenia na czaszkę
zawierającą umysł ściśnięty? Ostatnie, czego spodziewa się koczkodan
Szlabański, to olgoi…
- Ojojojoj! – Niczym uczennica, która jest mniej więcej na etapie
zerkania na ilustrację męskiego przyrodzenia w podręczniku do biologii z
klasy siódmej czy ósmej, moja żona polonistka zwinęła się w jakąś
gimnastycznie frapującą formę na kanapie i chichotała w dłonie, roniąc
łzy.
Westchnąłem i pokręciłem głową.
Poczucie humoru mojej żony, zaznaczyłem to już, czasem mnie przerasta. By nie rzec: wpłaszcza w ścianę.
I picie alkoholu niewiele miało z tym wspólnego.
O tym, z czym przyszło mi się zmierzyć, przekonałem się tydzień po
zaręczynach. Było piękne letnie popołudnie i słońce wpadało do domu, w
którym byliśmy szczęśliwie sami.
A gaz fentanylowy wypełniał ten dom jeszcze bardziej niż azot.
Kiedy oglądaliśmy na salonowej kanapie Podróże w czasie na Viasat History, popijając sok z kaktusa, Dorota nagle przeniosła na mnie błyszczące oczy i powiedziała:
- Przynieś koc, misiuniu…
Wiedziałem już, czego się spodziewać po tak błyszczących oczach,
więc koc przyniosłem szybciej, niż ona dopiła duszkiem swój sok.
Może dlatego, że nim to zrobiła, zrzuciła spodnie.
- Narzuć na mnie – poleciła półgłosem. – Narzuć koc, misiuniu...
Narzuciłem. Z całą i niezachwianą mocą twierdzę, że w owym czasie byłem Aecjuszem Flawiuszem.
Góra czterdziestoletnim.
- Zejdź do sztolni – dobiegło spod koca.
Nie od razu zrozumiałem. W ciągu następnych kilku tygodni opanowałem cały erotyczny język mojej narzeczonej.
- Zejdź do sztolni…
Zszedłem do sztolni. Opadłem na kolana – wtedy były w wyraźnie lepszej formie – i wsunąłem głowę pod koc.
Sztolnia dobra rzecz. Dla wszystkich, których dotyka. I z takim
przekonaniem, kiedy zabrałem się do roboty, nasłuchiwałem dźwięków,
których spodziewałem się raczej szybko.
Dorota opętała mnie od początku czarem zmysłowości – spojrzeniem,
ruchem, intymnym westchnieniem kazała kojarzyć mi się z najpiękniejszym
wyobrażeniem kobiety antycznej.
Kiedy więc zszedłem do sztolni, tylko czekałem dźwięków mego nabożeństwa. Antycznych westchnień i…
I tu się trochę zdziwiłem.
Najpierw były te westchnienia, oddech przyspieszony, co naturalnie
przekładało się na moje reakcje chemiczne i biologiczne, zresztą nie
brakowało mi potężnych bodźców w samej wszak sztolni.
Sztolnie to cudowne miejsca…
Lecz kiedy tak pracowałem uczciwie pod kocem jak tolkienowski krasnolud w złożach Morii, westchnienia przeszły w coś dziwnego.
Coś jakby pomruki.
Zupełnie nie antyczne.
Nie przeoczyłem tego, ale byłem już zbyt zaangażowany, by jakoś się głębiej tym zafrapować.
Kiedy jednak pomruki przeszły w coś jakby końskie chrapnięcia-parsknięcia, niepokój wzrósł, a zapał zmalał.
Takich dźwięków, pewien jestem, nawet kobiety Hunów – te własne, nie podkradane – nie wydawały…
I kiedy znowu usłyszałem pomruki – już głośniejsze, dziwnie jakieś grube i groźne, wytknąłem głowę ze sztolni.
I omal nie padłem z wylewem.
Wprost przed sobą ujrzałem niedźwiedzia czarnego jak smoła!...
A raczej tylko jego głowę. Przerażająco wiarygodną część
przebrania. Łeb niedźwiedzi przestał pomrukiwać i przyglądał mi się
zdegustowany oczami mojej narzeczonej.
- Co to jest! – wybełkotałem z podłogi.
- Baribal – zabuczało z głowy. – Czarny niedźwiedź.
- Baribal?...
- Resztę kostiumu mam pod łóżkiem. Mogę założyć za chwilę, ale dopóki jesteś w sztolni… Dlaczego przerwałeś?
Rozumiecie. Nawet kobieta z antyczną zmysłowością, polonistka,
córka rektora, może od czasu do czasu objawiać niekonwencjonalność…
Swoją drogą, czy widział kto kiedy baribala z setką bransoletek na nogach?
Tego wieczora, gdy moja narzeczona zawróciła mnie z drogi odwrotu,
ratując we mnie Ostatniego Rzymianina (a w sobie baribala), kiedy
ogłosiłem wybranie Mongolii, mieliśmy już do końca – do oczywistych
karesów w ramach zwieńczenia – znakomite nastroje.
Choć jeszcze jeden zgrzyt wystąpił.
- Kiedy polecisz do Mongolii? – spytała Dorota.
- Do Mongolii? – Chrząknąłem w zakłopotaniu. – Wcale. To znaczy – nieprędko.
- To jak zamierzasz dowieść istnienia potwora? – zdziwiła się.
- Noo… dokumentacyjnie. Google, biblioteki – rzekłem wykrętnie.
- I głównie własna fantazja. To ma być droga do wysadzenia bunkra?
Przecież podstawa to prace na pustyni Gobi. Pół roku siedziałeś w
Pradze, żeby znaleźć choć jedną grudkę gliny po golemie.
- I znalazłem.
- Nikt tego nie kupił. Misiuńku, jesteś archeologiem, a nie
etnografem, zawsze jeździsz, latasz i kopiesz! Z Chociebuża musiałeś
uciekać w łotewskiej chłodziarce rybnej po tym, jak cię zaczęła ścigać
policja za rozkopanie połowy rynku. Zawaliła się Apotheke.
- Słuchaj… - Podrapałem się za uchem. – Jest mały problem. –
Czekała w milczeniu. – Nie stać mnie nawet na minimum ekspedycyjne. A
nawet na bilet turystyczny dla pojedynczej osoby.
- Co to za manewry, Czesiu? Jesteśmy bogaci, prawda? Pieniądze za książki wpłynęły, prawda?
- Owszem, ale… Zainwestowałem je.
Powoli i dość głośno wciągnęła powietrze. Mówiąc uczciwie, wolałbym już usłyszeć pomruk baribala.
- Zainwestowałeś. W…?
- W… skansen.
Rozszerzyła oczy. Nie zdziwiłem się tym. Mnie też zdarzało się czasem okazać niekonwencjonalność.
- W jaki skansen??
- Pod Gnieznem.
- Co ty masz z tym Gnieznem?!
- Bo to Gniazdo – wyjaśniłem w opanowaniu.
- Wyciągnąłeś wszystko z konta?...
- Niestety. Staszek też. Mamy spółkę. Bo to drogie. Makieta dworca Czecha…
- Dworca Czecha?
- Tak, Czech od razu się pożegnał z Lechem i Rusem. Tamci jeszcze
imprezowali trzy miesiące, nim Rus w końcu poszedł. A Czechowi zbudowali
dworzec…
- Autobusowy? – nie omieszkała zakpić Dorota.
- …konny, z dachem pokrytym złoconymi szyszkami, żeby pożegnanie
było podniosłe. W końcu nigdy więcej nie mieli się już spotkać w
zgodzie. Jeszcze Czech powiedział odchodząc: ,,Uważajcie z tym Zaolziem,
Lechu’’. A Lech zawołał za nim: ,,To wy uważajcie!’’.
- A skąd ty to wiesz wszystko?
- Dotarłem do nieznanych dokumentów rzymskich. Do tej pory uważano, że to kwity z pralni.
- I zbudowaliście ten dworzec.
- Buduje się. I kosmodrom.
- Co za kosmodrom!
- Plejadański…
Opuściła twarz w rozwarte dłonie.
- Boże… Boże…
Chwyciłem ją za kolana.
- Przepraszam, kiciu. Nie powiedziałem… To miała być niespodzianka. Ale szansa, że skansen przyniesie zyski, jest spora.
- Jeśli Plejadanie przylecą. – Nadal kryła twarz w dłoniach. Nie
mogłem nie przyjrzeć się z przyjemnością jej długim, delikatnym, lekko
zsiniałym palcom. Obniżony testosteron nie umniejszał mojego nimi
urzeczenia, czystego podziwu oddanego mężczyzny, estety oddającego
szacunek boskiej sztuce kształtowania żeńskiego pierwiastka.
