wtorek, 22 maja 2012

Kość numer 207

Słyszałem, że człowiek ma 206 kości. Nie wiem, kto to obliczył, ale niekoniecznie Pitagoras.
Mógł to być jakiś szanowany, wnikliwy lekarz.
Na przykład Kuba Rozpruwacz.
Należy jednak wnieść małą humanitarną poprawkę.
Człowiek ma 207 kości. Tą doliczoną jest agresja. Powiada się, że to dzięki agresji człowiek nie tylko napastuje, rabuje i podbija, ale też broni się, okoniem staje, patriotyzm objawia i... Kosmos zdobywa.
Być może to jedyna kość ludzka niezagrożona osteoporozą.
Ale agresja jest i to ona stanowi o konkwiście.
Zapraszam do lektury o kości numer 207.


 
 
Horyzont na wschodzie był sinofiołkowy, jakiś groźny i złowieszczy.
Rzadko zdarzało się, żeby niebo tak dokładnie odzwierciedlało mój nastrój.
Alistair MacLean Lalka na łańcuchu.
 

Wredatorzy

 
Generał Naveda patrzył na nas ciepło. A przynajmniej starał się, by to spojrzenie sprawiało wrażenie ciepłego, nieomal ojcowskiego. Jednak ja wyczułem, że kryło się za tym wnikliwe badanie... i może jakiś niepokój.
Ten ostatni miałby nawet uzasadnienie.
Oczy generała wędrowały powoli z jednej twarzy na drugą. Z twarzy kadeta przejętego na twarz kadeta wzruszonego, z tej na kolejną przejętą, i znów na wzruszoną twarz... Aż przeszły na mnie i zatrzymały się.
Natychmiast uśmiechnąłem się. Trochę za późno. Generał Naveda zmarszczył brwi i przeszył mnie wzrokiem, który wcześniej płytko ślizgał się po zgromadzonych w auli kadetach. A ja wcale nie byłem zainteresowany skupieniem uwagi Navedy na sobie. Zupełnie nie.
Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową. Generał jeszcze sekundę czy dwie sondował mnie w niewątpliwym zaintrygowaniu, po czym podjął wykład.
- Wredatorzy nigdy nie będą ściśle określonym rodzajem przeciwnika. – Wyciągnął palec w stronę ekranu i emitowanym z pierścienia promieniem czerwonego światła wskazywał istotne szczegóły na slajdach. - Tu widzicie Szarych, którzy są wyjątkowo ciekawym wyzwaniem. Zaatakują imponującą technologią lub sztuczkami iluzji, takimi jak zastraszający hologram dwóch-trzech pułków pancernych – w rzeczywistości nieistniejących - czy po prostu próba hipnotycznego wymuszenia samobójstwa na oponentach w polu... Co im się udało na Ziemianach raz czy dwa. - Ktoś na sali zaśmiał się cierpko, a generał zdobył się wreszcie na krzywy uśmiech.
Krzywy, ale jednak. Pierwszy raz uśmiechnął się, odkąd dwudziestu kadetów opuściło kanonierkę odesłaną z wahadłowca i stanęło na powierzchni Utaurydu wczesnym mglistym świtem.
Świt na Utaurydzie zawsze był mglisty i chłodny. Jesienny. W południe nadciągała śnieżyca i mrozy, które degenerowały układ nerwowy i kostny człowieka w takim samym stopniu, jak układ sterowniczy czy strzelniczy poduszkowców patrolowych. Wycofano je po pierwszym turnusie szkoleniowym. Mróz na Utaurydzie nie był mrozem znanym z Ziemi. Temperatura co kwadrans skakała z minus 40° na minus 120°, po tym zaś na minus 5°. Potem od początku: -40° – -120° – -5° – -40°... Cała ta fala frapująco regularnych skoków zimowej temperatury trwała przez dwie godziny, po czym nadchodziła burza z falą powodziową. Przy gwałtownej odwilży. Woda niosła kryształy i krzemienne odłamki, których pochodzenia nigdy nie ustalono. Woda tak uzbrojona uderzała z prędkością – jej źródła nigdy nie ustalono – na wszelkie twory materii, które miały zuchwałość stanąć na jej drodze. Drżały góry i bloki skalne, niecki i kratery zalewał niepowstrzymany przyrodniczy najeźdźca.
Nic go nie mogło powstrzymać, lecz przecież sam uchodził. O godzinie 18.00 woda cofała się, by oddać pole latu. Od 18.00 wieczorem do 5.00 rano na Utaurydzie trwało spokojne, łagodne lato. Potem kolejny dzień przynosił nowy – a raczej znowu ten sam – cykl zmiennej aury. Jesień od świtu do południa, dwugodzinną zimę, czterogodzinną wiosnę i dłuższe – bo od 18.00 poprzez wieczór i noc trwające – lato. Byłoby cudowną chwilą wytchnienia, gdyby nie kilkutysięczne desanty wredatorów, tak żądnych wymordowania Ziemian, że niejednokrotnie kłócącymi się o miejsce w ataku z aliantami...
Mgły jesienne, mrozy i zamiecie, błyskawice, potop, deszcz odłamków...
Wszystko to atakowało fort Amaunet 18 S.
A przy okazji całą jego załogę. Dwudziestu kadetów i generała – zarządcę placówki i całej niekoniecznie gościnnej planety.
Co mówię bez wahania. Już po pierwszych kilku godzinach na jej powierzchni byłem niezachwianie przekonany, że nigdy nie zostaną tu postawione pensjonaty i lunaparki.
Utauryd miał zresztą zupełnie inne, znacznie bardziej istotne przeznaczenie. Utauryd kształcił oficerów Armii Ziemi, najbardziej drapieżnej i ekspansywnej armii wszechświata.
- Walczyłem z wieloma wredatorami – zaznaczył generał Naveda. - Ci oto, to olfaktometryci. Nieprzyjaciel interesujący, bo atakujący zapachem. To wyjątkowo niewygodna broń, jeśli zważyć, że maski i skafandry nie są żadnym zabezpieczeniem.
- Dlaczego, generale? - spytał niedbałym tonem siedzący obok mnie postawny oficer. Sprawiał na mnie obiecujące wrażenie, bo miał twardy głos, czarne wąsy, czarne oczy i barki niewiele mniejsze od kapsuł ratunkowych, w których trenowaliśmy sztuki walki podczas fazy niehibernacyjnej lotu.
Dobrze, jeśli oficer emanuje siłą i hardością na granicy nonszalancji, a nie powątpiewaniem i płochliwością kurczęcia, które podmuch wiatru zniósł z grzędy.
- W przypadku nieskuteczności emitowanych obłoków zapachowych, olfaktometryci atakują pole elektromagnetyczne przeciwnika, wywołując zakłócenia za pomocą emiterów energetycznych. W efekcie mózg oponenta wytwarza sam sobie sygnał chemiczny odpartego uprzednio aromatu i – niestety – jego efekt organiczny. Broń aromatyzująca olfaktometrytów odurza, rozaniela, napełnia miłością i pożądaniem służby niewolniczej. Sugeruję nie czekać na fazę bagnetu i strzelać do olfaktometrytów z każdego dystansu, który pozwoli przenieść pocisk w ich cielec.
Kadeci roześmiali się głośno. Ja również zresztą. Czarny humor stanowi jeden z atrybutów charyzmatycznego i ujmującego oficera – jak mawiał mój ojciec, admirał floty.
Tak naprawdę wszyscy zgromadzeni w auli – największym pomieszczeniu fortu – byli już formalnie oficerami. Każdy skończył dwuletnią akademię, w czym jeden semestr na edukacji w tubie hibernacyjnej. Każdy był mistrzem wszelkiej broni, z którą dawały sobie radę kończyny człowieka. Wszelkiej – w ciągu ostatnich stu lat Ziemia prowadziła wojnę z 22 000 ras. Jeśli jedna używała haubic dezintegrujących ciała i dusze, to druga rzucała dzidami i kulami z gliny.
Co nie musiało oznaczać łatwiejszej przeprawy.
Byliśmy wykształconymi oficerami, jak rzekłem.
Ale nie do końca. Dwadzieścia lat temu wprowadzono zmiany nie znające precedensu. Przez prawie sto lat machina ziemskiej inwazji, salonowo określaną machiną eksploracji, rozpędziła się dalece. Bardzo dalece – przy stanie przeszło 10 000 nieprzyjaciół i siedemnastu sojuszników w jednym czasie, ujawniło to poważny problem.
Nie wystarczało oficerów. Ginęło ich zbyt wielu. Gdy ginęli oficerowie, przepadały całe powierzone im armie.
Mój ojciec był jednym z kilku, którzy przepchnęli reformę.
- Oficer jest półbogiem – rzekł na decydującej naradzie najwyższych dowódców Ziemi. - Można zaprogramować umysł każdego szeregowca na skrajnie obłąkaną wiarę w zwycięstwo, ale kiedy na jego oczach umrze półbóg, morale takiego szeregowca tyle będzie warte, co kopiec kreta po szarży kirasjerów. Energia bojowa będzie oczywiście wprost proporcjonalna do morale.
To była rewolucja, która zmieniła losy wojny. Już raczej przegrywanej.
Oficera nadal kształtowało szkolenie w akademii. Ale doszło coś jeszcze. Ziemianie odepchnięci pod ściany własnych bunkrów nagle przyjęli, że poza przenikliwością rozumu, geniuszem strategicznych objawień i mistrzostwem walki wręcz i na dystans – liczy się także FART.
- Chyba zgodzimy się wszyscy – przekonywał mój ojciec – że Siły Wyższe rozdzielają pozycję narodzin nierównomiernie. Z fartem jest podobnie. O niektórych powiemy, że mają fart niezwykle wielki. O innych, że nikczemny, mikry, godny szczura umykającego przed trzonkiem miotły. I powiem wam, panowie, że fart bardziej stanowi o zwycięstwie niż ilość luf na stanie czy zdolność strzelecka przypisanych oddziałów.
Mój ojciec admirał miał rację. Jeśli prześledzić historię wojen człowieka, nie da się uciec od konkluzji, że wielu słynnych wodzów NIE MOGŁO wygrać pewnych bitew czy kampanii. Nie, kiedy wszystko przemawiało przeciwko nim: przewaga ogniowa i liczebna przeciwnika, znużenie wojsk rodzimych, niechętna postawa autochtonów...
A jednak ci wodzowie wygrywali. Wbrew wszelkiej logice. Wygrywali – bo mieli fart.
Teraz trzeba było tylko wyszukać uprzywilejowanych dowódców z fartem pośród dziesiątek tysięcy formalnie wykształconych oficerów. Jak ustalić, kto ma ów fart? Kto może wygrać bitwy nie do wygrania? Kto może pozwolić kontynuować nieodwracalnie rozpędzony marsz szalonej ekspansji człowieka? Kto może zapewnić swoim dowodzeniem – swoim fartem – spokojne i sielankowe życie senatorom Ziemi tak, jak tysiące lat wcześniej zapewniali je rzymskim elitom wodzowie geniuszu i fartu w rodzaju Cezara, Pompejusza czy Scypiona?
