środa, 31 sierpnia 2011

Największy skarb

Co jest największym skarbem mężczyzny, bez względu na to, czy rybakiem jest łebskim*, czy templariuszem? Oczywiście - żona. Żona to największy cud mężczyzny. Niepowtarzalny i bezcenny. Dlatego będzie zdeterminowany, bo go chronić.
Zapraszam Was do mojej najnowszej historii. Mówi ona o miłości i determinacji. Czyż kobiety nie marzą o mężczyźnie tak oddanym, tak zaangażowanym, i doprawdy przedsiębiorczym?
Odpowiedzi możecie udzielić po lekturze...

*Łebski - rybak z głową na karku, z Łeby.




- No idziesz?! - krzyknęła z piętra moja żona.
Westchnąłem i poszedłem na górę, do naszej sypialni. Tam, gdzie czekała Agata. Mimo upływu dwunastu lat małżeństwa wciąż tak samo byliśmy spragnieni seksu. A ten nazywaliśmy bajecznicą.
Nikt o tym nie wiedział, co pozwalało na bezkarne, a i zabawne planowanie sobie wieczornej przyjemności nawet przy gościach.
- Czekam! - dobiegło z góry.
Znów westchnąłem. Agata uparła się, bym przebrał się do bajecznicy za motyla.
Za motyla! I to witezia. To było skrajnie groteskowe i zresztą niewygodne, skoro jednak miało uczynić z żony opętanego seksem wehrwolfa?...
Szedłem mimo wszystko trochę skonfundowany po schodach, kiedy zaś stanąłem w progu sypialni, zamarłem.
Nad żoną stało dwóch zbójów. Kiedy widzisz maski i czarne płaszcze, nie masz wątpliwości. Nie zakładasz, że to żyrafy przybyły do domu wyjeść liście z roślin doniczkowych.
Zbóje nie są żyrafami. Są zbójami. A rozwijając zwój ponurej tej definicji, są: rabusiami pieniędzy, telewizorów, komputerów i czasem też żon.
A może i roślin doniczkowych.
Ale nie poddałem się. Od dwóch lat przygotowywałem się na atak zbójów. Agata śmiała się ze mnie. Mówiła, że przesadzam, że obok mieszka stójkowy i to nam wystarczy. Ja jednak – na szczęście – montowałem alarmy, jeden po drugim, i myślałem, co zrobić jeszcze, by bezpieczeństwo domu i żony wzrosło.
Ostro trenowałem też boks i miałem pistolet w szafie.
Zbóje stali nad łóżkiem, na które pchnęli żonę i wystarczyło, bym skoczył jak lew i ich powalił.
Ale czym niby? Motylim skrzydłem?
Nawet pięści nie mogłem użyć przez ten cholerny kostium, a o broni to nawet myśleć sensu nie było.
Zrobiłem wszystko, co mogłem zrobić jako motyl. Podskoczyłem osobliwie w górę, rozwinąłem skrzydła, zafurkotałem i pofrunąłem ku wrogom.
Powalili mnie w dwie sekundy. Kocówkę zrobili w trzy. Śmiali się zaś odpowiednio dłużej.
Żona spojrzała na mnie z wyrzutem.
- No i gdzie te alarmy?
Zachowałem twarz z drewna. Długo to ćwiczyłem, a teraz było to bardzo ważne.
Musiałem za wszelką cenę zachować spokój. Tyle tylko, że gdy tylko myślałem, jak komicznie wyglądam w tym przebraniu barwnego, oklapłego motyla, to ledwo napływ śmiechu hamowałem.
Jeden ze zbójów zwrócił do mnie maskę.
- Dobra – rzekł. - Plan jest taki. Teraz schodzimy się najeść, potem rozbijamy kasę, potem zaś wracamy po żonę. A motyl przeżyje, jeśli pozostanie nieruchomy.
Zaśmiali się obaj dziwnie, trochę histerycznie, po czym wyszli z pokoju.
Spiąłem się cały i spłynąłem potem. To był ten moment!...
- No i co z tymi alarmami-cudami – zdobyła się na kolejny wyrzut żona, ale nie słuchałem jej.
Z napięciem wpatrywałem się w drzwi i nasłuchiwałem. To był decydujący moment, a spóźnienie o ułamek sekundy pogrzebałoby wszystko... Ze schodów dobiegło wyraźne skrzypnięcie.
Muszę tu zaznaczyć, że osobiście dopilnowałem, by jeden ze schodków – ściślej: czwarty od góry – skrzypiał głośno i cokolwiek XVIII-wiecznie. Agata domagała się likwidacji skrzypu, lecz ja sprawiłem, że tylko nabrał głośności. XVIII-wieczności.
Cokolwiek upiornej, gdy się tego słucha po północy w domu XXI-wiecznym, przyznaję.
Ale też wszystko ma swój cel, a głośne skrzypienie schodka czwartego od góry też go miało. Na ów dźwięk zrobiłem to, co należało zrobić.
Przygarbiłem się, naprężyłem baranio szyję i zabeczałem, niezbyt cicho. Kątem oka dostrzegłem szeroko otwierające się oczy i usta żony, na co bezzwłocznie odpowiedziałem żałosnym z kolei meczeniem owieczki, co brzmiało, jakby wydano ją właśnie wilkom w ramach układów i reparacji. Następnie zahukałem jak puchacz. Zaraz po tym wcisnąłem głowę w barki, przybrałem pozę zaniepokojonej surykatki i zacząłem dreptać jak surykatka, z tym, że po linii oktagonu. Po zamknięciu oktagonu odwróciłem się do narożnika łóżka, podszedłem doń stópkami gejszy, po czym wtuliłem twarz w słup, do którego zdarzało mi się wcześniej przywiązywać jedną z nóg żony w ramach bajecznicy. Wprost w otwór śrubowy wyrzuciłem z krtani do reszty osobliwy świergot, przy czym trochę oblizałem śrubę.
Od schodów doleciał przytłumiony łoskot i okrzyk, lecz Agata nie zwróciła na nie szczególnej uwagi.
Patrzyła na mnie oszołomiona.
- Chyba spadli ze schodów? – wymamrotała. - Hubercie, co ty robisz? Nie załamuj mi się...
Uśmiechnąłem się do siebie zwycięsko. Agata wyszydzała moją obsesję na punkcie bezpieczeństwa i zakładanie alarmów.
Tymczasem potrzask, o którym nigdy jej nie powiedziałem, właśnie pochłonął bandytów. Sam zaprojektowałem i zamontowałem ten mechanizm. Wraz z czujnikami. Bardzo krytyczny i wrażliwy na potknięcia. Musiałem pilnować nie tylko dokładności kroków w centymetrach, ale i wierności zwierzęcych odgłosów, przy czym ich wykonanie w czasie też było ściśle obliczone.
Zważywszy, że schodów było raptem 20.
Czujniki umieszczone w podłodze, łóżku i suficie otwarły zapadnię, która pochłonęła bandytów. Nie stałoby się tak, gdybym nie przećwiczył mechanizmu otwierania zapadni ponad 200 razy.
Podobnie, jak mechanizmów aktywujących pozostałe siedem pułapek, ukrytych w różnych częściach domu. W sumie jakieś półtora tysiąca razy beczałem, meczałem, pohukiwałem, dreptałem jak surykatka i świergotałem - a nawet gdakałem, śmiałem się jak hiena, a także - doprawdy opanowałem to - na linii fotokomórki przekrzywiałem głowę jak kondor. Albowiem mechanizm aktywizujący był nieco odmienny dla każdej pułapki.
Zakładałem je oczywiście w tajemnicy przed Agatą, która, jak już rzekłem, potrzebę tak gorliwego przygotowania przeciw napaści wyśmiewała i nazywała schizofrenią. Rozumie się, że i osobliwe szyfry dźwiękowo-gimnastyczne przećwiczyłem pod jej nieobecność. Nie zrozumiałaby ich, poza tym z pewnością zakłócałaby mi powagę, a ta była konieczna. Gdybym pomylił kroki jako surykatka czy zameczał w tonacji zbyt czupurnej, wszystko by przepadło. Dlatego ważnym było, aby system aktywacji pozostał dla niej nieznany aż do chwili próby – rzeczywistego zagrożenia – i zamknąwszy jej usta wstrząsem, pozwolił mi dokończyć dzieła.
Ni to indyczy, ni marsjański świergot i oblizanie ostatniego czujnika według programu, który osobiście opracowałem, zabiły włamywaczy. Ale pewnie chcielibyście zapytać, dlaczego posłużyłem się aż tak skomplikowanym szyfrem, i o co chodzi z tym czwartym schodkiem. Otóż i wyjaśniam.
W domu jest osiem pułapek. Musiałem założyć, że możliwa jest sytuacja, iż zmuszony będę aktywować którąś z nich przy napastniku. Tylko skrajnie groteskowe zachowanie mogło uchronić mnie przed interwencją i zakłóceniem aktywacji. Czy którykolwiek z bandytów podejrzewałby mój kontratak, słysząc pobekiwanie owcze lub widząc jak drepczę w pozie zafrapowanej surykatki? Podejrzewaliby jedynie napad strachu i obłędu, to tyle.
A czwarty schodek? Czysta socjologia. Jeśli wstępujesz na schody, to zdarza się, że zawracasz z nich, bo czegoś zapomniałeś, albo po prostu zmieniłeś zamiar. Zawrócisz z pierwszego, drugiego, może i trzeciego... Mało kto jednak zawraca z z czwartego schodka – po prostu leniwa ludzka natura nieskłonna jest hamować ciało wprowadzone w rytm. Naciągane? Jak każde założenie, które ktoś sobie obiera i w które wierzy.
Schody rozwarły się, a bandyci wpadli w głęboki schowek, wprost na naostrzone pale wierzbowe, które z premedytacją zamocowałem na dnie. Pułapka zamykała się naturalnie równie błyskawicznie – kiedy Agata wyszła z sypialni, nic nie zdradzało marnego losu opryszków.
I mego geniuszu.
Przez chwilę tańczyłem w upojeniu, w tym osobliwym stroju motyla witezia, aż wreszcie wyszedłem za żoną. Ta patrzyła w dół ze zmarszczonymi brwiami.
- Cisza – rzekła.
- Ano cisza – przyznałem ze wzruszeniem. Teraz silnie walczyłem z pokusą pochwalenia się jej, że to ja ocaliłem nas oboje, że wykonałem pułapki, i że zwyczajnie miałem rację w kwestii zabezpieczeń, podczas gdy ona...
- Dziwne – wymruczała Agata, wciąż spoglądając w dół schodów. - Chyba się potłukli i poszli do domu. Mam nadzieję, że nic poważnego im się nie stało i jutro chłopaki wpadną...
- Chłopaki? - powtórzyłem skołowany.
- Łukasz i Fabian.
- Łukasz i Fabian? - wybełkotałem.
Przeniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się triumfalnie.
- Ty moja osioło, ty – rzekła trochę ironicznie, a trochę ciepło. - Pamiętasz te nasze spory na temat ochrony i ryzyka napadu? Zawsze wyolbrzymiałeś niebezpieczeństwo, a przy tym upierałeś się, że potrzebujemy zabezpieczenia, i że gdy źli nadejdą, będziemy gotowi, czyż nie?
Milczałem pogubiony. Instynkt kazał mi się chwycić poręczy.
Zawsze dbałem o zabezpieczenia.
- Tak twierdziłeś. Więc postanowiłam utrzeć ci nosa. Razem z Łukaszem i Fabianem, twoimi kolegami z bukaciarni, a moimi byłymi narzeczonymi... Przebrali się za rzezimieszków, a ty ich nie rozpoznałeś, mimo że się śmiali i dziwnie zachowywali. I co? I co? - powtarzała z przekąsem, acz nie bez satysfakcji. - W chwili napadu byłeś zagubionym, nieporadnym witeziem, a gdy usłyszałeś, że chcą dobrać się do sejfu i do mnie, spanikowałeś. Naśladowałeś kozły i małpy, czy co tam... - Pokiwała głową. - Wstyd! Dziś bajecznica odwołana. Przemyśl nauczkę, zastanów się, czy twoja żona jest bezpieczna... A dziś mówię ci, mój obrońco witeziu: dobranoc... - to mówiąc Agata zakołysała biodrami i zniknęła w sypialni.
A ja stałem jeszcze jakieś pół godziny nad schodami sztywny, motyli, groteskowy, lecz w końcu doszedłem do siebie. O mały włos nie wyjawiłbym mordu dokonanego na moich kumplach, szczęśliwie udało się tego uniknąć. Co prawda mój prestiż w oczach żony nie podniósł się za bardzo – na co liczyłem – lecz przecież znajdę sposób, by tę rzecz nadrobić. Może jutro zostanę zmuszony przystąpić do bajecznicy w przebraniu surykatki, niech tam, ale wszystko wróci do normy.
Bo widzę dwa wyraźne plusy, by nie rzec: wiktorie.
Po pierwsze: pozbyłem się dwóch byłych narzeczonych mojej żony. Nie oszukujmy się, nikt z nas nie wybacza konkurentom do ślubu, nawet jeśli są już tylko przeszłością. Wszak czynili bajecznicę z kobietami, które mieszkają w naszym sercu... Męska natura nie przymyka na to oczu tak po prostu.
Wierzbowe pale to dobre pale.
Owszem, będzie kilka wizyt policji, a Agata przez jakiś czas frasować się będzie losem Łukasza i Fabiana. W końcu jednak zdołam ją przekonać, że prysnęli od swych żon-zmór do Wenezueli, gdzie kobiety są miłe i chirurgicznie piękne od łona po czoło.
A najważniejsze. Sami widzicie, jak to wygląda. Nie ma żadnych wątpliwości. Moja żona jest doskonale zabezpieczona.