- Poza tym redaktor Kain dzwonił, żeby mi powiedzieć, że za książkę Jeszcze raz wtórzę, bo to ważne: Lech używał blastera! (gdybym taką napisał)zapłacą mi 10 000 zaliczki i opłacą dwutygodniowy pobyt dla dwojga w Kudowie Zdrój. Z widokiem na morze.
- Z widokiem na morze? W Kudowie?
- Bardzo się starają dla mnie. Tylko ja i Szlabański przynosimy im zyski.
- On też tam wydaje?
- Tak, zawsze po mnie i coś przeciwnego w argumentacji. Pewnie
będzie chciał zdyskredytować moje badania nad olgoi-kho.. hoi… hroi…
kh… - Obejrzałem się błyskawicznie na monitor, ale Dorota była szybsza.
- Ojojojoj!
- Olgoi…
- Ojojojoj!
- Olgoi-khorkhoi – wymówiłem z drewnianym obliczem.
- Ojojojoj! – Głowa zaczęła jej drgać.
- Widzę, że moja Dorotka już się nie gniewa – uśmiechnąłem się kwaśno.
Powoli uwolniła twarz z dłoni i podniosła na mnie oczy, w których
wykryłem iskry uśmiechu. Nie wytrzymała i roześmiała się swobodnie.
- Nigdy się nie gniewam na mojego Flawiusza.
- Uffff…
- No, jednak troszkę… Opróżnienie konta to coś jakby większy kaliber.
- Nie mów tacie. W ogóle nie dzwoń do niego. Mam dość jego
podgryzania, politowania też nie zniosę. Zresztą nie chcę go widzieć,
wyrzucił mnie.
- Na urodziny przyjdzie. Już zapowiedział.
- Serio? – uniosłem brwi. – Oby bez Haken-Bagnetów – dodałem zgryźliwie.
- Miśku. Gniew Mu minie I tobie. I mnie przejdzie zupełnie… ale jest pewna cena.
Westchnąłem ciężko. Rzadko to słyszałem z ust Doroty, ale kiedy już słyszałem, oznaczało troski i znój. Piasek w zębach.
- No? – spytałem z wysiłkiem. Z wysiłkiem przybrałem też zachęcającą minę.
Uśmiechnęła się, po czym cichutko zamruczała.
- Proszę? – nie zrozumiałem.
Albo sam siebie, na dobre dwie sekundy, oszukałem, że nie zrozumiałem.
- Baribal dzisiaj przyjdzie.
- …
- Dawno go nie było.
- Był w zeszłym tygodniu.
- Polubił cię.
- Ach, tak.
Zacząłem zastanawiać się, czy terapia u słynnego w mieście
psychologa Krupnika byłaby dla mnie pożyteczna. Stanisław zawsze
powtarzał, że to tylko słuchacze. ,,Psychologowie to uśmiechnięci
słuchacze, a psychiatrzy to poważni słuchacze, dorzucający jeszcze
psychotropy i placebo-żelki – głosił. – Jeśli chcesz się wygadać, to bez
płacenia grubej kasy ten sam efekt uzyskasz u babci klozetowej na
dworcu PKP. Jeszcze dostaniesz herbaty indyjskiej. I kostkę czekolady. O
ile przyniesiesz czekoladę, oczywiście. I paczkę indyjskiej. Pytaj o
panią Scholastykę.’’
,,To nazwisko?’’ – dociekałem.
,,Imię. Nie drwij, chodzę do niej od sześciu lat.’’
,,Wybacz. To imię brzmi trochę jak nauka o stygmatach czy coś w tym stylu.’’
Usługi Krupnika rzeczywiście były drogie, a ja miałem z pewnością
nie gorszy, a prawdopodobnie lepszy zamiennik: butelkę krupniku na
replice działa francuskiego. Poza tym to był likier – w zasadzie
konkretny reprezentant słodyczy, których wciąż mi było mało.
Szkoda tej skrytki w donicy, ale krupnik też rarytas… Rozmarzyłem się i zamruczałem bezwiednie jak niedźwiedź.
Dorota podniosła się.
- Jeśli masz zamiar dokopać Szlabańskiemu, to bierz się do roboty.
Jestem pewna, że znajdziesz wiele informacji… - Zawiesiła na mnie wzrok.
– Ale to będzie niepoważne. By nie rzec: oszustwo.
- Brzydka sprawa. – Pokiwałem głową.
Uznałem, że moje cokolwiek słabo okazywane wątpliwości i poczucie
winy za opróżnienie konta zaskoczyły moją narzeczoną, bo przez chwilę
przypatrywała mi się w zamyśleniu.
A jednak nie o tym myślała.
- Za tydzień wyprawię ci wspaniałe urodziny – powiedziała.
- Kocham cię. Będziesz pierwszym gościem na lądowisku plejadańskim.
- …niezapomniane – ciągnęła, jakby nie usłyszała moich słów. – Choć wciąż nie wiem, co za prezent ci sprawić.
Z perspektywy czasu słowo ,,niezapomniane’’ uważam za całkiem
przerażające. Jednak w tym wszystkim, do czego doszło, jest sporo mojej
winy. Co tu mówić.
- Zjedz kanapki – wskazała palcem na talerzyk stojący obok komputera.
Sięgnąłem po kanapkę ze szpinakiem i selerem.
- Ale z poziomem…?
- Tak, miśku. Wszystko gra – skinęła głową. Po czym mrugnęła. – Potrzebujesz latarki tam, gdzie się wybierasz?
- A wybieram się gdzie? – chciałem wiedzieć.
- Do sztolni.
Wyszczerzyłem zęby.
- Nie, moja droga. Lubię odkrywać pokłady zmysłami, nie reflektorami.
- Flawiuszu mój. – Jeszcze raz mrugnęła okiem i wyszła z gabinetu.
A ja poczułem – wyraźnie to poczułem – że z moim testosteronem
naprawdę wszystko gra. Nawet do baribala całkiem już przywykłem. Miłość –
niech tam będzie, że wsparta legionem chemicznego wsparcia, pozwala
przezwyciężyć wszystko.
I mój humor zaczął się w przyspieszeniu poprawiać. Nie czułem
wyrzutów sumienia, bo… nie było ku temu powodów. A co więcej, tak
naprawdę wszystko wyglądało dużo lepiej.
Owszem, straciłem katedrę – czort jednak z tym! Na uczelniach
zalanych przeciwlotniczą warstwą betonu niczego i tak bym nie osiągnął.
Do społeczeństwa przebijałem się moimi książkami i wynikami badań
archeologicznych – acz i socjologicznych – na stronie www.
Mogłem liczyć na zaliczki i czytelników. Nasz status finansowy nie był zagrożony.
Poza tym na skansen pod Gnieznem nie wydałem ani złotówki.
Bo też żaden nie miał tam powstać – w każdym razie nie dzięki mnie i Staszkowi.
Potężne pieniądze wydałem z kolei w Szwecji. Bardzo duże. Ale czy można żałować dla miłości?
Tylko to się liczy.
Tak, cholerni rabusie Gustawa Adolfa wywieźli nam obrazy, terakotę, biblioteki i róg ostatniego tura.
Ale miałem powody, by wybaczyć Szwedom. Gdy zapłaciłem krocie,
pustosząc skarbiec (tak ze szwedzka w sumie), dyrekcja Muzeum Vasa
zgodziła się na akt bez precedensu: ślub polskiej pary na słynnym
okręcie Gustawa Adolfa, tym pełnym przepychu galeonie, który na skutek
błędów w projekcie i z przeciążenia zatonął zaraz po zwodowaniu.
Nie przyszło mi to tak trudno. Po pierwsze: sporo Szwedom zapłaciłem.
Po drugie: pojmują, że jeden ślub okrętu nie zdemoluje, a przysporzy reklamy niezwyczajnej.
I trzecie: jako pisarz, profesor, akademik, archeolog i człowiek z
tą specyficzną, wyjątkowo sprawczą energią szczęśliwej miłości,
przekonałem moich rozmówców, że tak szczególny gest sprawi, że
Rzeczpospolita zaakceptuje ostatecznie straty cennej materii poniesione w
czasie Potopu. Że zmilczy z żądaniami, które z wolna zaczęły
rozbrzmiewać.
Tak, z tym ostatnim ich oszukałem. Przyznaję - nabrałem ich.
Ale i mnie stać na szaleństwo z miłości.