To było proste. Należało kadetów wysyłać w miejsca próby najcięższej. Ekstremalnej.
Prawie beznadziejnej.
Na planety licznych rubieży podbijanej przestrzeni. Na planety, gdzie rozdrażnione ludzką zachłannością armie wrogów, zwanych ogólnie wredatorami, czyniły sobie przyczółki i przegrupowania – a nawet poligony – przed wielkimi operacjami przeciw Ziemi.
Na tych planetach stały samotne forty, a takim wielotysięcznym desantom przemierzających kosmos wrogich armii miały postawić opór jeden czy dwa tuziny ludzi.
Tak. Wystawionych jako te prosięta pod nóż świąteczny.
Na jednej z takich planet, na Utaurydzie, wysiedliśmy dziś o 6.00 rano z wahadłowca.
Formalnie: dwudziestu oficerów. Dla generała Navedy: dwudziestu kadetów. Dla wredatorów: dwadzieścia prosiąt wystawionych przez własnych dowódców.
Pozostawało liczyć, że mamy ten fart.
- Spójrzcie na rasę Bokserów – rzekł z zafascynowaniem generał Naveda.
Wszystkim się ono udzieliło. Rasa Bokserów, której Ziemia wyrwała pierwszy system dziesięć lat temu, obrosła legendą.
- W gruncie rzeczy jest to rasa spokrewniona z zauropodami. Z tą różnicą, że są Bokserzy szybsi, bardziej chętni uśmierceniu adwersarza, i osobliwie umiłowani w boksie. Mają wystarczający zasób inteligencji technicznej, by posługiwać się kanonierkami z importu. Niektórzy wdziewają nawet brezenty kuloodporne. Ale poza tym wszystkim cała ich wojenna strategia – czy może wojenna już religia – sprowadza się do dynamicznego biegu na wroga i próbie zabicia go boksem.
- Charakterne – wyszczerzył do mnie zęby czarnowąsy sąsiad.
Odwzajemniłem uśmiech, więc zachęcony oficer-kadet uczynił kolejny krok spoufalenia.
- Deucz – wyciągnął rękę niewiele ustępującą krzemieniom pod względem siły kruszenia.
- Gobli.
Generał Naveda był czujny, naprawdę czujny. Jego spojrzenie zawiesiło się na nas, co jednak nie przerwało mu wykładu:
- To kolejny przykład na nieprzyjaciela stosującego techniki archaiczne, a mimo to groźne. Bokser jest najdoskonalszym sprinterem spośród wszystkich jaszczurów w podbitych i objętych wojną systemach. Gdy na ciebie spojrzy – ciekawe, że generał spojrzał akurat na mnie – bądź pewien, że ruszy do biegu o prędkości 300 kilometrów na godzinę. Bokserzy zaliczani są do przeciwników transowych. Co to oznacza, panowie?
Podniósł się las rąk. Jedynie moje ręce nie drgnęły. Nevada poświęcił mi już wystarczająco dużo uwagi. Nie byłem skłonny jej pogłębiać.
Czarnowąsy Deucz o barkach mutanta też kończyną nie ruszył. Był istotą szczęśliwie i zuchwale pławiącą się w nonszalancji zrodzonej z poczucia siły i znaczenia.
Poczułem, że już go lubię.
Generał zmrużył szare oczy i odczytał nazwisko z naszywki munduru oficera siedzącego przede mną.
- Kadet Rubid – uśmiechnął się.
Tym razem uśmiech był nieco bardziej naturalny. Nie do końca pokrył jednak spięcie, które doskonale wyczuwałem.
Kadet Rubid miał oczy i włosy tak czerwone, że odruchowe rozejrzenie się za gaśnicą miałoby swoje uzasadnienie.
Od razu pokazał też, że czasu w akademii nie zmarnował.
- Przeciwnik transowy podwaja swoje szanse odparcia ataku i skuteczność uderzenia własnego o 150% - wystrzelał z uśmiechem raczej dziewczęcym. - Omawiany tu Bokser jest przeciwnikiem o tyle niewygodnym, że wpadającym w trans nie później niż po pięciu sekundach wszczętego biegu ku pozycjom nieprzyjaciela. Biegnącym z prędkością 300 kilometrów na godzinę Bokserom zdarza się odbijać nie tylko pociski przeciwpancerne, ale nawet strzały z dział jonowych czy plazmowych. Trans bojowy niezwykle bowiem zagęszcza ich pole elektromagnetyczne.
- Doskonale, Rubid – skinął głową generał. - Pan urodził się na...?
- Porucznika – kadet rozłożył ręce ze skromnym uśmiechem. - Tylko porucznika, generale.
- „Tylko porucznicy” słyną z przejmowania planet dzięki brawurowym szarżom na przeważające siły autochtonów.
- Dziękuję, generale. Taki mam plan na resztę życia.
Czerwonowłosy i czerwonooki Rubid usiadł, a generał Naveda dokończył spokojnie:
- Bokserzy pobiegną na spotkanie z wami z prędkością 300 kilometrów na godzinę, bez oglądania się na płonące żelazko i inne głupstwa nie mające wpływu na wynik bitwy. Nie ujrzycie w ich słabo chwytnych dłoniach ani bagnetów, ani jataganów. Trudno trzymać coś w dłoni, która zwija się w pięść minutę jeszcze w fazie płodu, i która pozostaje zamkniętą nawet po śmierci. Ale ta pięść uderza z prędkością 4000 metrów na sekundę, a Bokserzy zawsze – ZAWSZE - celują w serce przeciwnika.
Przez chwilę panowała cisza. Pasowała do umierającej wiosny. Na zewnątrz zaczynała się pierwsza śnieżyca, która na Ziemi zabiłaby połowę świerków, ale fort Amaunet 18 S był dobrze chroniony i zapewniał kojące wyciszenie.
Co prawda twarze niektórych kadetów pobladły. Jest już coś takiego w istocie ludzkiej, że o swoje serce troszczy się i boi najbardziej. Na sali nie było osób przypadkowych. Każda z nich stanęłaby twardo i wściekle naprzeciw stukrotnie przeważającym napastnikom. Jednak myśl o pięści wrąbującej się w tors bez względu na grubość pancerza i wybijającej serce poza ciało musiała uczynić ponure wrażenie.
Choć nie na wszystkich. Nonszalancki Deucz ze znudzeniem przyglądał się slajdom jaszczurowatych Bokserów, a czerwonowłosy Rubid uśmiechał się sympatycznie.
Tak – zdecydowanie dziewczęco. Ale przecież bez lęku.
Chyba i jego zaczynałem lubić.
- Jeśli chcecie mojej rady – uniósł palec kaznodziei generał – to będzie taka sama jak w przypadku olfaktometrytów. Strzelajcie do Boksera, póki jeszcze kroczy. Bo wnerwiony biega szybciej od kul.
Tuzin kadetów roześmiał się głośno. Kilku zapewne trochę cierpko.
Co miało uzasadnienie. By poligon wyłonił oficerów z prawdziwym, niepodważalnym fartem, sprawę utrudniono maksymalnie. Na wyposażeniu fortów brakowało nowoczesnych narzędzi walki. Z przeważającymi liczbą i gniewem nieprzyjaciół mieliśmy brać się za bary przy pomocy karabinów Springfield, muszkietów i broni białej. Sam generał nosił u pasa kordelas i pistolety skałkowe.
Fart. Niezwykle istotna rzecz.
I w takiej chwili nie wszystkich pocieszyłyby słowa mojego ojca:
- Jeśli masz fart, pokonasz samotnie sto czołgów androidalnych samymi zębami. A jeśli pokonasz sto czołgów zębami, i w pojedynkę, to tym bardziej pokonasz wszelkie inne liczby wrogów w przyszłości, gdy wręczą ci najnowszy oręż i kilka pułków pod komendę.
Poczułem delikatne trącenie na ramieniu. Domyśliłem się, że czarnowąsy Deucz szczerze próbował być delikatnym. Co prawda nie do końca mu się udało, gdy trącił mnie barkiem, który niejeden Obcy powziąłby za satelitę krążącą wokół Deucza. Ale przecież podjął ten życzliwy wysiłek. Dlatego nie wniosłem pretensji o ból i pogodziłem się z tym, że będę nosił tygodniowy siniec.
Zakładając, że przeżyję ten tydzień.
- Urodziłem się na generała – wymruczał mój towarzysz. - A ty, Gobli?
- Kapitan.
Deucz uśmiechnął się z sympatią.
- Od razu pomyślałem, że szkoda by cię było na takiego dobosza – rzekł. - Masz opanowanie, które rzuca się w oczy.
No właśnie. Moje opanowanie rzucało się w oczy. A to stało okoniem moim planom.
Zupełnie też nie dziwiłem się wrodzonej randze Deucza. Taki właśnie powinien być generał. Nieustraszony, ironiczny i przenikliwy. Deucz urodził się generałem.
Szkoda, że nigdy nim nie zostanie.
Zwróciłem twarz na dowódcę fortu i przybrałem względnie przejętą minę. Może nawet mój uśmiech był trochę dziewczęcy, jak u Rubida.
- To wyjątkowo niebezpieczny typ wredatora – mówił Naveda, obrysowując czerwonym promieniem sylwetkę kolejnego Obcego. - Należy do morfohybryd. Broń? Przede wszystkim wiązki energii zatrzymującej gęstą materię bez względu na jej prędkość przemieszczania. Nigdy, ale to nigdy nie pędźcie ku tym morfohybrydom ani czołgiem ani myśliwcem. - Jakbyśmy mieli takie na Utaurydzie. - Nawet nie biegnijcie ku nim. Zatrzymają tak was, jak pojazd bojowy w ciągu ułamka sekundy. Nie będzie żadnego odcinka hamowania. W momencie, gdy wiązka energii paraliżującej dotknie ruchomego obiektu, zamiera on natychmiast. Cokolwiek zrobi to z płynami i mózgami zawartymi w waszych ciałach, nigdy już nie opuszczą poligonu. W przeciwieństwie do ciał, z którymi rozstaną się na zawsze.
Deucz znowu mnie potrącił. Byłem twardy i nieskłonny do wyrzutów z powodu byle stłuczenia. Nie przy tym, co miało mnie czekać za kilka godzin. Spojrzałem więc na niego z ciepłym uśmiechem.
- Ujmuje mnie ten kojący ton naszego dobrodzieja – rzekł Deucz.
Rubid, który siedział przed nami, obejrzał się i uśmiechnął dziewczęco.
Obaj byli zawadiakami, którzy wzmocniliby każdą armię kosmosu.
Obu już polubiłem.
Poczułem szczery żal, że obaj mieli być martwi w ciągu kilku godzin.
 