sobota, 27 sierpnia 2011

Raport wakacyjny, part łan

Podróż do Pasa Nadmorskiego w Karwi

Nie
, nie byłem na obozie reedukacji w Wŏnsan ani nawet w P'yŏngsŏng. Może w przyszłym roku? Zawsze uważałem, że obozy skautowskie hartują człowieka. Tymczasem jednak urlop spędziłem w wolnej od reedukacji ziemi polskiej, i to aż w trzech uroczych zakątkach: wielkopolskim, mazowieckim i w pasie nadmorskim Karwi.
Nie było to lato szczególnie spartańskie. Ilość treningów wypełniła zaledwie 0,00000042% normy, a i posiłki nie zdawały się być tym, czym pokrzepiali się legioniści Marka Antoniusza przed bitwą. No, chyba że karmiono ich takim rarytasem jak tort bezowy, który widzicie po prawej... Tort, którego połowę zjadłem sam.
Być może spodziewałem się jakiejś bitwy.
Zapyta ktoś, jak się ma 50% tortu bezowego do wojen, które Autor toczy z Cukrem?
Cóż, wojen było wiele, zwycięska ledwie jedna (trzymiesięczna odprawa dla Cukru to, śmiem twierdzić, wiktoria miary wiedeńskiej). Ale też: kto się lubi, ten się czubi, czyż nie? My się z cukrem bardzo czubimy, ale także wyraźnie lubimy.
Dlatego ja zjadam go, a on zjada mnie.
A poza tym wszystkim ten wyśmienity tort załamałby nawet falangę macedońską.


Tę oczywistą, bardzo blitzkriegową klęskę w walce na ojczystej ziemi (no, tak, nie było w zasadzie żadnych walk, tylko czeskie otwarcie bram), osłodził jeszcze trunek, który w niczym nie przypominał zupy z borowików tudzież zsiadłego mleka. Cukier więc triumfował tym bardziej, co ciekawe, ja też czułem się całkiem triumfalnie...






Wakacje wyczerpują trzosy z najwyższą bezwzględnością, surowością i nieodwracalnością. Wakacje polsko-nadmorskie szczególnie. Ale czyż jest gdzieś na tym świecie miejsce bardziej urocze niż polska plaża?
No dobrze, jest kilka takich miejsc. Może pół miliona. Jest jednak Bałtyk rodzimy jest magicznym, jod i refleksje nanoszącym generatorem. Dlatego spieszę ku niemu zawsze, gdy rozłąka zbytnio się wydłuża...

A ponieważ Bałtyk nanosi cud mistyczny radości i odnowy, podbiera zaś szeroką falą zawartość trzosu, pugilaresu, worka lnianego, czy czego tam kto używa na schowek finansowy - rozumie się, że sposoby oszczędnościowe wciąż się nowe wyszukuje.
Ten widoczny obok zaproponował spontanicznie mój syn, w pociągu z Gdyni do Władysławowa. Spieszę uspokoić: Kuba nie został pochwycony przez służby mundurowe. Może dlatego, że sposób ostatecznie nie został zastosowany. I chyba szkoda, bo w przeliczeniu wartości biletu na gofry, dobre 1, 5 gofra nam przepadło.







