Spróbujcie takich trącić łokciem w wagonie 2 klasy. Na nic będzie tłumaczenie, że przepychacie się do WARS-u na jajecznicę za 20 złotych. Dla nich będziecie już tylko kolejnym elfem do rozłupania za brak savoir-vivre'u.
Niewiele zresztą, mniema, potrzeba, by zasłużyć na taki zarzut u krasnoluda, jak brak savoir-vivre'u. Wystarczy, ot, być wyższym.
Bo to oznacza elfa.
Lub niższym.
Co oznacza krasnoludka konopnickiego, wyjątkowe już zuchwalstwo i kpinę z gatunku. Czego płazem nie puszczą z pewnością.
Nawet brak topora za pasem może posłużyć za pretekst.
Brak warkoczyków pod brodą.
I trzosu ze złotem... Co chyba najgorsze. Bo kto złota nie ma, ten złoto myśli ukraść.
A tajemnic złotodajnych gór krasnoludy strzegą niczym Indianie. Tyle, że z większym jeszcze fanatyzmem.
I co poczniesz, człowieku, któryś trącił krasnoluda anglosaskiego tudzież celtyckiego w pociągu? Topora nie masz, warkoczy nie masz, złota nie masz...
Nie dość, żeś elf, to jeszcze złodziej...
Więc może i dobrze, że mamy w Polsce tylko te małe, zabawne krasnoludki konopnickie? Co to przebiegają nerwowo miedzy nogami z pędem kamienia wystrzelonego z procy? Co to wykradają skarpetkę z prania i demobilizują parę na wieczny bezużytek? Co to plączą warkocze dzieciom w kołyskach, kable do MP3-jek, wąsy upojonym sarmatom... I pożyczają na czas lat 600 wszystko to, czego nie możemy, do chole... znaleźć, a przecież jeszcze 5 minut temu leżało na biurku!...
Może i dobrze, że nie mamy w domowych progach tych melonowo barczystych, posępnie, spod byka-dzika łypiących krasnoludów.
Bo byłoby się czego bać...
Zapraszam do pierwszej części historii o lęku i jego skutkach.
Przed lekturą warto zapleść warkocze i zakupić topór.
I wysiąść z pociągu.
Petersen i krasnoludy
Petersen otworzył oczy i w mroku błysnęły ich wyraźnie przesycone lękiem białka.
Musiały być przesycone, bo lęk wsączał się w organizm Petersena od jakichś czterdziestu lat i rzeczywiście jego wybałuszone oczy fosforyzowały w ciemnościach.
I może ta czterdziestoletnia dawka strachu sprawiała, że Petersen miał czujny sen. Samo zasypianie też zresztą miał czujne, bardzo czujne. Nim wchodził pod kołdrę, zawsze skrupulatnie wyłączał wszystko, co tylko mogło szumieć, brzęczeć, bzyczeć lub trzeszczeć. Izolacji dopełniała kontrola zamkniętych okien i drzwi, przy czym w szpary pod drzwiami i oknami wciskane były kurczowo ściśnięte, często porwane na części majtki, skarpety i kalesony.
- Byle karaluch mógłby sobie przemknąć i odgryźć mi głowę, gdybym spał twardo - żartował od czasu do czasu do lustra. Nie robił tego co prawda zbyt często: z luster też coś mogło przyjść po głowę lub narząd rozrodczy. - Niech sobie drepczą po kuchni i trufli szukają...
Petersen uwielbiał trufle, zwłaszcza amerykańskie. W ogóle słodycze amerykańskie uważał za kwintesencję słodyczy cywilizacyjnej i podczas jednej tylko wycieczki do Seattle napadł na cztery cukiernie i dwóch grubych, objuczonych torbami cukierków chłopców murzyńskich.
Tak, zasypianie było czujne; towarzyszyły temu niezbędne zabiegi zabezpieczające... Sen też był czujny, no i stało się.
Coś go obudziło.
CO?