*
 
Siedzieliśmy w kantynie. Na zewnątrz panowała zima. Od blisko dwóch godzin. Termometr wskazywał właśnie minus 90°. Na ekranach widzieliśmy nasz fort ujęty z antymaterialnego satelity. Amaunet 18 S jeszcze dwie godziny temu wyglądał jak wycięty w stali blok, najeżony blankami i kartaczami. Teraz był gigantyczną kulą śniegu, z której wicher rozwiewał co chwilę część powały. Nie wydawało się wielce prawdopodobnie, by takie warunki zachęcały do uderzenia większość gatunków wredatorów, które generał Naveda wymienił podczas długiego wykładu. Jeśli jednak tacy Bokserzy czy olfaktometryci mimo wszystko natarliby na fort właśnie teraz, szanse na ich odparcie byłyby marne. Spróbuj wbiec na blanki i namierzyć cel z muszkietu przy wichrze, który skruszył osłony przeciwtorpedowe. Przy mrozie, który zabił jedenaście pierwszych turnusów na Utaurydzie.
Rękawice i czapy zimowe wielkości igloo nie mogły tu wiele pomóc.
I pewnie dlatego nie było ich na wyposażeniu.
Nas miał chronić głównie fart. I zacietrzewienie.
Nie można tego nazwać nadmiarem luksusów, gdy pogoda unicestwia fort i jego załogę jeszcze przed przybyciem prawdziwego wroga.
Osobiście nie wierzyłem w ten atak. Spokojnie piłem kawę zbożową, obserwując kadetów. Razem ze mną, przy stole niechlujnie wyrżniętym ze skały wapiennej, siedzieli Deucz i Rubid. Tak to już jest. Gdziekolwiek udasz się samotny emocjonalnie, prędzej czy później ściągniesz ku sobie istoty o zbliżonych falach mózgowych i tej samej temperaturze serca. Tak to już jest. Wymieniliśmy ledwie kilka spojrzeń, uśmiechów, słów i było jasne, że w chwili walki wspieralibyśmy się z braterskim zaangażowaniem.
Tyle, że nie będzie tej walki.
- Zadumałeś się, Gobli – uśmiechnął się nikle Deucz.
Uniosłem kubek do ust i odwzajemniwszy równie ulotny uśmiech, rozejrzałem się. Właśnie nadchodził ten moment, którego się obawiałem. Zresztą nie ja jeden.
Żołnierze najbardziej agresywnej armii wszechświata posilali się chlebem orkiszowym i golonką z indyka, której 60 milionów ton leżało zahibernowanych pod północno-zachodnią basztą fortu. Mogli popijać kawą zbożową albo kofeinową. Ale ta pierwsza nie miała wzięcia. Większość kadetów sięgała już po czwarty kubek, przy czym na każdy przypadło pięć łyżek kawy o najwyższej mocy.
- Myślą, że nie zjadą – parsknął Rubid, wodząc czerwonymi oczami ode mnie do Deucza i na odwrót. Sam ociągał się jeszcze z drugim kubkiem. - Nic z tego. Swoje trzeba odespać. To zresztą przyspieszy aklimatyzację.
- Ja nie zasnę – rzekł swobodnie Deucz.
Mimowolnie zawiesiłem wzrok na jego barach. Nie przypuszczałem, by jakikolwiek szary czy żółty grizzly – a pełno ich biegało po górach Utaurydu – był zakopanym we futrze idiotą skłonnym za takie bary się brać. Deucz przyznał, że przeraża zwierzęta. Większość czmychała przed nim jak przed druidem rozgniewanym leśną zbrodnią.
Tylko ja i Deucz odmówiliśmy sobie kawy. Deucz dlatego, że był ateistą odrzucającym religię własnych słabości.
Ja zaś, by przeżyć.
Gdybym wypił choć pół kubka, byłbym martwym, bezużytecznym mięsem w zmarnotrawionym mundurze już następnego ranka.
Tak, jak cała reszta.
Kadeci nie okazywali już tak zachowawczo swojego niepokoju. Przytulna aula i wykłady o wredatorach mogły jeszcze zneutralizować ich emocje. Takie jak strach i rozdrażnienie. Teraz już tego nie kryli. Podrygiwali nad blatem, maszerowali wokół stołów, zaciskali zęby, brzęczeli jak szerszenie uniesione pod lampę kwarcową. Nadchodziła wiosna. Była niczym innym niż pierwszym starciem z wrogiem. Była pierwszym testem na fart. Dla wielu – ostatnim. Dla wszystkich – najtrudniejszym.
Ponieważ nie kwapiłem się do pogawędki, Deucz umilkł, rozglądając się wokół z wydętymi wargami człowieka, którego nic w życiu na pchnęło na kolana. Myślę jednak, że mimo wszystko czuł jakieś napięcie, choć dalekie od strachu.
Sam czułem napięcie. Zaraz miał nastąpić decydujący moment. Nie miałem najmniejszej niestety pewności, że uda mi się wykonać to, co zaplanowałem, a od czego zależało wszystko, włącznie z moim życiem.
To, co planowałem zrobić, przećwiczyłem, naturalnie, nie raz i nie dwa. Sęk w tym, że w innych warunkach elektromagnetycznych.
Żaden z placów treningowych na Ziemi i jej koloniach nie zapewnił mi warunków panujących na Utaurydzie.
Gdzie właśnie nadchodziła wiosna. Po dwugodzinnej zimie. Nadchodziły ulewy i fale wody uderzającej z posejdonowym rozsierdzeniem na wszystko, co nie potrafiło wpełznąć pod powierzchnię planety na głębokość kilometra czy dwóch. Fort Amaunet 18 S nie potrafił.
Ale bombardowanie wichru, wody i skalnych szrapneli tak naprawdę nie martwiło nikogo. Skoro wiosna nie zmiotła fortu podczas poprzednich czterdziestu szkoleń, prawdopodobieństwo, że zostanie zmieciony wraz z załogantami właśnie teraz, było znikome i nikt sobie głowy tym nie zawracał.
Co innego skoki ciśnienia. I zmiany napięcia elektromagnetycznego.
10% do 30% kadetów każdego poprzedniego turnusu padało martwych pierwszej swojej wiosny na Utaurydzie. Skoki ciśnienia i napięcia nie były czymś, z czym organizm Ziemianina nawykłego do długotrwałych, łagodnych zmian klimatycznych i atmosferycznych, radził sobie szczególnie dobrze. Żołnierze padali z pękniętym sercem, padaczką albo szklanką krwi ulaną między półkulami mózgu.
Ale większość i tak w trakcie śpiączki, którą przynosiła pierwsza wiosna na Utaurydzie.
Organizm chciał dobrze. Organizm obniżał aktywność, zawężał funkcje, by w nieznanym sobie cyklu dynamicznych zmian środowiska adaptować doń ciało w trybie awaryjnym. Wyłączenie świadomości nerwowo lub panicznie zachowującego się człowieka trzeba tu uznać za czyn racjonalny.
Inna sprawa, że pierwszy sen na Utaurydzie okazywał się wiecznym dla tak wielu kadetów, że nikt dobrych intencji organizmu nie doceniał. I nikt zasnąć nie chciał.
60 milionów ton indyków spoczywało pod wieżą północno-zachodnią.
Piwnice pozostałych trzech wież kryły magazyny z kawą.
Doskonale rozumiałem ten cały pęd do kofeiny. Przy automatach wciąż kłębili się ci, którym zabrakło kawy. Tylko ten ze zbożową był pozostawiony sam sobie jak trędowaty wypchnięty z jarmarku. I mnie, i Deuczowi wystarczyło po jednym kubku.
Rozumiałem kadetów, ale też podobnie jak oni zdawałem sobie sprawę, że budowanie rozpaczliwego szańca z dziesięciokrotnej dawki kofeiny i tak snu nie zatrzyma. Że pierwszy głębszy skok ciśnienia powali co najmniej połowę turnusu jak kręgle na drodze rozpędzonej kuli. Że gwałtowna zmiana natężenia w polu elektromagnetycznym planety uśpi całą resztę.
To pompowanie kofeiny tylko zwiększało zagrożenie rozpadu ich serc.
Było beznadziejnym, idiotycznym aktem zapobieżenia czemuś, czemu zapobiec się nie da.
Ale rozumiałem ich. Byli żołnierzami. Czy było to głupie czy nie, rękami i nogami bronili się przed śmiercią w stanie nieświadomości.
Co innego w polu. Tam byli żółtymi niedźwiedziami grizzly. Nieustraszonymi socjopatami ekspansji. Tam byli gotowi złożyć głowę dla Armii i jej chwały.
Jak i ja. Nie różniłem się od nich niczym pod tym względem. I też piłbym kawę z kofeiną. Osiem, może dziesięć kubków.
Gdybym tylko mógł.
Pierwsza wiosna na Utaurydzie, powiedziałem. A przecież szkolenie przewidywało ich 55. I tyleż zim i lat. Tylko jesień planety nie zakłócała homeostazy i równowagi psychicznej. Lato zaś upajało łagodnością.
Tyle, że kolejne 54 wiosny, i 54 zimy – jesienie i lata zresztą także - program szkolenia przewidywał spędzić kadetom na zewnątrz.
I toczyć tam walki z wredatorami, którzy do tej pory nie byli znani z tego, że zwlekali z atakiem po wyłączeniu Całunu Energetycznego. Atakowali wszystkie planety. Zdezintegrowali 709 fortów.
Pamiętacie, co mówiłem o farcie. Potrzebowaliśmy go każdej minuty spędzonej na Utaurydzie.
Pamiętacie, co mówiłem o półbogach. Uchodził za takiego każdy oficer, który zaliczył poligon.
Rzecz jasna, nie każdy z dowódców fortu miał szczęście pożyć długo. Padło się niektórym na chwalebnej służbie. Zwłaszcza, gdy chcieli cieszyć się opinią polowego grizzly, charyzmatycznego szaleńca wojny, i gdy opuszczali mury placówki, by wraz z kadetami rzucić wyzwanie aurze, wredatorom i udowodnić, że ich pozycja nie jest przypadkową. Że mają fart.
Generał Naveda uchodził za tego, co go ma. Jako jedyny dowódca fortu szkoleniowego, pełnił tę funkcję ponad dziesięć lat. To zwracało uwagę.
Uwagę na Nevadę zwróciło zresztą coś więcej. Coś, co przywiodło mnie na Utauryd z ostatnim turnusem.
- Zaczyna się – mruknął Deucz bez przejęcia.
Tak, zaczynało się. Podekscytowanie i nerwowa ruchliwość żołnierzy zaczęły zanikać, ustępować miejsca nowym objawom. Takim jak popadanie w milczenie, zawieszenie ze wzrokiem utkwionym w dno kubka czy ekran pokazujący świat pozafortowy. Wiotczenie ciał zatopionych kofeiną jest czymś doprawdy frapującym. Tak samo jak widok wojowników przegrywających walkę z sennością. Ziewających i szarpanych delikatnymi, ale wyraźnie trudnymi do stłumienia drgawkami.
Nadeszła wiosna.
Oznaczała pierwsze żniwo śmierci u kadetów, pierwsze też nadzieje na fart u tych, którzy mieli ją przeżyć.
Tyle, że nie byłem przekonany, by ktokolwiek miał przeżyć.
W drzwiach kantyny stanął generał Naveda. Stanął, wsparł się o framugę i powiódł przeszywającym spojrzeniem po tonących w apatii żołnierzach. Gdy dostrzegł mnie, ruszył wolnym krokiem do stołu, który zajmowałem.
- Z jakichś powodów szef zwrócił na ciebie uwagę – wymruczał niedbale Deucz.
Człowiek urodzony na generała był bardzo bystry. Być może bystrość jest cechą wprost proporcjonalną do wielkości barków.
Rubid zachichotał niczym mysz, na oczach której kot zapędzony w pościgu stoczył się w studzienkę ściekową.
Naveda stanął przy nas, wymienił z każdym z osobna skinięcie głowy, po czym wbił we mnie badawczy, inteligentny wzrok oficera, który nie przegapia zbyt wiele.
- Nie pijesz kawy z kofeiną – zauważył spokojnie.
- Liczę na mój fart – odrzekłem równie spokojnie.
Była to bardzo uczciwa odpowiedź. Liczyłem na ów fart wręcz kurczowo. Gdybym się na nim zawiódł, przepadłoby wszystko. Począwszy od tego, co krył tajny luk kanonierki na lądowisku, skończywszy na życiu. Które ceniłem.
- Nie jesz mięsa.
- Nie mam apetytu przed pierwszym snem...
Rzeczywiście nie miałem.
Generał patrzył mi prosto w oczy.
- Jesteś... ezoterycznym? - spytał.
Kątem oka dostrzegłem, jak Rubid i Deucz potrząsają głowami, by strącić naloty senności, i zwracają ku mnie zaskoczone twarze.
- Skądże – parsknąłem. - Nie lubię ezoteryki. Urodziłem się zresztą bez predyspozycji. Zostawmy to kuglarzom, generale. Ja – sięgnąłem do pasa i wydobyłem z antymaterialnej kieszeni połyskujący stalą przedmiot – ufam tylko materii. Walczę czekanem.
Moi towarzysze z sympatią przyjrzeli się broni. Naveda również. Potem podniósł oczy znów na mnie i uśmiechnął się ciepło. Był to pierwszy szczerze ciepły uśmiech, jaki u niego ujrzałem.
I ostatni zresztą.
- Jak się nazywasz?
Naszywka z moim nazwiskiem wtłoczyła się pod zagięcie munduru, a obnoszenie wrodzonej rangi oficerskiej nie było mile widziane w warunkach poligonu. Mogłem wygładzić koszulę, ale wypadało odpowiedzieć. Pospieszyłem więc grzecznie z informacją:
- Gobli. Urodzony na kapitana.
- Goblin?
Uśmiechnąłem się. Nie on pierwszy zdeformował moje nazwisko. Nigdy też nie kwapiłem się, by kogokolwiek poprawić.
- Dobrze to brzmi u oficera – zaśmiał się cicho. Potem wrócił spojrzeniem do czekana, który nadal trzymałem nad stołem. - Bardzo ciekawy wybór – pochwalił. - Jesteś drugim kadetem, jaki do mnie trafił, a który obrał sobie na broń osobistą czekan.
Ziewnąłem. Całkiem jak nieokrzesany, oddalony o kilka pokoleń od salonów jaszczur. Niezupełnie jak dystyngowany, szanujący przełożonego kadet. Generał nie powziął jednak tego za afront. Dookoła ziewali wszyscy.
Oprócz generała. Jego organizm zaadoptował się do fanaberii planety dawno temu.