Coś jak ten baribal, choć po Dorocie nie spodziewam się zmieszania, tylko czystej radości.
Wciąż pytała o ślub.
I miała dostać go na okręcie króla Szwecji, co Polskę najechał.
Więc myślałem sobie ciepło i spokojnie, uciekając przedwczesnej
euforii: zaskoczona tym ślubem (o którym dowie się już przy okręcie, gdy
goście wyskoczą na pokład) wybaczy mi, że nabrałem ją z tym skansenem.
I kosmodromem.
Zacierając ręce do tych myśli, pochyliłem się nad klawiaturą. Do
ślubu został mi miesiąc, w tym czasie mogę powojować z Szlabańskim i
resztą przeciwników. A potem wystrzelą złote działa Vasy, zaś
jeszcze potem… podróż poślubna na pustynię Gobi. Nie dla rozkopów. Dla
bycia we dwoje w niezwykłym miejscu. Dorota zawsze marzyła o wspólnej ze
mną wyprawie.
A rozkopów i badań w Mongolii nie planowałem ani przez minutę.
Bo dopiero tam, przy lampce wieczornej w namiocie – naftowej dla
nastroju i alkoholowej dla… cóż, nastroju tym bardziej, powiem jej
prawdę.
O robaku jelitowym Mongolii.
Nigdy nie istniał.
Najmniejszy raport go nie potwierdzał. Nic. Stał w równym rzędzie
ze Smokiem Wawelskim, z Bazyliszkiem Warszawskim, z tym całym Karlssonem
z Dachu i z mumakilami Tolkiena.
A ja jestem jednak poważnym archeologiem. Ożywiam mity, lecz nie
bajki pasterskie. A to jest różnica. Człowiek pochodzi z kosmosu,
człowiek się inkarnuje i telekinetycznie unosi pralki -tak. Al.
Potwory, wampiry, dragony ziejące ogniem? Robaki?! NIE.
Ja badam, nie wymyślam.
Potrzebuję choćby strzępu dokumentu, choćby kwitu z pralni, w której mongolski stwór obmywał swoje jelito.
To w sumie z łaźni.
Olgoi-khorkhoi nigdy nie istniał.
Lech, Czech i Rus przybyli z Plejad – świat przyjmie to pewnego dnia – ale robak śmierci nie istniał.
Nabrałem narzeczoną, aby była spokojna o mój testosteron, i aby zamglić moje prawdziwe poczynania.
Czy wyznanie miłości na pokładzie Vasy Gustawa Wazy
zagwarantuje mi jej przebaczenie, ufność w testosteron Aecjusza
Flawiusza i wreszcie jej palec wysunięty pod obrączkę złotą jak ozdoby
okrętu?
Nie wątpiłem w to ani trochę.
Przecież ślub – ślub, o którym mówiła przez sen, co mnie rozczulało
(trochę mniej, gdy zdarzyło się jej zasnąć w kostiumie baribala) na
okręcie królewskim przebije stepy Mongołów!...
Z całym dla nich szacunkiem.
I przy tym zupełnie nie wierzyła w istnienie ,,ojojojoj’’. Ta
seria kpin była aktem półżartobliwym, lecz i próbą wyraźnej
determinacji, by mnie od takiego humbugu odciągnąć.
Była wspaniałą żoną.
I miała rację: testosteron rzecz ważna. I przybywa go, gdy się
zbroję nakłada, nawet na sześćdziesięcioletnie ciało, i w pole wychodzi.
Do walki.
Czułem to każdą komórką.
Więc było pięknie. Wpłaciłem już Szwedom zaliczkę, a za dwa kolejne
dni byłem zobowiązany przelać 40 000, by zamknąć umowę. Dużo? A co nam
po pieniądzach? Za rok-dwa będzie ich tyle samo, a w o kwintesencji
życia stanowi szczęśliwa emocjonalność, a nie papiery upchane w banku
czy w garncach po smalcu.
Było pięknie.
Czy raczej: myślałem, że było. Bo tak naprawdę toczył już się
proces nieszczęsny, nabierkowy, tryby wczepiały się w siebie i toczyły
mnie niepowstrzymanie, nieodwracalnie do rezultatu, o którym mi się
nawet nie śniło.
I to nie ja ów proces wszcząłem… Ale ja przypieczętowałem.
W rzeczy samej już było po mnie tego wieczora, gdy zjadłem kanapki,
wypiłem żeń-szeń, a następnie wczytałem się w informacje o potworze z
Mongolii.
- Olgoi-khorkhoi – wymruczałem cichutko.
- Ojojojoj! – dobiegło zza drzwi.
*
Nie będę pisać długo o samych urodzinach. Zresztą flamaster powoli
dogorywa. A są rzeczy istotniejsze do wynotowania od tego, by rozpisać
się na temat liczby i statusu zaproszonych gości.
Albo na temat menu – Dorota i Staszek opłacili kucharzy, którzy wtargnęli w dom w nieco niepokojącej formie.
Tak niepokojącej, że pojawiła się myśl o legionie, który powinien
stawić się za plecami Aecjusza Flawiusza błyskawicznie i bezszelestnie.
Kiedy miałem już połowę gości, rozległy się piski opon, trzaskanie
drzwiczek i krzyki basowo-barytonowe.
- Gestapo – zażartował makabrycznie Stanisław.
Zanim ktokolwiek otworzył drzwi po dzwonku, którego nie było,
kucharze Czarnogórcy, którzy wypadli z zastav, żiguli i dacii, wlali
się do hallu.
Zamarliśmy nieco zaskoczeni, choć najbardziej prezencją: kucharze w
kurtkach z czarnej skóry, brodaci lub jakby-brodaci, tacy
ciemno-posępni, w butach bliskim oficerkom, nie są widokiem codziennym.
Ale menu też nie było. Piramida ćevapów z grilla zajęła pół jadalni, co nieco zasłaniając inne rarytasy: grgeča tudzież musakę. Jedynie pocięte w plastry osiem ramion hobotnicy rzucało się w oczy.
Tych sobie odmówiłem. Lubię mięso, lecz fenomenu rozsmakowania się w
tego typu ,,owocach’’ mórz i oceanów nie pojmuję. Ośmiornice, homary,
ostrygi, kraby… Ciągnie się za tym smród oceanicznego rozkładu ciała.
Gdyby w menu restauracji pojawiły się cuchnące glisty z Księżyca,
odpowiednio przedrożone, świat snobów szybko uznałby je za rarytas
pyszniejszy niż inne. Tak to widzę.
Co innego šlivovica. I właśnie. Tu się trochę rozpiszę. Bo
ta przecudna czarnogórska śliwowica jakoś dziwnie na mnie wpłynęła.
Dziwnie – dlatego raport z urodzin będzie krótki.
Nawet niewiele pamiętam, w każdym razie z tej części urodzin, w
której Czarnogórcy, bardzo serdeczni ludzie, polewali śliwowicę na
życzenie…
…I bez wyrażonego życzenia. Kto bym tak jednak odmawiał ludziom ciemno-posępnym, jakby-brodatym.
Bodaj przy drugiej szklanicy siedziałem przy jednym z wypożyczonych
stolików… I tu muszę zaznaczyć: jak jeden z wielu tysięcy Polaków,
dałem się złapać na te przeszczepione z Zachodu trendy, na przykład
chodzone rauty. ,Ale moja narzeczona prędko mnie z tego wycofała: ,,U
mnie w domu gość ani nie będzie się szwendał jak wagabunda’’ –
zaznaczyła - ,,ani sterczał jak wartownik. Siedzimy, jemy, pijemy i
rozprawiamy, jeśli ochota. Jeśli ktoś chce prostować kości, to do ogrodu
albo do miasta po zimne ognie czy co tam potrzebne.’’ Czyż kobiety nie
są cudowne? Bo to i racja. Wypożyczyliśmy siedem stolików, wielkości
kameralnej, co pozwalało, jak stwierdziła Dorota, łączyć się w połączone
tematem i sympatią grupy, lecz i uprawiać przy tym impulsywną
rotację’’.
Miałem mieszane uczucia, gdy w ramach tej rotacji znalazłem się
jakimś tajemniczym impulsem przy jednym stole z ojcem Doroty i
profesorami Dumem-Dumskim, Toruństeinem, Kaburą… Połączeni tematem i
sympatią?
A jednak wyszło na to, że tak.
Zresztą w ręce miałem drugą szklanicę śliwowicy, a nie brakowało takich, co już mieli czwartą.
