poniedziałek, 27 lutego 2012

Krasnoludy niekonopnickie

Nie wiedzieć czemu pośród Słowian jakiś żyje kult krasnoluda mikrego, ot, takiego infantylnego wypłosza spod liścia łopianowego. Gdy tymczasem w strefie anglosaskiej jest wiadomym, że krasnoludy są może nie strzeliście, sosnowo rosłe, ale masywne, ciężkie, melonowo barczyste i śmiertelnie niebezpieczne w boju.
Spróbujcie takich trącić łokciem w wagonie 2 klasy. Na nic będzie tłumaczenie, że przepychacie się do WARS-u na jajecznicę za 20 złotych. Dla nich będziecie już tylko kolejnym elfem do rozłupania za brak savoir-vivre'u.
Niewiele zresztą, mniema, potrzeba, by zasłużyć na taki zarzut u krasnoluda, jak brak savoir-vivre'u. Wystarczy, ot, być wyższym.
Bo to oznacza elfa.
Lub niższym.
Co oznacza krasnoludka konopnickiego, wyjątkowe już zuchwalstwo i kpinę z gatunku. Czego płazem nie puszczą z pewnością.
Nawet brak topora za pasem może posłużyć za pretekst.
Brak warkoczyków pod brodą.
I trzosu ze złotem... Co chyba najgorsze. Bo kto złota nie ma, ten złoto myśli ukraść.
A tajemnic złotodajnych gór krasnoludy strzegą niczym Indianie. Tyle, że z większym jeszcze fanatyzmem.
I co poczniesz, człowieku, któryś trącił krasnoluda anglosaskiego tudzież celtyckiego w pociągu? Topora nie masz, warkoczy nie masz, złota nie masz...
Nie dość, żeś elf, to jeszcze złodziej...
Więc może i dobrze, że mamy w Polsce tylko te małe, zabawne krasnoludki konopnickie? Co to przebiegają nerwowo miedzy nogami z pędem kamienia wystrzelonego z procy? Co to wykradają skarpetkę z prania i demobilizują parę na wieczny bezużytek? Co to plączą warkocze dzieciom w kołyskach, kable do MP3-jek, wąsy upojonym sarmatom... I pożyczają na czas lat 600 wszystko to, czego nie możemy, do chole... znaleźć, a przecież jeszcze 5 minut temu leżało na biurku!...
Może i dobrze, że nie mamy w domowych progach tych melonowo barczystych, posępnie, spod byka-dzika łypiących krasnoludów.
Bo byłoby się czego bać...
Zapraszam do pierwszej części historii o lęku i jego skutkach.
Przed lekturą warto zapleść warkocze i zakupić topór.
I wysiąść z pociągu.


