wtorek, 29 listopada 2011

W poszukiwaniu herezji

Herezja rzecz poważna. I wyjątkowo heretycka. Tacy heretycy całe to zło sprowadzają mrocznym myśleniem, działaniem, magnetyzowaniem i konstruowaniem. Aby przekonać się, czy ktoś nie uprawia podstępnej herezji w najbliższym mym otoczeniu, wdziałem ubiór roboczy inkwizytora i udałem się na czujny a baczny patrol-przechadzkę po blogach zaznajomionych (co to stosunki dyplomatyczne z Lwami nawiązały).
Założenie misyjne miałem oczywiste: blog przyłapany na herezji spacyfikować, zrugować, spopielić.
Na pogorzelisku posadzić dęby rogalińskie.
Z Rogalina.
Rozpocznijmy zatem tak ważną krucjatę... (uwaga: możecie dołączyć do krucjaty i penetrować wszystkie blogi ze mną - wystarczy kliknąć na nazwę blogu lub nick jego zarządcy).
Najpierw zajrzałem do Bractwa Zielonego Smoka. Wszak już sama nazwa brzmi podejrzanie i każe przypuszczać kontakty z przedstawicielami mitologii. A jak mitologii, to pogaństwa wszak.
Czy trafiłem tam na ślady herezji? Ano nie. Raczej na urzekający wyzwaniami i tajemnicami świat hyboryjski. W który zagłębiłem się kolejny już raz. Członek Bractwa Zielonego Smoka, mistrz kuszy Lestko z Vislanii oraz towarzyszące mu dziewczęta, zostają tym razem skierowani na Wyspy Mgielne, gdzie przypadło im rozwiązać kolejną mroczną tajemnicę. Cisza, martwi ludzie i zwierzęta, powaleni w jednym czasie zagadkowym tchnieniem śmierci - nie zapowiada to łatwego zadania.
Bezpiecznego tym bardziej.
Tak, na Blogu AiR herezji brak. Jest jedynie intrygująca, magnetyzująca czasoprzestrzeń...
Chwilowo opuściłem tajemnicze wyspy, by kontynuować krucjatę przeciw herezji. Za cel wziąłem blog Ewy - Anhedonię. A na Anhedonii drugi fragment ukończonej właśnie przez Autorkę powieści Znaki. Czym są? Jak to u Ewy: kawałkiem życia, co czasem głaszcze żebro, a czasem je łamie. Jest charakterystyczna dla niej subtelna ironia, szczypta sarkazmu, emocjonalność, bogata refleksyjność.
Czy tak wygląda herezja? Na pewno nie. Tak wygląda życie.
Zostawiłem zatem Anhedonię spokojny o jej właściwy kierunek, po czym podejrzliwy swój kaptur inkwizytorski skierowałem na stronę Radka Sikory, co husarzy ponad szczyty himalajskie wynosi. Bo skoro tak dba o ich skrzydła, to może i rogi im przyprawił? I kopyta? I kto wie, co jeszcze - by moc niszczycielska i ranga ich przerażająca wzrosła?
A rogi to przecież narzędzie heretyczne...
Wszedłem więc w ów blog - Husarię - łypiąc okiem czujnym, lecz gdy ujrzałem Disscurs Jerzego Zbaraskiego o wojnie ze Szwedami z 1629 r., nabrałem ufności natychmiastowej. U Radka Sikory wrażenia herezji brak. Raczej rodzi się ujmujące wrażenie, że od czasów hetmana Radziwiłła Pioruna mało kto tak o polskich husarzy dbał.
Wciąż nie natknąłem się na heretyków. Lecz wiedząc, że Gdzieś Tam przecież są, szukałem dalej. Tym razem odwiedziłem stronę Ja to ja - czy może: Jej to jej. Czy znalazłem herezję? Przeciwnie - raczej otwartą szeroko ofensywę przeciw takowej. Ja to ja jest obserwatorką życia. I to baczną. Przenikliwą. A co widzi i obserwuje, spisuje i ironicznym lukrem polewa. Wchodząc tam dziś, trafiłem na nową dywizję skierowaną na front walki z herezją (czy po prostu patologią) życia naszego społecznego. Jest tą dywizją tekst Studenci, co z wami?, z którym to tekstem się zgadzam.
Tak, i tu herezji nie znalazłem. Wędrowałem więc dalej z przykurzonym już mieczem.
Trzymając miecz w pogotowiu, zaszedłem na blog Marka Ścieszka. Wstępując w ów blog, należy zawsze trzymać miecz w pogotowiu (a nie gdzieś tam w kufrze babcinym na poddaszu), a i kołek osinowy i strzelba na srebrne kule nie zaszkodziłaby - bo strona Marka Ścieszka to horror.
Na którym wszelkie możliwe Zło czatuje.
I wszelkie niemożliwe nawet.
Na blogu nowej historii nie zastałem. Co nie znaczy, że Operator Grozy próżnuje. Otóż wprost przeciwnie - wulkanicznie uaktywniony wciąż tworzy, i to nie tylko horror, ale i nawet fantasy. Właśnie się z tym fantasy zapoznałem, a mój komentarz w sprawie można odczytać, wstępując na Pola Śmierci.
Horror i fantasy herezją wszak nie są, przecież życie to horror! - zaś fantazja je umila... Ruszyłem więc dalej.
Aż wpadłem w blog odurzający Black Swan. Czy odurzający chloroformem? Na szczęście nie. Natomiast odurzający, obezwładniający, zniewalający zapachem dziurawcem, bzem czarnym, rumiankiem, złocieniem... i innymi ziołami, których mnóstwo uzdrawia i umila w najnowszym wierszu Black Swan, motyla poezji. Na blogu tego motyla łagodność, łagodność, łagodność... Wymarzona stacja między bitwami życia. Znajdziesz tu, znużony wojowniku, wiele wierszy, które ozłocą nie tylko twój pancerz, ale i serce. Co więcej - uwaga! - na blogu unosi się (hm, no tak: odurza i obezwładnia niczym chloroform) delikatna energia erotyczno-magnetyzująca.
Czy to herezja? Wszak mówię, że delikatna!
U Black Swan herezji nie znalazłem. Jedynie piękno. I tę... energię. Upiększony i odurzony, z pozłoconym mieczem na heretyków, ruszyłem w dalszą drogę.
Na celowniku znalazł się tym razem blog nietuzinkowy: UFO i Ludzie Wszechoceanu. Znanego Wam z komentarzy R.K.L. Natychmiast odłożyłem miecz do pochwy. Bo gdzież tu herezji szukać? Pośród kosmitów? Pośród Atlantydów? Tak mocno od tysięcy lat dokumentowanych - papirusami, freskami, hieroglifami, płaskorzeźbami (nie tylko z Palenque wszak), lądowiskami (nie tylko w Andach), przekazami mistrzów w rodzaju Edgara Cayce czy po prostu legendami - które, dobrze to wiemy, są czymś więcej niż tylko legendami... Czy tego chcemy, czy nie, ten rozdział stanowi składnik księgi ludzkości. Tak, jak mroczne spiski królów i biskupów, czy cyniczne operacje korporacji.
A dziś na blogu - jak zwykle - interesujący artykuł z nawiązaniem do Lema. I zgadzam się z Autorem, że nasz geniusz Lem nie do końca zdradzał swoje prawdziwe stanowisko na temat życia w kosmosie...
Tak, u R.K.L. herezji nie odkryłem - jedynie mnóstwo cennej i aktualnej, jeśli nie paląco potrzebnej wiedzy. To i powędrowałem dalej.
I trzeba nie lada odwagi - takiej misjonarsko-inkwizycyjno-krzyżowcowej - aby zawitać w blog Czarownicy. Którą jest Skalny Kwiat.
Jak to nam zawsze wmawiano? Że czarownice to zło prawie-rogate, dosiadające mioteł, kotów, sów, nietoperzy, a może i jakich pterodaktyli... Że torturują seksualnie (hm!...), wysysają, mesmeryzują, na opętanie i zakaźny poltergeistocyzm narażają... Wiedziałem zatem, że już pierwszy z brzegu post odsłoni mi posępną prawdę. I zerknąłem w ów post:
Relacja z wrocławskiego spotkania jesienno-zimowego... Jesienno-zimowego? Czy tak piszą czarownice? Tak. Czy tak piszą heretyczki? Nie. Ot, wyjaśnione raz na zawsze.
Czarowanie to nie heretyzowanie. Howgh!
To ludzkości wspomaganie.
Relacja... to jeden z wielu wierszy obiecujących Wam ukojenie i porwanie w fantazjowanie - czyli w coś, co po ukończeniu 10-tego roku życia zaczynamy wszyscy (nieomal) tracić we frapującym przyspieszeniu... To przywracanie wiary w to, że świat to nie tylko rozdziały podpaleń i porzuceń, ale też rozdziały lojalności, piękna i ufności.
Albowiem na blogu Skalnego Kwiatu króluje nie tylko magia czarownicy, którą jest.
Tam króluje Duch Dziecięcy, któremu ta niezwykła czarownica służy.
Nie znalazłem tam herezji. To i poszedłem dalej.
Ale niezbyt daleko, bo zaraz zaszedłem do Lexusa. Na jego blog doprawdy, doprawdy niezwykły, bo mistyczno-polityczny. Unikalne to połączenie, w unikalnej oprawie. Cały charakter tego bloga, oprawa graficzna, sceneria, tematyka, klimat - są przemyślane i urzekają.
Tematy bardzo zróżnicowane, przy czym ich analiza pozbawiona zahamowań piechura - ujmuje szarżą kawalerzysty. Na co zdobywa się tylko umysł śmiały i otwarty.
Co potwierdza artykuł najnowszy: o Mieszku I, księciu polskim z mego miasta Gniezna.
Lubię odwiedzać Lexusa, gdyż jest on mi druhem wspólnym w wielu sprawach. Na przykład eksploruje życie, odporny na mamienie i mesmeryzm. Nie daje się zakląć mediom i korporacjom, ani żadnym koboldom skrytym w krzewach. Pisze ostro, bez lukru; tnie z ironią wprawnie, jak szermierz utwardzony w wojnie z Turczynem. Odważnie odsłania nie tylko patologie polityczne i społeczne.
Lexus wspiera/odsłania Zakazaną Archeologię.
A poza tym - i to najważniejsze - jest wyznawcą kotów.
Zupełnie tak jak ja.
Poszedłem dalej.
Zapukałem do Wiedźmina Harry'ego. Do jego Uzdrawiających Mandali. Drzwi - jak zwykle - szeroko były otwarte. To jest: w ogóle ich nie było. Jak to u Harry'ego, człowieka o sercu większym niż diplodok.
I gdzież tu miałem herezji się doszukać? W ciepłym tonie właściciela strony? W słonecznej scenerii przybytku?
A może w mandalach?
W mandalach, które kolorują nie tylko stronę, ale serce każdego Gościa, co z wizytą zajdzie?
W mandalach, które wzmacniają nasze ciała i dusze, i napełniają ich nie zawsze pełne zbiorniki otuchą, pogodą ducha i podziwem dla piękna świata?
W mandalach herezji nie znalazłem. Pokolorowałem sobie serce, napełniłem zbiorniki, i poszedłem dalej.
Aż zaszedłem na blog ostatni. Najnowszy w dyplomatycznym kręgu Lwów.
Blog o jakoś zupełnie nieheretyckim brzmieniu Pogoda, Przyroda&Jordanoviana. Czy tam znalazłem w końcu siedliska i tajne obozy szkoleniowe herezji?
Czy artykuł pierwszy widoczny artykuł na takowe wskazuje? Za wodą - szlakiem Jana Pawła II...
A może to zasiek mylący patrole inkwizycji? Może dalsze tytuły zdradzą całe skryte Zło? Sprawdziłem je skrzętnie: Jesienne mrozy, jesienne mgły i ostatni prawdziwek..., Magia listopadowego wieczoru, Księgarnio Kawiarnia Vegedajnia Nalanda, Ostatni zapiątek lata..., Na szlaku wielkich muchomorów... Czy to pobrzmiewa zbrojeniem heretyków w tajnych hangarach przeciw ludzkości?
Oczywiście, że nie. To pobrzmiewa łagodnością i refleksją - bo i też blog taki właśnie jest. Owszem, znajdzie się tam i trochę poważniejszych tematów - bo i życie ostatnio jakoś spoważniało. Jednak dominuje klimat ciszy i zamyślenia. Blog na pewno urzeknie wszystkich, którzy chcą ujrzeć jesień jako porę piękna i przemyśleń.
Urzeknie tych, którzy lubią przepadać w zamglonych, leśnych głębiach.
Którzy uwielbiają grzybobranie.
Którzy chcą widzieć urok wszędzie tam, gdzie myśleli, że go nie ma.
Wszystkich. Nawet inkwizytorów.
Tak to stwierdziwszy, porzuciłem w jesiennym lesie miecz, i kaptur z habitem, po czym powróciłem zadumany na blog własny.
Na Lwy.
Zadumany, zamyślony, zafrapowany.
Czy rzeczywiście prawdziwych heretyków już nie ma? Przepadli, wypaleni żelazem?
Tak zadumany, rozejrzałem się po własnych blogu sklepieniach, brwi marszcząc coraz bardziej.
Raport z Halloween wyraźnie popiera pogan...
Ursus-widmo wyraźnie pokpiwa z Kościoła...
Nordyckie rozmowy namawiają do zbrojenia pacholąt...
Wielka tajemnica Spartan obala wiarę w uczciwość i poświęcenie rycerstwa ludzkości...
Chirurgiczne skutki czujności i Ambulansy podkopują wiarę w służby medyczne...
Kapitan Kavior... propaguje kult wojny, egzekucje na jeńcach, mord masowy i masowy jasyr...
I dalej - gdy wejrzeć w historie kolejne:
Doktor House - skompromitowany.
Sherlock Holmes - skryminalizowany.
Porucznik Columbo - ośmieszony.
Bruce Lee - pohańbiony...
Toczyłem wokół posępniejącym spojrzeniem - aż zrozumiałem straszną prawdę.
Herezja nie zginęła.
Ja ją stanowię.
Jestem heretykiem.
Że też wcześniej się nie domyśliłem?!

Zapraszam do lektury okupacyjnej. Jak to heretyk.