Od tej drugiej szklanicy niewiele już się działo. To znaczy:
niewiele dla moich zmysłów . W pewnej chwili profesor Zaprzaniec
nachylił się ku mnie i z frapująco łagodnym uśmiechem powiedział:
- Mam dla ciebie prezent, Czesławie.
- Tak? Doprawdy nie trzeba było…
- To dobry prezent, myślę. – Przeniósł wzrok na Stanisława.
Ten się też uśmiechnął pod nosem.
- Ja bym z tym poczekał do trzeciej szklanicy. Tu trzeba system nerwowy obmurować.
Poczułem ukłucie niepokoju, ale słabe, przytępione aurą czarnogórską.
- Z góry doceniam – rzekłem, unosząc szklankę. – Wczoraj dostałem nawet prezent ze Szwecji.
- Coś ze szwedzkiej kultury? – zainteresował się Toruństein.
- Owszem. Miniaturę meczetu w Malmö.
- A to dobre – zaśmiał się profesor Kabura, dokładając ziemniaków na talerz.
Ojciec Doroty przeszył mnie spojrzeniem. Nie stronił od śliwowicy,
ale głowę bym dał, że zachował więcej przytomności, niż ja czy inni.
Choć trzeba to oddać Czarnogórcom, pili sporo w ramach pracy, ale też
nie słabli.
- Czesławie? – zapytał rektor, zmarszczywszy brwi w zadumie. –
Kiedy właściwie ostatni raz widziałeś naszego kolegę Szlabańskiego?
- Hm… No chyba będzie ze dwa miesiące?... Ale rozumiem, że siedzi
tam, gdzie myślę, że siedzi? Na swoim wykopie w Arizonie, u Indian
Pueblo, nie pamiętam, których dokładnie…
- No właśnie nie. Dziś rano dzwonił do mnie Davis i pytał, czy Szlabański wrócił już z Mongolii.
- Z Mongolii? – zamrugałem powiekami.
- Z Mongolii. – W głosie Zaprzańca brzmiało zaintrygowanie. – Gdy
tymczasem miał wprost z Krakowa lecieć do Davisa. Davis mówił, że
ostatnia wiadomość, którą otrzymał od Szlabańskiego, brzmiała ,,Ląduję w
Ułan-Bator. Odezwę się po rozładunku’’.
- A komórka? – zainteresował się profesor Dum-Dumski, który miał
coś dziwnego z twarzą. Tak, jak Szlabański zasługiwał na porównanie do
koczkodana z racji swego charakteru, tak Dum-Dumski kojarzył się przez
urodę swej twarzy z sędziwym pawianem, któremu na czole i policzkach
odcisnęło się kilkanaście poważnych traum wojennych, powstańczych i
kataklizmowych.
- Wyłączona. Davis stracił z nim kontakt miesiąc temu, ale nie
wszczynał alarmu, bo kolega Szlabański ma otwartych sześć wykopalisk, z
czego jedno na Antarktydzie.
- A co tam wykopał? – zaciekawił się Czarnogórzec, który stanął nad nami z koszem pełnym butelek śliwowicy.
Rektor zignorował go, zwracając się z kolei do mnie:
- Davis nie chce sam ruszać tego, co wykopał. Kiedyś to zrobił i Szlabański rzucił w niego tomahawkiem.
Powstrzymując niestosowny chichot, szczerze zaciekawiony zapytałem:
- A co wykopał?
- Na Antarktydzie? – pogubił się rektor, który jednak pił śliwowicę, a nie sok z buraków.
- No nie. Teraz. W Arizonie. Davis.
- Lotniskowiec.
- U Pueblów??
- To indiański lotniskowiec.
- Indiański?!
- No, powiedzmy, pierwowzór dzisiejszych. Takie większe kanu. Ale ma rozbieg dla lotniarzy.
Stanisław, który przysłuchiwał się nam w odprężeniu, wyciągnął z kosza dwie butelki, po czym zaczął uzupełniać szklanki.
- Polska nauka to opilstwo – ogłosił tonem mędrca.
- No właśnie – wyrwało mi się. – Alkoholem zalewamy poczucie winy
za konserwatyzm i ślepotę, których brak w ewoluującej akademii Zachodu i
Azji. W takiej Szwecji nawet parapsycholog ma katedrę, a u nas…
- Co ty masz z tą Szwecją? – zdumiał się Stanisław.
Umilkłem zmieszany, rozciągając się w myśli kołem i podtapiając.
Szwecja nie powinna w żadnej postaci wychodzić z mych ust, dopóki
taksówka nie zatrzyma się przed promem do Ystad…
Ale była to już chwila ostatecznej utraty kontroli. Świat pokrywała mgła dziwnych konsekwencji.
Pamiętam jeszcze, że właśnie miałem zapytać ojca Doroty o ten
prezent dla mnie, kiedy przyszła do mnie ona sama i włożyła mi w dłonie
szklankę z niebieskim płynem. Sama trzymała własną z tą samą
zawartością.
- Co to? – spytałem bez entuzjazmu. Miałem zamiar zakończyć picie na szklanicy, którą uzupełnił Staszek.
Nigdy nie lubiłem uczucia wymykającej się samokontroli.
Samokontrola powinna być dla mężczyzny tym, czym szabla dla szlachetnego
oficera sanacji. Źle taką zgubić.
- Drink Sweet Brown Cougar.
- Jeśli brown, to czemu jest niebieski?
- Nie wiem – roześmiała się.
- A kto go zrobił? – rozejrzałem się nieufnie. – Chyba nie Czarnogórcy?
Kucharze, którzy zjedli i wypili co najmniej tyle, co nasi goście,
coraz mniej koncentrowali się na opłaconych, jakby nie było, usługach,
coraz częściej wizytowali upatrzone stoły i ,,grzecznie prosili o
wspólny toast za Mirko Petrovića-Njegoša, co Turków pobił.’’
- Misiuniu – powiedziała słodko. – To mój drink. Zrobiłam go sama.
- Sama?...
- No, według receptury z Księgi Tajemnego Rozpłodczyka.
- Z Księgi… kogo?? – wybełkotałem.
Na szczęście Dorota przysunęła się do mnie, a gwar chronił nas
przed uszami towarzyszy, zajętymi zresztą omawianiem sensacyjnego
odkrycia w Arizonie.
- Cholera, niech mnie cholera! – Gładził brodę profesor Korba. –
Szlabański zawsze miał i mieć będzie fart! Mam osiem stanowisk i wciąż
tylko garnki albo kości ofiar czerwonki!
- Powtórzysz to nazwisko? – wymruczałem Dorocie do ucha.
- To nie nazwisko… Pij, bo jestem ciekawa, czy ci smakuje – naciskała.
A ja nie mogłem jej odmówić. Kiedy jest umalowana, kiedy ma ułożone
włosy i patrzy na mnie tym niezwykłym promiennym spojrzeniem – niczego
jej nie odmówię. A przy tym młodnieję o dziesięć lat.
Śliwowica zabrała kolejne dziesięć, w rezultacie stałem się
czterdziestoletnim Aecjuszem Flawiuszem, pogromcą Hunów. A to wystarczy.
Z uśmiechem uniosłem szklankę do ust.
- Ale tylko łyk, dobrze, kiciu?
- Dwa porządne łyki. To mój pierwszy drink.
Wypiłem wszystko. Nie chciałem sprawiać przykrości narzeczonej. Chciałem sprawiać jej przyjemność.
- A ty nie pijesz? – Uniosłem brwi, widząc, jak odstawia swój drink na blat.
- Samokontrola, Czesiu. Ważna rzecz dla kobiety.
- Hm. – Nieco zaskoczony zerknąłem na pusto dno swojej szklanki.
A potem to już były raczej sekundy niż minuty. Dostrzegłem jeszcze
dwóch Czarnogórców podwieszających wielkiego pawiana na karniszu…
Ale to nie mógł być przecież pawian. I nie był. To emerytowany
profesor Dum-Dumski został powieszony głową w dół. Nie wyglądał na
zmieszanego obrotem sprawy. Kręcił głową i śpiewał pieśń, której
nauczyli go kucharze:
Oj svijetla majska zoro
Majko naša Crna Goro
Sinovi smo tvog stijenja
I čuvari tvog poštenja
Majko naša Crna Goro
Sinovi smo tvog stijenja
I čuvari tvog poštenja
To było dziwne, ale jeszcze nieszczególnie niepokojące. Gorzej, że
dostrzegłem coś jakby lufę karabinu wysuwającą się spod kurtki
przechodzącego kucharza…
I macki.