- Czekan – powtórzył z fascynacją. - Walczył nim kadet z poprzedniego turnusu. Szkoda go – dodał po chwili zadumy. - Urodził się na majora.
Ziewnąłem i pokiwałem głową smętnie. Rzeczywiście szkoda było tego majora. Nikt nie żałował go tak jak ja. Nie tylko dlatego, że był nie majorem, a admirałem.
Generał Naveda właśnie rozmawiał z jego synem.
- Szkoda go – powtórzył z żalem w głosie. - Wredatorzy go zatłukli. Wybili cały turnus. Nie przeżył nikt.
Patrzyłem na niego z twarzą, która przestała ziewać. Gumowe mięśnie hamują odruchy ziewania.
- Major – mruknąłem. - Jak zginął?
Naveda zagryzł wargi, obniżając wzrok na mój do połowy opróżniony kubek.
- Pięść Boksera – rzekł ponuro. Potem odwrócił się i głośno zwrócił do wszystkich: - Kadeci! Wydaję rozkaz przejścia do przydzielonych sypialni! Najdalej za pół godziny śpiączka ogarnie każdego z was. Nie kłaść się mi się na podłodze i w toalecie! I dopilnujcie zapięcia pasów. Niech każdy sprawdzi sąsiada, czy nie zapomniał o pasach. O 6.00 rano budzę żywych. O 6.20 śniadanie. 0 6.40 wymarsz na pozycje bojowe. O 6.50 wyłączam Całun Energetyczny i Korytarze.
- Jeśli jutro obudzę się żywy – usłyszałem twardy, chrapliwy głos Deucza – to zaprawdę, powiadam wam, pocałuję szefa. A potem wyjdę na zewnątrz bez broni i będę czekał tam na wredatorów trzy dni. Powiadam wam – wycedził, odsuwając z rumorem kamienny stołek.
Nie chciało mi się odpowiadać. Polubiłem Deucza. Jak miałem mu powiedzieć, że następnego dnia będzie martwym mięsem w zmarnotrawionym mundurze najpotężniejszej armii kosmosu?
Generał odwrócił się i wyszedł. Kadeci ruszyli za nim, przewracając kubki z niedopitą kawą i stołki. Byli już tak zamroczeni zmianą ciśnienia, że nie zawracali sobie głowy ani poziomem kofeiny we krwi, ani śpiączką.
Ostatni raz spojrzałem na ekran okienny. Horyzont na wschodzie był sinofiołkowy, jakiś groźny i złowieszczy. Od wschodu nadciągały smoliście czarne chmury, połykając słońce jako pierwszą ofiarę. Z północnych stoków i wzgórz spływała woda, nabierając rozpędu do ataku. Wysokie pasmo zasp śnieżnych topniało błyskawicznie, przechodząc na stronę niszczycielskiej wiosny. Nie było żadnego ładu i harmonii w widoku za oknem. Nie było nic obiecującego pomyślność.
Rzadko zdarza się, żeby widok za oknem tak dokładnie odzwierciedlał mój nastrój i postępujące rozchwianie tak ducha, jak ciała.
Wstałem ciężko, przełamując niemoc w mięśniach, która nadeszła tak nagle, że jeszcze pięć sekund temu nie byłem jej świadom – po czym ruszyłem za odpływającym w nieuporządkowaniu potokiem kadetów.
Ja też szedłem jak zombi uderzony pięścią Boksera. Ogarniała mnie senność, a zwykle jest to stan, który znieczula na wszelkie bodźce, zaś sprawy istotne czyni błahymi, a nawet każe odwracać się do nich plecami jak do irytujących, pozbawionych znaczenia owadów.
Czego zrobić nie mogłem. Walczyłem umysłem ze wszystkich sił, by zachować przytomność i chęć mobilizacji. Bo utrata tych nieodzownych narzędzi oznaczała dla mnie tylko jedno. Następnego ranka byłbym tyle wart, co indyki stłoczone pod wieżą północno-zachodnią.
- Goblin – chichotał radośnie Rubid. - Goblin!
Deucz i Rubid nie trafili do sypialni numer 4, którą mi przydzielono. Cóż, przydziały i rozkazy wojskowe nigdy nie były znane z uwzględniania sympatii i sentymentu. Nie zawracałem sobie głowy nawiązaniem kontaktu z czterema żołnierzami, którzy opadli na sąsiednie łóżka. Nie byłem już w ogóle zainteresowany żadnymi kontaktami. Równie dobrze mógłbym proponować przyjaźń indykom z chłodni.
Poza tym kadeci wokół mnie spadli na łóżka jak zombi, którymi byli i natychmiast odpłynęli w sen.
Był to ten najgłębszy rodzaj snu. Ten, który nigdy już nie pozwolił im otworzyć oczu i ujrzeć lata na Utaurydzie.
.
*
.
Leżałem i myślałem o wredatorach. To mój ojciec wprowadził to groteskowe, ironiczne określenie dla wszystkich kosmicznych ras, które powiedziały nie dla ziemskiej ekspansji. Które z mniejszym lub większym skutkiem próbowały kontratakować, by nie utracić przestrzeni, wyszarpywanej im przez ludzi. Nazwa przyjęła się błyskawicznie. Określała Obcych jako istoty wredne, natrętne, prymitywne i barbarzyńskie. To nie do końca oddawało sprawę. Ale nikt się tym nie przejmował. Kiedy dowodzisz wojskiem zwycięskim, ostatnie, czym się przejmujesz, to racje i honory przeciwnika.
Potem pomyślałem o moim ojcu. Był kimś, kogo kochałem jak syn, i kogo podziwiałem jako oficer. W całym Naczelnym Dowództwie było może trzech czy czterech ludzi, którzy mieli tak znaczący wpływ na unowocześnianie i rozpędzanie machiny wojennej Ziemi. Reformy wojskowe poszły dalej niż wam wcześniej wspomniałem. Kiedy już wszczęto proces wyszukiwania wodzów obdarowanych szczęściem przetrwania i podejmowania trafnych decyzji w polu, zdecydowano na podstawie odczytanego kodu genetycznego i materiału inkarnacyjnego ustalać ukierunkowanie rangi każdego kadeta. To było przekonujące. Niejeden na wskroś lojalny i heroiczny sierżant mógłby okazać się marnym strategiem jako generał stojący na czele wojsk uderzeniowych. Z kolei oficer z wrodzonymi zdolnościami generała byłby często zawodnym kapitanem w przypadku pilnej potrzeby podnoszenia morale jakiejś beznadziejnie oblężonej załogi. Skoro Natura podzieliła zdolności, należało podzielić i stopnie wojskowe; tak, by maksymalnie umożliwiły tych zdolności realizowanie na polu walki.
W Armii Ziemi nie istniało już zjawisko awansu. Zostało anihilowane jako archaiczne obciążenie, kula u nogi szarżującej machiny podboju.
W Armii Ziemi ustalano, czy człowiek chętny karierze wojennej urodził się na oficera. Jeśli tak – precyzowano jego rangę. Tę rangę nosił taki wojownik do końca życia, niezależnie od tego, czy oznaczała sierżanta, czy generała.
Nosił – o ile udowodnił, że ma fart. O ile przetrwał ostatnią fazę szkolenia: test na poligonie beznadziei.
Planet, które miały wyłonić wodza na miarę Pompejusza, było około 1000. Na każdej stał jeden fort. Każda miała ekstremalnie niewygodne warunki geologiczne i pogodowe. Każda leżała na rubieżach i każda prowokowała atak Obcych, niezmiennie wściekłych i nienawidzących Ziemian za inwazje, egzekucje i karne rozsadzanie księżyców.
Na każdej z takich planet mieszkał jeden generał. Pozbawiony garnizonu wsparcia i robotów, żył samotnie między turnusami, które kończyły Ostateczne Wyszkolenie, albo i nie.
Zazwyczaj nie. Od czasu reformy, która wprowadziła Prawo Fartu, taki test przetrwało 8% kadetów. Byli elitą. Budzili rzeczywisty respekt, podziw i żołnierze uznawali ich za półbogów.
Oficerów nowej ery przybywało. Oficerów „o niepotwierdzonym farcie”, ze starych procedur szkoleniowych, ubywało. Przegrywali wszak znacznie więcej bitew i wojen, niż ci pierwsi. To rodziło frustrację odchodzącej fali starych dowódców.
Podkreślam to ku waszej uwadze: to rodziło frustrację.
Zapewne zastanawia was, jak generał pozbawiony wsparcia mógł przetrwać wściekłe, często zmasowane ataki Obcych. Otóż Armia Ziemi, jako siła nieoddająca inicjatywy, stale udoskonalała swoją broń i zabezpieczenia. Aby generał poligonowy mógł dotrwać kolejnego turnusu, i by taki turnus mógł bezpiecznie dotrzeć na wyznaczoną planetę, utworzono Całuny Energetyczne i Korytarze Energetyczne. Flota nieprzyjaciół nie miała szans przebić się przez takie osłony. Stanowiły je ściany zagęszczonej energii, wywoływane dzięki parapsychicznie uzdolnionym ludziom. W kręgach medytacyjnych, osobnicy ci koncentrowali się godzinami, dniami i tygodniami na myślowym „opancerzaniu” zagrożonych obszarów.
Tak powstali oficerowie ezoteryczni. Nowa broń Ziemi.
Myśl stanowi energię i wpływy. Nie jest materią, ale stanowi jej podstawę. Gdy to odkryto, przybyło sukcesów.
- Przez dziesięciolecia robiliśmy sobie uliczne szopki dzięki pokazom telekinezy, lewitacji czy eksterioryzacji – mawiał mój ojciec admirał. - Tymczasem należało już dawno temu unieść wzrok na gwiazdy i podbić je narzędziami, które Siły Wyższe przydały swoim faworytom.
- Mówisz tak, jakbyśmy naprawdę byli tym gatunkiem wybranym – zauważyłem kiedyś.
- Naprawdę nim jesteśmy, synu. Dowodem będzie zajmowana przestrzeń i eksterminacja jeńców, z której nikt i nic nas nie rozliczy. Dzięki narzędziom parapsychicznym utrzymamy konkwistę nieskończoną. A ulice zostawmy kataryniarzom i połykaczom ognia.
Kataryniarze i połykacze ognia wciąż zabawiali przechodniów w miastach Ziemi, gdy tymczasem każdą istotę zdradzającą zdolności parapsychiczne wciągnięto bez ceregieli do Armii.
Wyrwałem się z natłoku wspomnień, nad którym traciłem kontrolę. Moje serce waliło w rytmie pozbawionym porządku, a mięśnie w tym samym czasie zdawały się tracić moc i umierać. Było to osobliwe doznanie, z którego musiałem natychmiast się uwolnić, by dokonać czegoś, czego nikt jeszcze nie dokonał.
Nie na Utaurdzie, który był niczym demon odrywający duszę od ciała.
Było jednak zbyt wiele powodów, bym nie spróbował oprzeć się sile tego demona. Zbyt wiele.
Dlatego znów pomyślałem o moim ojcu. Gdy byliśmy sami, powtarzał cierpliwie:
- Wszechświat nie uznaje żadnych praw poza prawem ruchu. Ruch to ekspansja. Ludzie są drapieżnikami, a drapieżność to nic innego jak po prostu inaczej zdefiniowane rozwój i poznawanie. Przestrzeń i czas nie uznają sentymentu i nie stanowią żadnych granic. Chłoń, synu. Idź naprzód i chłoń.
Oczywiście podparcie machiny wojennej ezoteryką nie sprawiło, że zaniedbano technologię. Całą miażdżącą siłę Armii Ziemi stanowiły trzy potężne czynniki: broń materialna, broń parapsychiczna i drapieżność ducha ludzkiego. Być może ten ostatni czynnik liczył się najbardziej.
Ponieważ natłoczenie przeciwników było mimo wszystko kłopotliwe, ochrona korytarzy przelotowych i wyznaczonych obszarów okazała się pilnie potrzebną. Płaszcz zagęszczonej energii, swoiste pole siłowe zrodzone ze skoncentrowanych na falach theta umysłów, objęło między innymi poligonowe planety. Oczywiście tylko na moment przybycia kadetów lub zaopatrzenia – i ich odlot. W przeciwnym razie nigdy nie wyłowiono by dowódców unikalnych. Przez 55 dni Całun nie działał. Wyłączano go we wspólnej synchronizacji centralnym komputerem na Ziemi i w każdym z fortów. Ktokolwiek przetrwał 55 dni starć z klimatem i wredatorami, stawał się nie tylko formalnym oficerem wedle wrodzonej rangi.
Był herosem o farcie diabła.
To przekonanie miało uzasadnienie. Zazwyczaj tylko kilku kadetów doczekało kanonierki powrotnej. Padło też kilku generałów poligonowych. Ale od szesnastu lat nie zdarzyło się, by przepadł cały turnus. Naczelne Dowództwo uznało, że nadświadomość istoty ludzkiej dostosowała jej ducha i ciało do wyzwania, co zredukowało tak znacząco i trwale straty.
Dlatego, gdy ostatnie dwa turnusy na Utaurydzie spotkała zagłada, nastąpiła konsternacja i oczywisty niepokój.
Dlatego bardzo liczyłem na swój fart. Pozwalało to mieć nadzieję, że Utauryd nie dotknęło jakieś przekleństwo, które anihiluje kolejny turnus. Że będę jednym z tych, o których powiedzą: „Heros o farcie diabła”.
Taki heros budził podziw i radość u żołnierzy. Budził entuzjazm i rozpasane apetyty senatorów.
Ale też sfrustrowanie u wielu wodzów starej generacji. Nieezoterycznych. Wielu już wycofywano. Wielu obserwowano, rozważając ich postawę i pożyteczność.
Wycofany oficer, od embriona wychowany w miłości do wojny, tracił całkowity sens życia i całkowity szacunek tak wszystkich dookoła, jak swój własny.
Umierał. Rozpadał się w ciągu kilku dni.
Rozpadał się. Ja też czułem, że rozpadam się, a gdyby tak się stało, ofiar byłoby więcej.
Pomyślałem o zawartości luku.
Potem jeszcze raz przywołałem sobie słowa ojca, którego pogrzebał Utauryd.
Idź naprzód i chłoń.
Były to dwie ważne myśli, bo zmobilizowały mnie do wysiłku ponad wszelkie inne miary do tej pory. Skoncentrowałem całą rozchwianą energię i zrobiłem coś, co miało uratować mi życie.
Miało. Niestety nie mogłem być pewien, czy to się powiedzie.
 