Oto, jaki przypadł mnie i mojej grupie wsparcia apartament. Jak widzicie, nie ma tu zbyt wielu pół ryżowych, fasolowych ani innych zbiorowych. Nie ma zasieków i wieżyczek ze snajperami. Apartament tym różni się od obozu reedukacji czy innej koncentracji, że jest apartamentem, nie zaś obozem reedukacji czy innej koncentracji.
Ten zaś, podobno kwadrans przed naszym przybyciem, opuściła Paris Hilton i któryś z Kennedy'ch. Pierwsza myśl, która zakołatała w mej głowie, mówiła: Należy pamiętać o zamykaniu okien na wszelkim odchodnym.
Wszak lato mieliśmy szkockie. Nieomal hybrydzkie.
Mimo wszystko ktoś popełnił raz ten błąd. Hybrydzki błąd z hybrydzkimi skutkami.

Już w następnym raporcie, raporcie tfu, odsłonię kulisy pierwszej kąpieli, a także aż dwóch poważnych incydentów: Meteosocjopatycznego oraz Spartańskiego.

środa, 24 sierpnia 2011

Kombek czyli powrót z urlopu

Witam wszystkich, których tu nie ma. Więc niech wracają, zanim wpadnę w ponury nastrój niejakiego de Loewe, który, wiemy jak skończył... Aby tego uniknąć, czym prędzej rozkręcimy pożyteczną spiralę dziwnego humoru, który jest jedyną religią wyznawaną na tym obszarze.
Jak wiecie, wypoczywałem szczęśliwie nad pochmurnym, wzburzonym, całkiem szkockim Bałtykiem. Na dniach zamieszczę poćwiartowane raporty z owych wakacji, byście mieli pewność, że w istocie byłem właśnie tam, a nie w jakimś północnokoreańskim obozie reedukacji - bo takie plotki właśnie do mnie dotarły.
Na początek jesiennej (tak się już czuję, nie ukrywam - jesiennie) aktywności Lwów, publikuję POST Re-Eunice, która zwyciężyła niekorupcyjnie w konkursie sumeryjskim. Post jest - nie ma co ukrywać - bardzo kontrowersyjny i zastanawiałem się długo*, czy mam prawo i sumienie go zamieścić. Ale ponieważ jest to post piękny i pozytywny - podjąłem odważną decyzję.
I publikuję.

*dobre dwie minuty.


Moje fascynacje

Nie ma, co ukrywać, autorka jest nieodporna na męski urok. :-)

Dlatego właśnie, z nieukrywanym zachwytem oglądała na zdjęciach trenującego Lwa. Postanowiła wydrukować sobie te zdjęcia, żeby na wypadek awarii prądu móc je oglądać przy blasku świec. Na nic się zdała jednak czterokrotna próba, drukarka milczała jak zaklęta. Euforyczny nastrój zaczął się powoli rozpływać, być może dzięki temu odblokowana została działalność szarych komórek, które podesłały suchą i rzeczową informację, że laptop przyniesiony do pracy w celu nieograniczonego dostępu do internetu ( pracodawca na firmowych komputerach blokuje większość stron) „nie jest podłączony" do drukarki, ba nawet nie wolno go "podłączać" do należących do firmy drukarek.

A zatem obśmiawszy się z własnych słabości, autorka wysnuła wniosek o niebezpiecznym wpływie uroku Lwa na własny stan umysłu i odkurzyła swój ranking zawodów, których przedstawiciele mogliby, ewentualnie powodować przyśpieszenie akcji serca, tudzież fundować wypoczynek szarym komórkom, przynajmniej na czas jakiś.

Przedtem należy przypomnieć sobie, co oprócz walorów ciała, ceni autorka u mężczyzny. Uwaga, za chwilę zostanie rozwiązany worek z wygórowanymi oczekiwaniami. Na początek wysuwa się odpowiedzialność ( za siebie, za bliskich, za dane słowo), opanowanie, wyobraźnię, otwarty umysł, poczucie humoru, życzliwość, dyskrecję, szczerość... Uff, wystarczy. Autorka sama jest przytłoczona, wizją super-facetów.

Autorka często spogląda w niebo, na którym stalowe ptaki, kreślą tory swych lotów. Wzdycha też często do pilotów, siedzących za sterami wielkich maszyn, przewożących przestworzami ludzi na dalekie lądy. Wspaniale, że dzięki wyobraźni, można znaleźć się w kabinie samolotu i popatrzeć na swój męski ideał. Powzdychać krótko, bo już myślą jest przy chirurgach, stojących w skupieniu i mobilizacji przy stole operacyjnym, którzy swój intelekt, odwagę, szybkie decyzje angażują w celu ratowania ludzkiego życia. Szczere uznanie złożywszy, już jest w pracowni architektów, łączących rozmach wyobraźni z matematyczną wiedzą, dzięki czemu ich wizje mogą się w postaci wspaniałych budowli urzeczywistniać.

Westchnieniom podziwu nie ma końca, zwłaszcza, że teraz towarzyszy strażakom we wszelkich akcjach ratowniczych, kiedy między innymi, działalność żywiołów zagraża ludzkiemu życiu. Wtedy często do niej wraca obraz strażaków w płonących wieżach World Trade Center, przeciskających się przez falę, zbiegających w dół schodami ludzi i wbiegających w górę, żeby ratować innych. Ilu z nich wtedy zginęło...

Chwila smutnej refleksji studzi rozgrzaną wyobraźnię i nagle nie wiadomo, czemu stawia przed oczy ten obraz młodego ojca z nosidełkiem, w którym spał smacznie i ufnie niemowlaczek. Z jaką ostrożnością i w skupieniu, by nie obudzić śpiącego dziecka zsuwał sobie z ramion szelki nosidełka, a potem czule pogładził policzek i główkę maleństwa. Ojcowska opieka i czułość. Piękne.

Bądźcie panowie piękni w swym posłannictwie, jakikolwiek zawód wykonujecie, kimkolwiek jesteście w rodzinach, bądźcie piękni w swych czynach.

Bo czyż Lew zachwyciłby autorkę tak mocno, gdyby wcześniej nie odkryła, jaki piękny z niego charakter?

Re-Eunice

czwartek, 4 sierpnia 2011

Japoński przekręt

Podobno w latach 30. Japończycy trochę oszukiwali, mamili i wodzili. I owijali w bawełnę - czy może raczej w jedwabniki. Wystawiali jakoby na parady - podziwiane przez anglosaskich turystów i dyplomatów - militarnie archaiczny sprzęt. Zamiast czołgów jakoweś działka na pociski z ziaren ryżu koshihikari, zamiast dział przeciwlotniczych kawalerię łuczników, zamiast śmiertelnie drapieżnych myśliwców Mitsubishi ZERO - rozdygotane trzypłaty, zrabowane z sowieckich sowchozów...
A przecież myśliwce ZERO miały już wkrótce okazać się bardzo, bardzo groźne...
Podobno japońscy strzelcy mamili i mesmeryzowali obserwatorów pokazem groteskowego zakłopotania nowoczesną bronią; wypalali z karabinów we własne piersi, bagnetami cięli ryby 河豚, bazookami próbowali rzekomo podpierać pagody... Ponoć jakiś samuraj siłą przebranżowiony na piechura liniowego, tak się zaparł, że mieczem pociął tankietkę w pasy, które - zamiast zatuszować - rozdano skwapliwie białoskórym widzom jako souveniry.
I nic dziwnego, że rozdano. Nic dziwnego, że pociął - wszak Japończycy mydlili, pienili i mglili. Zachodni obserwatorzy mieli przekonać się, że sprzęt Nipponu jest archaiczny i nadaje się tylko do muzeum szogunatu. Czołg był z papieru okiennego, czy może ściennego, zaś sfrustrowany samuraj był oczywiście zupełnie niesfrustrowanym, z azjatycka przebiegłym oficerem nowej armii japońskiej.
Albowiem Japończycy uczynili przekręt na tych wszystkich, którzy rzucali im pogróżki i upokorzenia. Zmodernizowali się.
I wyszli w pole.
Nic dziwnego, że Pearl Harbor nie było podobne Termopilom.
A po co piszę o tym przekręcie? Ano bowiem, i mnie, i memu irlandzkiemu kamratowi Damianowi Birrane'owi (pisałem o wspólnym z nim zdobywaniu Mt. Nephin w maju) też rzucono pogróżkami i szyderstwami. Całymi ich wiązkami.
Kto rzucił? Otóż zuchwalec z ziemi arabskiej,
Strony Operator. Tak, ten tu, pod palmą.