Cztery macki ośmiornicy wciąż leżały niczym atrapy węży, wokół znacznie pomniejszonej góry ćevapów. Tyle że zaczęły się poruszać…
I nikt tego poza mną jeszcze nie dostrzegł, co tylko nasiliło moje poczucie zgrozy.
Coś nie grało w tym całym przyjęciu, od początku to czułem.
Dum-Dumski, który nie był w końcu trzeźwym gimnastykiem, lecz
nietrzeźwym profesorem, odpadł od karnisza i rąbnął z łomotem w dywan.
Tego też nikt nie zobaczył. Tylko ja.
A zaraz po tym poczułem błyskawicznie ogarniające mnie poczucie
bezwładu. Nieodparte. Z najwyższym wysiłkiem ściągnąłem na siebie uwagę
Doroty, kiedy znienacka wpłynęła pomiędzy nas głowa rektora, jej ojca,
kogoś równego mi wiekiem, do którego wkrótce będzie wypadało rzec
,,Tato’’.
Nie przypominam sobie, by profesor Zaprzaniec obdarzył mnie
uśmiechem w ciągu ostatnich trzech lat, ale w owej chwili właśnie się
uśmiechał, i to niepokojąco przyjaźnie.
- Chyba już pora, Czesławie – rzekł – abyś dostał prezent ode mnie.
Macki ośmiornicy zaczęły sztywno wznosić się w gorę, więc
otworzyłem usta do krzyku. Ponieważ nie potrafiłem go z siebie wydobyć,
wytrzeszczyłem oczy w sposób możliwie alarmujący.
Brwi rektora uniosły się w górę…
…Ja zaś odpłynąłem w ciemność.
No i wracamy do tej ciężarówki z siedmioma Mongołami. Bo w tej
ciężarówce się obudziłem. Dzień po przyjęciu? Dwa? Nie wiem. Możecie
sobie jednak wyobrazić dyskomfort sześćdziesięcioletniego człowieka,
którego wrzucono pod plandekę z całą adekwatną ku tej wygodzie kondycją:
z łokciem tenisisty, kolanami skoczka, ścięgnami piłkarza, kręgosłupem
sztangisty… I z głową Rocky’ego Balboy po walce z Ivanem Drago, teraz
czuję to zdecydowanie wyraźniej.
Zapomnijcie o Aecjuszu Flawiuszu jako i ja zapomniałem.
Siedzę na drewnianej ławeczce, która jest tak samo dostosowana do
wielkości europejskiego ciała, jak cała chińska ciężarówka dongfeng.
Już kilka tygodni. Zatrzymujemy się na nocne postoje w ramach
toalety i prostowania kości. Czy tak to wyglądało w czasach, gdy
tatarskie ordy wypełniały swe badawcze misje, przemierzając europejskie
krainy?
Łatwo nie jest. Moje kości już tydzień temu przestały się prostować. Prawdopodobnie poszły w ślad za moim duchem.
Tak to jest z sześćdziesięciolatkami. Nie ma co łudzić się dłużej.
Byłoby inaczej, gdybym miał butelkę śliwowicy. Albo niebieski Sweet Brown Cougar mojej narzeczonej.
I ten legion koniecznie.
A przynajmniej… Przynajmniej tego baribala.
Bardzo mi brak baribala.
Nieprędko go ujrzę i nieprędko usłyszę jego miłosne pomruki.
Jak mogłem ich nie doceniać?
Nieprędko zejdę do sztolni i jest to spory sztylet w moim sercu.
Siedzę zatem na małej ławeczce bez przerwy, nie licząc nocnego
postoju i tuzina spadków za dnia. Na wprost mnie siedzi – zupełnie
niespadkowo – Mongoł dopasowany z azjatycka do ławeczki.
Ja patrzę na niego ponuro, on szczerzy zęby z radości.
Za okienkiem kabiny widać twarze jego towarzyszy. Wklejają się w
szybę i też szczerzą zęby. A jeśli nie szczerzą, to miażdżą oczy
policzkami nadymanymi w groteskowych uśmiechach.
Są naprawdę dziwni. Poza tym krzywieniem grubkowatych twarzy, poza
kubrakami, które wskazują mej wyobraźni, że każdy z nich był przez
dłuższy czas uwiązany do końskiego zadu i ciągnięty po stepie, co minutę
lub dwie wymieniają między sobą gorączkowe, serdeczne uściski.
Jakby nie widzieli się ruski miesiąc.
Natłoczenie dziwności splata się w mojej głowie z rosnącym
poczuciem strachu, beznadziei i rezygnacji. Więc w końcu nie wytrzymuję i
zwracam się do towarzyszącego mi strażnika:
- Co oni robią?
- Witają się – odpowiada ze śmiechem.
- No, to widzę… Ale dlaczego tak w kółko?
- Zwyczaj mongolski nakazuje ścisnąć sobie dłonie natychmiast po
tym, gdy jeden drugiego trąci stopą. Inaczej w przyszłości staną się
sobie wrogami.
To wszystko wyjaśnia. Czy sześciu Mongołów stłoczonych w kabinie,
którą bezkarnie podmieniłbym na kufer prababki z poddasza, może się nie
trącać stopami przez dłuższy czas?
Powiedzmy: pięć minut?
A jedziemy kilka tygodni.
Jedziemy, oczywiście, do Mongolii. To nie jest trudne do ustalenia.
Europa nie daje większych możliwości; gdybyśmy jechali w kierunku innym
niż wschodni, trasa dawno by się skończyła na którejś z linii
brzegowych. Co mnie do reszty przeraża, to łatwość przekroczenia granic z
porwanym obiektem, obiektem, dodajmy, niezamaskowanym. Jak się granice
przekracza? Przy pomocy spiętych sznurkiem t o b o ł k ów banknotowych.
Nie tego spodziewałem się od cywilizacji. Obdarowany tobołkiem celnik
ślepnie natychmiast, jakby mu głowę w kadź z kwasem wepchnięto. Nikt i
nic nie zatrzymało chińskiej ciężarówki ani razu.
No i przypuszczam, że Mongołowie raczej wiozą uwożą mnie do Mongolii, niż do Chin czy Wietnamu.
Dlaczego to robią?...
Mój strażnik nachyla się do szoferki i coś krzyczy wesoło.
Następuje głośniejszy wybuch śmiechu. W konsekwencji skłębienie
Mongołów, jakby uruchomiono wypchaną nimi pralkę. Zaraz za tym –
oczywiście – długa seria entuzjastycznych uścisków rąk.
- Bi barivchlagdaj baigaa um uu?! – rozkrzykują się do mnie. - Bi barivchlagdaj baigaa um uu?!
- To jakieś pogróżki? – Przeniosłem posępny wzrok na mojego tłumacza.
- Przeciwnie. Pytają, czy ich aresztujesz.
Opuszczam głowę z westchnieniem, zezując na swą siwą brodę.
- Huulichtaigaa yarihiig husej baina! – krzyczą w kabinie.
Ciężarówką rzuca, najpewniej trącony stopą kierowca wymienia
konieczne uściski. Spadam z łomotem na deski. Moi porywacze widzą to po
raz kilkuset-któryś, nie mniej ich ubaw nic nie traci ze swej
intensywności.
- Ale ja muszę chociaż do żony zadzwonić! – rzucam z desperacją do mego towarzysza.
- Oczywiście – uśmiecha się i wyciąga z kieszeni serdaka komórkę.
Jestem tak zbaraniały wobec tego aktu łaski, że przez pół minuty patrzę na telefon jak na zorzę polarną.
- Mogę zadzwonić? – wyduszam z niedowierzaniem.
- A dlaczego nie? – w głosie porywacza brzmi czysta życzliwość. –
Mógł pan i od razu, panie profesorze. Ale nie wyrażał pan takiego
życzenia. A w Mongolii szanujemy życzenia naszych gości. – Gości!...
– Nie należy się narzucać. Proszę wybaczyć, że pański telefon przepadł
gdzieś, profesorze Szturmbdorf. Wypadł panu, kiedy pan wsiadał. – Wsiadał!...
Drżącą ręką odbieram komórkę. Niestety, w nerwach nie mogę
przypomnieć sobie najważniejszego numeru w moim świecie. Próbuję
kombinować, ale wyraźnie nie trafiam z wszystkimi cyframi.
- Zakład pogrzebowy,, Lokaty Dariusz’’. Dziś już pana nie wciśniemy.