*
 
Rubida znalazłem w sypialni numer 1. Tam, gdzie jeszcze zimą i wczesną wiosną widziałem jego tors, teraz ziało coś w rodzaju jaskini. Nie byłem skłonny jednak do niej wchodzić. Nigdy nie lubiłem jaskiń.
Ludzie z osobowością żółtego grizzly preferują otwartą przestrzeń do bojowych mordów.
Widok martwego Rubida nie zaskoczył mnie zupełnie. Mimo to poczułem żal. Może dlatego, że pierwszy raz w życiu spotkałem porucznika, któremu dziewczęcy uśmiech nie stał okoniem wobec ambicji wojennych i niewątpliwemu męstwu.
Przez chwilę w milczeniu patrzyłem w czerwone oczy Rubida. Tam właśnie odnalazłem przebłysk męstwa, które już nigdy nie zostanie wykorzystane.
Westchnąłem, powiodłem przelotnym spojrzeniem po pozostałych trupach i wyszedłem.
Deucza znalazłem w sypialni numer 3. Nie miał głowy, ale barki wielkości kapsuł nie nastręczały większych wątpliwości. Poczułem złość, bo Deucz był generałem, który przydałby Ziemi kilkanaście systemów. Może czasem towarzyszyłbym mu w tej drodze podboju i chwały.
Niespecjalnie miałem sposobność popatrzeć w oczy Deucza, więc pożegnałem go jeszcze szybciej niż czerwonowłosego porucznika. Westchnąłem i wyszedłem.
Bardzo szybko i niezwykle bezszelestnie obszedłem wszystkie sypialnie. Możecie mi wierzyć: w życiu nie widzieliście człowieka przemieszczającego się tak bezgłośnie.
Wszyscy kadeci z sypialni numer 1, 2 i 3 byli martwi. Kilku poderżnięto gardła, ale większość załatwił miotacz; broń, której nie było na wyposażeniu fortu Amaunet 18 S.
Musiałem bardzo szybko wrócić do sypialni numer 4. Zdążyłem w ostatniej chwili.
Wredator, który zamordował już czterech kadetów na sąsiednich łóżkach, stał właśnie nad moim i wznosił miotacz do ostatniego strzału tej wiosny. Nigdy go nie oddał, ale do dziś czuję ciarki na grzbiecie, gdy myślę, co stałoby się, gdybym dał mu jeszcze sekundę czy dwie.
Nie dałem mu jednak.
- Nie docenia pan ezoteryki, generale – powiedziałem.
Naveda odwrócił się do mnie z wyrazem najwyższego wstrząsu. Miotacz wypadł mu z rąk i uderzył z łomotem w kamienną podłogę. Sam generał też zresztą wylądował na niej po tym, gdy przywaliłem mu czekanem w splot słoneczny.
Z siłą, która do dziś mnie frapuje. Do dziś popadam w zadumę i analizuję wszelkie czynniki, które miały wpływ na siłę ciosu, który powalił mordercę mojego ojca i 58 kadetów.
Za bezpośrednią przyczynę zmiażdżenia splotu i całej nikczemnej kariery generała-degenerata należy oczywiście uznać czekan. To po niego właśnie sięgnąłem, by rąbnąć Nevadę, gdy stanął nad moim śpiącym ciałem.
Śpiącym ciałem. Bez dwóch zdań. Nie mogło być inaczej. Nie byłem wszak androidem, tylko organicznym człowiekiem, w dodatku stroniącym od kofeiny. Śpiączka musiała przyjść, wyłączyć moje ciało i uczynić je dziecinnie, żałośnie bezbronnym. Takim tam indykiem na mrożonki.
I tak bym skończył. Skończyłbym jak Deucz, Rubid, mój ojciec admirał i cała reszta, gdyby nie odróżniał mnie od nich wszystkich zasadniczy czynnik przetrwania.
Byłem oficerem ezoterycznym. Z elitarnie wyszkolonym narzędziem eksterioryzacji. Tak jak kordelas u pasa jest podstawową bronią generała poligonowego, tak zdolność eksterioryzacji – czyli opuszczania własnego ciała – jest jedną z kilku podstawowych broni oficera ezoterycznego.
Co znaczą reformy. Bez nich nigdy nie utrzymalibyśmy konkwisty.
Eksterioryzacja to praktyczna zdolność. Dzięki takiej możesz ciałem astralnym opuścić swoje ciało fizyczne. To oznacza profity nie do wyliczenia. Możesz penetrować otoczenie pozostając niewidzialnym i niesłyszalnym dla materialnych istot z otoczenia. Możesz przemierzyć niewiarygodne przestrzenie z niewiarygodną prędkością.
Ale to nie wszystko. Niektórzy rodzą się z większymi predyspozycjami. Długotrwały trening i cierpliwe, wieloletnie medytacje pozwalają czynić coś, co budzi nie tylko niewiarę, ale spienioną nienawiść tradycyjnych oficerów. Zrodzoną z frustracji, o których wam wspomniałem. Otóż wyjątkowo obdarzone i wytrenowane jednostki potrafią niematerialną, astralną ręką pochwycić materialną broń i użyć jej z niezachwianą skutecznością. Potrafią też przemówić – telepatycznie lub głośno, co zresztą przeraża bardziej.
Walkę eksterioryzacyjną potrafią toczyć nieliczni. Ci urodzeni na marszałka ezoterycznego. Tacy jak ja.
Mój ojciec był oficerem przełomu. Wyjątkowej miary, przenikliwości, dyscypliny i charyzmy. Ale nie miał zdolności i wykształcenia ezoterycznego. Dlatego zginął.
Z czegoś, co niedawno było twarzą wypowiadającą słowa hipokryzji, a teraz mogło swym grymasem odrażającego wstrząsu i zatrwożenia przerazić i zawrócić natarcie Bokserów czy morfohybryd, wydobył się odpychający bełkot. Generał Naveda żył jeszcze, choć nie miał już doczekać lata. Z obliczem bezrozumnego zatrwożenia wpatrywał się w czekan zawieszony w powietrzu tuż nad jego głową. Czekan wciąż wisiał nad generałem jak taki obiekt samobieżny, bo przecież byłem dla niego niewidzialny.
Moje ciało fizyczne spoczywało na łóżku, odprężając się we śnie, którego już nic nie miało przerwać. Ani strzał z miotacza, ani zawał serca czy wylew. W tym momencie mogłem już założyć, że doczekam lata. Cieszyło mnie to niezmiernie. Szczególnie dlatego, że z nadejściem lata – za niecały kwadrans – mogłem pójść do kanonierki i opróżnić luk.
Bardzo ważny luk.
Cios, który powalił Navedę, był potężny, bo na jego siłę złożyła się nie tylko broń, ale skumulowana energia, surowość egzekutora wojskowego i gniew mściciela, którym również byłem.
Generał znowu zajęczał. A potem zaskrzeczał. Krtań służąca wykrzywionej, raczej diabelskiej twarzy, zniekształciła pierwsze słowa pokonanego zdrajcy. Jakby rozważając wymówienie służby mózgowi, którego strategia sprowadziła na ciało tak marne konsekwencje.
- Chwileczkę, generale – rzekłem.
Wypuściłem czekan z dłoni i zabrałem się za powrót. Szło to mozolnie. Zawsze było mi łatwiej wyjść z ciała niż do niego wejść. A pamiętacie, jak byłem niepewny swych działań. Owszem, wyszkolono mnie doskonale. Tyle, że nie na warunki utaurydzkie. Pole elektromagnetyczne wariowało, a ciało istoty niezaaklimatyzowanej wariowało wraz z nim. Skakało ciśnienie, a fale mózgu przechodziły z fazy alfa do fazy beta i w końcu do theta, by po kilku sekundach zacząć niebezpieczny cykl od początku. Jeśli nawet Naveda nie zabiłby kadetów, Utauryd skrzętnie wyręczyłby go w wielu przypadkach.
Ja niestety nie mogłem im pomóc. Otrzymałem wyraźne rozkazy od naczelnego admirała. Przyłapać zdrajcę na przestępstwie i unicestwić. Poza tym miałem i tak poważny ambaras, by uratować choćby własną skórę.
Eksterioryzacja w warunkach planety była niełatwa już sama w sobie. Wyciszenie ciała przy zachowaniu przytomności umysłu i względnej stabilności fal mózgowych było właśnie tą częścią misji, której najbardziej się obawiałem. Głównie dlatego, że nie mogłem liczyć na stabilność fal, a nawet szczególną przytomność. Nie mogłem być także pewien, że zdołam zapanować nad przedmiotem materialnym i zadać nim na czas celne uderzenie.
Ale udało się. Wykonałem zadanie. Co prawda dopiero jedno z dwóch, które mi powierzono.
Gdy pięć minut później przełamałem odrętwienie i uniosłem się z łóżka, generał Naveda zaskoczył mnie swoim zmobilizowaniem. Jakkolwiek tama broniąca jego płynów życiowych pękła nieodwracalnie, a rozbity tors nie pasował do dumnego munduru aż tak bardzo – na jego twarz wrócił spokój, a oczy znowu patrzyły na mnie bacznie i inteligentnie.
- A jednak jesteś oficerem ezoterycznym – stwierdził.
Nie tyle słowami wykształconego oficera, co parsknięciami warana podtapianego w gliniance. Byłem jednak dowódcą ezoterycznym i potrafiłem takie dźwięki ubrać w słowa.
- Zgadza się, generale.
- Urodzonym na generała? - Zmarszczył brwi, gdy nie odpowiedziałem.
Rozciągnąłem ostrożnie mięśnie i powoli wstałem. Kręciło mi się w głowie, a w sercu czułem coś w rodzaju opadu zimnego gradu, ale wracała radość życia i ambicje na przyszłość.
Naveda obniżył wzrok na mój tors.
- Nie nazywasz się Goblin – rzekł krótko.
Przeciągnąłem się i spojrzałem na niego jak na zwój żałosnej materii, którą był.
- Odkrywa pan wszystko poniewczasie, generale. Proszę wybaczyć obcesowość, ale czas mnie nagli i będę skracał tę wymianę zdań. Zresztą obcesowość ze strony oficera wyższego rangą jest usprawiedliwiona.
- Wyższego...?
- Jestem marszałkiem, generale.
- ...marszałkiem... - patrzył na mnie tępo.
- Formalnym, w pełni wyszkolonym Ezoterycznym. W trakcie wykonywania misji. Której zresztą podjął się wcześniej mój ojciec. Pamięta pan tego majora, który obrał sobie czekan. Cóż, jako syn przejąłem po ojcu to i owo. À propos, zabił go pan tym czekanem właśnie? Tak jakoś ciekaw jestem, jak zginął mój ojciec. - Pokiwałem głową smutno. - Źle, kiedy oficer umiera we śnie, zgodzi się pan?
- Ojciec? - Patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami. - Ale po co...?
- Żeby wyjaśnić przyczynę wybicia całego poprzedniego turnusu. Obowiązują nowe procedury, generale. Jeśli dochodzi do podejrzanych zdarzeń, w turnus wprowadza się agenta. To zresztą mój ojciec zaproponował te procedury, sam też zgłosił się do misji. Prawdziwy wojownik, prawda? Rzadki reformator. Chyba możemy tu mówić o bolesnej stracie Ziemi, przyzna pan.
Bardziej bolała mnie moja osobista strata, ale trzymałem się tego sarkazmu, bo ostatnie, co wypadało marszałkowi, to rozkleić się przy zbrodniarzu.
- Ale... - Naveda spuścił wzrok. Znowu zgubił spokój. Miał już potwornie nieludzkie, wypchnięte rozpaczliwym obłędem oczy, ale i tak nie raziły tak bardzo, jak rozłupany tors. - Skąd wiedzieliście... Jak...?
Pokręciłem szyją, której kręgi chrupnęły nieomal donośnie. Podskoczyłem też kilka razy i opadłem na pięty. Byłem już prawie w pełni sił organicznych.
- Skąd wiedzieliśmy, że to pan jest zabójcą, zdrajcą, szumowiną? - podchwyciłem lekkim, łagodnym tonem, który w innych okolicznościach obiecywałby kawę i biszkopty. - Powiedzmy: prawie wiedzieliśmy. Przecież nie mogliśmy do końca wykluczyć, że jakiś wredator wniknął do fortu podczas zdjęcia Całunu Energetycznego. Mógł taki spryciarz schować się w schowku na miotły i po kolei zdejmować kadetów jak te puppety na strzelnicy. Zgodzi się pan?