Okupacja

- Idą po ciebie, synku, syneczku...
Po tych słowach zapanowała martwa cisza. W takiej ciszy wiele się zmienia. Brzęki i zgrzyty tramwajów z ulicy brzmią dwa razy głośniej, wodospad słonecznych promieni, wpadających przez otwarte okna, zdaje się jakiś nierzeczywisty, żywy, a chmura kurzu wznoszącego się z dywanów dziwnie obfita, jakby sto lat rósł on w siłę.
Martwa cisza.
Staliśmy w salonie w skamieniałym półkręgu: ja, moja narzeczona Amelia, moi rodzice, siostra Wanda, i wuj Leopold.
Dosłownie przed minutą ja i Amelia zwołaliśmy ich wszystkich, by ogłosić, że będziemy ślubować, że nie będziemy z tym czekać na kres okupacji, którego to kresu nic nie zapowiada...
Ledwo zacząłem przemowę, a hałas przejeżdżającego trzy piętra niżej tramwaju zagłuszył zupełnie moje słowa. Matka - jakaś wzruszona na twarzy, więc pewnie pełna słusznych domysłów - skoczyła do okien, by je na tę chwilę pozamykać.
Na chwilę. Słońce czerwcowe zrobiło wielki piec z Poznania, w którym na wpół uduszeni mieszkańcy rezygnowali z i tak niewielkiego ruchu oporu, zaś okupanci - upałem z kolei rozdrażnieni - nabierali tylko ostrości w poszukiwaniu tego ruchu i w błyskawicznym, okrutnym go dławieniu.
Matka skoczyła do okien, lecz nie zamknęła ani jednego. Zastygła przy pierwszym na sekundę, po czym zwróciła ku nam twarz porażoną nieszczęściem.
- Idą po ciebie, synku, syneczku...
Martwa cisza nie trwała długo. Przełamał ją wzburzony głos wuja Leopolda, który dzień wcześniej cudem wywinął się z łapanki:
- Musiałeś roznosić te ulotki, chłopcze? Musiałeś?? Nie mogłeś przeżyć okupacji w spokoju, z boku, robiąc swoje w masarni... Musiałeś być bohaterem, co?
Nie odpowiedziałem nic na te słowa. Przenosząc wypełniające się smutkiem oczy z matki na narzeczoną, z narzeczonej na siostrę, a z tej na ojca, zastanawiałem się, czy rzeczywiście musiałem.
Czy musiałem być bohaterem?
Owszem, mogłem nie ryzykować, robić swoje. Tylko, że jakoś męczyło mnie - zwłaszcza po nocach - to moje unikanie ryzyka i udawanie, że nie napełnia mnie ono wstydem. I że nie napełnia mnie gniewem bezkarność i okrucieństwo wrogów, którzy zajęli cały kraj.
Matka, narzeczona, siostra - od początku, od samego upadku miasta - nieomal codziennie prosiły mnie, bym obiecał, że nigdy się za TO nie zabiorę. Za jakieś formy oporu. Jakiś rodzaj walki.
Choćby malunki na bramach a la Polska Walcząca.
Broń, Boże, walkę z bronią w ręku. Służbę leśną.
Rozumiałem te prośby doskonale. Po pierwsze: okupant zadziwiał - i na wskroś przerażał - skutecznością. Większość zaktywizowanych oddziałów partyzanckich i sabotażowych została zlikwidowana w ciągu kilku dni.
Po drugie: jest takie coś jak miłość. A miłość robi dziwne porządki w priorytetach. Przestawia je bez pardonu. I nawet coś tak świętego, jak lojalność wobec ojczyzny, bez ceregieli spycha owa miłość na pozycję niższą, sama zaś zajmuje tron.
Tak to już jest. Jeśli jesteś mścicielem, któremu rodzinę wybito, a fabrykę spalono, to pójdziesz na pierwszy ogień z zadziwiającym zuchwalstwem.
Ale jeśli jesteś zakochany, jeśli masz przy sobie tę jedyną oddaną ci duszę, i to ciało, które wyznajesz niczym jedyną świątynię - którą jest - to przede wszystkim chcesz żyć.
Chcesz przeżyć. Tak czyni miłość.
Rozumiałem doskonale moich bliskich, zwłaszcza Amelię. Nie chciałem jej utracić.
Tyle tylko, że nocami czułem się jak taki królik, którego podkarmia się w klatce, ale którego się nie szanuje...
Aż zacząłem roznosić ulotki. Tylko tyle, i aż tyle.

Rodaku!
Dymem zadław okupanta!
Polską dłonią uderz i wyrzuć go poza granice!!!

To tyle. Całe moje militarne zuchwalstwo.
Nie uważałem, by w pełni wyciągnęło mnie to z tej króliczej klatki, nie mniej to już było coś.
Moja rodzina i tak drżała ze strachu. Że ktoś zobaczy i doniesie.
I stało się. Ktoś zobaczył i doniósł.
Przybyli po mnie.
Zapowiadało to nieodwołalny koniec. Mojego małżeństwa i życia.
Co gorsza - fatalne gorsza - było nieomal pewne, że rodzina podzieli mój egzekucyjny los.
Może i sąsiedzi nawet.
Wróg nie przebierał.
To był bardzo straszny wróg. Jeśli spojrzeć na polską historię; na to, jak skuteczną inwazję potrafili sprawić nam Niemcy, Turcy, Szwedzi, Tatarzy czy Rosjanie, na to, jak koszmarne skutki to sprowadziło - to i tak najnowszy najeźdźca przebił ich wszystkich.
Pod każdym możliwym względem: szybkością podboju, siłą wpływu na morale, skutecznością namierzania ognisk oporu, represjami... Wszystkim.
Już sam atak na kraj wywołał taki szok, że 40% polskich żołnierzy w ogóle nie podjęło obrony. Przechwałki o nowych myśliwcach, czołgach, radarach, okrętach czy liniach-mażinotkach nie przełożyły się, niestety, na najmniejsze powody do dumy i uznania - o zachęcie do kontynuowania walki nie wspominając.
Albowiem tym razem wróg nie przyszedł ani z zachodu, ani z południa - w ogóle nie przekroczył żadnej z polskich granic.
Wróg wyroił się w samym środku kraju. Nagle i obficie.
Skąd się wziął? Czy z nieba? Czy z tajemniczego tunelu?
Nikt nie wiedział. Nikt nawet nie podał rzeczywistej liczby żołnierzy, którzy runęli na polskie miasta. Trudno było ustalić całkowitą ich liczbę, jeśli na każdą wieś runęło ich 10 000, a na każde miasto pół miliona.
Do Warszawy wtargnęło pięć milionów.
Być może wystartował jeden czy dwa polskie samoloty. Podobno wystrzeliło kilka czołgów.
Dwa dni bronił się Modlin, a trzy Malbork.
W gruncie rzeczy cały kraj upadł w dziewięć dni. Zginęło półtora miliona żołnierzy i cztery miliony cywilów.
Co zaś szczególnie przygnębiające: ginęli nawet ci, którzy na widok oddziałów nieprzyjaciela odrzucali broń, padali na klęczki i szlochali o zmiłowanie.
A robiła to większość. Ambicja przepadła prawie natychmiast. Jak to powiedział w telewizji jeden z generałów: Mam już dość tego. Trzeba zrozumieć, że Polsce nie jest dana niepodległość. Cały kilkusetletni niefart i napór sąsiadów wyraźnie na to wskazują. Trzeba w końcu przestać się rzucać jak kozioł na niedźwiedzie, otworzyć oczy i przyjąć czeski model strategiczny. Bo ja już mam dość... Jezu, jak ja mam dość...
Ta przemowa przekonała większość ośrodków obrony, które prześcigały się w deklarowaniu kapitulacji. Przy czym wkraczający agresorzy i tak profilaktycznie uśmiercali 50% każdej załogi.
I wszystkich oficerów.
To był straszny wróg.
Jedynie 6% wojskowych i 3% cywilów zbiegło w lasy, by kontynuować opór. Bardzo niewielu. Mówiło się, że sprawiła to wysoka skuteczność zwalczania ze strony najeźdźcy oraz - owszem - wieloletnie wypieranie zjawiska krzewienia patriotyzmu i poświęcenia z mediów.
Poznań nieustannie patrolowało 1000 okupacyjnych oddziałów, liczących 1000 jednostek każdy. Najmniejszy zgłoszony przez nie alarm sprowadzał w ciągu kilku minut pół miliona żołnierzy, którzy brali się za masakrowanie części obecnych w sektorze - a często w d z i e l n i c y mieszkańców, część zaś zapędzali na roboty przymusowe.
Za pretekst do alarmu i rzezi wystarczyło potrącenie lub krzywe spojrzenie.
Lub gorzkie.
Spróbujcie iść przez miasto bez gorzkiego spojrzenia, gdy zamiast wiosny bezpiecznej miłości, wypełnia je wiosna miłości odbieranej...
Wróg przerażał. Szokował błyskawicznym namierzaniem sabotażystów i partyzantów.
Szokował tym, że nawet Polaków zabarykadowanych w podziemiach, kanałach, piwnicach, pokonywał bez wysiłku. Albo do nich docierał, albo brał głodem.
Nikt nie usiedzi cztery lata w mroku, bez posiłku i słońca.
Każdy wychodzący - najbardziej zresztą wyczerpany psychicznie - był natychmiast okrążany i zabijany.
Z tych wszystkich spraw najbardziej porażało u okupanta jedno.
Jego liczebność i tej liczebności strategiczne stosowanie.
Do jednego, podejrzanego o sabotaż czy partyzanckie sympatie człowieka, kierowano co najmniej 500 żołnierzy.
Uderzali na wyścigi.
Chyba, że łut szczęścia ofiarował takiemu obóz pracy.
Który i tak zabijał - bo praca trwała 22 godziny na dobę, a atak strażników prowokowało gorzkie spojrzenie.
Tak to wyglądało.
Martwa cisza.
Brzęki i zgrzyty tramwajów z ulicy brzmiały dwa razy głośniej, wodospad słonecznych promieni, wpadających przez otwarte okna, zdawał się jakiś nierzeczywisty, żywy, a chmura kurzu wznoszącego się z dywanów dziwnie obfita, jakby sto lat rósł on w siłę.
Patrzyłem na nich smutnym, gorzkim spojrzeniem, za które zabito dobre 100 000 Poznaniaków.
- Przepraszam - wyrzekłem bezgłośnie.
Okupanci wpadli drzwiami i oknami. Jak zawsze. Drzwiami kilka setek, i oknami kilka setek.
To nie miało precedensu w historii żadnych akcji - czy to policji, czy komandosów, czy Gestapo...
Ani drgnęliśmy, gdy wypełnili pokój. Dowódca wysforował się naprzód. Był wściekły. Dobrze to widziałem w jego oczach, które znalazły się na wysokości moich oczu.
A więc nie ma już nadziei. Zginiemy wszyscy. Na miejscu.
Czy ja musiałem rozrzucać te ulotki?...
Uciekłem wzrokiem ze strasznych oczu dowódcy i przytuliłem się nim ze wzrokiem Amelii.
Tak bardzo chciałem przeżyć...
Prawie tak samo, jak uratować Amelię.
Nagle w mej głowie pojawiła się absurdalna myśl. Może tak to już jest. Może u progu śmierci, kiedy ma się tak dużo do stracenia, ludzie chwytają się absurdalnych narzędzi przetrwania.
Wróciłem spojrzeniem do dowódcy, po czym tonem pełnym usprawiedliwienia przemówiłem:
- Bzzzz. Bzzzz. Bzzzz.
Martwa cisza stała się jeszcze bardziej martwa. Kątem oka dostrzegłem, jak matka spuszcza głowę, ojciec kryje twarz w dłoniach, wuj załamuje ręce nad moim szaleństwem, siostra wykrzywia twarz w rozpaczy, a Amelia... Amelia nieprzerwanie przytulała mnie spojrzeniem wiernych oczu.
Martwa cisza.
Patrzyłem na dowódcę, a on patrzył na mnie.
I naraz, gdy już masakra zdawała się nieuchronną, tonem przestrogi powiedział:
- Bz,bz, bz.
Po czym bezzwłocznie opuścił mieszkanie, zaś cały oddział od razu za nim. Wszyscy wylecieli oknem bzycząc i płosząc ludzi na ulicy.
Jak to szerszenie.
Straszny wróg.
Acz tym razem się udało. Będzie ślub.

***

niedziela, 27 listopada 2011

Bagnety na Kolorado

Drodzy Lwowianie. Pojutrze zrobimy kolejną pauzę ze Słupnikami - co być może przedłuży komuś życie - albowiem na Stronie pojawi się wstrząsająco-skandaliczny post W poszukiwaniu herezji oraz opowiadanie Okupacja. Bardzo ponure, jak to okupacyjne. Nic tu nie poradzę.
W zasadzie planowałem opublikować ów post i historię już dziś - niestety, wymaga to czasu i energii potężnych, a mi przyszło toczyć nierówny, bardzo turbulencyjny (turbulenny?) bój z dywizjami pneumokoków, rotawirusów, orbiwirusów i z wirusem gorączki kleszczowej Kolorado.
Chyba.
W każdym razie walczę z grypą.
Nie defensywnie.
Powstańczo.
Bo atak grypy był szybki i podstępny, i nawet bagnetu na karabin nałożyć nie pozwolił. Dlatego bój obronny się nie udał - za to teraz toczę inspirujący bój wyzwoleńczy.
Na taki nigdy nie jest za późno.
Kiedy przez ostatnie półtora roku forpoczty grypy demaskowały jej inwazyjne podchody, robiłem to, w co wierzyłem, że zmiażdży przeciwnika. Natychmiast odkładałem CAŁKOWICIE potrawy gotowane/pieczone/smażone/karbonizowane. Jadłem tylko surowe owoce i warzywa, niezależnie od pory dnia i nocy, niezależnie od tradycji, co wypada zwać obiadem, a co lunchem. Tylko surowizna, jak to w dobrym witariańskim obyczaju.
Plus woda z cytryną. Żadnych tam kaw czy coca-pałeczek-coli.
I najważniejsze: wielkie, okrągłe 0 cukru.
Zero. To znaczy żadnych tam batonów, tortów wedlowskich (trudne), bombonierek Lindta (jeszcze trudniejsze), snickersów lodowych (arcytrudne, nieomal niemożliwe), pączków czwartkowych (niezależnie od dnia tygodnia)... ale i serów żółtych, majonezów, chrzanów, ketchupów. Też żadnych. Bo wszędzie tam jest cukier.
Takie to mamy sacharozowe czasy.
Nie było łatwe, ale wojna z grypą wymaga mobilizacji.
Taką właśnie sobie uczyniłem trzy razy, pozostając w domu pełnych ludzi już przez grypę pokonanych.
Efekt?
Grypa nigdy nie nadeszła, a jej upokorzone forpoczty salwowały się odwrotem w ciągu doby.
To były zwycięstwa gładkie i błyskawiczne.
Po półtora roku pysznych wiktorii na grypie, których Sobieski i Chodkiewicz by się nie powstydzili, znów odczułem forpocztę starego wroga.
Podeszła cztery dni temu.
W domu pełnym już pokonanych - i boleśnie okupowanych - przez grypę istot.
Mobilizacja po raz czwarty? Miażdżąca broń XVII Generacji? Witariańskie Żądło?
Otóż nie.
Tak się zastanawiam, jakie to impulsy przechadzają się po kręgosłupie człowieka, nie zawsze zaproszone. Nie zawsze zrozumiałe.
Czy to impuls eksperymentatora kazał mi zjeść pół walizki* słodyczy każdego dnia** przekomarzanek z forpocztą? Wszak mały, przyczajony eksperymentator mieszka w głębinie każdego z nas...
A może to impuls staropolskiego szlachetki kazał mi stanąć twarzą w twarz z wrogiem i rzucić mu wyzwanie tak zuchwałe? Przecież taka nasza Lachów natura przekorna i mężna - krew gorąca każe stanąć przeciw nieprzyjacielowi w słabszej odeń pozycji, po czym przykładnie, kuriozalnie - cóż, szlachetnie - pokonać.
To i stanąłem. Zaśmiałem się forpoczcie w twarz, zredukowałem surowe jedzenie o 60%, zacząłem parzyć kawy ośmiołyżeczeczkowe, jeść tosty z serem żółtym stopionym w mikrofali, z szafy wyciągnąłem czekoladę, marcepan, M&Ms, herbatniki i kilka paczek żelków.
W menu zabrakło wody z cytryną, a i sok z trawy jakoś się z diety wylał...
Zaśmiałem się forpoczcie w twarz.
Trzy dni później poległem w nierównym boju.
Bój był nierówny, bo ja się rozbroiłem, a grypa nie. Przeciwnika inteligentnego wypada być może cenić... Czy wypada cenić nieinteligentnego obrońcę?
Ale wszak nie było obrony...
Forty organiczne padły jednym ciągiem niczym kostki domina.
Haniebna klęska nonszalancji.
Czy jednak nie jest tak, że zwycięstwo cieszy, a porażka uczy? Otóż jest tak, i sromotny ten pogrom ożywił mój sztab, co dietę i tryb życia układa.
Soku z trawy będzie więcej, kiełków alfa-alfa będzie więcej, w ogóle surowizny będzie więcej - wszak eksperyment ujawnił, że takie właśnie menu fortyfikuje ciało bardziej niż cokolwiek innego - niż takie choćby gotowane jedzenie, które wywołuje alarm leukocytowy.
Eksperymenty dźwignią rozwoju.
O ile je przetrwać.
A teraz uchodzę, by walkę wyzwoleńczą z grypą kontynuować.
Nie ma żartów z tą gorączką Kolorado...