- Masarnia ,,Bycze Trzewia’’. Od razu zaznaczę: oprócz
taniej, w miarę świeżej wołowiny, każdy co dziesiąty klient jest
darmowo masowany przez przeszkolonego rzeźnika Parcholca, który…
- Wypożyczalnia ambulansów ,,Herod’’.
- To ty, Denis, wsysaczku?
- To ty, Ewka, do kur…?
Poddaję się, lecz w jakimś półprzytomnym automatyzmie idealnie wystukuję numer Stanisława.
- Słucham? – słyszę jego zrelaksowany głos.
- Staszek, na Boga! – Oglądam się w panice na tłumacza, ale on
tylko uśmiecha się łagodnie. – Stasiu – podejmuję ściszonym głosem,
odwracając się do plandeki łopoczącej ze sprzyjającym mi hałasem. –
Stasiu, porwali mnie!..
- Ale…
- Porwali! Mongołowie!
- Czesiek…
- Porwali mnie w jasyr, nie mam czasu, muszę zadzwonić do Doroty,
prześlij mi numer, szybko, dobrze? Dobrze? – z wysiłkiem dławię odruch
lamentowania. – Szybko!
- No dobrze, ale…
- I przeproś tatę, jak go zobaczysz – dodaje w nagłym impulsie.
- Tatę?
- No, rektora. Przeproś za moje… fanaberie i kawały.
- Fanaberie i kawały?
- No… Ja nigdy nie wierzyłem w te całe daenikenowskie sensacje… To
znaczy tak w połowie… Spreparowałem hełm i w ogóle – wyznaję w ramach
rozpaczliwego, pożegnalnego rozliczenia.
- To była pickelhauba?
- Tak, pickelhauba.
- I nie wierzysz w te brednie o plezjozaurach?
- O Plejadanach. Nie wierzę. Jedynie dopuszczam. A to różnica…
Nabrałem rektora i was wszystkich. I czytelników. Ale oni dziś chcą
takiej wiedzy… Chcą o tym czytać i… dużo za to płacą. Nabrałem rektora.
Przeproś go ode mnie i powiedz, że się nie gniewam, że wyrzucił mnie
słusznie.
- Ale on cię nie wyrzucił, Czesiu – brzmi spokojny głos mego przyjaciela.
- Co?... Przecież sam…
- Nabrał cię. Dokładniej: ciebie i mnie.
- Nabrał?...
- Kto by wyrzucił tak niezależnego badacza? Tak wnikliwego, ambitnego? Narzeczonego jedynaczki?... Masz Zaprzańca za kretyna?
- A Haken-Bagnety?
- Nie było i nie będzie. Nabrałem cię.
- Ale… - Nie mogę dobrać słów. – Ale…
- Czy wiesz, jaki prezent urodzinowy od niego dostałeś?
Dowiedziałbyś się o tym na przyjęciu, gdybyś nie omdlał jak furażerkowy
opoj pod przystankiem PKS-u.
- …
- Dostałeś… pierwszą w Polsce i na świecie… katedrę ARCHEOLOGII ZAKAZANEJ.
Coś jakby aluminiowy tłuczek trzaska mnie między oczy.
- Przyślij mi numer Doroty – bełkoczę i rozłączam się.
- Bichgiin tsaas! – krzyczą Mongołowie, widząc jak znów czynię nerwowe notatki w oczekiwaniu na SMS od Staszka.
Nie pytam już strażnika o znaczenie tych niewątpliwie prześmiewczych słów, ale on gorliwie spieszy z wyjaśnieniem:
- Bawi ich twój papier listowy.
Niech ich bawi. Piszę twardo. Bo może za pięć sekund serdeczny
porywacz azjatycki stanie się gburowatym porywaczem europejskim i
przywali mi z kułaka.
I odbierze telefon, który ,,świsnąłem mu z kieszeni’’. Dlatego
piszę, by przekazać raport obejmujący wszystkie aspekty sprawy, pełną
historię. Dziś w nocy wyrzucę ten raport na nocnym postoju. Jesteśmy
gdzieś w Rosji. Rosjanie powinni pomóc, przekazać zapiski do konsulatu
albo milicji, wszak łączy nas silna słowiańska więź. Mogliby mieć na
uwadze dawną komitywę z Lechem.
Nigdy nie spieraliśmy się o Zaolzie.
Przychodzi SMS, a telefon wciąż w moich rozlatanych rękach. Chwała Bogu!...
Chwila prawdy.
- Dorotko! Dorotko!
- To ty, miśku – słyszę radość pozbawioną choćby nutki niepokoju. – Zgubiłeś komórkę?
- Kochanie! – uciszam ją. To są decydujące sekundy, być może nie
dadzą mi już więcej zadzwonić. – Dorotko!... Porwali mnie Mongołowie,
jestem na ciężarówce, gdzieś w Rosji, jedziemy do Mongolii… Jesteś w
domu? Jesteś cała? – pytam chaotycznie. – Myślę, że Czarnogórcy
pracowali dla Mongołów, to jakaś międzynarodowa szajka kidnaperska…
Nikogo więcej nie porwali? Nic ci nie jest?... Dzwoń na policję, niech
namierzą ten numer!... Ci Czarnogórcy…
- Wyśmienici kucharze – wchodzi mi w słowo narzeczona. Z opanowaniem, które zaskakuje.
Bardzo zaskakuje, więc mój słowotok zamiera.
- Zamówię ich jeszcze kiedyś. Może ktoś kiedyś poprosi mnie o rękę…
- Ale oni mieli karabiny. Widziałem pepeszę…
- Co?
- Mieli karabiny, a macki hobotnicy podrygiwały.
- Macki czyje?
- Ośmiornicy. I profesor Dum-Dumski zwisał – dodaję żałośnie.
- Karabiny? Macki? – Dorota jest wyraźnie zdziwiona. – Cześmirku, to były omamy.
- Omamy? Po śliwowicy?
- Raczej – chrząka Dorota – po tym moim drinku.
- Omamy… No to całe szczęście. Dobrze, że Dum-Dumski nie zwisał jednak i…
- On akurat zwisał. I spadł. Leży w klinice na Czubcia.
- Chryste… Ale co było w tym drinku?
- To nie był rozpłodczyk, nie tym razem… - Nie tym razem!... - Tam był usypiacz.
- Od Czarnogórców?!
- Daj spokój tym Czarnogórcom, ludzie do rany przyłóż. To ja
dosypałam do drinka trochę ziół i barbituranów… Żebyś porządnie zasnął.
Dlatego się niebieski zrobił.
- Żebym porządnie zasnął?! Ale na miły Bóg, w jakim to celu?! Wiozą mnie na ciężarówce do Mongolii!!
- No właśnie. To mój prezent urodzinowy. Taki, co to się go nie zapomni.
Mongołowie pokrzykują i szczerzą zęby, po deskach turla się zielony
ziemniak, a ja milczę porażony. Mój kręgosłup bardzo skarlał, ale mózg
niewiele mniej.
- Bo wiesz, wystraszyłam się trochę tej twojej wiary w robaka
jelitowego… A jednak, no cóż, muszę to w końcu powiedzieć, polskie żony
chcą być kochane przez poważnych naukowców, a nie bajarzy ożywiających
golema czy gargulce…
- Ale – charczę – sama przecież mnie namawiałaś, mówiłaś, że tym robakiem załatwię Szlabańskiego… Albo Karlssonem z Dachu.
- Nabrałam cię, Cześku. Mówiłam tak, wierząc, że ci przejdzie za dzień czy dwa.
- Mówiłaś, że trzeba produkować walczyć, żeby testosteron nie…
- Nabrałam cię. Nigdy tego nie napisałeś. Wymyśliłam cytat, żeby ci
poprawić humor. Będę cię kochać nawet, jak ci zostanie łyżeczka
testosteronu. Ale proszę, bądź poważnym naukowcem, Cześmirku… Ten robak…
- Dorotko… Na miłość boską… Tylko że i ja cię nabrałem… Nie wierzę w
istnienie robaka śmierci, zresztą w żadne gusła nie wierzę, jestem
poważnym naukowcem – zapewniam nerwowo. – W ogóle nie wybierałem się do
Mongolii, mam wykop łaźni rzymskiej w Rumunii.
- Nie wierzysz? – powtarza silnie oszołomiona. – Nabrałeś mnie?
- Wszystkich nabrałem! Bo zbierałem pieniądze na…
Nie daje mi dokończyć:
- W takim razie niepotrzebnie to zrobiłam – stwierdza zmieszanym głosem.
- Co zrobiłaś?...