Petersen leżał sztywno z sercem w gardle (nawet o poranku budził się zazwyczaj z sercem w gardle, bo nie miał miłych snów, zazwyczaj śniła mu się kostnica, w której go murują żywcem) i wzrokiem utkwionym w zalanym mrokiem suficie. Niespecjalnie widział ten sufit, ale wiedział, że tam jest. Tylko sześciokrotnie opadł i pogrzebał go w jego snach, jednych z bardziej odprężających zresztą.
Petersen był prawie pewien, że bicie jego czterdziestodwuletniego serca brzmiało jak bęben zwołujących się na wojnę Komanczów i było słyszalne w promieniu kilkuset metrów.
Zdecydowanie zbyt duży promień...
Coś mnie zbudziło - pomyślał z rosnącym strwożeniem. - O, Boże, coś mnie zbudziło!... COŚ NADCHODZI, może już tu jest...
Włącznik nocnej lampki był blisko, znał na pamięć jego położenie i bardzo pragnął doń sięgnąć... Paraliżowała go jednak wizja odgryzienia pochopnie wysuniętej kończyny.
Przecież to COŚ na pewno gryzło.
Była oczywiście nadzieja. Zawsze była jakaś nadzieja...
Kiedy Petersen skończył dwadzieścia lat, przejechał dwunastokołową ciężarówką wycieczkę szkolną z Tuluzy. I wtedy też miał nadzieję. Zatrzymał wóz i spojrzał powoli, bardzo powoli, we wsteczne lusterko, właśnie z nadzieją - że mu się po prostu zdawało. Że rozrzuceni uczniowie okażą się jednak czymś w rodzaju kolb kukurydzy, które ktoś zmodyfikował genetycznie, a po linczu na bazarze porzucił na szosie.
Ale gdzie tam... Niektóre kolby pełzły ku niemu ze strasznie powykrzywianymi twarzami, inne machały kończynami, z których jakoś nie sypał się popcorn... Wpadł w zgrozę, lecz dopisało mu szczęście. Opuściwszy z donośnym gulgotem kabinę volvo, uciekł do parku, gdzie sprytnie, choć dość nieudolnie udawał przez cztery godziny zbieracza grzybów.
Nieudolnie, bo jedynym grzybem, jakiego park zrodził, był rdest. Zerwał go jednak z kamienną, choć białą jak śnieg twarzą.
CO go obudziło?...
- A może... przesłyszałem się? - wyszeptał.
Bardzo cichym szeptem, takim, którego własne ucho nie słyszy, a cudze tym bardziej. Co oznacza wysoką szansę na uniknięcie sprowokowanej odpowiedzi CZEGOŚ.
Stanowczy rumor, który dobiegł zza ściany, pozbawił go złudzeń. Przy okazji omal nie pozbawił go osierdzia, które prawie oderwało od serca uderzenie przerażenia.
Stanowczy rumor... Tak właśnie. Po czterdziestu latach opierania się strachom dnia i nocy Petersen uświadomił sobie, że istnieje i taki gatunek rumoru.
S t a n o w c z y.
To była kuchnia. Tuż za ścianą przeciwległą do łóżka. Duży promień, cienka ściana... Smutne we wszelkich perspektywach. I nie było mowy o przesłyszeniu się. Niestety. Coś grasowało po kuchni. I to coś nie było raczej karaluchem poszukującym trufli amerykańskich.
No, chyba, że karaluchy strącają z pieca rondle z kartoflami - podumał bez większej wiary. - Żeby się, na przykład, zemścić.
Ale to mogło być cokolwiek. Okrutny rzezimieszek, goblin - podobno widziano jakiegoś w wodociągach, albo golem z Czechosłowacji - a z tymi to nie ma żartów!
- Precz!! - chciał krzyknąć.
Bardzo chciał, a wręcz heroicznie pragnął. Tyle, że zamiast stanowczego, nie znoszącego sprzeciwu i rabunku kartofli głosu, z jego ust wydobył się tylko dziwny wężowy syk.