*Dane są tu nieco zawyżone, dla dramaturgii entertainmentu, ale nie aż tak bardzo. Nie aż tak bardzo...
**Przekomarzanki z forpocztą grypy trwały trzy dni. Potem grypa wtargnęła na terytorium mojego organizmu systemem szwedzkim (potopowym), tyle, że szybciej, od razu linczując, policzkując, skalpując...


Słupnicy odłamek dziewiąty

- Więc rzeczywiście nigdy się nie poddacie? - spytałem oszołomiony.
Arakorn niedbale strzepnął pyłek z osobliwej sukmany.
- Podoba mi się pan. Dobrze patrzy panu z oczu i pewnie nie zamierzał pan zadawać ciosów buławą, tak, jak próbował tego Macka. Ale poradzę jedno: proszę uciekać. Proszę uciekać szybko i zajęczo, nim będzie za późno. Nim Rumgart dokona miotu.
- Co za miotu? - wykrztusiłem.
- Miotu ciałem - wyjawił uczeń beznamiętnie. - Rzuty namoczonymi książkami mogły zaboleć, lecz rzut martwym ciałem może po prostu złamać kręgosłup. Pański lub kolejnego głupca, który przyjdzie tu przekonany o swym wyzwoleńczym przeznaczeniu.
- Ale... ciałem? Jaki ciałem? Skąd...?
Wydął wargi, nadając twarzy wyraz cierpkiej ironii.
- Myśli pan, że śmierć nas omija? Że powietrze z piwnic nas konserwuje? Witaminizuje może? Pan myśli, że ile tu mamy źródeł witaminy D?
- I dużo już...? - odważyłem się spytać.
- Niestety - staruszek posmutniał - straciliśmy już paru wiernych towarzyszy. Starzejemy się, a bób nie ratuje sytuacji... Myślę, że jeżeli dusze tych, co odeszli, wiszą gdzieś opiekuńczo nad nami, to przepełnia je uszczęśliwiająca duma, gdy widzą, że ich korpusy nie są bezużytecznie rozpadającą się proteiną, lecz konserwowanym sokiem z bobu produktem amunicyjnopodobnym. Który to produkt bierze udział w wojnie. Miotamy korpusami, gdy nauczyciele z b y t napierają - wbił we mnie znaczący, uporczywy wzrok.- Taak... - Pokiwał głową, po czym znów się uśmiechnął znowu. - Czy to już koniec dywagacji?
- Przeciwnie. - Uznałem, że czas odsłonić karty. - Tak naprawdę to wcale nie zależy mi na tym, byście złożyli broń po tylu latach unikalnego w skali świata oporu. Mężnego i inspirującego. Przyszedłem do tej szkoły, by uczyć historii, ale nie po to, żeby wkomponować się w zbrodniczy spisek, na czele którego stoi psychopata. - Umilkłem, ciekaw reakcji Arakorna, lecz podarował mi tylko zdecydowanie drwiący uśmiech. Niezrażony tym, kontynuowałem: - Dopiero dziś, tuż przed lekcją, wtajemniczono mnie w sytuację. To niewiarygodne i wstrząsające... Zamierzam to przerwać - głos trochę mi zadrżał. - Mam telefon i skorzystam z niego. Ściągnę tu policję. I to zaraz.
Buntownik przestał się uśmiechać.
- Pan mówi poważnie... To niedobrze.
- Niedobrze?!
- Fatalnie wręcz. Nie życzymy sobie tego rodzaju odsieczy. Życzymy sobie zwycięstwa. Dyrekcja musi opaść na klęczki, powalona młotem naszej rebelii. Ratunek? Wyzwolenie? To byłoby upokarzające. Nie, drogi historyku - proszę otrząsnąć się z nierozważnych myśli, po prostu z mrzonek, i powrócić do Swena Widłobrodego.
Milczałem do reszty ogłuszony. Takiej reakcji na ofertę odsieczy nie spodziewałem się zupełnie.
- Przecież to nonsens - wydusiłem w końcu. - Absurd...
Arakorn z nabożeństwem przygładził rozłożystą brodę.
- Jeśli się pan nad tym dobrze zastanowi, to uzna, że my nie mamy już n i c do stracenia. Nic, z wyjątkiem honoru.
Dobrze się zastanowiłem i doszedłem do wniosku, że również czujność zdesperowanych powstańców należy uśpić, w przeciwnym razie kto wie, jaki manewr byliby skłonni wobec mnie zastosować. Być może uznaliby za stosowne dokona miotu zewłokiem.
- A zatem tylko kapitulacja dyrekcji może zakończyć ten spór? - spytałem, siląc się na obojętny ton człowieka pogodzonego z sytuacją.
- Nie inaczej. I gorliwe ich przeprosiny. I prośby o wybaczenie. I deklaracja upadłości... - rozkręcał się Arakorn.
- W tych okolicznościach nie będę dłużej się upierał - oświadczyłem uroczyście. - Życząc wytrwałości i ostatecznego zwycięstwa, zapraszam pana do kasy, gdzie kontynuować będę wykład. - Uczyniłem dłońmi zachęcający do wyjścia gest, lecz starzec nawet nie drgnął.
- Bardzo rozsądnie - rzekł tonem pochwały. - Mam nadzieję, że nie zapomniał pan o pewnym drobiazgu.
- To znaczy? - znieruchomiałem zaniepokojony.
- Niestety - rozłożył ręce w wyrazie usprawiedliwienia - telefon musi mi pan oddać. Proszę zrozumieć... Ufam panu, ale... różne pokusy szarpią człowieka. Zwłaszcza młodego. Żeby zostać jakimś tam bohaterem - zakończył z przekąsem.
Zamarłem.
Co zrobiliby teraz Gwyndelf i Euforyk?
Bo nie mogłem przecież oddać telefonu. Mógł stanowić o jedynej szansie. Dla mnie i dla nich. Nie miałem pewności, że w ogóle opuszczę podziemia, które Wyssak zamykał na klucz w bodaj trzech punktach. Napomknął co prawda, że przyjdzie po mnie po upływie godziny, ale zaufaj tu człowiekowi w czarnej pelerynie ze stojącym kołnierzem. Matematyk zdawał się być jakiś taki... szalbierczy, a i dziwny incydent z profesorem Ciociosanem jakoś mego zaufania nie wzmocnił.
Co zrobiliby moi synowie? Zapewne dokonaliby miotu korpusem.
Korpusem Arakorna.
Ja nie miałem takiego zamiaru. Byłem wybawicielem, czy raczej, póki co, chciałem nim być.
- Nie chciałbym zbytnio naciskać - mruknął uczeń łagodnie - lecz jeśli będzie pan profesor zbytnio zwlekać, zmuszony będę wezwać Centurię Młotów.
- Co takiego?
- Centurię Młotów. To nasza doborowa jednostka interwencyjna, dowodzona przez centuriona Rumgarta. Tacy tam nadgorliwcy...
- I odbiorą mi telefon? - upewniłem się nie mniej życzliwym tonem.
- Odbiorą. Z kończyną lub bez. Ale odbiorą. Oni są trochę sfrustrowani brakiem wyzwań... Historycy tak rzadko dają świadectwo swego męstwa, tak krótko walczą... A Młoty czekają... Czekają... A jeśli nie dadzą sobie rady, jeśli zawiodą, wtedy dopiero wkroczy Centuria Rozszarpywaczy. A ci na pewno odbiorą. I będzie potrzebny nowy historyk.
- To może oddam - wymieniłem z Arakornem uprzejme uśmiechy, a następnie niespiesznym ruchem sięgnąłem do kieszeni marynarki. - Zapalmy - rzekłem.
Wódz rebelii dał się wykiwać jak dziecko, którym od dawna przecież nie był. Od pięćdziesięciu lat, może i sześćdziesięciu... Niewielki kieszonkowy toporek, zdobiony runiczną obelgą, dostałem na urodziny od teściowej. Żebym nabrał wreszcie wojowniczości, bo Zapatka coś ostatnio, rozumiesz, Henry... Wyszarpnąłem go dziarskim, godnym nordyckiego woja ruchem. Arakorn skamieniał z wytrzeszczonymi oczami, gdy ostrze zabłysło złowróżbnie nad jego podobną do dmuchawca głową. Poruszył ustami, lecz nie zdołał nic wykrztusić.
Nie zamierzałem oczywiście rozłupać mu czaszki - jedynie ogłuszyć na krótką chwilę, chwilę, która pozwala wykonać telefon pozbawiony zakłóceń w rodzaju szturm dwóch centurii.
I odrywanie ramion.
Musiałem powalić Arakorna. By cios był pewniejszy, lewą ręką szarpnąłem za okazałe brodzisko, aby zapobiec próbie uniku...
I wtedy stała się rzecz dziwna. Broda oderwała się z chrzęstem rozdzieranej firany. Za brodą poszła cała reszta siwych kłębów. Co więcej, większość niemiłych oku blizn i zmarszczek także odkleiła się z przerażonego oblicza ucznia, opadając w dół niczym jesienne listowie z roztrząsanej gałęzi.
- Co to ma znaczyć?! - zagulgotałem.
Twarz Arakorna nie była już twarzą Arakorna. Była dziwna, upiorna, jakby znajoma...
Z krzykiem zadałem cios obuchem. Słupnik padł jak kłoda.
- Co tam się dzieje?! - rozległ się wrzask za drzwiami.
- Otwierać, bo pchnę Młoty do ataku!
- Rozszarpywacze, brać taran!!
Dopadłem do drzwi susem antylopy gnu i zamknąłem je na klucz. Zrobiłem to w ostatniej chwili; spiżową klamką szarpnięto gwałtownie.
- Co się dzieje, Arakornie!
- Czy sforsować tę marną namiastkę furtki? - zawołał ktoś gorliwie. - Centurie gotowe do uderzenia!
[...]

czwartek, 24 listopada 2011

Słupnicy odłamek ósmy

Zapraszając do lektury, z przyjemnością obwieszczam, że Goście Lwów nadesłali już 2 historie świąteczne. Zapraszam do nadsyłania wszystkich pozostałych, w tym Czytelników z Tajwanu. W ramach wdzięczności dla wyspy Tajwan obejrzałem dziś pół tajwańskiego filmu, co nie było aż tak łatwe, jak myślałem, że będzie.