Groził i szydził, nękał, a pokpiwał. I rzucał buńczuczne, brytyjsko buńczuczne, wyzwanie.
A jak coś się rzuca z koźlęcym uporem, to w końcu to coś dolatuje.
I się to podnosi. I tak ja i Damian podnieśliśmy z torfowiska owo wyzwanie naniesione uporem i wiatrem. I może jakimś gazem. I dmuchawcem.
A skoro podnieśliśmy wyzwanie - wyzwanie do konfrontacji formy i sprawności bojowej (coś jakby strzelanie ryżem i cięcie ryb 河豚, ale nie do końca) - to zaczęliśmy przekręt japoński.
Ostre, mordercze, tajne, skryte, iluminatów-spiskowców godne treningi.
Ostre. Były wypadki, ofiary, przybywało mogił obwieszonych hełmami Sparty i Prus Królewskich.
Trenowaliśmy, ale Strony Operator otrzymywał raporty raczej przeciwnej treści. Coś o niżu barycznym, kokluszu, osteoporozie, i takie tam.
Raporty te zresztą stymulowały buńczuczność i ironię Operatora, który w e-mailach do Autora pisał tak:
[...] trenujesz chruściku? trenuj, a nie tylko kawka od rana i donaty
Tak, kawiarnia i slomiany kapelusz ci zostały leśny dziadku.

twoje kości już
kruszeją, a ciało wiotczeje, jak przebity materac dmuchany
Moglibyśmy ow
inąć Twoje udźce kilkoma warstwami kołeder i poupychac poduchy [...]
Tak pisał Operator-Prowokator. Nie do końca Dyplomator.
A może powinien był jednak milczeć, sonety układać o wierzbach i marzannach, i przeczekać w kokonie do słoty jesiennej?
W międzyczasie przebiegły nasz przyjaciel spoza wydmy, usiłował i na nas uczynić fortel, maskując swe treningi, co miało na oczywistym celu wstrząsnąć naszym jestestwem w chwili spotkania. Niecne zwody Operatora zdradziła jednak rosnąca masa ciała (obwiniał o tę żywność arabską) oraz siniec pod okiem (upiera się po dziś dzień, że natłukli mu sprzedawcy daktyli). Nic z tego. Forma jest zdemaskowana, a naprzeciw niej staje sztorcem mistyfikacja japońskiego rodzaju.
Konfrontacja, której domagał się nasz przyjaciel Strony Operator, już za dni kilka. To będzie coś jakby połączenie Termopil, Pearl Harbor i Ausculum. Branie jeńców, częstowanie waflami i kawą Anatol, czy też przerywanie walk z powodu przemarszu cietrzewi nie wchodzi w rachubę.
W przeciwieństwie do mogił obwieszonych hełmami.
Tych może się wyroić w pasie nadbrzeżnym Karwi.
Poniżej dramatyczny raport fotoplastikonowy. Należy rozważyć, czy jest sens psychiatryczno-kulturowy wgłębienia się w tenże raport. Będzie on bowiem raczej niezrozumiały dla tych, którzy nigdy nie rzucali buńczucznymi wyzwaniami spod arabskiej wydmy w kierunku klifów irlandzkich. Albo dla tych, co nie walczyli pod Wizną tudzież pod Kircholmem.
Ani dla tych, co nie gotowali w lesie parówek przy muzyce z Braveheart.
Ani dla tych, co nigdy nie pozwolili otworzyć sobie czaszki rękami doktora Setha.
Ani nawet dla doktora Setha.
Ale ten raport bardzo dobrze zrozumie brytyjsko buńczuczny Strony Operator.
Czy opuści kokon? Czy wygrzebie się z wydmy?
Czy stawi się w pasie nadmorskim Karwi?
Na to pytanie, moi drodzy, odpowiemy w specjalnym raporcie powakacyjnym, po wakacjach.

Raport fotoplastikonowy, czyli o przyjaźni polsko-arabsko-irlandzko-japońsko-brytyjskiej zdjęć kilka

Przekręt japoński.
Tak oto zawiązał się spisek, nie pierwszy zresztą, co gorsza: nie ostatni, w historii ludzkości.
Podobno spisków zawiązano w dziejach światowych więcej niż węzłów gordyjskich.
To byłyby co najmniej dwa.
Po lewej: Damian Birrane, po prawej: Autor. Japończycy, tak jest.





Oczywiście spiskowcy nie przybyli w progi podziemnego hangaru walki bez uprzedniej, skrytej, nielegalnej zaprawy. Autor sporo czasu spędził pod brzozą, gdzie oficjalnie - dla prasy arabskiej - uprawiał proso i układał treny. Nieoficjalnie trenował. Kontakt z brzozą jest jedynie pożyteczny. Prasłowianie mieli pełną świadomość, że to piękne drzewo leczy ciało. Sok z brzozy zawiera witaminę C i sole mineralne, wzmacnia nerki, serce i włosy. Z kolei z kory pozyskuje się dziegieć.
Więc może Autor postąpił trochę barbarzyńsko, obtłukując tak cenne drzewo kończynami. Ale było warto. Wedle wstępnych obliczeń współpraca bokserska z brzozą zwiększyła ilość sierpowych na minutę o dobre 0, 0000000489724679.


Widoczny po prawej Damian (nie do końca fizjonomicznie, ale całkiem rufowo) konsternował swój gaelicki klan gwałtownymi ucieczkami od stołu, wywracaniem krzeseł i komód, rozbijaniem salaterek i strącaniem puddingów na podłogę - co było wynikiem nieodpartego parcia na podciąganie się na drążku.
Albowiem Damian uznał, że ciało umięśnione może poważnie skonsternować, a nawet skrystalizować - jeśli nie strylobizować - przeciwnika atakującego z wydmy.




Autor w pełni zgodził się ze strategią trylobizacji - i również robił coś ze swoimi mięśniami. Oficjalnie: okładał je na zmianę czerwonymi mrówkami i liśćmi paciorecznika indyjskiego.
Wkrótce te mięśnie przytulą Strony Operatora. Będą mu balsamem, okładem, imadłem, potrzaskiem i bagnem biebrzańskim.
No i - niestety - nie tyle paciorecznikiem indyjskim, co barszczem Sosnowskiego.















Tak wyglądają zajęcia ludzi siejących proso, osuszających bagna i prowadzących wykopki w ramach ochotniczych hufców ZSMP. W każdym razie, o ile ufać propagandzie nowej armii japońskiej.






W przerwach między sianiem prosa, a w ekowaniem ćwikły, nie brakowało chwil swobodnego humoru, który pojawiał się na samą myśl o buńczucznym wyzwaniu rzucanym zza wydm arabskich. Proszę zwrócić uwagę na fotografię: radosny śmiech Damiana ma swoje uzasadnienie. Autor właśnie mówi:
- As You know, he's leaving his cocoon right now.



Damian postanowił przetrenować kopnięcie przebijace kokon, które wyrzuca z jego wnętrza istotę brytyjsko buńczuczną. Jak widzicie, przetrenował je solidnie, z celtyckim zacięciem. Autor został wyrwany z podłoża i wylądował dwa metry dalej z bardzo nieprzyjemnym rezonansem kręgów szyjnych.
Los kokonu i jego treści wydaje się być
przesądzony.




W przeciwieństwie do losu Auto
ra, który przetrwał serię owych prób jądrowych i po przywróceniu porządku w kręgach szyjnych wziął się za pakowanie walizki. Znalazły się w niej rękawice i suchary dla wojowników, oraz balsam wietnamski, syrop guajazyl, gencjana, olej rycynowy, płyn lugola, kołnierz ortopedyczny i pomponki na ramiona przeciw zatonięciu - dla Wszyscy Wiecie Kogo.





We are coming for You, bro! :)

Jak to Bruce Lee rzekł do O'Hary -

OUTSIDE...








wtorek, 2 sierpnia 2011

Konkurs sumeryjski rostrzygnięty...

... na półmetku sumeru, czyli wakacji (w slangu polsko-niemiecko-babilońskim). Poniżej publikujemy pięć (czytaj: v) opowiadań, których celem nadrzędnym, podrzędnym i czwartorzędnym jest nic innego, niż stymulacja wczasowego relaksu.
Kot sędziowski wykonał pumi skok na plaster parówki, w której kryło się imię zwycięzcy. Jest nim Re-Eunice, na którą spada tym samym ciężki, kłopotliwy przywilej utworzenia postu na Lwy, o tematyce i geometrii najzupełniej dowolnej.
Ale obyśmy się nad nim nie spłakali za bardzo. W końcu czas słoty jesiennej będzie bliski...
Póki co jednak odbijamy piłki plażowe w głowy ratowników, podcinamy linki namiotów i hamaków przyjaciołom, i sprzedajemy sromotniki i wilcze jagody na poboczach polskich dróg - bo lato w pełni.
No - i czytamy. Czytamy dla relaksu.
Niech żyje sumer-time!