Generał Naveda nie kwapił się do wyrażenia aprobaty. Patrzył na mnie tak, jak zwój żałosnej materii powinien patrzeć na swojego egzekutora.
- No więc nie wiedzieliśmy. Natomiast byliśmy prawie pewni, że to pan, i całkowicie, niezachwianie pewni, że to ktoś z fortu wybił obydwa turnusy. Że nie mogli – powtarzam: NIE MOGLI – dokonać tego wredatorzy atakujący twierdzę.
Dobrą minutę trwała cisza. Delektowałem się tą minutą. Może powiecie, że to nikczemne.
Zmienicie zdanie, gdy postoicie nad mordercą swojego ojca.
- Ale... - generał trząsł się cały, nieomal falował, jak wielki segmentowany płaziniec, pokiereszowany palbą z muszkietów. - Skąd wiedzieliście, że wredatorzy nie przybyli?
Nabrałem powietrza do płuc. Moja witalność i przytomność umysłu były już całkowite. Czas marnowania energii na kontakt z płazińcem dobiegał końca.
- Nie przybyli, bo nie mogli, generale. Nie mogli, bo Całun Energetyczny i Korytarze nie zostały wyłączone. Za pierwszym razem w wyniku niedopatrzenia. Za drugim – wtedy, gdy był tu mój ojciec – już celowo. Całun w pełni chronił planetę i jej placówkę w chwili, gdy kadetów wybijano do nogi. Sam pan rozumie, generale, co to oznacza.
Z pewnością rozumiał. Nawet jego gałki oczne cofnęły się nieznacznie w oczodoły, gdy z rezygnacją zwiesił głowę. Z oczodołów tych wyciekły jakieś płyny. Może to były łzy zagubionej duszy, a może plazma wymierającego we wnętrzu tej duszy demona. W każdym razie generał Naveda odchodził z placówki i nie miał już nawet siły, by okazać mi nienawiść.
- Nie mogło być więc żadnych większych wątpliwości – rozłożyłem ręce. - Już po zagładzie pierwszego turnusu zresztą. Dlatego przybył tu major – a tak naprawdę admirał - z samego Dowództwa Naczelnego, którego pan nie rozpoznał ze względu na maskę biologiczną. W ogóle kiepsko u pana z funkcją rozpoznawania, nawiasem mówiąc. Mój ojciec przeliczył się jednak z własnymi siłami. Potrafił funkcjonować bez snu dwa tygodnie, ale na takiej Ziemi, Uranie czy Ovjalu. Utauryd go przerósł. Uśpił. I pan go zabił.
Czekałem, aż morderca coś powie, lecz nie otworzył nawet ust.
Jego tors był otwarty znacznie bardziej.
- Dwa turnusy przepadły. Dwa turnusy chronione Całunem. Dlatego w trzecim, naturalnie nie mniej szczelnym dla wszelkich Obcych, przysłano oficera ezoterycznego. Tylko taki miał szansę wyjść z ciała w warunkach skrajnie zaburzających. Udało się, choć nie było łatwo.
Podszedłem niespiesznie do czekana i podniosłem go z podłogi. Tego rodzaju broń chwyciłem pierwszy raz w życiu dopiero na użytek misji. Nie mniej było coś fascynującego w kształcie i ciężarze czekana. Ciekawe, czy mój ojciec miał podobne odczucie.
Nigdy już się tego nie dowiem.
- Naczelne Dowództwo proponowało jakiegoś porucznika ezoterycznego. Wystarczyłby być może, bo porucznik uzbrojony parapsychicznie jest więcej wart niż generał, któremu brak intuicji, a jasnowidzenie myli z czarną magią. - Tak, pastwiłem się z premedytacją, choć była to dość smutna przyjemność. - Ale uparłem się, generale. W końcu ojciec... Wystąpiłem z Senatu i Dowództwa, by zrobić coś tak samo dla Ziemi, jak dla siebie. O mało nie poniosłem klęski. Ledwo zdołałem podnieść wibracje ciała, które cierpiało od zmian klimatyczno-elektromagnetycznych. Musiałem to jednak zrobić, bo moje ciało fizyczne nie mogło oprzeć się śpiączce. Nikt się jej nie oprze; taki już jest ten nasz Utauryd... Gdybym usiłował przeciwstawić się pańskim zakusom mordercy w tradycyjny sposób, poległbym jak inni. Żałuję, że nie mogłem ich uratować, ale przecież każda ofiara ma sens. Ta wskazała zdrajcę. - Przeniosłem ponury wzrok na zwłoki kadetów. - Gdy opuściłem już ciało, miałem kłopot z utrzymaniem kontroli nad myślą. Rzuciło mnie natychmiast do sypialni numer 1, choć pan był już tutaj i strzelał w krtań pierwszego z żołnierzy... Rozumiem pańskie pobudki, na tyle, na ile rozumiem pobudki robaczywych odpadów, starających się przetrwać w epoce, która je przerasta i odrzuca. Pan wiedział, że dowódcy starej szkoły są wycofywani. Że pilnie obserwuje się ich postawę i usuwa pod byle pretekstem. Takim, jak zmarszczka na kieszeni munduru. Kiedy wredatorzy nie zaatakowali pierwszego turnusu – przecież nie przybyli – sam się pan za to zabrał. Wybił wszystkich, zapewne ostatniej nocy. W tym turnusie byli pierwsi ezoterycy. Dopiero co raczkujący w parapsychologii, nieświadomi pańskiej nienawiści sierżanci. Cały ich tuzin. Nie mógł pan przeboleć, że tacy przetrwają. To prowadziłoby do dwóch wniosków. Że ezoteryczni nawet fartem przewyższają archaicznych oficerów. Że pan – jest raczej nieprzydatny. Drugi turnus to potwierdzał. Pan spanikował już do reszty. Brak wredatorów oznaczał bezcelowe obsadzenie fortu. Dla pana – miejsce na złomowisku.
Patrzyliśmy na siebie twarzami wystruganymi z drewna.
Tyle, że na jednej z nich pojawił się mdły, zielony nalot zgnilizny.
- Oficerowie nie mieli fartu. Ale i pan go nie miał, generale. Całun nie został wyłączony, więc plan obwinienia wredatorów od początku skazany był na klęskę. A tak na marginesie: w kolejnym turnusie nie było już ezoteryków. Szkoda materiału, rozumie pan. - Pokiwałem głową z zimnym uśmiechem. - To admirał tak zdecydował. Wie pan, mój ojciec. Szkoda, że sam został tym utraconym materiałem...
- Gdybym wiedział... - wybełkotał bezmyślnie Naveda. Rzucał oczami na boki, szukając beznadziejnie ratunku. Ale przypominał już raczej umęczonego rekina, który prosi o ostatni harpun.
- Gdyby pan wiedział, to znaczyłoby, że ma pan fart diabła. Niestety, brak fartu idzie też w parze z brakiem spostrzegawczości. Nie piłem kawy z kofeiną, bo jako, że ma fatalny wpływ na fale mózgowe i układ nerwowy, mogłaby zniweczyć próbę eksterioryzacji. Nie jadłem mięsa; sam pan wie, że i ono nie służy ezoterykom. Kto by chciał zresztą jeść golonkę z własnego ojca? Bo domyślam się, że spożytkował pan ciała pomordowanych. Przecież te, które zabił czekan czy muszkiet, musiały zniknąć...
Wrócił do mnie wzrokiem obłąkanego człowieka.
- O broń zakazaną na służbie poligonowej nie pytam – rzekłem obojętnie. - Znajdę ją sam, gdy już skończę z panem. - Uczyniłem krok w kierunku płazińca. - Jeszcze jedno, generale. Oficjalny przekaz. - Upewniłem się, że Naveda uczynił wysiłek i odszukał mnie wzrokiem. - Z rozkazu Naczelnego Dowództwa jest pan oskarżony o morderstwo masowe i wojenne, a przy tym przeciwrasowe. Wyrok: śmierć niegodna oficera. Wyrok wykonano. Pan umiera. Proszę nie liczyć na jakieś szanse rehabilitacji przez te dwie minuty, które panu zostały.
Nie liczył. Konał najzupełniej pogodzony z obrotem sprawy. Mimo to zadziwił mnie przebłyskiem sarkazmu, a może jakiejś rozpaczliwej wyobraźni, kiedy wyskrzeczał swoje ostatnie słowa:
- Jesteś goblinem.
- Całkiem prawdopodobne – skinąłem głową. - Jeszcze jedno. Oprócz wyroku śmierci przywiodłem od dowództwa dla pana coś jeszcze. - Uwiesił się na mnie wzrokiem, który czułem jako padalca trzepoczącego wokół szyi. - Otóż list gratulacyjny i awans na marszałka.
Padalec zatrzepotał jeszcze silniej. Dla umierającego rozumu prezent, który nawet żywy przerósłby zagadkowością, jest kopniakiem wyjątkowo brutalnym.
- Za służbę pełną pasji i zaangażowania. Przecież dzięki panu mamy pewność, że żaden z kadetów ostatnich trzech turnusów nie nadawał się na dowódcę nowej generacji. Niezaprzeczalnie i ewidentnie nie mieli fartu.
Nie byłem pewien, czy jeszcze mnie rozumie. Konające płazińce nie przekonują w kwestii przenikliwych obserwacji i wniosków. A bardzo chciałem, by pojął wszystko, do ostatniego słowa.
- To byłoby na tyle w kwestii formalnej. Wyrok i awans od dowództwa. A teraz coś ode mnie. - Stanąłem nad nim. Reagował wzrokiem, ślizgał się tym padalcem po mnie, więc była nadzieja, że pojmuje treść przekazu. - Ode mnie, cóż, drugi wyrok śmierci. Za ojca, który uczynił mnie tym, kim jestem. Choć po prawdzie, nawet, gdybym był synem połykacza ognia, też zatwierdziłbym wyrok na jego mordercę. Tak to już jest z synami oddanych im ojców. Generale Naveda - Drgnął niczym przydepnięty wąż – nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo się cieszę, że udało mi się zadać ten pierwszy cios tak, jak to sobie zaplanowałem. Przyniósł śmierć – zgodnie z rozkazem – ale przecież nie natychmiastową. Bardzo, bardzo mi na tym zależało. Jak to egzekutorowi dwóch wyroków śmierci. Ten będzie za ojca.
Czekan spadł na generała tak, jak jastrząb spadłby na padalca.
Może tylko szybciej i mocniej.
Generał Nevada był martwy, gdy wychodziłem z sypialni numer 4.
Niezwłocznie wyszedłem zresztą na zewnątrz. Było bezwietrznie, słonecznie i ciepło mimo wieczornej pory. Ćwierkały ptaki – nikt nigdy nie ustalił, gdzie chroniły się na wiosnę i zimę – i nigdzie nie było śladów wredatorów. Całun pozostawał włączony.
Panowało piękne lato utaurydzkie.
Kilka minut później stałem przy kanonierce i majstrowałem przy urządzeniu dehibernującym. Luków hibernacyjnych nie montuje się zazwyczaj w kanonierkach. Ten wykonano dla mnie.
Dobrze jest być dowódcą fortu nowej generacji.
Ale źle jest być człowiekiem samotnym. Nim nadejdzie szary, jesienny świt, moja żona i syn będą ze mną, w pełni odmrożeni. Razem przejdziemy proces adaptacji. Jestem marszałkiem ezoterycznym, pełnym mocy i uzdolnień. Nie pozwolę planecie ich sobie odebrać.
Tak jak nie pozwolę wredatorom zabić moich żołnierzy. Przecież spodziewam się wielu turnusów jako dowódca poligonowy. Tak, zostaję na planecie, która odebrała mi ojca. Rzucam jej wyzwanie.
Podobnie jak wredatorom, którzy nadejdą.
Będę pełnił swą służbę z pasją, którą przelał na mnie mój ojciec. Jestem oficerem najsilniejszej armii wszechświata. Zamierzam przydać jej najlepszych dowódców.
Może sam zabiję kilku kadetów dotkniętych śpiączką.
Ale czyż nie jest mi wskazane wyszukać oficerów z fartem?
Co zrobić. Wszyscy jesteśmy wredatorami.