Słupnicy odłamek ósmy

Ponieważ było całkiem logiczne, że dyrektor, matematyk - i może jeszcze inni nauczyciele - śledzą każdy mój gest i każde słowo, należało kontynuować wojnę, którą w ich mniemaniu wydałem buntownikom. Otworzyłem dziennik, który Wyssak wręczył mi na odchodnym. Dziennik nie był podniszczony, najwyraźniej wymieniono go niedawno. Od razu rzucało się pierwsze na liście nazwisko.
- Arakorn - rzekłem.
Podniósł się natychmiast. Był stary, jak inni, i równie wykwintnie ubrany w lniany wór, ale ilość kpiny i wyzwania w jego oczach stanowiła już całkiem dowódczą porcję.
- Czy imię Swen Widłobrody coś tobie mówi? - spytałem sucho. - Dodam...
- Jakiś wieśniak szwedzki? - wydął wargi lider buntu. - Czy może parobek z Bullerbyn?
- Niedostatecznie. - Wpisałem notę bez emocji. Zresztą innych ocen prawie nie dało się zauważyć. - Co z twoim ubiorem?
- Pewnie rozpadł się w latach siedemdziesiątych.
- Tak... Strzępek, może ty coś dodasz.
- Chodzi o tego Swena? - Strzępek poderwał się gorliwie, a jego postrzępione odzienie załopotało jak chorągiew na polu bitwy.
- Tak...
- No to nic nie dodam - oświadczył szczerze pomarszczony jak prześcieradło uczeń.
- Niedostatecznie - oceniłem niezrażony. Wpisałem ocenę i zamyśliłem się na krótką chwilę, po której podjąłem: - Swen Widłobrody był królem duńskim, który pojął za żonę córkę Mieszka I, Świętosławę... Oboje byli rodzicami Kanuta Wielkiego, który rządził nie tylko Danią, ale i Anglią oraz Norwegią... Strzępek, co mógłbyś powiedzieć o Kanucie?
Staruszek nie namyślał się zbyt długo.
- Kojarzy mi się z batonem czekoladowym - wyznał. - Z orzeszkami.
Co prawda nikt się nie zaniósł jakimś triumfalnym chichotem, ale cisza była wymowna. Patrzyłem spokojnie na uczniów, a oni tak samo patrzyli na mnie. Nie było w ich spojrzeniach zaciekłej wrogości ani nawet wyzwania. Oni po prostu robili swoje. Ja byłem dla nich tylko kolejnym historykiem, którego należało znużyć, zniechęcić, rozproszyć, przy zbyt koźlęcym uporze wyeliminować.
Nie byłem na nich zły. Nie tylko dlatego, że w gruncie rzeczy nie byłem tym, kim myśleli, że jestem. Ja szczerze podziwiałem ich dumę i wytrwałość i chętnie już bym to wyznał. Tak samo, jak chęć uwolnienia ich - póki co na przeszkodzie stały jednak kamery. Zapewne byliśmy też podsłuchiwani.
A mi niespieszno było do zostania słupnikiem.
Do końca życia w podziemiach zagrożonych zawaleniem, z bardzo bobowym menu.
- W roku 1030 Mieszko II najechał pewną ziemię - zacząłem, dumając, jak porozumieć się w dyskretny sposób ze słupnikami. - Może Wyklęcki powie nam, jaką to ziemię najechał ów władca. Dodam, że pomagali nam Węgrowie.
- Ziemię Ognistą?
Klasa pospieszyła z pomocą:
- Morze Barentsa?
- Węgry?
- Quebec?
- Otóż najechał on Saksonię - zakończyłem, odkrywając nie bez zaskoczenia, że arogancja uczniów trochę mnie jednak irytuje. Cóż, byłem przecież nauczycielem, kimś oczekującym szacunku już z przyczyny samego przyzwyczajenia. Kto zresztą świętuje, gdy z niego kpią. - A jaki był tego powód, opowie nam ten uczeń z ostatniej ławki, którego brwi rozrosły się jak czeremcha.
Tak, nikt nie lubi pokpiwania, cóż się zatem dziwić, że dochodzi do ripost.
Uczeń z brwiami jak czeremcha wstał posłusznie i z dykcją senatora Rzymu wyrecytował:
- Kosarze. Rząd pajęczaków, około 4000 gatunków. Ciało beczułkowate, niewielkie, nogi cienkie, u niektórych bardzo długie, kruche. W zabudowaniach można spotkać pospolitego kosarza ściennego.
- Dziękuję. Możesz usiąść. Przenikliwa analiza wyprawy saksońskiej. Z uznaniem wpisuję ci jedynkę. Nazwisko?
- Bulbus.
Musnąłem wzrokiem obiektywy kamer, po czym obojętnym tonem powiedziałem:
- Arakorn, proszę za mną do kantoru. Pokażę ci prototyp XVI-wiecznej armaty, której trzy egzemplarze skonstruujemy razem z klasą.
Uczniowie zaszemrali zaskoczeni. Arakorn zawahał się, przeszył mnie wzrokiem laserowej miary, lecz zaraz wstał i ruszył za mną.
Czułem lekkie napięcie, sięgając do kieszeni po klucz. Gdyby nie pasował, mogło mnie to kosztować życie.
A ponieważ już sama kwestia klucza rodziła napięcie, pomyślałem, że nie zaszkodzi go zwiększyć, dorzucając do puli kwestię telefonu.
Miał zasięg - czy nie?
Owszem, teoretycznie nie musiałem przyspieszać sprawy. Mogłem dokończyć wykład, napić się herbaty z dyrektorem, a potem wyjść spokojnym krokiem z budynku, by za najbliższym rogiem rzucić się biegiem na komisariat.
A co, jeśli mój szef lub jego czeski czarnoksiężnik coś zwietrzą? Nie miałem żadnej gwarancji, że opuszczę tę szkołę. Szkołę, w której działało gniazdo socjopatów.
No i ten opadający sufit...
Czując za sobą oddech Arakorna, sam własny wstrzymałem.
Klucz przekręcił się w zamku, a telefon miał zasięg.
Wygrałem.
No, prawie. Wygrałem po prostu pierwszy krok. Ale decydujący.
Gdy Arakorn przestąpił próg kantoru, zamknąłem drzwi i rozejrzałem się. Nie dostrzegłem kamer, co jednak niczego nie musiało oznaczać. Poza surowym biurkiem z lipy, stosem teczek i historycznych książek oraz workiem bobu w kącie, nie było tam nic pożytecznego: ani krzeseł, ani szafki na kawę i szklanki, ani tym bardziej średniowiecznej armaty.
- Trochę cię oszukałem - obróciłem się do Arakorna.
- Nie sądzę - odparł nieprzejęty. - Gdyby stała tu armata, choćby wielkości ołówka, wiedziałbym o tym. - Uśmiechnął się i potrząsnął osobliwie rozgałęzioną śnieżnobiałą brodą. - I użylibyśmy jej.
- Atrapy?
- Kwestia przeróbek. O czym chce pan szanowny profesor rozprawiać?
- A, tak - wsparłem się o biurko. - No cóż, kawą cię nie poczęstuję, a bobem zapewne wzgardzisz...
Dziwnie było zwracać się przez "ty" do starca, nie zawracałem już jednak sobie głowy kwestią, co wypada, a co nie.
- Skądże, już całe wieki nie jadłem bobu - rzekł z sarkazmem. - Proszę darować sobie przyjazne gesty i podchody. Byli tu już tacy, którzy grozili, byli i tacy, co życzliwie wyciągali ramiona. Traci pan czas, powielając ich metody. Nie poddamy się nigdy.
- Choćby z was pasy darli? - zaszydziłem.
- To chyba oczywiste?
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
- Przecież to nie ma sensu. Życie przeciekło wam przez te buntownicze palce i wsiąkło w średniowieczne czy prehistoryczne już mury. Nie zyskaliście nic. Natomiast dyrektor, owszem. On, jego poprzednik i wszyscy inni zyskali nie lada atrakcję, jakąś szaloną misję. Czy to nie jest głupie?
- Trochę za późno na takie rozważania.
- Nieprawda! - zaprzeczyłem gorąco. - Widzę w was sporo energii, witalności wręcz! Kto ma mocnego, ambitnego ducha, tego ciało nie zawiedzie. Wasza wola wytrwania aż do zwycięstwa pozwoliła zachować wam prężnego, dziarskiego ducha i aktywny intelekt. W niczym nie przypominacie więźniów średniowiecznych lochów, którzy konali w męczarniach ślepi, głodni i bez zmysłów. Wasza arogancja i ironia potwierdzają lotność rozumu. Jestem pewien, że moglibyście żyć wolni tam na górze jeszcze dziesięć, ba, dwadzieścia lat co najmniej lat! Możecie wyjść już wkrótce... Wystarczy nauczyć się paru dat i nazwisk...
Arakorn uśmiechnął się pobłażliwie.
- Młody człowieku - rzekł łagodnie - nie poddaliśmy się dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Poświęciliśmy esencję życia: młodość; najlepsze, by nie rzec: jedyne twórcze lata... I teraz mielibyśmy skapitulować? W imię czego? Nasi rodzice nie żyją, świat nas pogrzebał - doprawdy nie ma po co wychodzić... Chyba, że w glorii triumfu. Bo jeśli teraz powiem tym wszystkim, którzy za mną stanęli: "Koniec, ludzie. Uczymy się kilku lekcji i wychodzimy.", to kto były szczęśliwy? Dyrektor na pewno. A my? To byłby wyrok. Wiem, że połowa z nich powywieszałaby się przed upływem doby.
[...]

środa, 23 listopada 2011

Kwestia zbuntowania

Bunt jest tak nieodłącznym pierwiastkiem ludzkiego - zresztą i zwierzęcego - jestestwa, że ja się zastanawiam, czy słowo to powinno mieć wciąż brzmienie negatywne. Zważywszy, że bunt często oznacza wyzwalanie. Albo i zawsze.
Poza tym rebelia będzie nią zawsze tylko z punktu widzenia tych, co stanowią o losie i prawach istot wszczynających bunt. Bo z punktu widzenia tychże istot rebelii żadnej nie ma. Tylko droga do wyzwolenia i nowych - oczywiście lepszych! - praw.
Fakt, nie każdy bunt byłbym skłonny popierać - na przykład bunt więźniów, co mają dające do myślenia wyroki po 600 lat. A są tacy, są...
Albo bunt maszyn.
Nie popieram, a nawet jakieś gęsie skórki zauważam na samą myśl o takim buncie i jego przebiegu.
I finale.
Natomiast inny mam stosunek do buntu zwierzęcego. Jeśli pewnego dnia tysiące ubijanych na kanadyjskim brzegu fok skrzykną się w armię buntowników - nie pomyślę o nich źle.
Jeśli pewnego dnia setki ubijanych w japońskich wodach wielorybów zorganizują się we flotę buntowniczą - nie pożałuję losu rybaków.
Dopóty się nosi wiadro z krwią, dopóki ucho...
Być może prawa ustanowione przez wieloryby miałyby więcej słuszności niż prawa ludzkości.
Być może zanikłoby nawet zjawisko buntu.

W jednym z ostatnich komentarzy Ewa Anhedonia podejrzliwie zapytała, czy ja celowo nie odwlekam konfrontacji nauczyciela z buntownikami. Takie zwlekanie mogłoby wynikać ze strachu o skórę historyka Turbulenta, strachu o słupników, czy z obawy o nerwy Czytelnika.
No dobra, przyznaję. Zamierzałem rozciągnąć wędrówkę podziemną nauczyciela na kolejne 44 odłamki, z wszystkich tych przyczyn. Nauczyciel miał przez 44 odłamki noweli błąkać się w kolejnych korytarzach, schodząc w coraz niższe i coraz ciemniejsze pokłady. Albo kluczyć tak dziwnie, że kończyłoby się to konfundującym wyjściem na powierzchnię w Tajpej, Haddonfield* tudzież w دبيّ**
Ale przecież gdzieś tam, w mroku, czekają buntownicy, których należy wyedukować.
A skoro tak, to zapraszam do odłamka siódmego Słupników, by razem z bohaterem stanąć twarzą w twarz z rebelią.
*Miasto rodzinne Michaela Myersa, działacza społecznego, znanego z serii Halloween.
**Stolica Emiratów Arabskich.


Słupnicy odłamek siódmy

Życie pokazało, że mogę polegać na swoich synach jako wybawicielach z opresji. Ale nauczyło też ostrożności. Dawno temu zawarłem z dziećmi umowę. Za oznaki słabości karcili mnie bez oglądania się na słowniki szlacheckiej ogłady.
Zupełnie tak jak ja ich.
Taki układ zmuszał do zachowania rozwagi i tym samym nie przyspieszał rezygnacji z samodzielnego działania. Nawet, jeśli sytuacja zdawała się tak ponurą jak ta, w której się właśnie znalazłem.
Ale przede wszystkim byliśmy kochaliśmy się i dzieliliśmy między sobą wszelkie radości -jak przystało na rodzinę.
Pomyślałem o tym i nagle poczułem się silny i nieustraszony. Znów byłem opancerzonym słoniem afrykańskim, a może i tym mamutem cesarskim. Drżyjcie, buntownicy! Miałem duszę wojownika.
I synów za plecami. Raptem kilka kilometrów.
Kilka kilometrów naprawdę nie znaczyło wiele w ich przypadku. W razie poważnej rozróby prędko przebiegliby tak tak lichy dystans. Idąc w sukurs ojcu, niewiele wolniej, przedarliby się przez fiordy norweskie.
Tak to sobie wyobraziłem.
I nacisnąłem klamkę.
- Czy może jednak kukiełki? - rzuciłem na pół żartem, na pół z nadzieją, przekraczając próg między wyobrażeniami, a rzeczywistością.
Powitała mnie cisza. Cisza, której nie zakłóciłem, bo sam też byłem cichy.
Byłem cichy, a także sflaczały, wręcz postrzępiony, jak taki balon, co wymknął się z dziecięcej dłoni, by wpaść do budy psów źle traktowanych.
Tak właśnie poczułem się na progu rzeczywistości.
Którą odkrywałem powoli, jakby niechętnie, tępo wpatrując się w twarze uczniów.
Zaciekawione twarze. Oni bowiem, w przeciwieństwie do mnie, wstrząśnięci nie byli. Co miało swoje wytłumaczenie. Oni spodziewali się mnie, ja zaś lokowałem ich gdzieś miedzy bulwami ziemniaczanymi, a kauczukowymi napoleończykami,
No i na pewno nie spodziewałem się, że będą to tacy uczniowie.
Rzeczywistość docierała do mnie powoli, ale w końcu dotarła - i zrozumiałem, że przyszło mi uczyć historii starców.
Przestronną, rozjaśnioną lampą jarzeniową salę - czy raczej przysposobioną do nauki i ozdobioną portretami sanacyjnych figur pieczarę - wypełniali starcy. Uczniowie więzieni w lochach od dobrych pięćdziesięciu lat.
Bardzo twardzi buntownicy, bez dwóch zdań.
Nie mniej twardzi niż ich nauczyciele.
- Co to ma znaczyć? - wyrzęziłem.
Niepotrzebnie raczej, bo wszystko było jasne.
- Nowy historyk! - wykrzyknął chrapliwie jeden z białowłosych słupników.
Byli białowłosi, białobrodzi, co w połączeniu z osobliwymi szatami przynosiło mi skojarzenie z jakimś soborem Gandalfów.
Mocno sędziwych. Ten, który się odezwał, wyglądał tak, jakby stał już nad kryptą.
Być może okazałby takt już do niej wyruszając.
Mocno sędziwych, powiedziałem.
- Kto teraz jest dyrektorem? - spytał inny, który z kolei swoją kondycją twarzy i całej głowy wielu anatomopatologów zniechęciłby do współpracy.
- Opieszalski - wykrztusiłem po chwili.
- Ach, ciągle ten faszyzujący łotr - westchnął starzec. - Pytam, bo dawno nie widzieliśmy żadnych twarzy poza Wyssakiem i Rzeżuchem, co nam bób donoszą.
- Bobie świństwa - uzupełnił inny, który zapewne nie miał pojęcia o salcesonowym dramacie rozgrywającym się powyżej.
Wstrząśnięty przyglądałem się więźniom. Biorąc pod uwagę czas spędzony w podziemiach klasztoru, i monotonny jadłospis, nie wyglądali aż tak źle. Owszem, niektóre twarze znalazłyby usprawiedliwienie na ulicach tylko w Halloween, a większość ubiorów pochodziła z worków po bobie, nie mniej nikt nie stękał w bólu i depresji; przeszywające mnie oczy błyszczały energią i w ogóle biła od nich energia.
Nigdy się nie poddadzą - przeszła mnie myśl.
Podszedłem wolnym krokiem do biurka. O reputacji decydują pierwsze sekundy. Pierwsze wrażenie jest ważne. Albo wezmą mnie - i zaczną traktować - za zająca ściągniętego omyłkowo z pola uprawnego, albo za charakternego, twardego edukatora.
Na biurku leżał staromodny czerwony telefon, który odnalazłby się w filmie Ada, to nie wypada, ale widocznie tu przypadło mu zagrać istotną rolę. Zawierał tylko jeden zielony guzik, bez wątpienia łączący salę z Mahoniowym Gabinetem.
Usiadłem swobodnym ruchem, a raczej wysiliłem tej swobody pozory. Wszystko budowało teraz mój prestiż. W nauczycieli podobnych zającom rzucano księgami i balonami wybuchowymi.
Powiodłem wzrokiem po sklepieniu. Wydało mi się jakby obniżone, bardziej niżby należało.
Pani Gwalbertyn, która na obozie w Artku przeszła szkolenie geologiczne, mediumiczne i kosmiczne, mogła mieć rację. W każdej chwili zawalenie mogło zakończyć problem.
Kilkudziesięcioletni problem.
Oprócz lampy jarzeniowej, dostrzegłem dwie kamery. To mnie pokrzepiło, bo stworzyło potrzebną mi namiastkę asekuracji. Życzyłem słupnikom wyzwolenia, ale przecież nie miałem żadnej gwarancji, że nie ruszą na mnie ławą i nie zabiją sposobami, które Kozacy sprawdzili na księdzu Boboli.
Zmobilizowałem się. Szok był spory, ale nie pierwszy w moim życiu, i kryzys został przełamany.
Należało teraz robić to, co nie budziłoby podejrzeń obserwatorów, a jednocześnie rozpoznać możliwości i obmyślić plan działania.
- Moi drodzy - zacząłem dość opanowanym głosem - nazywam się Henry Turbulent i witam wszystkich serdecznie.
Odczekałem kilka sekund, bo wydawało mi się, że jakieś błyskawiczne skwitowanie tego powitania jest z ich strony nieuchronne. Milczeli jednak, ograniczając się do nikłych, lekko ironicznych uśmieszków i przeszywania mnie wzrokiem, który obrońców Westerplatte skłoniłby do kolejnych siedmiu dni przekory.
Wobec tego wzmocniłem ton:
- Jestem waszym nowym nauczycielem i zamierzam n a u c z y ć w a s h i s t o r i i - oświadczyłem, po czym powiodłem po nich takim spojrzeniem, jakim, miałem nadzieję, powiódłby po szeregach nieprzyjaciół słoń wojenny, oczekujący jakiejkolwiek zachęty do szarży zwieńczonej zadeptaniem.
To już pobrzmiało wyzwaniem i spodziewałem się różnych reakcji: salwy obelg, salwy śmiechu, może nawet salwy podręcznikami.
Wciąż jednak panowała cisza, co było oczywistym działaniem na zbicie mnie z tropu i pchnięcie ku fałszywym krokom. Zachowując kamienną twarz i czujność, rzuciłem okiem w dziennik.
Zaraz też przypomniałem sobie o kamerach i postanowiłem zaśmiać się z wyższością na użytek dyrektora, który zapewne śledził moje poczynania. Zanim to jednak uczyniłem, dwie zasuszone jak brunatnice staruszki podniosły się ze swoich miejsc w tyle klasy i podeszły do mnie z tacą, na której zidentyfikowałem osobliwą potrawę z bobu.
- Witamy drogiego nauczyciela z radością. Proszę się poczęstować, panie profesorze - zachęciły życzliwie uśmiechnięte.
Był to dobrze mi znany rodzaj uśmiechu, z horrorów. Samemu uśmiechowi nie było czego zarzucić: może tylko groteskową szerokość, bo rozciągał się od ucha do ucha.
Natomiast nie wydłużał się w górę i nos robił mu za słup graniczny. Gdy podniosłem spojrzenie ponad nosy tych miłych staruszek, ujrzałem martwe, plastikowe oczy podobne czarnym guzikom.
Zupełnie jak u rekinów.
Z tym większą więc nieufnością przyjrzałem się oferowanej potrawie. Byłem co prawda trochę głodny, ale ostrzeżenia dyrektora wciąż rozbrzmiewały mi w uszach.
- Ależ prosimy - wpatrzyły się we mnie dziwnym, hipnotycznym wzrokiem.
Jak to u rekinów.
- Nic z tego - wydusiłem z wysiłkiem. - Uprzedzono mnie o waszych podstępach! Proszę wracać na miejsca.
Staruszki natychmiast zgubiły uśmiechy. Zaskrzeczały coś ze złością jak czarownice, zafurkotały szatami - jak czarownice - po czym wyrzucona z furią potrawa z bobu rozprysnęła się na tablicy. Posłusznie jednak wróciły na koniec klasy.
Co mnie ucieszyło. Bliskość rekinich oczu mało którego człowieka pokrzepia.
Pierwszy atak słupników odbił się od mojego pola siłowego! Byłem tak podniecony zwycięstwem, że prawie zapomniałem, iż przybyłem do podziemi nie po to, by zwalczać rebeliantów, lecz po to, by ich ratować.
[...]