Nadesłał: dr Marcel
Kategoria: To coś przyszło z morza

To coś przyszło z morza...


Stella siedziała na dużym kamieniu, podziwiając zachód słońca. Morze było dziś spokojne, leciutkie fale przypływały prawie nie zauważane i znikały w drobniuteńkich kamykach piasku... W oddali było słychać muzykę, dochodzącą z pobliskiej, plażowej dyskoteki. Śmiechy i rozmowy jej uczestników trochę psuły romantyczny klimat jej i Romualdowi, ale stąd widok na morze był najpiękniejszy. Romuald poszedł do pobliskiego monopolowego po wino. Na dziś wieczór, coś droższego, coś z klasą, w końcu miał zamiar oświadczyć się Stelli.
Minęło już dość sporo czasu i Stella robiła się śpiąca. Wyciągnęła więc na piasku swoje delikatne, opalone, piękne ciało, ręce zaplotła pod głową i przymknęła oczy.
" Tak sobie tylko poleżę, pomarzę sobie, nie będę spać"- próbowała oszukać sama siebie.
Piasek był jeszcze ciepły od słońca, leciutkie powiewy wiatru otulały jej smukłe ciało, czuła się tu świetnie! Już myślała, że zapada w sen, gdy nagle usłyszała mocne uderzenie morskiej fali o wieżyczkę ratownika, a zaraz potem trzask łamanego drzewa. Fala była tak mocna, że cała wieżyczka runęła o ziemię. Stella poderwała się nerwowo, przestraszona chciała zacząć krzyczeć i uciekać - w obawie, że nagły atak fali może się powtórzyć... Ale wtedy zobaczyła coś pięknego. Coś, czego opisać się nie da w paru słowach!
Z morza wydobywały się piękne tęczowe promienie, jakby jakaś światłość! Za chwilę dołączyły do nich piękne kolorowe elfy. Barwne, uśmiechające się małe duszki, które jednym spojrzeniem uwiodły i omamiły Stellę. Dziewczyna była jak w narkozie, gotowa spełnić ich każde marzenie. Już chciała spytać, co mogla by dla nich zrobić, gdy nagle jeden z nich, ten najpiękniejszy, powiedział:
- Stello! Nie chcieliśmy cię obudzić! przepraszamy najmocniej! Połóż się, choć my cię otulimy do snu.
Stella chciała odmówić, nie chciała teraz spać, tylko podziwiać te małe stworzonka, pokazać je Romualdowi! Ale nie mogła. Nie potrafiła im odmówić.
Położyła się na piasku, jak poprzednim razem...Tylko teraz czuła się jeszcze o niebo lepiej, czuła ciepło, radość! Male elfy, jak obiecały, delikatnie masowały jej uda, potem lekko brzuch, ramiona! Cudowny masaż jakiego nigdy przedtem nie doznała. Romuald masował wyśmienicie, ale te małe elfy były mistrzami w tym fachu!
Delikatnie przeczesywały jej włosy, co doprowadzało ją do szaleństwa, masowały opuszki uszu, muskały szyje, chichocząc przy tym wesoło. Stella była w siódmym niebie, gdy nagle tę wspaniałą sielankę przerwał złowrogi głos Romualda:
- Stella!! Co ty do cholery wyprawiasz!! Co to ma być???
Dziewczyna, nie otworzywszy oczu, chcąc nadal rozkoszować się cudownym elfim masażem, wyszeptała:
- Nie wiem Romualdzie, to coś przyszło z morza.... Piękne, prawda?!
- Z morza?! Chyba z pobliskiej dyskoteki! Czemu do cholery pozwalasz się masować barmanowi!!!!!!

***


Nadesłał:
Stefan Ociosan

Kategoria: Dowolna

Incydent z kurzajką


- Piripiripiri! - mruczał żartobliwie Robur do Przeguba, rodzinnej świnki morskiej, bardzo zresztą niemrawej i gipsowej z urody.
I wtedy jego pięcioletnia córka Ania stanęła za nim i wyszczebiotała:
- Tatuśku, czy kurzajka bardzo szpeci?
- Kurzajka? - Robur odwrócił się zaniepokojony.
I aż krzyknął porażony wstrętnym widokiem. Kurzajka, potężna jak asteroida, wyrosła na twarzy jego dziecka!!
- Jezus Maria! - zawołał zszokowany, po czym bez namysłu zaczął walić pięściami w kurzajkę z rosnącą nienawiścią. Jak mogła to zrobić jego dziecku?!...
- Co ty wyprawiasz! - żona wbiegła do bawialni. - Dlaczego bijesz Anusię?!
Robur opuścił drżące ręce i z wolna oprzytomniał. Zapłakana córka, z twarzą opuchniętą od uderzeń, kuliła się w kącie. Po podłodze toczyła się wielka piłka plażowa...
- Myślałem, że to kurzajka - wybełkotał Robur.
- To już dziecko nie może tulić piłki do twarzy?! - krzyczała żona, szarpiąc go za włosy. - A poza tym chodziło jej o fajkę, którą ciągle trzymasz w tych swoich parmezanowych zębach!! - Czerwona ze złości wzięła córkę na ręce i wyszła z pokoju tupiąco.
Robur stał przez chwilę stężały jak obleczony żywicą dyskobol, po czym zaniósł się nerwowym chichotem.
*
Ten niepotrzebny w środku lata familijny incydent dał Roburowi wiele do myślenia. Dlatego rzucił palenie kurzajki, i - by stłumić wyrzuty sumienia - zjadł żywcem Przeguba, który wcale aż tak bardzo gipsowy nie był.
Nie zmienia to jednak faktu, że żona robi draniowi zastrzyki wątrobowe, a zgnębiona Anusia nie przytula do policzka nawet czeskiej piłeczki do tenisa.

***


Nadesłało:
ONO Socjopatyczne

Kategoria: Bardzo dziwna sprawa z tym plecakiem Rajmunda

Detektyw Longer. Dziwna sprawa z tym plecakiem Rajmunda

Bardzo dziwna z tym plecakiem Raymonda – pomyślałem, odpalając papierosa od końcówki tego, którego właśnie wypaliłem. Tak, wiem, palę za dużo. Ale praca prywatnego detektywa jest bardzo stresująca. Szczególnie w moim przypadku. Nie biorę spraw od zazdrosnych mężów, którzy proszą o śledzenie żon-nimfomanek, ani od zapłakanych kur domowych, które - jeszcze ubrudzone ciastem na jabłecznik - proszą żebym poszukał zaginionego męża. Zajmuję się ciężkim kalibrem. Porwaniami. Usprawiedliwiłem tym przed wami moje uzależnienie od nikotyny? To cieszę się bardzo.
Wracając do tematu. Prowadzę od dwóch lat jedną i tę samą sprawę. Niejaki Rajmond Tyrkawka spędza mi sen z powiek. Cała szuflada akt, zdjęć, notatek - znam tego gościa lepiej niż jego własna matka, choć nigdy nie stanęliśmy oko w oko. Ja wiem wszystko o nim, on wie o mnie. Dwa lata zabawy w kotka i myszkę, i 15 zaginionych kobiet.
Poluje nocą. Nigdy nie zostawia odcisków palców i bałaganu. Działa tak cicho, że nawet współmieszkańcy ofiar nie byli w stanie zorientować się od razu, że doszło do porwania. Nie znaleziono do dziś żadnej z zaginionych kobiet, żadnych zwłok, nie było telefonów o okup.
Chodzi z czarnym plecakiem.
Dostałem cynk, że widziano go w okolicach Duluth w stanie Minnesota. Wynajął domek letniskowy nad Lake Superior. Lecę dziś sprawdzić te informację. Jestem już spakowany. Samolot mam za dwie godziny.