Petersen i krasnoludy

Petersen otworzył oczy i w mroku błysnęły ich wyraźnie przesycone lękiem białka.
Musiały być przesycone, bo lęk wsączał się w organizm Petersena od jakichś czterdziestu lat i rzeczywiście jego wybałuszone oczy fosforyzowały w ciemnościach.
I może ta czterdziestoletnia dawka strachu sprawiała, że Petersen miał czujny sen. Samo zasypianie też zresztą miał czujne, bardzo czujne. Nim wchodził pod kołdrę, zawsze skrupulatnie wyłączał wszystko, co tylko mogło szumieć, brzęczeć, bzyczeć lub trzeszczeć. Izolacji dopełniała kontrola zamkniętych okien i drzwi, przy czym w szpary pod drzwiami i oknami wciskane były kurczowo ściśnięte, często porwane na części majtki, skarpety i kalesony.
- Byle karaluch mógłby sobie przemknąć i odgryźć mi głowę, gdybym spał twardo - żartował od czasu do czasu do lustra. Nie robił tego co prawda zbyt często: z luster też coś mogło przyjść po głowę lub narząd rozrodczy. - Niech sobie drepczą po kuchni i trufli szukają...
Petersen uwielbiał trufle, zwłaszcza amerykańskie. W ogóle słodycze amerykańskie uważał za kwintesencję słodyczy cywilizacyjnej i podczas jednej tylko wycieczki do Seattle napadł na cztery cukiernie i dwóch grubych, objuczonych torbami cukierków chłopców murzyńskich.
Tak, zasypianie było czujne; towarzyszyły temu niezbędne zabiegi zabezpieczające... Sen też był czujny, no i stało się.
Coś go obudziło.
CO?
Petersen leżał sztywno z sercem w gardle (nawet o poranku budził się zazwyczaj z sercem w gardle, bo nie miał miłych snów, zazwyczaj śniła mu się kostnica, w której go murują żywcem) i wzrokiem utkwionym w zalanym mrokiem suficie. Niespecjalnie widział ten sufit, ale wiedział, że tam jest. Tylko sześciokrotnie opadł i pogrzebał go w jego snach, jednych z bardziej odprężających zresztą.
Petersen był prawie pewien, że bicie jego czterdziestodwuletniego serca brzmiało jak bęben zwołujących się na wojnę Komanczów i było słyszalne w promieniu kilkuset metrów.
Zdecydowanie zbyt duży promień...
Coś mnie zbudziło - pomyślał z rosnącym strwożeniem. - O, Boże, coś mnie zbudziło!... COŚ NADCHODZI, może już tu jest...
Włącznik nocnej lampki był blisko, znał na pamięć jego położenie i bardzo pragnął doń sięgnąć... Paraliżowała go jednak wizja odgryzienia pochopnie wysuniętej kończyny.
Przecież to COŚ na pewno gryzło.
Była oczywiście nadzieja. Zawsze była jakaś nadzieja...
Kiedy Petersen skończył dwadzieścia lat, przejechał dwunastokołową ciężarówką wycieczkę szkolną z Tuluzy. I wtedy też miał nadzieję. Zatrzymał wóz i spojrzał powoli, bardzo powoli, we wsteczne lusterko, właśnie z nadzieją - że mu się po prostu zdawało. Że rozrzuceni uczniowie okażą się jednak czymś w rodzaju kolb kukurydzy, które ktoś zmodyfikował genetycznie, a po linczu na bazarze porzucił na szosie.
Ale gdzie tam... Niektóre kolby pełzły ku niemu ze strasznie powykrzywianymi twarzami, inne machały kończynami, z których jakoś nie sypał się popcorn... Wpadł w zgrozę, lecz dopisało mu szczęście. Opuściwszy z donośnym gulgotem kabinę volvo, uciekł do parku, gdzie sprytnie, choć dość nieudolnie udawał przez cztery godziny zbieracza grzybów.
Nieudolnie, bo jedynym grzybem, jakiego park zrodził, był rdest. Zerwał go jednak z kamienną, choć białą jak śnieg twarzą.
CO go obudziło?...
- A może... przesłyszałem się? - wyszeptał.
Bardzo cichym szeptem, takim, którego własne ucho nie słyszy, a cudze tym bardziej. Co oznacza wysoką szansę na uniknięcie sprowokowanej odpowiedzi CZEGOŚ.
Stanowczy rumor, który dobiegł zza ściany, pozbawił go złudzeń. Przy okazji omal nie pozbawił go osierdzia, które prawie oderwało od serca uderzenie przerażenia.
Stanowczy rumor... Tak właśnie. Po czterdziestu latach opierania się strachom dnia i nocy Petersen uświadomił sobie, że istnieje i taki gatunek rumoru.