***

sobota, 19 maja 2012

Bona. Część druga. Charty

Na wszelki wypadek odsunęła się o pół kroku. Kto tam wie, czy chartom sam dźwięk dzwonka nie działa na nerwy albo nie kojarzy się z wezwaniem na służbę antyłydkową...
Psy nie pojawiły się jednak. Panowała czarowna cisza poranna, tym bardziej unikalna, że czerwcowa, że portugalska.
Spodziewała się, że pracodawczyni wyśle po nią służbę czy może ochronę, ale – bez wątpliwości – to ona sama wyszła z drzwi dębowych, zdobionych mosiężnymi herbami rodów portugalskich.
Odrzwia pozostały uchylone i bardzo jej to pomogło. Wypłynęła z nich bowiem piosenka Słowo jedyne Ty Czerwonych Gitar...
I może dzięki temu zniosła widok idącej ku niej kobiety mężnie, a nawet poczuła tchnienie otuchy.
Sama bowiem kobieta wydawała się posągiem nie mniej mosiężnym niż herby rodowe, pieczętujące rezydencję. Mosiężny był kolor jej sukni całkiem wiktoriańskiej, kolor włosów i nawet ekspresja twarzy była całkiem mosiężnej miary...
Zresztą głos w zasadzie także.
Tak, gdyby nie te tony Czerwonych Gitar, Agnieszka pewnie cofnęłaby się spłoszona i nigdy nie wróciła...
Może nigdy nie wypiłaby kawy po helsku z pisarzem.
Krokiem godnym posągu, który przenosi jakiś tektoniczny fenomen, właścicielka posesji zbliżyła się do furtki, po czym położyła długie, wypielęgnowane palce na słupku i przeszyła Agnieszkę wzrokiem, który spijał szklankę krwi co pięć sekund.
- Panienka się nazywa?
- Agnieszka Jaktojak. Z ogłoszenia...
Patrzyły na siebie w milczeniu. Pracodawczyni przeszywała spojrzeniem niczym pikinier jeźdźca wiadomo czym, Agnieszka zaś starała się wizualizować na sobie zbroję. Bo gdy się o czymś myśli intensywnie, to...
Bardzo potrzebowała tej zbroi.
Z przodu kobieta o kośćcu i sercu mosiężnym, z chartami w liczbie nieznanej, z tyłu falanga pikinierów, liczonych w setki... Każdy fałszywy krok, bez względu na kierunek, mógł sprowadzić nieprzyjemne skutki.
- Nazwisko nie pobrzmiewa, jakby w dzieciństwie pląsała panienka nad sadzawką z dziećmi Zamojskich i Morsztynów – odezwała się wreszcie kobieta, głosem nieznacznie tylko krytycznym. - Ale od bony nie oczekuję rodowodu, tylko manier pokornych. I odpowiedzialności. Jestem Hellena de Videograyne, ale proszę zwracać się do mnie PANI. W osobie drugiej.
- Oczywiście, proszę pani. Jak pani każe.
- Proszę za mną. - Pani Videograyne odwróciła się od niej i zrobiła nieznaczny krok, godny postaci mosiężnej.
- A charty? - wypaliła odruchowo Agnieszka. Prawie się zaczerwieniła za to tchórzostwo. - Czy są zamknięte?...
Ale przecież mało który mężczyzna byłby zainteresowany dziewczyną bez łydek, a trzydziestodziewięcioletni pisarz, mający uroczy nick Janissary, napisał nawet na portalu Żożoba artykuł Łydki kwintesencją kobiety kobiecej.
Mosiężna Dama – jak ją nagle nazwała Agnieszka – zatrzymała się i spojrzała przez ramię. Jej oczy były peszące bez reszty. Nie dość, że spływało z nich poczucie władzy i szczypta pogardy, wyższości oraz znudzenia, to jeszcze były z urody czymś pomiędzy kulkami ze spiżu, a ciemnobrązowymi jantarami.
- Charty NIGDY nie są zamykane. To nie króliki na pasztet, tylko straż domowa.
- Aha...
- Nie mniej nigdy nie atakują bez rozkazu. Są wszędzie wokół, jeśli bona się rozejrzy...
Bona się rozejrzała, po czym nieomal zmartwiała ze zgrozy. Wokół rezydencji sporo było posągów i klombów marmurowych, a także rzadkiej urody drzew (Pikinierzy sprowadzali je z Portugalii i Brazylii). I nagle, gdy obrzuciło to wszystko wyostrzonym okiem, ujrzała je wszystkie.
Dwa tuziny chartów. Niby nieruchomych, sennych, bezuczuciowych, chudych...
Lecz przecież podobnych maszkaronom, morlokom czy goblinom. Charty są do reszty brzydkie!
W pozach różnych, a to przysiadłe, a to zaległe, a to wyciągnięte w górę jakby chciwie spragnione skoku po łydkę, wszystkie doskonale imitowały małe, zdobiące ogród statuetki gipsowe.
Tyle, że statuetki nie wodzą wzrokiem za bonami, a te wodziły.
I był to właśnie taki morlokowy wzrok.
Ci Portugalczycy pikami i halabardami mieli całkiem opiekuńcze spojrzenia, gdy teraz o tym pomyśleć...
Pchnęła furtkę i ruszyła za Mosiężną Damą. Z sercem w gardle i rękami wciśniętymi w brzuch.
Charty nadal udawały statuetki, więc odetchnęła nieco i rzuciła okiem na dom. Stanowiły go jakby dwie pałacykom podobne wille, zrośnięte niezbyt naturalnie, nieco syjamsko. Nad prawą częścią hybrydy, oznaczonej literą c, powiewała wielce spłowiała, na oko dwustuletnia flaga portugalska.
- Obiecałam rodzinie De Ruggiero, że majestat królestwa zostanie zachowany – wyjaśniła pani de Videograyne, idąc za jej wzrokiem. - Sama pochodzę z rodu polsko-francusko-paragwajskiego. Bona pospieszy za mną.
Pospieszyła chętnie. W środku grały Czerwone Gitary, a na zewnątrz czyhało ze dwadzieścia chartów. Może znudzonych. Może niedożywionych.
Może rozluźnionych w dyscyplinie.
Natomiast dzieci... Te musiały mieć psychiczne dyby i kule u obu nóg.
Może u rąk nawet.
Z taką matką mosiężną... które dziecko by nie miało.
Pomyślała o Damienie z filmu Omen i omal nie zachichotała. Znów boleśnie spięła mięśnie policzki.
Być może pani de Videograyne miała wyczulone zmysły na infantylność, bo obrzuciła ją szybkim, bacznym spojrzeniem.
Po kamiennych, po części omszałych schodach weszły w imponujący hall, gdzie obrazów było sto, a kilogramów marmuru znacznie więcej. Muzyka ucichła nagle. Panowała znacznie mniej pokrzepiająca cisza.
Mosiężna Dama przeszła do jadalni, która była nieco mniej nasłoneczniona i zdobiona portretami portugalskich żeglarzy i bankierów.
- Bona usiądzie – wskazała krzesło, które wyglądało, jakby fala zmiotła je kiedyś Magellanowi z nadburcia, a wyłowiono w Pucku po pięciuset latach.
Dlatego Agnieszka usiadła na nim w taki sposób, że już po kilkunastu sekundach uda zaczęły jej drżeć z wysiłku.
Mosiężna Dama nie usiadła. Stanęła po drugiej stronie stołu, który uratowałby połowę pasażerów Titanica i przeszywszy dziewczynę spojrzeniem dumnym, rodowym, polsko-francusko-paragwajskim, wyrzekła formalnie:
- Sprawy mają się tak. Tu,na stoliczku herbacianym, na tacy srebrnej, w kopercie posrebrzanej, jest 300 złotych. O godzinie 9.00 bona weźmie wynagrodzenie i opuści dom.
A charty?
- A teraz wprowadzenie – ciągnęła pani de Videograyne. - Zasadniczo służby nie zatrudniam, ponieważ biją tacy podlece pokłony, gdy im instrukcje wydawać, i płacić, zaś za plecami robią miny pawianie, plują do kawy, palcują ciasta i wędliny, spijają wino, no i kradną sztućce, ręczniki, rondle, poduszki, szlafroki, paski, suszarki, gramofony i cukier.
Agnieszka zamrugała oczami oszołomiona. Takiego obrazu służby nie znała. Czy przypadkiem Mosiężna Dama nie przesadza? Zresztą tu wszystkich służących musiałby paraliż chwytać...
I kurcz łydek.
- Jest tylko jeden służący. - Pani de Videograyne powiodła bezbarwnym wzrokiem po obrazach. - Eneasz. Bardzo wyważony i pomocny, jeśli go nie denerwować. Nie należy wykpiwać cywilizacji Etrusków. Bardzo tego nie lubi. - Spojrzała świdrująco na Agnieszkę, która zapewniła:
- Nie będę wykpiwać, proszę pani. Mało co wiem o Etruskach.
Tak, mało co wiedziała, ale... Ciekawe, że akurat tydzień temu Janissary zamieścił artykuł o Etruskach! Jaki to był tytuł?... Chyba Rzym Etruszczyzną /po/wstał! Niesamowity zbieg okoliczności...
Zbieg etruskowości – pomyślała z humorem i prawie zachichotała.
Po powrocie do domu trzeba będzie wypić jaskółcze zele i rozmasować policzki..
- Już samo to zdanie Eneasz uznałby za afront, za wyrażenie w tonie kpiny, że Etruskowie niewiele wnieśli do cywilizacji człowieka. - Ton pracodawczyni nabrał nieco chłodu. - Kiedy Eneasz jest zdenerwowany, uprawia haruspicję. Rozumie bona?
Z kamienną miną odpowiedziała:
- Haruspicję. Rozumiem.
Hmm, co to było w tym artykule ciekawego? Czym by się tu poratować?...
Pani de Videograne wydała z siebie „Mhff”, co było dźwiękiem oddającym jej zaufanie – a raczej oczywisty jego brak – co do zorientowania Agnieszki w sprawie haruspicji, po czym wyjawiła tonem pouczenia: - Haruspicja to wróżenie z wnętrzności zwierzęcych. Eneasz wróży z wątroby jagniąt. Codziennie rano i w południe, bo nie lubi pochopnych kroków. Ja to toleruję, bo jest on jedynym żyjącym Etruskiem i ten Etrusk należy do mnie. Niech bona sprząta po nim wątroby, ale w ceremoniale nie przeszkadzać. Klątwa etruska może być silna i rozszerzyć się na całą posesję.
- Tak, proszę pani.
W sumie na myśl o tym, że gdzieś w domu przebywa Etrusk (a raczej ktoś wierzący, że nim jest), wróżący z wnętrzności jagnięcych, wywoływała ciarki, a nawet chęć tego domu opuszczenia...
Ale na zewnątrz były charty, a koperta posrebrzana w środku.
Środki są lepsze zazwyczaj. Nawet z Etruskami. Co tam.
Wszystko da się przeżyć, byle pojechać na ten Hel, na kawę.
- Tak, Etruskowie – odezwała się w przypływie odwagi Agnieszka. - Oczywiście trochę znam ich historię. To im właściwie Rzym zawdzięcza wiele wierzeń i tradycji, a nawet wsparcie wojenne. Etruskowie zostali pobici przez Rzymian, po czym lojalnie wspierali ich w walce z wrogami.
- Hm – skwitowała pani de Videograyne. - No dobrze. Jest nadzieja, że wątroba bony nie zostanie za godzinę zużyta do wróżb porannych. Proszę po prostu nie zaczepiać Eneasza z powodu głupstw w rodzaju „warkocz mi się splątał”. Kontynuujmy wprowadzenie. Ochrony nie zatrudniam. 39 chartów spisuje się doskonale.
39!!!
Widziała ich połowę, może ciut więcej!... To nie było normalne raczej.
Ale też Pikiniery nie trzymały się normy widłorybieckie, tylko portugalskie. Czy może dezertersko-portugalskie.
- Część pełni służbę w domu.
- W... domu? - wykrztusiła bona niezbyt szczęśliwa.
- Tak. Tu i tam. Niewidoczne – dodała Mosiężna Dama, widząc, że opiekunka zaczęła się rozglądać odruchowo. - Reagują tylko na coś, do czego są nieprzyzwyczajone. Na RUCHY NIESTOSOWNE. Grzebanie w moich szufladach, komodach... i tak dalej. Bona rozumie?
- Tak.
- Doskonale – oceniła pani de Videograyne, po czym wsunęła rękę pod blat i wykonała ruch, jakby wcisnęła guzik. - Dzieci w drodze.
Agnieszka spodziewała się ujrzeć dzieci blade, lekko spłoszone, milczące, poważne – i nie pomyliła się. Zaskoczył ją tylko nieco ich przyodziewek. Jakoś tak – owszem, to było głupie – spodziewała się czegoś w rodzaju marynarskich ubranek, a piątka dzieci ubrana była po prostu w dresy. Każdy w innym kolorze.
Dzieci stanęły w równym rządku i potoczyły lekko smutnym wzrokiem od matki do bony.
Pruski porządek – pomyślała Agnieszka ze współczuciem.
- Przedstawiam dzieci – zapowiedziała pani de Videograyne. - Bona zapamięta.
Agnieszka skupiła swój umysł na maksimum mocy, co nie do końca się udało. Rubieże umysłu, a nawet jego brukowany rynek, rozpraszane były wizjami szarży chartów, falangi pikinierów, dzieci powiązanych w snopki i wrzuconych na podłogę spiżarni... i tej kawy na Helu.
Ze znawcą Etrusków.
To przypomniało jej Eneasza i wzdrygnęła się.
- Patryk, lat 5. Dres żółty – zaczęła prezentację matka pięciorga. - Sonia, lat 7. Dres różowy. Erytrej, lat 8. Dres czarny. Kalifornia, lat 10. Dres biały. Franciszkanin, lat 11. Dres brązowy.
- Franciszek?
- Franciszkanin – wycedziła pani de Videograyne. - Dzieci są już po śniadaniu. O 8.30 proszę podać im ciasto z prodiżu. Dzieci poczekają tu na bonę, a bona niech pozwoli za mną. Pokażę pomieszczenia i wychodzę. Dzieci! - spojrzała surowo i chłodno, jak spojrzałyby oczy twarzy uwięzionej pod taflą lodu. - Bądźcie posłuszne.
Dzieci skinęły głowami z minami, które zdusiły serce Agnieszce.
A gdyby je porwać gdzieś w gąszcze Pikiniery? - błysnęła jej myśl. - Kto wie, czy one w ogóle były kiedykolwiek poza tym ogrodzeniem ułożonym z pik...
- Czy dzieci chodzą do prywatnej szkoły na Fatalnej? - spytała z grzecznym uśmiechem.
Mosiężna Dama, która zmierzała już do drzwi wiodących do hallu, stanęła i obróciwszy głowę, przebiła ją włóczniami wyrosłymi z oczu.
- Do szkoły? - spytała. Miała niezwykłe zdolności operowania tonem. Bowiem słowo „szkoła” w jej ustach zabrzmiało dla Agnieszki jak „japoński obóz jeniecki”. - Geograf przychodzi o 11.00. Anatom o 13.00. Kalwinista o 16.00.
Agnieszka milczała kilka sekund, usiłując zebrać myśli. Ponieważ jednak pani de Videograyne wyszła z jadalni, ona także ruszyła z miejsca, by dogonić pracodawczynię. Znikając w drzwiach, odwróciła się i rzuciła dzieciom dyskretne, bardzo obiecujące spojrzenie.
Ujrzała delikatne uśmiechy nadziei. Bardzo zwiewne.
A może tylko jej się zdawało.