***

W Duluth są dwa ośrodki letniskowe. Wybrałem ten mniejszy i cichszy, sądząc, że tak właśnie pomyślał Tyrkawka.
Dopiero połowa września, a drzewa są już złote i czerwone. Pięknie wygląda to miejsce jesienią, zapewne wiosną i latem urokiem zwala z nóg.
Mam do dyspozycji mały drewniany domek, w którego skład wchodzi mały salon z aneksem kuchennym, łazienka z prysznicem i sypialnia na pierwszym piętrze.
Usiadłem na kanapie. Rozłożyłem moje aktówki i powyciągałem zdjęcia ofiar. Co chwilkę zerkałem w okno, na przechodzących ludzi licząc, że może ujrzę Raymonda. Zawiesiłem się tak na długie godziny. Nawet nie wyłapałem momentu, gdy zrobiło się w salonie kompletnie ciemno. Spaliłem przy tym całą paczkę Marlboro.
Jutro może będzie jakiś postęp, jakaś nowa poszlaka, może nawet ten wielki dzień, w którym spojrzę w oczy porywaczowi. Dziś idę już spać.

***
Spałem jak dziecko. Obudził mnie podjeżdżający pod sąsiedni domek dźwig. Chyba naprawiają dach.
Ogoliłem się, ubrałem i wypiłem kawę przed domem. Przed wyjściem jeszcze schowałem pod szafę wszystkie akta. Tak na wszelki wypadek.
Kurta wiatrówka i buty traperskie to nie jest styl, który preferuję. Wolę płaszcz i kapelusz - jak każdy detektyw. Ale dziś mam wyglądać jak turysta. Paczka papierosów, zapałki i mapa. Beretta oczywiście w kaburze. Tylko to mam ze sobą.
Pokręciłem się dookoła ośrodka, posprawdzałem, które domki są wynajęte, a które stoją puste. Spisałem marki, kolory i numery rejestracyjne aut na parkingu. Ten drugi, bardziej ekskluzywny ośrodek zabierze mi trochę więcej czasu.
Na początek usiadłem na ławce. Jednym okiem przeglądałem lokalną prasę, a drugim obserwowałem kręcących się tu ludzi. Przez chwilę patrzyłem tępo w gazetę, myśląc o tym, że dziesięć lat temu i ja byłem takim szczęśliwym i uśmiechniętym wczasowiczem. Uwielbialiśmy z Zuzanną takie ośrodki nad jeziorem, schowane gdzieś głęboko w lesie. Ja, ona, pies Aneb i natura.
Ze wspomnień wyrwało mnie ogłoszenie zamieszczone na ósmej stronie. Zaginęła dwudziestopięcioletnia mieszkanka Duluth. Rodzina twierdzi, że miała zejść do piwnicy po kosz na bieliznę i potem już ślad po niej zaginął.
Typowe dla Tyrkawki. On lubi porwać ofiarę z jej własnego domu. Jestem już prawie na sto procent pewien, że on tu jest. Jestem coraz bliżej. Ta informacja dodała mi energii do dalszego węszenia po ośrodku. Gdy już miałem wszystkie potrzebne informacje, wstąpiłem do pobliskiej jadłodajni na stek z frytkami. Rozgrzałem się herbatą z rumem i ruszyłem w dalszą drogę.
Było już po południu. To zbyt późno, by wypuszczać się daleko w las, więc obszedłem tylko najbliższe tereny. Spotkałem około dziesięciu turystów z plecakami. Żaden z nich nie wzbudził moich podejrzeń. Ufam mojej intuicji i wiem, że jeśli trafię na Raymonda, będę wiedział, że to właśnie on. Detektyw, który ufa intuicji w tym samym stopniu, co własnemu rozsądkowi, to dobry detektyw. Za takiego właśnie się uważam.
Wracając do domku, kupiłem na przydrożnej stacji benzynowej dwie paczki fajek i żelki Haribbo. Mam do nich wielką słabość. Do fajek też, ale to już wiecie. Za ladą siedział mężczyzna w okularach, po sześćdziesiątce. Grubo po sześćdziesiątce. Przez chwilę zastanawiałem się, czy lepiej zagadać jako wesoły turysta, czy jako detektyw. Nie chciałem robić paniki, podając powód, dla którego tu jestem.
- Nazywam się Richard Longer, jestem prywatnym detektywem. Zajmuję się zaginięciem Olivii Stelman, mieszkanki Duluth - powiedziałem, dziękując Bogu w myślach, że udało mi się zapamiętać jak nazywała się ta biedna dziewczyna. - Czy słyszał pan o tym?
- Tak, przeglądam codziennie prasę. Klientów niewielu, to siedzę i czytam gazety - powiedział poczciwym głosem.
Od razu wzbudził moją sympatię.
- Czy widział może pan kogoś, może ktoś robił u pana zakupy, kto w jakiś szczególny sposób się wyróżniał? Może ktoś z plecakiem - nie wiem czemu, mówiąc to, odruchowo pokazałem palcem na własne plecy.
- Oni tu wszyscy chodzą z plecakami. Turyści za dychę, tylko śmiecić potrafią. To pan się właśnie wyróżnia, bo bez plecaka chodzi - zaśmiał się.
Rozejrzałem się po sklepie. Spożywka, alkohole, kurtki, płaszcze przeciwdeszczowe, buty i wreszcie plecaki. Podszedłem, zdjąłem pierwszy z brzegu i wróciłem do kasy. Podając towar spytałem ponownie:
- Więc nic nadzwyczajnego pan nie widział ostatnio?
- Raczej nie – powiedział, wydając mi resztę.
- Mam jeszcze jedno pytanie. Turyści pojawiają się i znikają. A czy widuje pan kogoś, kto jest tu, na przykład, dłużej niż przeciętny turysta?
- Chyba panu nie pomogę - rozłożył ręce sklepikarz. - Jedyne, co mogę radzić panu, to sprawdzić domki na wschód od jeziora. Są schowane głęboko w lesie. Jest ich tam chyba pięć. Wynajmują je głównie pisarze, ale kto wie, czy taki zwyrodnialec nie siedzi tam sobie i śmieje się z policji i pana!
- Dziękuję – powiedziałem wychodząc - i jeszcze jedno, niech pan na siebie uważa.
Nie odpowiedział mi, ale przyjaźnie, ze zrozumieniem podziękował kiwnięciem głowy.
Wróciłem do domku. Klucze, mapę, papierosy i żelki rzuciłem na stół. Plecak na kanapę. Udałem się od razu pod prysznic. Czułem że moje stopy parzą się w tych butach i sztucznych skarpetkach. Marzyłem o prysznicu i wyrku. Może jutro przyniesie mi znowu jakiś trop. Może nawet rozwiązanie sprawy. Codziennie zasypiam z tą myślą.