poniedziałek, 21 listopada 2011

Hong King Kong

Dzisiejszy dzień przyniósł kilka pozytywnych incydentów, którymi mam chęć się podzielić. Wszak zalecane jest dzielić się energią pozytywną i radosną.
Z czym nie wszyscy sobie radzą. Na przykład poważny z tym kłopot mieli Krzyżacy na Żmudzi.
Mniejsza z tym jednak. Do pozytywnych odsłon dnia zaliczam fakt, że nieokiełznana, niepowstrzymana i jedynie słuszna energia czarnego humoru uaktywniła się w miejscu tak egzotycznym, a w każdym razie tak niesłowiańskim, jak Hongkong.
Na co wskazuje licznik flag.
Satysfakcji swojej nie będę aż tak bardzo ukrywał i tłamsił po kieszeniach ogrodniczek - których zresztą nie noszę - bo jest ona spora choćby z tego względu, że Hongkong jest ojczyzną Bruce'a Lee i Yip Mana. Tego drugiego w znaczeniu adopcyjnym - do przenosin z chińskiego Foshan (wymawiaj: 佛山) do brytyjskiego Hongkongu zmusiła go agresja bardzo w owym czasie zwariowanych Japończyków.
Japończycy wydają się być całkiem stale zwariowani, ale wtedy byli już poza wszelką kontrolą farmacji.
I zdaje się, zapomnieli, co to medytacja i spędzanie czasu na origami.
Bruce Lee i Yip Man, mistrzowie kung-fu Wing Tsun, nie byli może specjalnie znani z objawiania czarnego humoru, z kolei mnóstwo stłuczonych przez nich ludzi zdradzało humor wisielczy.
Jest to więc chyba całkiem niezły wkład w humor światowy, który wchłania atmosfera i stratosfera, i wokół kuli roznosi.
Mniejsza z tym jednak. Przejdźmy do kolejnego pozytywnego incydentu dnia.
Przyczynił się do tego program Mam talent!4 na TVN, który mam częstą przyjemność oglądać. Otóż zazwyczaj kibicuję tam ludziom roztaczającą dwa typy aury: aury wrażliwości i takiego do rany przyłóż od pierwszego wejrzenia lub aury nietuzinkowego, inteligentnego, elastycznego humoru. Dziś także kibicowałem pewnemu uczestnikowi, mianowicie magikowi Marcinowi Muszyńskiemu.
Magik ten zwyciężył (brak dowodów na omamienie jury czarem rzuconym w twarz), co ucieszyło mnie tym bardziej, że ujął mnie posiadaniem obydwu wspomnianych typów aury.
Co codziennością w kraju Wiślan i Mazowszan podobno nie jest.
I z całą pewnością fakt, że u boku imponującego magika błyszczała dziewczyna równie czarownej aury, oraz urody i gracji nieprzeciętnej (no, nieprzeciętnej, no) nie zaszkodził ani jego marszowi po zwycięstwo, ani memu serdecznemu kibicowaniu.
Mniejsza z tym jednak. Przejdźmy do kolejnego incydentu. Do meritum.
Meritum stanowi dar sił boskich zwany kotem. Całkiem niedawno w progi mego domu wniesiono kolejnego kota, mniejszego w tym uroczystym momencie od pięści Yip Mana.
Koty są czymś, co czczono i podziwiano, pielęgnowano i adorowano, w kraju tak mądrym i determinującym losy planety, jak Egipt. Już sam ten fakt powinien frapować, intrygować, upokorniać i pchać naukę białego człowieka do napisania osobnej księgi o fenomenie kota.
Jakoś nie oczekuję kroku tak bystrego ze strony nauki białego człowieka.
Są na tym świecie ludzie, którzy kotów nie lubią. Są na tym świecie ludzie (być może to koboldy przebrane za ludzi), którzy głoszą, że koty nie okazują przywiązania i wdzięczności.
Zastanawiam się nad systemem obserwacji i wnioskowania takich ludzi.
Nad sercem nie - z pewnością musi być mniejsze od pięści Yip Mana.
Dużo mniejsze.
Nad systemami się zastanawiam. Coś wyraźnie je zakłóca.
Może gazy z pobliskiej kopalni uranu?
Może świsty i brzęczenie z balonu meteorologicznego?
Może ich oczy i umysł oślepia światło z Wenus?
A może kiedyś ktoś gdzieś oszukał ich, wmawiając, że miłość zwierzęcia objawia się pokornym tłuczeniem czaszką o posadzkę u stóp pana swego.
Że miłość zwierzęcia to jego niewolniczy status.
Jak to można zwichrować systemy ludzkie.
I zmumifikować tym ich serca.
Ja żyję z kotami całe życie. Moje systemy są w pełni sprawne, a informacje z nich płynące czyste i rzetelne. Koty odwzajemniają miłość, okazują wdzięczność, chronią dom (przed agresją astralną), uzdrawiają, zapraszają ludzi do zabawy i uznają ich za członków swej rodziny.
Gdy się ich do tego nie przymusza.
Koty czerpią prawdziwą, demonstrowaną radość z dzielenia przestrzeni z ludźmi.
Trzeba tylko zaakceptować, że nie przyłapie się ich na biciu pokłonów i tłuczeniu czaszkami w posadzkę.
Miliony Egipcjan nie mogły się mylić.
A ludzie zmumifikowani na sercu i umyśle nie odkryją zbyt wiele nie tylko o fenomenie kotów - oni nie odkryją nawet fenomenu życia.
W moim domu żyje drugi kot. Widzicie go na zdjęciu. Pierwszy starszy jest o rok. Proces akceptacji właśnie dobiegł końca. Wszyscy razem stanowimy szczęśliwy klan, w który żadna mumia wideł nam nie włoży.
A incydenty?
Dziś były dwa.
Po pierwsze: mały mój kot przechwycił kromkę chleba pszennego i zjadł dobre jej 4%.
Po drugie: mały mój kot napadł na gazetę i poszarpał całe jej 7%.
Incydenty potwierdzające czyjąś radość z życia i tego życia towarzyszów to incydenty pozytywne.
Mój mały kot to całkiem duży, całkiem charakterny King Kong.
Szczęśliwy King Kong w szczęśliwym klanie.
Zapraszam do lektury.