Strach sparaliżował mu krtań.
Dlaczego, do cholery, był sam?!
Dlaczego kiedyś tam, w stosownej ku temu przeszłości, nie założył rodziny?...
To był błąd. Teraz to wiedział.
Rodzina to cytadela, garnizony. Jeden padnie, drugi ucieknie.
Był sam. Beznadziejnie bezgarnizonowo sam.
Bo na dobermana specjalnie nie liczył. Był bowiem mały, wręcz niedorozwinięty. Zawsze stawiał go naprzeciw drzwi. Był milczącym, wiernym strażnikiem jego domostwa.
Strażnikiem, niestety, porcelanowym...
Kiedy Petersen omiótł wzrokiem sypialnię - w końcu zebrał w sobie jakieś trociny odwagi z organicznych rezerw federalnych - zwierzęcy bełkot opuścił jego zesztywniałe usta.
Doberman nie stał przed drzwiami.
Stał w smudze światła księżycowego na stole, mierząc swego pana nieprzychylnym spojrzeniem.
I z całą pewnością nie on tego psa spod drzwi przemieścił.
Oczami wyobraźni widział dwóch przykurzonych krasnoludów, opróżniających z mlaskaniem jego lodówkę. Ich oczy, szare jak górskie głazy, porażały chłodem istot wychowanych w sztolniach...
Petersen wsunął rozedrgane palce pod poduszkę z wizerunkiem napęczniałego klauna. Szukał Colta Reb Confederate M1850. Oczywiście nie znalazł go, nigdy go nie posiadał, widział go raptem w ukradzionym dwa lata temu komiksie i marzył każdego wieczora i każdej nocy, gdy COŚ go obudziło. Odruch poszukiwania broni, którą znał tylko z komiksu, wyszarpniętemu małemu kanadyjskiemu skautowi za cenę łokcia wyrwanego ze stawu (kolonisty) i złamanej nogi (własnej), był niewątpliwie żałosny, lecz nie potrafił go zwalczyć.
Nie posiadał w życiu ani pistoletu na kule plastikowe, bo gdy kupił sobie taką za pierwszą tygodniówkę, dziadek Wyatt pobił go bardzo nogą z fotela bujanego "za przemoc".
W sumie broni dotknął tylko raz, jako ośmiolatek w muzeum. Pamiętał cały czas napis z tabliczki: kartaczownica Puckle'a, 1717.
Gdybyż tylko miał teraz tę kartaczownicę... Jednym strzałem rozbiłby drzwi i krasnoludy, i golema, i w ogóle całe to COŚ tłoczące się hałaśliwie w kuchni.
A potem znalazłby tego skauta i zemścił się za nogę.
I za ten odruch sięgania po Colta.
Ledwie pomyślał o Colcie, znów sięgnął pod poduszkę.
Tracę głowę - pojął zmartwiony.
Rzucił okiem w stronę drzwi i zmartwiał.
Były uchylone!
Gdyby w tym momencie uchyliły się ze skrzypnięciem, jego serce mogłoby okazać się równie trwałe, co purchawka przydepnięta butem zbłąkanego drwala.
Czekał zastygły i marzący o kartaczownicy Puckle'a.
Nie wiedział, jak liczni byli intruzi. Jeśli był to samotny łupieżca, miał szansę wyjść z tego obronną ręką. Lecz, na Quetzalcoatla, wrogów mogły być ze dwie centurie!...
Szczęk sztućców, który doleciał do uszu skamieniałego Petersena, mógł świadczyć o przygotowaniach do biesiady... No mógł.
Petersen nie był jednak optymistą, w każdym razie nie przez ostatnie czterdzieści lat. Już dawno przestał wierzyć w kolby kukurydzy. Był pewien, że złoczyńcy właśnie z myślą o nim tak starannie dobierają sztućce...
[cdn]
Tędy do drugiej części opowiadania Petersen i karasnoludy