***

Doskwiera mi brak telewizji. Lubię wiadomości rano do kawy. A po powrocie jakiś dobry film, na którym można zasnąć na kanapie.
Wychodząc złapałem w kieszeń żelki. Całą resztę ekwipunku miałem w plecaku. Teraz już zupełnie się nie wyróżniam. Dziś idę na wschód. Wsypałem garść kolorowych misiów do buzi i ruszyłem przed siebie.
Musiałem obejść wielką część jeziora, żeby znaleźć się w miejscu, o którym mówił mi sprzedawca. Przy jednym z kamieni siedział pies. Taki wstrętny, rudy mieszaniec. Był tak wychudzony, że zlitowałem się i rzuciłem mu misia. Zjadł i zamerdał ogonem prosząc o jeszcze. Rzuciłem kolejne trzy.
- Tylko sobie nie wyobrażaj, że ci dam więcej – powiedziałem, patrząc mu w te wielkie, wytrzeszczone ślepia.
Był tak wychudzony, że wyglądał, jakby ktoś naciągnął za małą skórę na szkielet - było można policzyć wszystkie jego kosteczki. Klęknąłem na kolano i wyjąłem z plecaka moje kanapki, które szykowałem rano. Wchłonął je w dziesięć sekund. Patrzył na mnie, a jego pysk ze smutnego zamienił się w wesoły. Przysiągłbym, że widziałem jak się uśmiechnął do mnie. Czy psy się uśmiechają? Pożegnałem go i ruszyłem dalej. On mnie jednak nie pożegnał i ruszył za mną. Szedł krok w krok ze mną. Co chwilę zerkał na mnie, jakby chciał się upewnić, że ciągle tu jestem, albo czy nie zmieniłem zdania i chcę by dalej mi towarzyszył. Nie mam nic przeciwko. Kocham psy. Mam teraz partnera.
Ciężka była przeprawa przez las. I dopiero po dwóch godzinach odnalazłem domki. Były oddalone od siebie o jakieś dwieście metrów, ale zarośla i gęsto rosnące drzewa izolowały je od siebie tak, że gwarantowały stuprocentową prywatność. Zorientowałem się, że tylko jeden był zamieszkany. Mam wrażenie, że pozostałe nawet w sezonie stały puste i nikt tam nawet nie zaglądał by ogarnąć je z zewnątrz.
Po dwudziestu minutach kucania w krzakach ustaliłem, że lokator chwilowo jest nieobecny. Wykorzystując tę okazję, zakradłem się pod okno kuchenne i rozejrzałem dokładnie. Po bałaganie i tym co stało na kuchennych szafkach, ustaliłem, że to mężczyzna. Jadał cornflakes z mlekiem, pijał dużo coli i piwa z puszek. Po śladach opon na ziemi, wiem że miał terenowe auto - Jeepa Cherokee lub Wranglera.
Nie chciałem zbyt długo kręcić się po posesji, więc jeszcze tylko szybko wyjąłem z pojemnika na śmieci jeden worek i uciekłem.
Wrócę jutro sprawdzić, co jest w szopie za domem.
Odszedłem kilkadziesiąt kroków i rozdarłem worek. Uderzył mi w nozdrza nieprzyjemny zapach rozkładających się resztek surowego mięsa. Nic ciekawego – puszki, kartony po mleku i resztki obiadów. Ale jednak coś! Grzebiąc patykiem w worku, na samym dnie znalazłem różowy błyszczyk do ust. Moja przybłęda grzebała w worku nosem, smród mu tak bardzo nie przeszkadzał jak mi. Schowałem błyszczyk do kieszeni wiatrówki i przykucnąłem w miejscu, z którego miałem dobry widok na domek.
Długo się nie naczekałem, bo po minucie podjechał zielony jeep.
Ha! Mam nosa do aut. Lata praktyki.
Przybłęda, który do tej pory był idealnym partnerem – cichym i nie wchodzącym w drogę, widząc auto zaczął szczekać i pobiegł na posesję.
- Cholera jasna! - powiedziałem na głos.
Zostałem zdemaskowany, więc musiałem teraz stawić temu czoła. Poszedłem za psem.
- Witam – powiedział wysiadający z wozu mężczyzna.
Miał czarne włosy i oczy. Był dość postawny. Widać, że chodził na siłownię. Miał około czterdziestki.
- Zgubiliśmy się i tak krążymy po lesie – powiedziałem do niego.
- To pana pies? Jak się nazywa? - spytał, głaskając rudzielca.
- Przybłęda. Nazywa się Przybłęda – wymyśliłem na poczekaniu.
- I tak też wygląda – zaśmiał się. – A droga do miasta jest tam. Podwieźć pana?
- Jeśli to nie kłopot.
- Niech pan wsiada. Przybłęda oczywiście też.
Pies wskoczył do auta, zanim zdążyłem mu dać jakikolwiek znak. Bałem się, że nie będzie taki usłuchany i wyjdzie na jaw, że to nie jest mój pies. Samochód ruszył.
- Piękne auto – powiedziałem, rozglądając się. Tak naprawdę auto nie było wcale piękne. Nawet ładne nie było. Ale dzięki takiemu chwaleniu,miałem możliwość rozejrzenia się po kątach. Plecak był za siedzeniem kierowcy. Czarny i duży. Takiego właśnie szukam.
- Wypożyczone – mówił nie odrywając wzroku od drogi. – Jestem z Nowego Jorku.
Dlaczego tak szybko zdradził, skąd jest? Czyżby nie był tym, za kogo go mam? Czyżby nie miał nic do ukrycia i był zwyczajnym turystą?
- Ja jestem z Atlanty w Stanie Georgia – wiedziałem, że nie mogę się ujawnić.
- A akcent ma pan zupełnie jak rasowy nowojorczyk – zaśmiał się, po czym spojrzał na mnie podejrzliwie. – Tu już pana zostawię. Za dwa kilometry będzie rozwidlenie dróg, skręci pan w lewo i wyjdzie przy stacji benzynowej starego Tedda.
Zatrzymał auto, a ja i pies wysiedliśmy. Trzasnąłem drzwiami.
- Dziękuję panu– powiedziałem.
- Nie ma za co, polecam się na przyszłość. A tak w ogóle mam na imię Raymond. W skrócie Ray.
Mówiąc to, odjechał, a ja stanąłem jak posąg. To był on. W głowie mi huczało.

***

Paliłem już piątego papierosa, próbując poskładać myśli do kupy. Pies leżał na dywaniku przy drzwiach wyjściowych. Czy trafiłem na właściwego Raymonda? Jakie jest prawdopodobieństwo, że człowiek, którego szukam, to właśnie on? Przecież dostałem cynk, że właśnie tu się zaszył, ma czarny plecak, jest z Nowego Jorku i ma to samo imię, co porywacz. Zbyt dużo, jak na zwykły zbieg okoliczności.
Znów zacząłem przeglądać akta sprawy. Przeczytałem zeznania Thelmy Morris, która raz widziała uciekającego Tyrkawkę. Wzrost, postura, ciemne włosy - wszystko mi pasuje.
Teraz muszę doprowadzić do kolejnego spotkania. Muszę mieć dobry plan.
- I jakieś imię sensowne muszę ci wymyślić - powiedziałem do psa. - Choć Przybłęda pasuje ci jak ulał.
Był tak zmęczony, że jedynie na sekundę podniósł głowę. Jakby chciał tym gestem powiedzieć, że zgadza się na wszystko, co zaproponuję, byleby mógł tu zostać. A może to nie było zmęczenie, tylko spokój, że znów ma dom? Pewne jest, że kiedyś miał dom. Jest dobrze wychowany. Nigdy nie poznam jego historii, ale wiem, że będę miał ogromny wpływ na jego przyszłość. Zostaje ze mną na zawsze.

***

Przeleżałam całą noc, zastanawiając się nad jakimś sensownym planem. Przeanalizowałem w myślach setki razy nasze spotkanie, każde jego słowo. Za każdym razem wyciągałem inne wnioski. Ale jak już mówiłem wcześniej, zawierzam własnej intuicji. A ona mówi mi, że życzliwy Ray to Raymond Tyrkawka - urodzony w 1970 roku w Nowym Jorku, syn polskich emigrantów.
Kolejne dwie godziny rozmyślałem w miejscowej jadłodajni, nad kubkiem mocnej kawy. Może ona mi pomoże wymyślić jak spotkać się raz jeszcze z Rayem.
Muszę wynająć auto na kilka dni. Chodzenie już mi się znudziło. Być może uda mi się gdzieś wyśledzić zielone Cherokee. Pokręcę się po mieście i okolicach.
Gdy już miałem wstawać, ujrzałem w drzwiach Raymonda - widać on też tu jadał śniadania. Wszedł pewnym krokiem. Jest wyraźnie pewny siebie. Oddalony od rodzinnego miasta tak bardzo, nie czuje obawy o to, że ktoś go rozpozna. Kelnerka uśmiechnęła się do niego, a dwóch mężczyzn siedzących przy oknie podało mu rękę. Znają go tu już dobrze.
- Ray, zapraszam na kawę, w ramach podziękowania - powiedziałem na tyle głośno, że usłyszał mnie z drugiego końca knajpy. Nie przegapiłem, że na plecach miał swój czarny plecak, swój talizman.
Uśmiechnął się i ruszył w moją stronę. Dałem znak kelnerce, że proszę o dwie kawy.
- Dziś się pan nie gubi po lasach? - spytał, podając mi rękę na powitanie.
- Dziś już nie. Dziś raczej posiedzę nad jeziorem.
- Cholernych komarów tam pełno, długo pan nie wysiedzi - powiedział.
- Mam na imię Richard – przedstawiłem się.
- Wiem - powiedział to już zupełnie innym tonem - nie dajesz za wygraną. Czego ty jeszcze ode mnie chcesz?
- Sprawiedliwości.
Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Dwa lata czekałem na tę chwilę. Teraz po całym ciele przechodzą mnie ciarki. Tysiące razy rozważałem w myślach scenariusze do tego spotkania. Słowa. Zdania. Miejsca, w których mogłoby to nastąpić. Przygotowałem się na każdą ewentualność, mimo to teraz czułem się zbity z tropu i zaskoczony.
- Nie rozśmieszaj mnie - zaśmiał się cynicznie - nie wyjedziesz już z tej dziur żywy.
- Dwa lata straciłem, szukając ciebie - mój ton teraz też nabrał wyrazu. - Jesteś sprytny, Ray. Gdy już wydawało mi się, że cię mam, ty przepadałeś jak kamień w wodę. Wiesz, ile nocy nie przespałem przez ciebie? Ile godzin siedziałem za biurkiem, czytając akta? Ile spraw odrzuciłem, bo nie umiałem się na nich skupić? Od pierwszej chwili, gdy przeczytałem o tobie w gazecie, wiedziałem, że nie ma dla mnie nic ważniejszego niż ty. Nie obchodzi mnie, co się stało z tymi kobietami. Szczerze? Mam głęboko gdzieś te latawice biegające nocami po ulicach, czy idiotki niepotrafiące zamknąć drzwi w domu dla własnego bezpieczeństwa. Zasłużyły sobie na to. Wiesz ,co mnie gryzie, Ray? Co spędza mi sen z powiek? Tylko jeden, jedyny szczegół. Zamilkłem na sekundę. Serce waliło mi jak młot. To ta chwila. Ray patrzył mi prosto w oczy.
- Co ty, do cholery, nosisz w tym plecaku???