Słupnicy odłamek szósty

- Niech pan uderza, słoniu.
- Sam? - zdziwiłem się raczej nieprzyjemnie.
- Naturalnie. Ja, niestety, pozostanę tutaj. Co więcej, muszę pana zamknąć w strefie. Sam pan rozumie, kolego Turublent - jeśli pana wytną... nadal pozostaną pod kontrolą. Dwóch dostawców bobu zaginęło bez śladu, więc zainstalowaliśmy kamery. Daje to nadzieję, że ciała kolejnych zaginionych odnajdziemy, choćby jakieś ich części... I proszę nie zabawić w korytarzu zbyt długo. Kręci się tu dziwne robactwo. Dość napastliwe.
Chciałem oświadczyć coś zawadiackim tonem, lecz zamiast tego... z a t r z e s z c z a ł e m tylko. Dziwne, nie miałem pojęcia, że moje struny głosowe potrafią zdobyć się na trzeszczenie. Skonsternowany zerknąłem na Wyssaka. Przyglądał mi się zaskoczony.
Nagle coś uderzyło z głuchym łomotem w żelazne drzwi.
Od wewnątrz.
- Co to było? - poruszyłem się niespokojnie.
- To uczniowie. Niecierpliwią się, gdy nauczyciel się spóźnia. Wie pan, kolego, to tak, jakby zaciął się taśmociąg.
- Taśmociąg?
- Taśmociąg z wiadrem krwi. Do krypty wytłoczonej wampirami. - Nie byłem pewien, czy matematyk kpi ze złośliwym ubawem, czy też żartuje względnie serdecznie, czy może przekazuje mi uczciwie pozbawiony zapór z lukru obraz sytuacji. Jego głos był beznamiętny, a ledwo widoczna twarz zdawała się z wapienia wycięta. - Proszę już iść. - Cofnął się o krok i dodał: - Niech pan nie dotyka ścian. Robactwo.
- Od czego mam... - wycharczałem. - Na czym stanął program?
- Czasy piastowskie. Wszystko znajdzie pan w segregatorach na biurku w kantorze. Oto klucz - wręczył mi coś, co wziąłem za klucz tylko dlatego, że przedmiot ten podano mi z tą nazwą.
Bez tej wskazówki ciężar i wielkość kierowałyby moje skojarzenia na brzeszczot, i to pamiętający czasy więzienia celtyckiego.
- Dziękuję...
- Mam nadzieję, że nie jest pan zbyt pewny siebie, kolego. Jak, powiedzmy... Napoleon. To nie była najszczęśliwsza decyzja z tą inwazją na Rosję. Proszę uważać na Arakorna. On tam dowodzi. Dwa tygodnie zwodził Mackę. Poddawał się, zawstydzał wyraźnie własną niewiedzą. Nieśmiało prosił o daty. Ale Macka był długo nieufny. Pamiętał przecież o losie Brontoroga i Skorupca, którego zmumifikowano... Arakorn grał dalej. Słaniał się, falował...
- Falował?
- Chorobowo falował. Macka w końcu pękł. Uwierzył. Wszyscy mamy swój punkt pęknięcia. Skoro bunkier w Kętrzynie go miał, to my mamy tym bardziej. Macka pękł zatem i pełen wiary, wzruszenia i dobrej woli wziął Arakorna do odpowiedzi. Żeby przebudzeniem lidera odciąć "nieliczne już głowy rokoszan", jak to napisał na marginesie dziennika.
- I co?
- Arakorn stanął przed tablicą i natychmiast przestał falować. Prosto w twarz wykładowcy krzyknął, że bitwa pod Grunwaldem odbyła się w 1973 roku na Atlantyku, w Rowie Kajmańskim, i tylko dlatego wygrali ją Szoszoni, że Holendrom potopiły się rydwany. Fala uderzeniowa wypchnęła Mackę z klasy.
- Jaka fala? - wybełkotałem.
- Śmiechu klasy - odrzekł niecierpliwie Wyssak, po czym pchnął mnie lekko i z hukiem zatrzasnął za mną drzwi. Rozległ się chrobot przekręcanego klucza.
Chrobot na miarę brzeszczota z celtyckich czasów, rzecz jasna.
Zostałem sam.
Na kilka sekund w zupełnych ciemnościach, bowiem lampy zamigotały pesymistycznie i przyćmiły się na moment. Nie ukrywam, że ja też się trochę przyćmiłem.
Coś zabzyczało w mroku. Wydało mi się, że dostrzegam na ścianie coś jakby nieświeżą plamę marmolady, lecz gdy zachowawczo wyciągnąłem do niej rękę, plama drgnęła. Okazała się żywą konsystencją kolonialną, która chyżo odmaszerowała w bardziej ciemny obszar. Pomyślałem o "dość napastliwym robactwie" i ruszyłem w stronę drzwi.
Z pewnością nie byłem jako ten kamień w Drwęcy, ale samą Drwęcą już się trochę czułem. Falowałem, drżałem i raczej płynąłem, niż szedłem, stęchłym korytarzem. Z kolei moje serce mogło być już kamieniem, czułem w nim bowiem frapujący chłód, a nawet tężenie.
Tak, bez wątpienia znajdowałem się w odrobinę trwożliwym nastroju, do czego po prawdzie Wyssak - mój ostatni kontakt z cywilizacją - wydatnie się przyczynił. Nazywając mnie słoniem - cokolwiek chyba pospiesznie i nie wiadomo, czy szczerze - nie uczynił ponadto nic, by mnie duchowo podbudować. Zamiast tego - świadomie lub nie - lawiną strasznych faktów rozkruszył mój pancerz i rozładował generator pola siłowego.
Odebrał radość z zatrudnienia.
Skutkiem tego, zamiast wznosić chełpliwe okrzyki godne hoplity, sunąłem bez porządku i energii jak egipski niewolnik, wycieńczony wznoszeniem piramidy i oczekujący litościwego przebicia włócznią.
Westchnąłem ciężko. Gdyby moja żona Zapaścia ujrzała mnie w tak żałosnym stanie demobilizacji i nie uznała tego za podstępną grę pozorów wobec wrogów, być może nadszedłby moment, w którym zaczyna się piękne lata małżeńskie wspominać, a nie przeżywać.
I pewnie przestałaby szeptać do mnie przy zasypianiu:
- Dobranoc mój Conanie Niszczycielu, Annapurno Mięśni, Kapitanie Ameryko, Ścinaczu Głów, Heraklesie i Herkulesie, Aztecki Pożeraczu Serc, Hulku na Obcej Planecie, Katapulto Sekwoi, Hamilkarze Balkasie, Toporze Czteroręczny, Jasonie z Crystal Lake, Candymanie z Lustra, Predatorze w Europie, Komorniku Dekompresji, Abbasie I Wielki, Gotfrydzie z Bouillon, Solomonie Kane, Hannibalu po Alpach, Amerykański Wilkołaku w Londynie, Bogusławie X-ty... - zawsze zasypiałem, zanim skończyła.
Co tu dużo mówić, przywykłem do tej kołysanki. Zupełnie jak maluch do ukochanej mruczanki Puchatka. Każdy rodzic wie, jaki dramat towarzyszy odcinaniu dziecka od ulubionego przeboju.
Nie chciałem być odcinany.
Wszystko, co stonowany głos wtłacza ci w ucho, gdy przysypiasz, jest pochłaniane przez podświadomość i pokrzepia całe jestestwo pozytywnym oprogramowaniem.
Każdego ranka wstawałem z siłą Hulka i energią Hannibala po Alpach.
Nie chciałem być odcinany.
Właściwie mogłem to przerwać już teraz. Telefon komórkowy w kieszeni zapewniał pewne możliwości działania - zakładając, że głębiny piwniczne nie zdusiły zasięgu, co... bałem się jeszcze sprawdzić.
Ale mogłem to już skończyć, jeśli zasięg był. Bo przecież na kukiełki teatralne nie miałem już co liczyć. Kukiełki nie mogłyby raczej zadać ciosu drzwiom. Z wyraźną siłą.
Jeśli nie furią.
Mogłem wezwać policję.
Albo synów.
A Gwyndelf i Euforyk przybyliby prędko, o to byłem spokojny. Zawsze przybywali prędko, gdy wietrzyli nikłą choćby szansę przeprowadzenia szranków.
Z drugiej strony wciąż nie miałem pewności. Czy to aby koniecznie uczniowie uderzyli w te drzwi?
Równie dobrze mogła stoczyć się z półki jakaś bulwa z powodu przegnicia. Albo zbłąkany szczur strącił figurkę napoleońskiego oficera z konia...
W podziemiach mógł także błąkać się jakiś nietrzeźwiejący od kilku tygodni woźny.
Czy higienistka.
Ludzie piją.
A pijący błądzą.
Wiem, brakowało mi ognia w muszkiecie i udawałem, że brak mi pola do szarży. Ale to nie było takie proste. Moje dzieci nie pochwalały odwrotom, lecz pochopne interwencje ganiły równie skrzętnie. A mówiąc wprost: nie pochwalały bezpodstawnej prośby o wsparcie.
Mogłoby się takie naciągnięte wsparcie nie skończyć tak polubownie, jak rok wcześniej u wuja Balwierza na wsi. Sierpniową nocą wracałem sam z popijawy.
Sam - gdyż nieskłonna do spaceru i flirtu Zapaścia odłączyła się ode mnie po tym, gdy niechcący wyrzuciłem ją z rąk na stół zastawiony wieprzowiną. Może zresztą słusznie się odłączyła, bo w sutannie tłustego sosu nie zachęcała zbyt do dalszych tanów...
Do domu wracałem więc sam, jakieś cztery godziny po niej.
Mimo wszystko byłem całkiem wesoło upojony. Halucynacje dopadły mnie przy stawie. Półprzytomny i rozchwiany, wziąłem szuwary rozrosłe wzdłuż drogi za półkole Tatarów.
Bełkotliwy telefon do chłopców z trudem przekonał ich, że jestem otoczony i bronię się resztkami sił, by uniknąć losu janczara. W końcu przybiegli z cepami w rękach.
Wciąż widziałem Tatarów i nie pozwoliłem sobie tego odebrać, mimo, że synowie podsuwali mi je pod nos krzycząc coś o honorze i zimnej krwi. Wreszcie odpuścili i dla świętego spokoju zmasakrowali szuwary w promieniu dwudziestu metrów. Dzielnie i bez skargi nieśli mnie do domu.
Dopiero nazajutrz, gdy wytrzeźwiałem, obrócili cepy przeciwko mnie.
Najpierw pomstowałem, chciałem ich powywieszać - przejęty wuj Balwierz pojechał po konopne sznury na jarmark w Swędzi.
Potem odczułem dumę, bo przecież sam ich tego nauczyłem. Byliśmy rodziną zjednoczonych wojowników, którzy idą sobie w sukurs w biedzie, i którzy srogo piętnują akty sromoty we własnym szeregu.
Ośmioletniego Euforyka zdarzyło mi się zamknąć za karę w gołębniku, sądziłem bowiem, że zjadł ciasto przeznaczone dla gości. Wyjdziesz, kiedy się przyznasz - obiecałem.
Oferta została odrzucona, co zrobiło wrażenie na krewnych, w tym gościach, którzy czuli się oszukani.
Gdy po kilku dniach nieprzytomny z głodu Euforyk stoczył się po drabinie jak taki bezgłowy cietrzew, co w nocy lisa gościł, poczułem się dumny. To była niezłomność! Ojcowska satysfakcja wzrosła, kiedy okazało się, że malec rzeczywiście ciasta nie zjadł, ciocia Janina dopiero kończyła układać przepis i w ogóle goście mieli być za tydzień, nie, Balwierzu?
Takich wychowałem twardzieli.
Więc rozumiecie już. Gdybym ściągnął ich desperackim telefonem, po czym okazałoby się, że nikt i nic mi nie zagraża, poza upiorami własnej wyobraźni - innym rodzajem Tatarów-szuwarów...
Nie skończyłoby się na burknięciach ratlera, którego z kanapy usunięto.
Oni wciąż pamiętali mi to i owo.
[...]

niedziela, 20 listopada 2011

Trylogia o Kaviorze czyli ostatnie szaleństwo kapitana

Jak się Goście Lwów mogą szybko zorientować, przekrój stylistyczno-tematyczny opowiadań dostępnych na Stronie jest bardzo szeroki. Rutyna jest jak hydra, kiedy więc pokazuje się jej łeb, natychmiast uderzamy toporem.
Na Lwach króluje - i będzie przez najbliższe 600 lat, o ile Majowie się mylą - humor czarny. Od tego humoru będziemy jednak odprowadzać wiele odnóg, gdyż każda może zaoferować coś, czego poszukuje Czytelnik łaknący relaksu, oderwania - lub wstrząsu*.
Na Lwach możecie przeczytać opowiadania moje, ale i opowiadania Gości. Można otrzymać lekturę wprost z centrum czarnego humoru, taką, jak Gobliny czy Ambulansy...
Można trafić na makabreski w stylu (wybaczcie śmiałość porównania, lecz naturalnie odnoszę się do nurtu, nie poziomu) mistrza Rolanda Topora, takie jak Tatuaż Belzebuba czy Chirurgiczne skutki czujności...
Można sięgnąć po unikalne w swoim stylu opowiadania kulinarno-ironiczno-refleksyjne Ewy Łokuciejewskiej, takie jak Waran czy Docent Ptah rozmawia z żoną przy obiedzie...
Można zagłębić się w wysokiej rangi humor i wysokiej rangi odbicie obserwacji życiowych, w historiach małżeńskich ONO Socjopatycznego, w serii Andżelika i Emiliar...
Można zrelaksować i ubawić się brytyjskiej naleciałości i słowiańskiej obróbki humorem - tnącym często znienacka w opowiadaniach Kruki, takich jak Sympozjum detektywistyczne i Czynnik ludzki...
Albo rozbrajać się historiami doktora Marcela, a szczególnie tych historii zakończeniami, na przykład w Przesłuchaniu czy w konkursowych dohorrorowaniach...
Albo odprężyć ironią sensacyjno-refleksyjną, lukrowaną sarkazmem w duchu Alistaira MacLeana czy Frederica Forsytha (znów: porównanie kierunku, broń Boże pretendowanie do poziomu) - patrz: Jastrząb i Kolumbo...
Tudzież zanurkować w odsunięty od mocnej makabry, łagodniejszy nurt ironii typu familijnego: 23% energii oraz Pompon czasu...
...czy łagodniejsze w tempie, nie odkopujące masowych grobów, intrygujące drugim dnem opowiadania Re-Eunice...
Pośmiać się nad parodiami znanych postaci, takich jak Sherlock Holmes czy doktor House...
Zdrętwieć nad historiami dalekimi od wygłupu, a wręcz paraliżującymi zimnym tchnieniem horroru i mroczności znanych z życia: Ostatnia wojna weterana, Hallodeath...
Czy zafrapować przy utworach bijących w dzwony nad zjawiskami, które widzimy coraz częściej za oknami - Patologia, Patologia 2...
Lub uczciwie ubawić dzięki zajmującym szerokie, królewskie skrzydło historiom kpiarskim, groteskowm, absurdalnym, inspirowanym latarnią światłości Monty Pythona oraz nonsensami wręczanymi nam przez życie, jak choćby Nordyckie rozmowy, Tajemnica ułana, Męstwo Astaryjczyków albo Z serii: Rozmowy...
Szeroki jest przekrój Lwów. Liczę, że zapewni rozrywkę Wam wszystkim.
Nawet - jeśli Majowie mają rację.
A wręcz zwłaszcza wtedy.

Dziś mała przerwa ze Słupnikami. Nie planowałem pisać ani publikować trzeciej części przygód - a raczej szaleństw - kapitana Kaviora /w przestrzeni kosmicznej/. Kapitan Kavior jest silnie osadzony właśnie w korycie wygłupu, groteski i absurdu. Nie jest raczej takie koryto preferowane masowo - choć nie ukrywam, że sam kocham je i pielęgnuję w kołysce z modrzewiu wyciosanej.
Gości skłonnych zapoznać się z ujmującą osobowością i działalnością asa pilotażu zachęcam, by najpierw zapoznali się z wcześniejszymi częściami trylogii: Kapitan Kavior, a sprawy Ziemi oraz Kapitan Kavior odpiera inwazję (patrz: prawa flanka Strony).
Do napisania części trzeciej - a przy okazji ostatecznego zamknięcia heroicznych wyczynów Kaviora - skłoniły mnie prośby dwóch Czytelników (niezwiązanych ze sobą ani syjamsko, ani geopolitycznie, ani nawet geomantycznie).
Z wielką przyjemnością spełniam tę prośbę, bo sam - nie ukrywam - kapitana bardzo lubię.
Lubię go i nawet marzę czasem, by swoim słynnym sterowcem - Czarnym Całusem - zapędził się w czasoprzestrzeni tak bardzo, że zawisłby nad granicą polsko-niemiecką w pamiętnym upalnym wrześniu - i pomógł, komu trzeba.
Nie przypuszczam, by marsz na Berlin zabrał kapitanowi więcej niż dwie-trzy minuty.
Lubię go i marzę, by zawisł nad Warszawą w roku 1944 i zrobił dla niej coś, czego nie zrobili inni, bo kalkulacje wskazały inne cele i działania.
Lubię go i myślę, że byłoby całkiem klawo, gdyby zawisł nad Warszawą w roku 1656 swoim sterowcem, robiąc swój zwyczajowy psikus masowej zagłady tym, którzy pod naszą stolicę z workami na łupy przybyli.
I może tak się stanie pewnego dnia? Czyż koło czasu nie jest podatne na zakrzywianie? Czyż kapitan Kavior, szaleniec i heros, nie wsparłby tak szalonych i heroicznych wojowników jak Lachowie właśnie?
Lubię kapitana.
Zapraszam do lektury.