S t a n o w c z y.
To była kuchnia. Tuż za ścianą przeciwległą do łóżka. Duży promień, cienka ściana... Smutne we wszelkich perspektywach. I nie było mowy o przesłyszeniu się. Niestety. Coś grasowało po kuchni. I to coś nie było raczej karaluchem poszukującym trufli amerykańskich.
No, chyba, że karaluchy strącają z pieca rondle z kartoflami - podumał bez większej wiary. - Żeby się, na przykład, zemścić.
Ale to mogło być cokolwiek. Okrutny rzezimieszek, goblin - podobno widziano jakiegoś w wodociągach, albo golem z Czechosłowacji - a z tymi to nie ma żartów!
- Precz!! - chciał krzyknąć.
Bardzo chciał, a wręcz heroicznie pragnął. Tyle, że zamiast stanowczego, nie znoszącego sprzeciwu i rabunku kartofli głosu, z jego ust wydobył się tylko dziwny wężowy syk.
Strach sparaliżował mu krtań.
Dlaczego, do cholery, był sam?!
Dlaczego kiedyś tam, w stosownej ku temu przeszłości, nie założył rodziny?...
To był błąd. Teraz to wiedział.
Rodzina to cytadela, garnizony. Jeden padnie, drugi ucieknie.
Był sam. Beznadziejnie bezgarnizonowo sam.
Bo na dobermana specjalnie nie liczył. Był bowiem mały, wręcz niedorozwinięty. Zawsze stawiał go naprzeciw drzwi. Był milczącym, wiernym strażnikiem jego domostwa.
Strażnikiem, niestety, porcelanowym...
Kiedy Petersen omiótł wzrokiem sypialnię - w końcu zebrał w sobie jakieś trociny odwagi z organicznych rezerw federalnych - zwierzęcy bełkot opuścił jego zesztywniałe usta.
Doberman nie stał przed drzwiami.
Stał w smudze światła księżycowego na stole, mierząc swego pana nieprzychylnym spojrzeniem.
I z całą pewnością nie on tego psa spod drzwi przemieścił.
Oczami wyobraźni widział dwóch przykurzonych krasnoludów, opróżniających z mlaskaniem jego lodówkę. Ich oczy, szare jak górskie głazy, porażały chłodem istot wychowanych w sztolniach...
Petersen wsunął rozedrgane palce pod poduszkę z wizerunkiem napęczniałego klauna. Szukał Colta Reb Confederate M1850. Oczywiście nie znalazł go, nigdy go nie posiadał, widział go raptem w ukradzionym dwa lata temu komiksie i marzył każdego wieczora i każdej nocy, gdy COŚ go obudziło. Odruch poszukiwania broni, którą znał tylko z komiksu, wyszarpniętemu małemu kanadyjskiemu skautowi za cenę łokcia wyrwanego ze stawu (kolonisty) i złamanej nogi (własnej), był niewątpliwie żałosny, lecz nie potrafił go zwalczyć.
Nie posiadał w życiu ani pistoletu na kule plastikowe, bo gdy kupił sobie taką za pierwszą tygodniówkę, dziadek Wyatt pobił go bardzo nogą z fotela bujanego "za przemoc".
W sumie broni dotknął tylko raz, jako ośmiolatek w muzeum. Pamiętał cały czas napis z tabliczki: kartaczownica Puckle'a, 1717.
Gdybyż tylko miał teraz tę kartaczownicę... Jednym strzałem rozbiłby drzwi i krasnoludy, i golema, i w ogóle całe to COŚ tłoczące się hałaśliwie w kuchni.
A potem znalazłby tego skauta i zemścił się za nogę.
I za ten odruch sięgania po Colta.
Ledwie pomyślał o Colcie, znów sięgnął pod poduszkę.
Tracę głowę - pojął zmartwiony.
Rzucił okiem w stronę drzwi i zmartwiał.
Były uchylone!
Gdyby w tym momencie uchyliły się ze skrzypnięciem, jego serce mogłoby okazać się równie trwałe, co purchawka przydepnięta butem zbłąkanego drwala.
Czekał zastygły i marzący o kartaczownicy Puckle'a.
Nie wiedział, jak liczni byli intruzi. Jeśli był to samotny łupieżca, miał szansę wyjść z tego obronną ręką. Lecz, na Quetzalcoatla, wrogów mogły być ze dwie centurie!...
Szczęk sztućców, który doleciał do uszu skamieniałego Petersena, mógł świadczyć o przygotowaniach do biesiady... No mógł.
Petersen nie był jednak optymistą, w każdym razie nie przez ostatnie czterdzieści lat. Już dawno przestał wierzyć w kolby kukurydzy. Był pewien, że złoczyńcy właśnie z myślą o nim tak starannie dobierają sztućce...
[cdn]