- Zadzwoniłam do Ułan-Bator, do profesora Baatara Umbaatara, tego, co się wpisał na stronie Szlabańskiego…
- …
- I spytałam, czy byłby skłonny cię porwać… To znaczy… tak jakby
porwać, to raczej takie zaproszenie-niespodzianka. Ode mnie
niespodzianka, właśnie ten specjalny prezent. Myślałam, że się
ucieszysz, skoro tak wierzysz w tego olgoi-khorkhoi. A ja odczuję tym
samym ulgę, bo już do reszty bałam się o twoją pozycję i reputację… A
przecież nauka to nasza wspólna pasja. Nie możesz się stoczyć i stanąć w
jednym szeregu z Lepczykiem. - ,,…mamusió mamusió mamóniu!…’’ – Dlatego
zapytałam profesora Umbaatara, czy jest w stanie zorganizować obóz
archeologiczny na pustyni Gobi i udowodnić ci, że robak-olbrzym nie
istnieje.
- Ale ja cię nabrałem…
- Boże, jak on się śmiał! Mówił, że w Azji nikt nie bada już pasterskich legend, ale dla gościa z Polski zrobi wyjątek.
- Nabrałem – kwilę cichutko.
- Wiesz, oni są niezwykle gościnni i serdeczni. Umbaatar
zadeklarował nawet, że sam zorganizuje transport, bo rzecz wymaga
oddania należnych honorów. Noo… - zawahała się – musiałam, rzecz jasna,
opłacić koszta obozu.
Z całego potoku przytomności, który uciekał ze mnie niczym uchodźcy
przed wojenną pożogą, jedna struga zwróciła i zapaliła mi w głowie
czerwoną lampkę. Jej światło zdawało się ogniem, od którego skwierczały
przypalane neurony.
- Zapłaciłaś? – szepczę, sam ledwo się słysząc. Ale moja
rozmówczyni mój szept słyszy, bo nie ma u stop turkocącego kartofla i
łopoczącej za plecami plandeki. – Z czego?...
- No, z konta.
- Z konta??
- Tak.
- Ile?
- Niestety…
- ≈≈≈≈≈≈
Galeon Vasa właśnie tonie. Idzie na dno Morza Marzeń jak
ciężka bryła złota, którą jest. Ginie w odmętach. Dokładnie tak samo jak
w 1627, wtedy dla Szwedów na 333 lata, teraz dla mnie - raczej na
zawsze. Zwaliłem termin, Szwedzi już nie podejdą do rozmów drugi raz,
nie z królewskim okrętem na szali.
- Ale przecież – dukam – umawialiśmy się, że większe sumy z konta podejmujemy wspólnie.
- No i jak bym ci miała zrobić niespodziankę? Niezapomniany
prezent? Było nas stać na kilka tygodni badań. Będziesz mieć do
dyspozycji zespół profesora Umbaatara i georadar. I chińską ciężarówkę.
I chińską ciężarówkę…
Walczyłem o powietrze tak, jak walczyłaby o nie europejska ryba wyrzucona na suchy, azjatycki step.
- Ale… Ale… jak mogło ci przyjść do głowy coś takiego?!...
- Miśku. Przecież sam przyznałeś wiele razy, że góruję nad tobą poczuciem humoru.
Poczuciem humoru…
- Gdybyś mnie nie nabrał, że interesuje cię ten robak…
Ręka z telefonem opadła mi bezwładnie w dół.
Gdybyś mnie nie nabrał…
Nie nabrałbym, gdyby mnie z kolei nie nabrał mój przyjaciel Stanisław. Zaś jego wcześniej rektor.
No tak, ale czy ja nie nabrałem ich wcześniej? Dowodząc plejadańskich korzeni Słowian? Czy nie nabrałem ich wszystkich?
Owszem, zrobiłem to głównie w tym celu, by olśnić moją ukochaną, by
choć raz w życiu porwać ją w najwyższe gwiazdy, w takie, do których
żaden mężczyzna dotąd jeszcze kobiety nie porwał – do ślubu na okręcie
króla, wroga Rzeczpospolitej…
Zrobiłem to po to, by choć raz pokazać jej, że ja,
sześćdziesięcioletni Archiwariusz-Nie-Wojownik potrafię zdobyć się na
szaleństwo nieznane dwudziestolatkom. Że potrafię przebić i okiełzna
baribala.
Bo potrafię, sami to przyznajcie… Potrafię…
Ale teraz przyszło mi kłaść głowę na pieńku tylko dlatego, że
uruchomiłem, a w każdym razie zdeterminowałem straszny, nieodwracalny,
miażdżąco-mielący PROCES NABIERKOWY.
Teraz rozumiecie go tak doskonale jak ja.
I może unikniecie moich błędów. Może nie uruchomicie tej machiny wymykających się spod kontroli konsekwencji.
Nie przesadzajcie z nabieraniem. A przede wszystkim zawsze bądźcie sobą.
I to chyba tyle. Flamaster już bardziej smuży i popiskuje, niż zostawia słowa.
Nie zawiedźcie mnie, rosyjscy znalazcy. Pamiętajcie, że Lech pił z
Rusem jeszcze dwa tygodnie po tym, jak Czech odszedł tworzyć państwo
knedli i glinianych ludzi.
Flawiusza Aecjusza porąbali mieczami, ja zarżnąłem się sam.
Podnoszę komórkę do ucha.
- Do zobaczenia za kilka tygodni – mówię ciężkim głosem. – No,
chyba że będę wracać tą samą ciężarówką. W każdym razie będę w domu za
miesiąc czy dwa.
- Całuski, misiu! Gniewasz się? – pyta Dorota zmartwionym głosem.
Nie mogę się gniewać na nią. Na siebie, owszem.
- Nie… To moja wina. – Starałem się uciec spojrzeniem umysłu od widoku tonącego okrętu.
- Czekam na ciebie, mój poważny naukowcu!
Oddaję telefon strażnikowi. Patrzy na mnie przez zmrużone oczy z wyraźną satysfakcją.
- A więc już wiem wszystko – oświadczam z jakimś ponurym triumfem. –
Tak jakby porwaliście mnie na skutek umowy z moją narzeczoną.
- I z profesorem Zaprzańcem – ujawnia Mongoł.
- ?
- To umowa między akademiami, pierwsza wspólna wyprawa
polsko-mongolska na pustynię Gobi. Potrzebowaliśmy oficjalnego
dokumentu. Oczywiście rektor poparł plan swojej córki, profesorze
Szturmbdorf. Bardzo pana rekomendował. Podobno nie przerywa pan badań,
jeśli nie ma 100% pewności, co do wyników.
Jeśli są istotnie jakieś granice konfuzji i zagubienia, to ja jeszcze ich nie odkryłem.
- A więc to tak? – komentuję głupkowato.
Uśmiech strażnika poszerza się, narastają też chichoty i wymiana uścisków w kabinie.
- Serdecznie witam. – Mój towarzysz wyciąga do mnie rękę, chociaż
go nie kopnąłem. – Witam w zespole. Jestem profesor Baatar Umbaatar.
Moje brwi wpełzają na wysokość, z której powrót nie jest oczywisty.
Potrząsam ręką niewprawnie. Georadar nie bardzo pasuje mi do naukowca z taką prezencją.
Tak przewożonego.
Po prawdzie nie jest jedynym tak przewożonym naukowcem.
Choć on przynajmniej nie spada z ławeczki.
- Dziękuję panu. – Oczy profesora Umbaatara błyszczą w półmroku
szczerą wdzięcznością. – Mongolska nauka nigdy panu tego nie zapomni.
Nieoczekiwanie szybka od szoferki odsuwa się – pierwszy raz – i wciskające się w nią pucułowate twarze wykrzykują na wyścigi:
- Bayarlalaa! Bayarlalaa!
Przenoszę pytający wzrok na profesora, który bez zadania sobie fatygi przebrania ubioru mógłby handlować kartoflami.
Zaraz po ich zbiorze.
O ile istotnie tego nie robił.
- Dziękują panu, panie profesorze – wyjaśnia z uśmiechem Umbaatar. –
Bo i jest za co. To wielkie poświęcenie. Większe niż pan sądzi – dodaje
zagadkowo.
Kolejne krzyki brzmią jakoś znajomo.
- Przedstawiają się – kiwa głową profesor. – Za kierownicą Dżyngis
Chan… Nie, zmieniają się. Teraz prowadzi Dżyngis Chan. Obok: Dżyngis
Chan. Za nim zaś Dżyngis Chan. I przed nim, i nad nim, i pod nim.
Wszyscy to Chanowie.