Kapitan Kavior w obozie jenieckim

Dwa tygodnie po zduszeniu w zarodku ptasio zuchwałej i ptasio nieudolnej inwazji Naturków, na Kapium wciąż panowała euforia, a festyny kłóciły się o place i hale fabryczne.
Jednak oficerowie armii kapiumijskiej zdawali sobie sprawę, że brak wojny oznacza zgnuśnienie żołnierzy i korozję sterowców, które leżały na bokach niczym wyrzucone na brzeg wieloryby.
- Armię trzeba wzmocnić i natychmiast skierować na inwazje prewencyjne – zarządziło dowództwo podczas narady, którą urozmaicały herbatniki z ryb i egzekucje na jeńcach „z ostatnich zapasów”.
Na Kapium panowało przekonanie – być może zabobon, być może przykład strategicznej przytomności – że wojsko wyłączone z aktywności (napadów, mordów, egzekucji, zdrad sprzymierzeńców, łamania wszystkich możliwych paktów i podpaleń całych kontynentów w ramach „taktyki spalonej ziemi”) traci na mocy bojowej i prestiżu.
I to od pierwszych chwil pokoju.
Pułkownik Virovnik stwierdził wręcz, że tak oddalonej od wojny armii nie można już ufać i „on nie ręczy”.
Gdy nastrój stał się tak minorowy, że zaprzestano nawet zakłuwać jeńców, co zwykle znamionowało nastrój święta i urzędowe fajerwerki, nieoczekiwanie zgłosiła się doktor Tumanna z Rządowego Instytutu Eksperymentów na Materii Ochotniczej i Przymuszonej.
- Żołnierzy należy wzmocnić na wszelkie okoliczności – oświadczyła. – Mamy sygnały, że do ataku na Kapium szykuje się rasa Augurian, znana ze stosowania trucizn nawet podczas walki wręcz.
- Wręcz? – zdumiał się pułkownik Virovnik.
- Tak. Trucizną – zresztą czterdziestoma jej gatunkami – nasącza się przed atakiem tudzież kontratakiem bagnety, koncerze, kanty dłoni i zęby piechurów auguriańskich.
- Zęby??
- Augurianom trucizny nie szkodzą. Od pierwszych urodzin zaczyna się ich organizm oswajać z małymi dawkami. Jedynie 49% umiera w męczarniach w ciągu kolejnych dwóch lat. Reszta stanowi wysoce zdyscyplinowany, wysoce uodporniony mechanizm militarny.
- No tak… Ale kanty? Kanty dłoni?
- Augurianie ostrzą dłonie od dzieciństwa. Przyjętym zwyczajem jest, by przy pierwszym synu ojciec auguriański wyciosał dłońmi – bez narzędzi, oczywiście – kołyskę, zaś przy pierwszej córce – baldachim na łoże małżeńskie. W czasie służby lotnicy auguriańscy właśnie kantami dłoni nacinają karby na rufach swoich brygantyn szturmowych – każde nacięcie za jeden zestrzelony statek wroga. W czasie walki używają oczywiście broni palnej, ale bez przekonania. Zasadniczo prą do chwycenia się za bary, co pozwala im ciąć ciało przeciwnika zębami, bagnetami, koncerzami, no i kantami dłońmi. Pokonanego wroga zgodnie z tradycją dekapitują – dłonią – a odjętą głowę peklują na fiestę, ewentualnie na Wielkanoc.
W sztabie zapanowało ożywienie.
- Bardzo obiecujący przeciwnik – zauważył z satysfakcją pułkownik. – Może wreszcie będziemy mieli szansę wyprowadzenia choć połowy oddziałów w pole, nim walki wygasną z powodu ucieczki lub pogromu nieprzyjaciela… Oczywiście uprzedzimy ich atak własnym. Prewencyjnie. Wyrżniemy ich do jedenastego pokolenia wstecz, a dla pewności dwa pobliskie systemy, które zwyczajowo są w sojuszu z sąsiadami. A jak z naszą odpornością na ich trutki?
- No właśnie tu jest problem… Być może jest zerowa. Przybyłam tu specjalnie po to, by przetestować je na ochotniku z armii – doktor Tumanna rozejrzała się bacznie. – Ale go nie widzę pośród panów…
Oficerowie, w tym supergenerał Explodonik, spojrzeli po sobie zmieszani.
- Chodzi mi o kapitana Kaviora – wyjaśniła Tumanna. – Przecież do takiego eksperymentu potrzebny jest szaleniec, prawda? Tylko szaleniec zgodzi się przyjąć pół litra trucizny 40 gatunków naraz.
- Naraz? – wymamrotał supergenerał Explodonik.
- Pół litra? – wymamrotał pułkownik Virovnik.
- Musimy wypróbować pełną dawką. To da nam 100% pewności, że organizm kapiumijski odrzuca truciznę i trwa.
- Albo nie – zauważył bystro pułkownik.
- Albo nie.
- Sprowadzić kapitana Kaviora! – rozkazał supergenerał. – Gdzie on jest w ogóle?! Na wojnę to pierwszy (a i jedyny czasem), a na naradę to wołami nie zaciągną…
- Kapitan śpi w swoim sterowcu – zameldował jeden z oficerów. - Wczoraj zdławił ostatnie powstanie Vidłaków i zabił ich wszystkich. Ostatnich wszystkich – podkreślił.
- To już nie mamy Vidłaków? – zafrasował się naczelny dowódca. – I kto teraz będzie przynosił tace z kawą i herbatnikami na pokoje? Kto będzie wodór do sterowców wtłaczał? Kto przyjmie z pokorą policzki oficera, co lewą nogą wstał?
- Musimy nałapać nowych jeńców do służby – rozłożył ręce pułkownik Virovnik. – Ponieważ wybiliśmy już wszystkie podrzędne rasy na Kapium…
- Wystarczy rzec: w s z y s t k i e rasy – wtrącił nie bez sarkazmu supergenerał.
- Toż mówię: podrzędne… Po prostu musimy porwać jakąś rasę w liczbie miliona na innej planecie, przywieźć i przysposobić.
- Milion nie wystarczy. Kapitan Kavior zabił cztery miliony Vidłaków w ciągu trzech miesięcy.
- No tak – chrząknął nieco zaskoczony pułkownik – ale to były powstania…
- …które Kavior sam wywołał. Ostatnie, śmiem przypuścić, także sprowokował.
- Sam? – spytał oszołomiony Virovnik.
- Tak. Prewencyjnie. By ubiec powstanie ze strony Vidłaków. Okazało się to znakomitą, rzekłbym: genialną strategią. W ciągu ostatnich trzech miesięcy nie wybuchło żadne powstanie Vidłaków. – Explodonik napił się herbaty z ryb i westchnął odprężony. – W każdym razie żadne z nich nie wybuchło bez prowokacji tudzież wymuszenia kapitana…
- To jest bohaterstwo – zgodził się pułkownik. – Gdyby nie on, Vidłakowie zaskoczyliby nas we śnie masowym, czteromilionowym powstaniem.
- Panowie – chrząknęła doktor Tumanna. – Nie chciałabym ponaglać, ale mistrzowie trucizny być może rozgrzewają już silniki…
- Słusznie! – poderwał się supergenerał. – Wezwać kapitana!!

*

Kapitan Kavior był tak niewyspany, że jeszcze w drodze do sztabu nie odzyskał pełnej przytomności. Gdy usłyszał o przygotowaniach Augurian do inwazji, zerwał się do okna, by wyskoczyć z 188 piętra i złapać najbliższy sterowiec zdążający ku wrogom. Ledwo powstrzymano go na parapecie.
- Kapitanie – chrząknął pułkownik Virovnik. – W zasadzie raport o ataku jest jeszcze w fazie plotki.
- To wystarczy dla działań prewencyjnych – odparł Kavior niezmieszany.
- Zgadzam się z kapitanem – skinął głową supergenerał Explodonik. – Zresztą wydałem już rozkazy, by zawracać pilotów z urlopów. Rabują i eksterminują w sąsiednim systemie, więc będą tu pojutrze. Tymczasem jest dość specyficzna sprawa. Potrzebujemy odważnego, gotowego ryzykować życie…
- …a co najmniej śpiączkę – uzupełniła uczciwie Tumanna.
- …a co najmniej śpiączkę – podchwycił tylko odrobinę skonfundowany wódz naczelny – ochotnika. Żołnierza złożonego z miłości do ojczyzny i nonszalancji na poziomie socjopatycznym…
- To ja – zauważył Kavior spokojnie.
- Tak, ale… Chodzi o mieszaninę silnych, obcych naszym organizmom i atmosferze trucizn. Mogą one wywołać śmierć albo komę, a może nawet…
- Czy to jest to? – kapitan wskazał na widoczny na stole dzbanek wypełniony niebieskim płynem.
- Tak – szepnęła Tumanna, nie odrywając oczu od najlepszego pilota planety.
Wszystkich planet.
Kavior szybkim krokiem podszedł do stołu i poderwał dzban do ust.
- Może małymi łykami, kapitanie, aby… - zatroskany pułkownik Virovnik nie dokończył, obserwując zadumanym okiem, jak pilot odkłada puste naczynie na stół.
Wszyscy spojrzeli na szalonego ochotnika z nieskrywanym – co było dość nietaktowne – napięciem.
Tumanna zagryzła wargi i westchnęła cicho.
- Czuje pan coś, kapitanie? – spytał cicho supergenerał.
Kavior wzruszył ramionami i obejrzał się na Tumannę.
- Nie działa na mnie – rzekł lekkim tonem.
Po czym wywrócił oczy w słup i padł na podłogę z rumorem, który ściągnął służby ratownicze i posiłki frontowe z całego obszaru.
- Czy kapitan żartuje? – chciał wiedzieć naczelny dowódca.

*

Kapitan Kavior otworzył oczy i rozejrzał się szybko przytomniejącym wzrokiem. Po raz pierwszy od trzech miesięcy wyspał się, a to pokrzepiło wszelkie systemy jego silnego organizmu.
Zresztą widok stu towarzyszy z armii, stłoczonych na dwunastu pryczach, nie był czymś, co mogło rozleniwiać mózg asa lotnictwa aż tak bardzo.
- Co się dzieje? – spytał spokojnie as, rozglądając się po baraku.
Pułkownik Virovnik pospieszył z raportem:
- Spał pan trzy tygodnie, kapitanie. Doktor Tumanna była zdrajczynią na usługach Augurian. Ledwo pan zasnął, a wyskoczyła na plac czołgowy i podpaliła koksownik uprzednio przygotowany. Wypuściła z niego kłęby dymu najpierw różowe, a potem czarne. Mój adiutant pochodzi z sierocińca z Auguranadu i zna ich kody, bo takie same stosuje się tak w armii, jak w sierocińcach właśnie. Otóż przetłumaczył on kłęby dymne różowo-czarne jako:

Atakujcie ich, tych… tych… tę zakałę kosmosu, ten zgniły odszczep ras kroczących, wszelkimi siłami. Kapitan wyeliminowany. Morale dowództwa zmiażdżone. Kapitana nie zabijać. Chcę go jeszcze dla siebie, mniam, mniam.

Kavior uniósł brwi, ale nie przerwał Virovnikowi, który ciągnął:
- Rzeczywiście zaatakowali natychmiast. Mieli 1500 brygantyn zawieszonych na niebie i oklejonych cumulusami dla kamuflażu. Zaskoczenie było kompletne. W ciągu tygodnia zajęli połowę planety. W ciągu kolejnych dwóch dalsze 46%. Kontrolujemy jeszcze 4%, co daje niezgorsze opcje przegrupowania i rozwinięcia kontrofensywy we wszelkie kierunki, jakie tylko są dostępne, czyli… wszelkie. – Chrząknął. – Zaatakujemy wszystko dookoła, co zsynchronizujemy z siłami, które wciąż opierają się i stawiają opór. Chodzi o siły Wolnego Kapium zmobilizowane na obszarze owych 4%... Bo my – rozłożył ręce – jesteśmy w strefie okupowanej, w stalagu. Codziennie rozstrzeliwują tuzin wylosowanych jeńców, więc nie będziemy czekać do Wigilii z atakiem. Zresztą zapowiadali, że jeśli przemoże pan trutkę i wstanie, wezmą pana, kapitanie, na eksperymenty botaniczne i rozrodcze. Zatem...
- Ależ ja nie zostałem zatruty - przerwał spokojnie, lecz stanowczo kapitan.
- Nie? - skonfundował się pułkownik. - Ale przecież...
- Odsypiałem tylko trzymiesięczną bezsenność. Nie mogłem spać, bo dławiłem. Mówiłem przecież, że trucizna nie działa. Chciałem zażądać drugiego dzbanka, lecz zmógł mnie sen. Naturalny, nie jadowy.
- Ach, tak - pokręcił głową Virovnik. - Takich ma Kapium bohaterów! Nie imają się ich kule i trucizny... Cieszę się, że wstał pan przed Wigilią, kapitanie. Teraz nie zmarnujemy już ani chwili, choć sierżant zaczął wycinać szachy z ryb, a i planszę zrobiliśmy z płaszczki, co się na parapecie rozbiła... Lecz wojna najważniejsza. Atak zgramy z siłami Wolnego Kapium za pomocą żółwia pocztowego, który już wczoraj został wysłany z wiadomością.
- Żółwia? – zerknął z ukosa kapitan.
- Tak. Owinęliśmy go papierem szyfrowym i wystrzeliliśmy z katapulty, którą sierżant Ujtuluto skonstruował z jednej z prycz. Póki co pełnię urząd naczelnego wodza, bo supergenerał Explodonik został pojmany, zabrany na pokład jednej z brygantyn, po czym przeciągnięty pod kilem.
- Pod kilem?
- Tak. Na orbicie.
- Aha.
- Oczywiście pomścimy go bardzo. Ze szpiegiem już się rozprawiliśmy. Po nadaniu szyfru doktor Tumanna rzuciła się do ucieczki w stronę pasa startowego, gdzie czekała podstawiona dżonka pasażerska, ale sierżant Ujtuluto okazał zimną krew i refleks - i bez wahania wysłał za nią zdalnie sterowany sterowiec, który…
- Dlaczego nie rakietę? – przerwał kapitan Kavior.
- Spanikowałem – przyznał sierżant.
- Nie mniej operacja powiodła się całkowicie –uśmiechnął się uspokajająco pułkownik. – Uważam, że można rozważać rangę snajpera galaktycznego dla sierżanta. Doktor-zdrajczyni została celnie trafiona i rozerwana. Jedynym, ale też trudnym do uniknięcia skutkiem ubocznym była utrata tego sterowca – bardzo obiecujący prototyp z generatorem teleportacji, szkoda, że cała dokumentacja była w środku…
- Tak? – zdziwił się kapitan.
- …i zespół naukowy. W eksplozji przepadło też osiem innych sterowców, więc zostały nam w owym trudnym momencie tylko dwa do użytku obronnego. Spłonął też prawie cały garnizon – 88% żołnierzy, no i gmach centralny zawalił się na baterię przeciwlotniczą. Ale i tak broniliśmy się sześć minut.
Kapitan Kavior z namysłem spojrzał na sierżanta Ujtuluto.
- Gratuluję, sierżancie – wyrzekł z uznaniem. – To była trudna decyzja w ogniu walki, a pan nie zmarnował ani sekundy. Prawdopodobnie doktor Tumanna planowała eksperymenty z truciznami na jeńcach. Poprę pański awans. Tylko proszę nie stawać mi na drodze, gdy biegnę do sterowca – zaznaczył, bo nie był znany z tolerowania konkurencji.
- Tak jest, kapitanie – wybełkotał wzruszony Ujtuluto.
- I do kobiet. – Kapitan pokiwał głową, po czym wrócił wzrokiem do pułkownika. – To znakomita sytuacja. Przy tak myląco wysokich stratach dla naszych wrogów, zaskoczenie przy kontrofensywie będzie całkowite.
- Ja też tak uważam! – nieomal krzyknął wzruszony dowódca. – A i Wolne Kapium czteroprocentowe nasze kochane jest w pełni gotowości. Dziś rano odesłali nam żółwia. Wciąż mają 12 zeppelinów, w tym dwa bez poważniejszych uszkodzeń. Zaś tuż za obozem stoi pański sterowiec. Augurianie zniszczyli cały sprzęt, którego nie zniszczył sierżant Ujtuluto, ale Czarny Całus spodobał się ich dowódcy.
- To kiedy atak? – spytał z energią Kavior.
- Czekaliśmy tylko na pana, kapitanie…
As floty rozejrzał się bacznie. Przesunął wzrokiem, który nic nie przegapia, po twarzach oficerów, dla których był półbogiem od szesnastu ostatnich wojen i dwustu ostatnich powstań (które sam wywołał)… Potem ześliznął się spojrzeniem na okno i zmarszczył brwi.
- A tam co jest? – spytał.
- Tam? Obóz dla kobiet. 8000 Kapijek oraz 3000 Nurfunlandek.
- Nur…?
- Nurfunlandek. Żony oficerów z planety Nurfunlandor. Mieliśmy ją w terminarzu na przyszły miesiąc. Augurianie podbili ją w drodze do nas. Podbili, armię z oficerami anihilowali, a kobiety wzięli. W jasyr może.
- W jasyr… - wymruczał kapitan Kavior zamyślony.
- Niestety, nie możemy ich uwolnić przed rozbiciem sił okupanta.
- To oczywiste! – Kavior obrócił się dynamicznie do żołnierzy, którzy dostrzegli w jego oczach to, co ujrzeć chcieli – i co w rzeczy samej ujrzeć musieli, by walczyć z wrogiem tak przeważającym.
Ogień szaleństwa.
Kiedyś, po którejś z wojen, na konferencji prasowej, którą zdobiły pokazy wieszania na hakach masarskich pobitych rebeliantów, zapytano bohatera floty, jak gasi swoje szaleństwo (gdy czas walki dobiega już końca).
- Benzyną i wodorem – odrzekł z prostotą pilot.
Cały kraj śmiał się z tego królewskiego, co najmniej półboskiego żartu, dopóki ktoś nie podpatrzył, jak po którejś z kolei bitwie kapitan rzuca się w natrysk benzynowy. Kult herosa tylko się nasilił. Także szczęśliwe naśladownictwo. Przybyło wypadków śmierci przez uduszenie i spalenie, ale rodziny ofiar tylko dziękowały Kaviorowi za natchnienie i zaszczyt, którymi ich obdarzył.
Ogień szaleństwa w oczach kapitana oznaczał, że wróg zostanie pobity. Anihilowany.
- Plan jest taki… - zaczął wzruszony pułkownik Virovnik, ale kapitan wszedł mu w słowo z uderzającą – i raczej zamykającą usta – mocą:
- PLAN JEST TAKI. Atak za trzy minuty. Egzekucje na jeńcach auguriańskich za cztery minuty. Atak na flotę Augurian na orbicie za pięć minut. Kamuflaż za pół minuty.
- Kamuflaż?... – wykrztusił oszołomiony Virovnik.
- Oczywiście. Dla zmylenia wroga i ewentualnych szpiegów w baraku kamuflujemy się przez dwie minuty. Starajcie się upodobnić do elementów baraku, albowiem inspekcja obozowa może wejść w każdej chwili, by skontrolować sprzęt antypożarowy. Co powiedzą, gdy nie doliczą się pryczy, co na katapultę poszła? Pryczę ja będę udawał; potrafię upodabniać się do drewnianych konstrukcji – robiłem z tego specjalizację. Każdy musi coś udawać lub wkleić się w rzeczywisty przedmiot jako komponent. Po odliczeniu 180 sekund atak frontowy na wroga, za pomocą błyskawicznego opuszczenia baraku i sięgnięcia w biegu po wszelkie przedmioty, które zabiją Augurian. Zbiórka drużyny po bitwie na rozkaz pułkownika. – Spojrzał na nieco zdrętwiałego już Virovnika. – Pułkowniku, proszę wydać rozkaz do rozpoczęcia operacji…
Pułkownik wyszczerzył zęby. Skinął z wdzięcznością asowi floty, powiódł roziskrzonym wzrokiem ojca Wirgiliusza po zastygłych w napięciu żołnierzach… Jeszcze czekał… Jeszcze zwlekał… Serca kapiumijskiej trzepotały we wzruszeniu i żądzy…
- KAMUFLUJ!!