Tędy do drugiej części opowiadania Petersen i karasnoludy

wtorek, 21 lutego 2012

Epicka opowieść o wojnie z grypą III

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spędziłem urodzinowy dzień bez słodyczy, ale, zdaje się, było to dobre 600 lat temu, gdzieś w okolicach Kamieńca Podolskiego. W każdym razie ostatnia niedziela, 19 lutego, też minęła mi bez sacharydy, a nawet ksylitolu. Co więcej, jako, że okazała się dniem urodzinowym dość samotnym (najbardziej samotnym od 600 lat, mniej więcej), to obyło się też bez tortu z bukietem świeczek i kolorowych czapeczek z gumkami, które podrzynają gardła.
Tych czapeczek to nawet szkoda, bo trochę uroku jednak wnoszą, przynajmniej dopóki gardło je jeszcze znosi.
Przyznam jednak, że z tej i owej flanki trochę słodkich darów trochę mi jednak wpadło. Niesłychanie zaskoczył mnie doktor Seth, od którego otrzymałem 14 snickersów lodowych. Tak jest.Nie 4, nie 7. 14.
Czy dr Seth czyha na moją trzustkę? Czy chce ją opylić? Wymienić na części do dacii?
Prezent ten jest niejako granatem przeciwpancernym wrzuconym w zamrażarkę, tak radosnym, jak kłopotliwym, jako, że od 6 tygodni w mojej diecie nie ma nie tylko mięsa, ale kawy i cukru.
Do kawy wrócę, jak sobie obiecałem, ze specjalnej tylko okazji. To jest: pierwszą kawę wypiję z kimś specjalnym, kto będzie skłonny ją ze mną wypić.
Na przykład da Vinci, Marek Aureliusz albo Juliette Binoche.
A jeśli ten ktoś specjalny nie będzie pił kawy, tylko zieloną herbatę z japońskich filiżanek?
Tym zdrowiej. Bruce Lee kawy nie pił, bo sprawności organizmu nie wspomaga ona aż tak bardzo, jak to się wydaje.
Co do cukru... Tu biała flaga jest nie tylko pewna. Ona jest uroczyście ogłoszona na dni świąteczne, które krok po kroku się zbliżają. Jest całkiem prawdopodobne, że 14 snickersów od dr Setha wystarczy tylko na pół godziny. Potem głód sacharydowy rzuci Lwami do Lidla, gdzie mrożą się pokaźne zapasy federalne tych rarytasów.
Z cukrem dobrze walczyć - bo to organiczny wróg nr 1 i surowy niszczyciel. Ale dobrze też przegrać od czasu do czasu, bo to przyjemność nr 1 i organiczna endorfina.
Więc w Wielkanoc poddam wszystkie forty.
Póki co jednak cukru, kofeiny i mięsa w moim organizmie nie ma... zatem grypy się nie boję.
Podobnie jak mężny bohater poniższej historii. Zapraszam na ostatnią część. Oto jest chwila prawdy...

Na rysunku: wirus grypy. Niebezpieczny, śliski, podstępny wróg, stosujący masowe egzekucje na pochwyconych komórkach.