***

Nadesłała: Re-Eunice
Kategoria: Dowolna
Emily nad morzem

Emily stała nad brzegiem morza i patrzyła w dal. Wiatr rozwiewał jej włosy a ona uśmiechała się do siebie. To uczucie, które ją przepełniało to chyba szczęście. Emily czuła jak całą jej istotę wypełnia radość. Miała ochotę śmiać się w głos. Oto spełniły się jej marzenia.
Wakacje nad morzem w towarzystwie przyjaciółki, mąż miał dojechać za tydzień. Piękna słoneczna pogoda. Błękitne niebo przeglądało się w szaro-niebieskim morzu.
Nade wszystko Emily była zadowolona ze swego wyglądu. Oszczędzała cały rok i jeszcze wzięła kredyt, by skorzystać z usług renomowanej kliniki urody. Kilkanaście zabiegów korygujących sylwetkę, spełniło swoje zadanie. Oto Emily bez kompleksów mogła się pokazać w dwuczęściowym kostiumie na plaży i łowić z satysfakcją zainteresowane spojrzenia panów, które mile łaskotały jej próżność. Ale najważniejsze było to, że podobała się sama sobie, co było nowym jakże przyjemnym doświadczeniem, którym Emily się wręcz delektowała.
Z trudnością przyznawała się do tęsknoty za flirtem, miłostką, romansem, przygodą, czy jak jeszcze można nazwać to miłe uczucie, pozwalające przejrzeć się w cudzych zachwyconych oczach i poczuć niepokojące dreszcze namiętności. Emily raz po raz wzdychała i dyskretnie rozglądała się po plaży. Czy zdarzy się coś ekscytującego?
Zauważyła jak nowopoznani tu chłopak i dziewczyna, trzymając się za ręce biegli ku morzu, wołając by się do nich przyłączyła. Skręcili w jej stronę i przebiegając obok niej, pociągnęli ją za sobą. Emily protestowała, nie miała zamiaru moczyć się w wodzie. Jej piękne ciało pokrywał preparat przeciwsłoneczny z wysokim filtrem i zniewalającym zapachem. Puszyste ciemnoblond włosy też nie były przygotowane na kontakt z słoną wodą. Nie wspominając o drogim kostiumie do opalania właśnie a nie do pływania.
Emily na próżno stawiała opór a gdy próbowała stanąć, runęła jak długa i poczuła jak zamyka się nad nią woda. Oszołomiona próbując się podnieść z ulgą pochwyciła wyciągniętą do niej męską dłoń i za chwilę poczuła silne szarpnięcie, rozpoczął się szalony podwodny rajd w kierunku głębiny. Szarpała się rozpaczliwie, próbując się uwolnić, zaczynało brakować jej powietrza. Silne męskie dłonie jednak w stalowym uścisku trzymały jej ramiona a Emily walcząc o życie miotała się jak ryba zaplątana w sieć. Osłabiona na moment straciła świadomość, gdy ją odzyskała wciąż była pod wodą, wciąż uwięziona w mocnym uchwycie czyichś rąk, ale już spokojna mimo braku oddechu, który nagle okazał się zbyteczny. Otworzyła oczy by przyjrzeć się porywaczowi i musiała mieć nadzwyczaj zdumioną minę, bo piękna męska twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Prawdziwa niespodzianka spotkała Emily, gdy próbowała ogarnąć wzrokiem całą sylwetkę porywacza, zamiast nóg miał on, bowiem rybi ogon. Jak to syrenowie istnieją?! Nie mogła w to wszystko uwierzyć, oto była pod wodą i nie potrzebowała do życia oddechu, a porwał ją piękny odpowiednik syreny. Emily raz po raz przenosiła wzrok z proporcjonalnego, przepięknie wyrzeźbionego męskiego torsu na pokryty łuską ogon. Oszołomienie nie mijało, zielone oczy porywcza patrzyły na nią z sympatią i rozbawieniem. Emily nawet nie próbowała zapiąć górnej części kostiumu, wpatrując się rozanielona w tego dziwnego, ale jednak męskiego stwora i poddawała się nadzwyczajnemu urokowi chwili. A więc porwał ją ten dziwny, ale piękny syren, w jakim celu. Czyżby chciał ją zniewolić? Przeczucie rozkoszy spowodowało, że Emily bez protestu pozwalała się holować pięknemu nieznajomemu do jego podwodnej siedziby. Syren raz po raz patrzył jej w oczy i uśmiechał się tajemniczo.
Nagle zatrzymali się przed gęstwiną wodorostów, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozstąpiły się przed nimi, by ukazać mała otoczoną ze wszystkich stron morskimi zaroślami niewielką polanę. A na niej, nie do uwierzenia, pływało w wesołej zabawie kilka małych syreniątek, które na ich widok posłusznie przerwały swój taniec i z ciekawością do nich podpłynęły. Emily gorączkowo usiłowała zapiąć górną część kostiumu. A w tym czasie jej nieznajomy pokazywał ją swym małym podopiecznym coś cierpliwie tłumacząc. Romantyczny nastrój Emily natychmiast rozpłynął się w morzu, pojęła, bowiem, że jest ludzkim eksponatem, który jest pokazywany syreniemu potomstwu w ramach edukacji.
Dawno Emily nie czuła się tak upokorzona, chciała jak najszybciej wrócić na powierzchnię i wtedy poczuła jak ktoś ją szarpie za ramię. Spojrzała w górę i oślepiło ją jaskrawe słońce. To Sara jej przyjaciółka budziła ją z głębokiego snu na słonecznej, nadmorskiej plaży.
- Emily, nie śpij na słońcu nad morzem. Jeszcze ci się jakiś syren przyśni i dopiero będzie romantycznie.
Emily próbowała dojść do siebie. Szumiało jej w rozpalonej od słońca głowie. Zdołała jednak wydusić z siebie.
- Romantycznie?. O nie, nic z tych rzeczy. Tylko EDUKACYJNIE.

***

Nadesłał: dr Seth
Kategoria: Dowolna
Wanienne perypetie Matthiasa

Matthias wrócił tego dnia z pracy umęczony jak nigdy. Tylu zleceń i telefonów naraz nie miał już od bardzo dawna. Marzył o odświeżającej kąpieli. Szybko zrzucił z siebie przepocone ciuchy i zaczął nalewać wodę do wanny. W międzyczasie napił się ginu z tonikiem.

Potem z rozkoszą zanurzył się w chłodnej wodzie. Rozpoczął kontemplację, bawiąc się jednocześnie pływającą gumowa gęsią.
I wtedy wszystko stało się jednocześnie. Nagle usłyszał dziwny odgłos dochodzący od strony wentylatora nad wanną. W tej samej chwili, kiedy spojrzał w górę, wirnik z głośnym brzęczeniem oderwał się i pofrunął z głośnym brzęczeniem prosto na twarz Matthiasa, masakrując ja co nieco. Na domiar złego z wanny wyskoczył korek, i rozwalając odpływ, ze środka nagle wyleciała kamienna ręka, zadając Matthiasowi miażdżący cios w głowę. Głowa Matthiasa rozpękła się niczym arbuz zrzucony z piątego piętra.

Pływającego w resztce czerwonej wody Matthiasa znalazła dopiero jego żona, wracając po tygodniu z urlopu na Malediwach.
Zawał serca powalił ją natychmiast.
Obydwa trupy w łazience odkryła córka, powracająca z obozu dla młodzieży. Po wezwaniu policji powiesiła się na ogrodowym bukszpanie.

Jaki z tego morał? A taki, że nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć, zarówno w łazience jak i gdziekolwiek indziej, i ile trupów za sobą pociągnie...

***