*

O godzinie 6.25 Agnieszka znów była pod drzwiami jadalni. Z grubsza miała już w głowie plan domu i budynków gospodarczych poza nim. Trochę zaskoczył ją barak z tuzinem czółen.
- Potop jest obliczony – brzmiało wyjaśnienie, przekazane karcącym tonem, co miało zapewne dać jej odczuć, że tylko człowiek nieodpowiedzialny, a wręcz bezrozumny, nie szykuje się do katastrof.
Obliczonych przez Nostradamusa i innych takich.
Stanęła pod drzwiami i przez chwilę kręciła głową nad tym wszystkim. Ileż to dziwnych miejsc i ludzi jest na tym świecie...
Pomyślała o Janissarym. Sprawdziła ten nick na Google. Oznaczał janczara, elitarnego piechura Imperium Osmańskiego. Tak, Janissary lubił historię, to rzecz pewna jak... Jak potop – przemknęło jej automatycznie przez głowę i roześmiała się.
Nareszcie głośno. Ileż to można policzki męczyć.
W końcu nabrałyby twardości mosiądzu.
Nigdy nie widziała pisarza na żywo, ale wymienili zdjęcia. Może wyjdzie coś z tej kawy?
Jeśli nie po helsku, to po widłorybiecku. W kawiarni Amstaffka na rynku.
Byłoby miło...
Do jej uszu doszedł jakiś cichy, odległy zgrzyt i oprzytomniała. Co więcej – trzeba było się liczyć z tym, że rezydencja usłana była kamerami. Tak na 98%.
Takie czasy. Niechęć do zaufania ustępuje pola podglądactwu. Te siły nigdy się zbyt dobrze nie równoważyły. Wielki wzajemny okoń.
Nacisnęła klamkę i weszła tak, jak najlepsza bona powinna wejść. Z uśmiechem wróżki promiennej i słowami:
- Kochane dzieci, idziemy na spacer w gęstwinę. Pobawimy się w driady, elfy... i...
I cisza była jej całą odpowiedzią.
Jadania ziała pustką.
Jeśli nie liczyć bankierów i konkwistadorów królestwa Portugalii, którzy patrzyli na nią posępnie albo z politowaniem.
I z odrazą.
Dość upiornie.
Prawie żywo.
Amityville – pomyślała ze zniechęceniem. - Ten dom to Amityville...
Westchnęła i obeszła stół. Guzik z piaskowej barwy marmuru nie był zbytnio ukryty. Tyle że wduszony osiemnaście razy nie sprowadził ani jednego dziecka.
Zastraszone – domyśliła się. - Całkiem prawdopodobne, że moimi poprzedniczkami były Mosiężne Bony.
Amityville.
Wyszła znów na korytarz, a znalazłszy się w hallu, rozejrzała się. Gdzie mogą być dzieci?
Wszędzie i nigdzie. Mogą być razem albo w rozsiane w pojedynczych egzemplarzach.
A może zostawić je same sobie i pójść do salonu na telewizję? Tak postąpiłaby smarkowita babysiterka bez hymenu, w niedoszytych na dupstwie dżinsach.
A ona była boną. 300 za godzinę.
39 chartów. Ruchy niestosowne.
Zdecydowała ruszyć po schodach na piętro. Do piwnicy jej się nie spieszyło. Nie po tym, kiedy już dom przyniósł jej skojarzenie z horrorem Amityville. Poza tym piwnica była zniechęcająca z istotnej przyczyny. Jak jej powiedziała pani de Videograyne, obie rezydencje były w zasadzie oddzielonymi budynkami, łączył je tylko korytarz piwniczny, który zajmuje Eneasz na rytuały.
Spotkać Etruska skupionego na haruspicji w korytarzu piwnicznym... Czy mogło jej być spieszno do tego?
Nie bardziej niż jej łydkom do chartów.
Powoli wchodziła na górę, rozglądając się ze zmarszczonymi brwiami. Gdzie były kamery? Gdzie były charty? Gdzie były dzieci?
Gdzie był Eneasz?
Amityville, na miły Bóg.
Gdy opowie to swoim rodzicom-galernikom...
Uśmiechnęła się kwaśno.
Nagle jej komórka rozbrzęczała się z frapującym hałasem. Piosenka Marinero Lucii niespecjalnie chyba pasowała do okoliczności. A dzwoniła... pani de Videograyne.
- Halo... Tak, proszę pani.
- Dlaczego bona puściła Patryka samego do pralni?! Ostatnio sam chciał się wyprać!
- Sam się...?
- Bona biegnie natychmiast do pralni!
Agnieszka puściła się biegiem w – niestety – kondygnację piwniczną. Tam była pralnia, suszarnia i winiarnia. I korytarz do rezydencji po rodzinie de Ruggiero.
Z Etruskiem.
Na szczęście pralnia była znakomicie oświetlona, a co ważniejsze, była pierwszym pomieszczeniem u dołu kamiennych schodów.
Wpadła do środka z telefonem w dłoni i serce zatrzepotało jej w jakiś frapujący ptasi sposób. W wielkim bębnie pralki znikała właśnie mała ręka w żółtym rękawie.
Mały Patryk zamykał się w pralce.
Nim uświadomiła sobie, że nie mógł włączyć pralki, będąc zamkniętym w jej wnętrzu, zdążyła się spocić. Otwarła pralkę z wytrzeszczonymi oczami, a przemoczony chłopiec ni to wyskoczył, ni wypłynął z bębna – raczej jakoś rybio wychlupotał, po czym, nie obejrzawszy się, pomknął ku schodom wiodącym w górę.
Oszołomiona zajrzała do pralki. Znalazła tam trochę wody, być może naniesionej wiadrem, maskę do nurkowania, płetwy i sześć paczek czipsów.
Wyciągnęła to wszystko, usiłując zebrać myśli, machinalnie zatrzasnęła pralkę, po czym ruszyła z powrotem na górę.
Gdy wstąpiła na pierwszy stopień schodów, usłyszała coś w rodzaju łupłupmmmummmmszszszszsz.
Stanęła z niedowierzaniem. Nie miała ochoty zawracać.
Musiała to jednak sprawdzić.
I owszem, pralka włączyła się.
Pięć sekund po zatrzaśnięciu drzwiczek.
- Amityville... - wyszeptała.
Po chwili stała już w hallu. Na zewnątrz było 20 stopni ciepła. W jej ciele jakieś 50. Tak to w każdym razie czuła, gdy wyobrażała sobie panią de Videograyne, wyciągającego z bębna ciało chłopca w masce i płetwach.
Nie zdążyła dojść do siebie, gdy Mosiężna Dama znów zadzwoniła.
- Oczekuję, że bona będzie z dziećmi NIEUSTAJĄCO – zabrzmiał zimny głos. - Kiedyś miałam dziewięcioro dzieci. Ale kilka bon SPÓŹNIŁO SIĘ z interwencją.
Nim zdołała wymyślić, co odrzec, pani de Videograyne rozłączyła się.
Kilka bon spóźniło się.
Jak ona przed momentem.
Prawie.
Dziewięcioro.
Dziewięcioro. Co to oznaczało?...
Czy nie przypadkiem trzy małe płyty marmurowe gdzieś w ogrodzie?
Trzy groby.
Trzy groby ofiar bon.
I sprawa stała się jasna. Monitoring śledził ją i całe to ponure domostwo. Mosiężno-bursztynowym oczom nie umknie nic. Żaden jej kiks.
Teraz ona była trochę rybia. Poruszała wargami jak pirania wyszarpnięta z rzeki wędzidłem.
Nagle gdzieś z góry dobiegł straszny, przejmujący okrzyk zgrozy.
Bardzo, bardzo straszny.
To był okrzyk, który sprawił, że nagle przestała kompletnie bać się 39 chartów.
Kompletnie.
Na drodze ucieczki z tego strasznego miejsca były tylko zaroślami, które roztrąciłaby w dynamicznym biegu do słońca i cywilizacji.
Tak właśnie miała ochotę zrobić i tak by zrobiła.
Gdyby nie myśl o czwartej płycie marmurowej w ogrodzie pani de Videograyne.
Susami zagonionej antylopy pomknęła na piętro.
[cdn]