- Rozumiem. Każdy z nich nazywa się Dżyngis Chan. Tak przynajmniej wierzą.
- No tak. Gdy tymczasem Dżyngis Chan to ja. Niestety, musiałem
przybrać nowe nazwisko, bo mnie w Europie nie traktowali poważnie. Czy
pan podjąłby się ze mną współpracy, gdybym się przedstawił: ,,profesor
Dżyngis Chan’’?
Obniżam wzrok. Ostatki woli, by zadawać sobie wysiłek myślenia, odchodzą. Narasta znużenie.
Długie tygodnie i tysiące kilometrów od Doroty, tylko po to, by
pomóc mongolskiej akademii uporać się z fobią stepowych plemion. To nie
przyniesie dużych pieniędzy, niestety, ale chyba pomoże odzyskać
wizerunek poważnego naukowca. Co jest o tyle cenne, że ważne dla Doroty.
Dla mojego katafrakta.
Dla baribala.
Tylko co zrobić z tym kłopotliwym fantem, który wręczył mi na urodziny jej ojciec?
Katedra archeologii zakazanej…
A to wdepnąłem.
W każdym razie – za miesiąc czy dwa - będę trzymał Dorotę w ramionach. Nic ponad to się nie liczy.
Kupię jej dwa tysiące bransoletek. Albo trzy. Niech ma i na ramiona zapas.
Zabiorę ją do restauracji czarnogórskiej, niech tam – zjemy sobie hobotnicę i popijemy śliwowicę.
A wieczorem… Najpierw wypiję tego rozpłodnika. Sweet Brown Cougar. Jeśli wierzyć nazwie, pozyskam siły kuguara. I jego płodność…
Bo chyba o to chodzi. Spełnię więc marzenie mojej narzeczonej. Wojownik do Końca? Oto ja.
Dlaczego ci Mongołowie tak ciągle się śmieją?...
- Bayarlalaa! Bayarlalaa!
Podnoszę głowę. Chyba nawet kręgosłup trochę się prostuje. Patrzę
prosto w oczy profesora Baatara Umbaatara. Czy jest cel w tym, by
powiedzieć mu, że nasza współpraca to niefortunny wynik procesu
nabierkowego? Nie byłbym tu teraz z nim w tej małej, trzymającej się
kupy i szlaku dzięki sznurom ciężarówce, gdybym nie nabrał narzeczonej i
wielu innych. Gdyby narzeczona nie nabrała mnie. A jej – i mnie
jednocześnie – Stanisław w konfidencji z ojcem. I tak dalej… Nie, nie ma
celu w takich tłumaczeniach. Trzeba zrobić swoje.
- W porządku – kiwam głową. – Sprawy stoją jasno. Polska i Mongolia
współpracują w oddzielaniu mitów i guseł od artefaktów stanowiących
dziedzictwo przodków. Robimy kilka wykopów, sideł, przesłuchujemy
,,świadków’’ wariografem, obalamy mit pustynnego jelita, co pluje jadem i
rozchodzimy się do domów z dyplomami.
To jest niewiarygodne, ale uśmiech profesora jeszcze bardziej się
pogłębia. Wpatrzone we mnie oczy właściwie znikają pod rumianymi
piłkami, które przy poważnej minie mogłyby udawać policzki.
Gdyby tylko profesor Umbaatar – czy może raczej profesor Chan –
potrafił taką minę przybrać, bo odkąd się obudziłem pod plandeką, nie
przyłapałem go na tym ani razu.
- Niezupełnie – mówi z pobłażaniem.
Odczuwam coś jakby szmer w sercu. Prawda jest taka, że
sześćdziesięcioletnie serce nie chce już wymarszu na wojnę z Gotami. Ono
nawet drobnych zmartwień nie chce. Takich jak zakłócenia na linii
sześćdziesięcioletni zięć – sześćdziesięcioletni teść. Moje znużone
serce – wyraźnie odbieram ten nieśmiały komunikat – chce raczej, by w
ożebrowaniu pod piersią rozwiesić mu mały hamaczek, ułożyć je w nim i
delikatnie ukołysać… Co w ramach wdzięczności pozwoliłoby jeszcze
uzyskać jego wdzięczne bicie przez kolejne dziesięć czy dwadzieścia lat.
- Nie rozumiem?
- Pańska żona dzwoniła do mnie w imieniu własnym i jej ojca, aby
przekonać mnie do wspólnych badań, mających na celu uratowanie pańskiej
pozycji i wiary w naukę, dzięki ostatecznemu udowodnieniu, że robak
śmierci nie istnieje. Zgodziłem się.
- No właśnie – oddycham z ulgą.
Przedwcześnie.
- Obawiam się – uśmiecha się profesor Umbaatar – że trochę ją nabrałem.
Wizja hamaka, w którym serce kołysze się łagodnie i szczęśliwie,
rozwiewa się w mej wyobraźni. Natomiast słowo ,,nabrać’’ w tejże
wyobraźni przybiera ponurą postać upiora w czarnym kapturze.
- Co to znaczy? – wykrztuszam.
- Profesorze Szturmbdorf – krzyżuje ręce Umbaatar. – Mongolski rząd
i elita naukowa zajmują wspólne stanowisko, że skoro Polska zarabia na
Smoku Wawelskim, który nie istnieje, że skoro Szkocja zarabia na Nessim,
który nie istnieje, że skoro Rumunia zarabia na wampirze, który nie
istnieje, to nie ma najmniejszego powodu przemawiającego za tym, aby
Mongolia nie miała zacząć zarabiać na olgoi-khorkhoi, KTÓRY ISTNIEJE.
Milczę porażony. Jeśli poruszam jeszcze tym flamastrem, to jakimś bezwiednym rozpędem.
- Aby uwiarygodnić istnienie naszego robaka, nieodzowny był udział
amerykańskiego lub europejskiego badacza. Dlatego telefon od pańskiej
narzeczonej spadł nam z nieba. Owszem, nabrałem ją, ale było to
konieczne po tym, jak straciliśmy jedynego europejskiego
naukowca-ochotnika sześć tygodni temu.
To nie może być prawda. To zatrucie zielonymi ziemniakami…
- Problem w tym, że robak jest płochliwy. Naszego Europejczyka
wyrzuciliśmy z samochodu w wydmę, po czym w ramach ubezpieczenia
oddaliliśmy się na dystans stu metrów. Za blisko. Robak śmierci się
spłoszył, wystrzelił wiązką elektryczną, poraził biedaka i wciągnął do
jamy. Szkoda profesora Szlabańskiego. To był otwarty umysł, wielki
przyjaciel Mongolii.
A jednak przytomność nie do końca ze mnie uszła. W przeciwnym razie włosy nie stanęłyby mi dęba.
- No tak – uśmiecha się krzepiąco Umbaatar. – Profesor Szlabański
założył obóz pół roku temu. W tajemnicy. Bał się konkurencji. Z tego
powodu zamieszczał zwodnicze artykuły na swojej stronie, obśmiewające
raporty o robaku. Gdy tymczasem sam wierzył w niego i pragnął na własne
oczy ujrzeć. Co się szczęśliwie udało. Niestety, profesor został
zjedzony, a więcej badaczy wierzących w robaka z Gobi nie znaleźliśmy.
- Bayarlalaa! Bayarlalaa! – krzyczą wszyscy Mongołowie,
nawet profesor daje się porwać euforii, krzyczy i podskakuje, a ja
nagle, w całej pełni, w pełni paraliżującej jak wiązka elektryczna
robaka z Gobi, rozumiem już powód tej radości.
- Zatem w zasadzie jest tak, jak pan to powiedział przed momentem. –
Umbaatar uspokaja się, opada na ławeczkę i przygląda mi się z
życzliwością. - Będą te dyplomy i medale Bohatera Stepu, lecz najpierw
trzeba uczciwej pracy.
Moje serce trzepocze, gdy szukam odpowiedniego słowa. Słowa, które
wyraziłoby mój stan, moje położenie zwyczajnie beznadziejne, moje
gwałtowne nurkowanie, godne przeciążonego Vasy…
- …podczas, gdy my będziemy pana asekurować z odległości kilometra
lub dwóch, pan, profesorze, wyposażony w śpiwór, latarkę, kamerę i
georadar, będzie krążyć po wydmach, by w odpowiedniej chwili…
Musi być takie słowo… Na pewno jest.
- …sfotografować, nagrać, udokumentować i niepodważalnie udowodnić
całemu naukowemu światu, że naprawdę istnieje robak jelitowy zwany…
- Ojojojoj.
***