*

Trzy minuty później stało się coś, czego kronikarze rasy auguriańskiej nie znali. W ich ojczyźnie bowiem nie było znane zjawisko buntu, rewolty, zaczajenia, niesłowności i ucieczki. Takich zachowań nie zawierał ich materiał genetyczny. Więc gdy grupa kapiumijskich jeńców w poszarpanych mundurach wybiegła z baraku z radosnym, kurzym pogdakiwaniem, żaden z nich nawet nie drgnął.
Strażnicy na wieżach także nie. Nie mieli zresztą broni, tylko przyrządy do badań meteorologicznych. W żadnym innym celu – z braku doświadczeń w rodzaju bunt więźniów – na wieże żołnierzy auguriańskich nie kierowano.
Co, którzy wybiegli z kantyny, koszar, sztabu, lazaretu, toalet, kina i strzelnicy na puppety pluszowe - mieli broń – ale też zamarli jak gromem rażeni.
Bunt jeńców?... ATAK jeńców??
Tego nie znały kroniki Auguranadu. Nie miały zresztą już poznać. Wszyscy kronikarze przybyli na Kapium wraz z armią, i wszyscy podzielili jej los. Los ten dopełnił się szybko. W stalagu pułkownika Virovnika zabrało to dwie minuty, przy czym o ile pierwszą z tych minut umownie można jeszcze nazwać minutą „osiągania i rozbrajania okupanta”, to druga była już tylko dynamicznym aktem eksterminacji.
Która objęła także kronikarzy, emerytalne grupy turystyczne, naukowców przybyłych po próbki ziemi, oraz autentycznych więźniów z Auguranadu. Przywieziono ich, bo plan najeźdźców przewidywał przekształcenie do cna obrabowane Kapium w planetę-więzienie.
Żołnierze Kapium obalili ten projekt. Wszyscy wrogowie padli. Tylko niektórzy usiłowali w akcie desperacji uderzać kantami dłoni, ale paraliż pozwalał im jedynie na niewprawne drgnięcia.
Żołnierze Kapium biegli że żniwem śmierci za swoim pułkownikiem.
A raczej przed swoim kapitanem.
Tak przynajmniej myśleli.
Myśleli tak, więc ogień kontruderzenia rozszedł się błyskawicznie po 86% okupowanej ojczyzny, przy czym z 4% Wolnego Kapium nadeszły drapieżne posiłki.
Wszystkie jednostki wroga na powierzchni planety wybito do nogi. Nieomal jednocześnie tuzin sterowców wzniósł się w górę i zaatakował zgrupowanie 1500 potężnych brygantyn. Połowa sterowców z powodu uszkodzeń lub niecierpliwości pilotów eksplodowała, zanim dystans pozwolił na oddanie salwy z dział jonowych.
Wszystkie brygantyny natychmiast się poddały, uznając to za pokaz siły i brawury ze strony kapitana Kaviora. Admirał auguriański nakazał wypuścić mgławice gazowe w sygnale złożenia broni i deklaracji bezwarunkowej kapitulacji.
Odpowiedzią Kapiumczyków były salwy z dział i snajperskie celowanie do kapsuł umykających trwożliwie z trafionych okrętów.
Augurian sparaliżowała pewność, że atakuje ich sam nieobliczalny – i niezniszczalny – kapitan Kavior.
Poza samym buntem, oczywiście, który także wyrywał przerażone serca z piersi.
Pilotów Kapium pchnęła do szalonego ataku wiara w to, że Czarny Całus kapitana Kaviora – który zazwyczaj wychodził w natarciu przed szereg, musi już być gdzieś blisko, może nad nimi, może za flotą nieprzyjaciela…
Wszyscy poderwani do walki Kapiumczycy mieli niezachwiane przekonanie, że as i heros towarzyszy właśnie im. Miało to wspaniały wpływ na ich męstwo i dynamizm uśmiercania – przy czym sami Augurianie też wszędzie, gdzie spadał na nich zaciekły atak – to jest na 96% terytorium planety – widzieli w tym udział szalonego kapitana. Sparaliżowani poddawali się natychmiast lub bronili z żałosnym w skutkach niezdecydowaniem.
W ciągu jednego tylko dnia zgładzono wszystkich Augurian, którzy mieli nieszczęście zawitać w strefę planety Kapium zwiedzeni mrzonką szczęśliwego podboju. 5 milionów żołnierzy i pół miliona osób towarzyszących.
Abordażem przejęto dwie brygantyny, co pozwoliło karnie przeciągnąć pod kilem tysiąc rannych i umierających.
Zwycięstwo uznano za najwspanialsze z wszystkich dotychczasowych (co było po prawdzie tradycją).
Po ustaniu działań (ostatniego ukrywającego się Augurianina znaleziono na dnie studni w skansenie Naturków woskowych) ogłoszono dwa tygodnie festynów, parad i turniejów. Pułkownik Virovnik otrzymał awans na supergenerała oraz tysiąc jeńców wojennych do uroczystych celów użytkowych. Nowy wódz naczelny ograniczył je do jednego: w trakcie swej półgodzinnej przemowy elekcyjnej zabił ich wszystkich kolbą rewolweru.
I dopiero trzy dni później ktoś zadał przytomne pytanie, zdaje się, sierżant Ujtuluto (który awansował na generała obrony narodowej):
- A GDZIE JEST KAPITAN KAVIOR??
Po krótkiej konsternacji, która urwała euforyczny łańcuch imprez, zaczęto z rwetesem przeszukiwać całą planetę. Systemy namierzania – radary, sonary, telepaci organiczni i elektroniczni – szukały także sterowca kapitańskiego.
I znalazły.
Czarny Całus dolatywał właśnie do orbity Auguranadu.
- Kapitanie! Co pan wyczynia?! – wołali zdumieni oficerowie do ekranu, na którym majaczył as skupiony na sterowaniu i polerowaniu kordelasa.
- Czynności prewencyjne – brzmiała odpowiedź.
W sztabie zapanowała konsternacja, która prędko uczyniła się aplauzem: w ślad za śmiałkiem natychmiast skierowano cztery sterowce i dwie zdobyczne brygantyny; wszystko, czym chwilowo dysponowała flota Kapium.
Ale ani flota nie mogła zdążyć, ani kapitan nie miał zamiaru na nią czekać.
Potężny, czarny jak smoła zeppelin Kaviora zawisł nad stolicą Auguranadu, wywołując panikę nieznaną w historii szesnastu okolicznych systemów. Augurianie pozbawieni armii i naukowców – wszyscy polegli na wyprawie wojennej – tracili na wyścigi rozum i dumę narodową. Zadawali sobie samobójcze ciosy kantami dłoni w skronie, krtanie i tętnice udowe.
Trwogi dodawał fakt, że sterowiec kapiumijski był wyraźnie ociężały, wręcz nabrzmiały macierzyńsko – i nikt nie miał wątpliwości, że szalony kapitan wypchał go nieznanymi pociskami o straszliwej mocy anihilacyjnej.
Gdy sterowiec Kaviora osiadł na placu defilad, połowa Augurian już nie żyła, a z drugiej połowy połowa konała w stosach samodzielnie pociętych lub wręcz powyszarpywanych tętnic.
Kapitan wyskoczył ze statku uzbrojony w pistolet skałkowy, kordelas i to, co miłował szczególnie jako broń oficera z klasą: platynowe ostrogi – po trzy przy każdym bucie.
Właśnie ostrogami zabił większość z Augurian, którzy podeszli ku niemu z prośbą o zmiłowanie i obywatelstwo Kapium, choćby najniższej możliwej kategorii, miłościwy pogromco.
Jatka trwała długo, bo planeta była jednak trochę większa od grapefruita z bazaru, a co więcej - po zdobyciu każdego kolejnego miasta kapitan zawracał do stolicy, by upewnić się, że nikt nie podniósł ręki ni granatu na sterowiec i jego bezcenną zawartość.
Zdążył jednak opanować cały Auguranad, nim obok Czarnego Całusa osiadły posiłki z Kapium.
Generał Ujtuluto, który ujrzał kapitana powracającego akurat z ostatniego wypadu, wprost opromieniał szczęściem.
- Wszystko dzięki panu, kapitanie! – wołał z daleka. – Zostałem szefem obrony, a Virovnik supergenerałem, lecz as jest tylko jeden!
- Melduję pełne przejęcie planety wraz z zakończonym procesem eksterminacji – oznajmił niedbałym głosem pilot. – Zgłaszam gotowość pełnienia funkcji jednoosobowego garnizonu i funkcji gubernatora przez kolejny miesiąc.
- Tak samotnie? – spytał zaskoczony Ujtuluto.
- Generale – Kavior znacząco trącił rękojeść kordelasa – obowiązki żołnierza są ważniejsze niż partie brydża w kasynie. Musimy kontrolować wszechświat, by on nie zaczął kontrolować nas. Sugeruję powrót posiłków do domu, generale. Pan ma swoje obowiązki, a flota wymaga odbudowy.
Szef obrony pokiwał głową i powiódł wokół wzruszonym spojrzeniem zmrużonych oczu. Stojący dookoła piloci nie ukrywali swego podziwu dla heroicznej postawy mistrza pilotażu.
Nikt dotąd nie podbił całej planety w pojedynkę, nikt też nie deklarował pełnienia ciężkiej służby samotnie, z dala od domu, od festynów, parad i świątecznych egzekucji.
A te ostatnie kapitan kochał jak mało co.
- Pan jest półbogiem – wyszeptał któryś z żołnierzy.
- Czynności prewencyjne – odrzekł skromnie Kavior.
Generał Ujtuluto, bohater obrony stolicy, bohater komunikacji i szyfrologii w warunkach wojny i okupacji, wszedł na schodki sterowca jako ostatni. Nim zniknął w gondoli opancerzonej kadmem i ołowiem, odwrócił się jeszcze i zasalutował.
Kapitan Kavior, as walk powietrznych, powierzchniowych i pogromca trucizn, oddał salut, po czym w nieporuszeniu obserwował wznoszące się w górę sterowce i brygantyny.
- Hm – wymruczał z zadumą. – Tak samotnie to aż nie, generale. Przecież wyzwoliłem obóz dla kobiet…
Tak, tam w obozie, kapitan Kavior, ten śmiałek i szaleniec, udawał pryczę jeszcze kilka sekund po tym, gdy grupa Virovnika wybiegła na zewnątrz i rzuciła się do wyrzynania okupantów.
Potem przestał udawać drewnianą konstrukcję, ziewnął, przeciągnął się, dopił kawę z menażki pułkownika, po czym skoczył oknem wprost ku barakom kobiet.
Wszystkie je wyzwolił.
Wszystkie też zapakował w zeppelin po tym, gdy całkiem szybkie, ale i całkiem staranne wyzwalanie dobiegło końca.
Teraz otworzył drzwi, luki, włazy i komory na zapasy wodoru, by wypuścić pasażerki, które spanikowani Augurianie brali za bomby.
- Jeśli ktoś nie chce wiązać ze mną przyszłości, droga wolna – rzekł z uśmiechem uprzejmości. – Jestem oficerem-dżentelmenem, nie skrytobójcą Vidłakiem.
Nikt nawet nie drgnął. Tylko westchnienia pełne rozmarzenia i spełnienia – i wielkiej wiary w przyszłość z kapitanem – wyrwały się z piersi 8000 Kapijek i 3000 Nurfunlandek.
Bądź co bądź pięknie będzie w tej przyszłości rzec swojemu dziecku: twoim ojcem jest kapitan Kavior.
Wszak as przestworzy wyzwolił każdą z nich.
Każda była w ciąży.
Albowiem czymś, co as kochał ponad egzekucje i korkociągi, był bez wątpienia jasyr.
Przejęty w pojedynkę.
Jak wszystko inne, za co zabrał się kapitan Kavior, bohater kosmosu.