Wojna (część III)
Przemoczenie i dreszcze z zimna oczywiście zignorowałem, bo były one częstym moim doświadczeniem. Choć te akurat dreszcze, ze względu na grypę, były na prawdę wstrząsające.
Gorzej z bólem mięśni i stawów. Nos rozpychało mi z kolei osobliwe ciśnienie, Bóg wie, czym wywołane.
No i martwiła mnie sprawa płuc.
Gdy jestem przeziębiony, mogę swobodnie podnosić ciężary, ale ćwiczenia kondycyjne; bieganie, kopanie, powodujące szybkie i głębokie oddychanie, to istna męczarnia. Tego się trochę bałem.
Zwłaszcza, że wchodząc do lasu czułem się już naprawdę kiepsko. Myśl, by upaść twarzą w szarą wodę i odpocząć chwilę, uświadomiła mi, że sprawa jest poważna. Nie upadłem, choć odczułem to nieomal jako pożądanie, nie mniej przeszły mnie kolejne dreszcze.
Ociekający wodą stanąłem na leśnej ścieżce.
- Albo jesteś Spartanin, albo Prażanin - wymruczałem.
I zacząłem biec.
Bieg po zwycięstwo.
Po zdrowie.
Skończył się po 30 sekundach.
Upadek był całkowity. Przechylony niczym storpedowany kuter, oparty czołem o mokre drzewo, rzęziłem żałośnie jak rozpruta ropucha. Oczy gotowały się jak parówki w rondlu, gardło bolało, jakby przy pomocy tarki usiłowano uczynić z niego surówkę, piszczele bolały osobliwie - miałem wrażenie, że zaraz, pod wpływem ciężaru, zgruchoczą się niczym naprężone biszkopty.
Serce mnie kłuło i dawało się dziwnie odczuwać - miałem frapująco silne wrażenie, że zamieniło się w rozdygotanego, stłamszonego wróbla, z tendencją do eksplozji.
I czułem absolutną niemoc.
Najgorsze zaś było to, że nawet nie czułem złości, która jest wszakże siłą napędową. Sprawiła to niemoc i odurzenie, ów mglisty trans chorobowy. Byłem po prostu tępy. Gdyby ścięte drzewo zatrzymało się na moim czole, nawet nie zmarszczyłbym brwi.
Zachwiałem się, prawie zatańczyłem, kiedy pokusa, aby upaść twarzą w kałużę i odciąć się od trosk życia, wróciła ze zdwojoną siłą.
Moja mimika zniknęła. Twarz stała się gumową maską o nieco zapadniętych powiekach. Tak odzwierciedla się otępienie.
Bełkotałem sobie bez przejęcia, ciągle oparty czołem o pień drzewa.
Potem, może po kwadransie, powlokłem się do domu.
Co ciekawe, nie byłem ani wściekły, ani nawet upokorzony czy przygnębiony Klęską w Lesie. Byłem tak otępiały, że wszelkie sprawy honoru, męstwa, ambicji i tym podobnych osobliwości wisiały mi luźno pod nosem.
Zresztą ja w ogóle nie myślałem, człapiąc pochylony i popiskujący w stronę bloków, podobny do sasquatcha wygrzebanego spod lawiny błota.
W głowie, czy może raczej w pulsująco-parującej bańce, migotał mi tylko słabo slajd przedstawiający gorący prysznic i łóżko z dużą ilością pościeli.
Szedłem i piszczałem sobie jak ta mysz, którą ktoś natrętnie przewraca palcem na grzbiet. Widać niosło to jakąś ulgę.
Nikt mnie nie mijał, ale gdyby nawet - nie przestałbym piszczeć, nie wyprostowałbym się, nie czuł wstydu.
Tępota grypowa.
Już wiem, kiedy jest najlepszy moment, by porzucić zakochanego partnera, nie narażając go na szok i rozpacz.
Poczekać, aż wpadnie do wiadra z grypą. Na pewno nie okaże przejęcia.
Nie pamiętam wiele z następnej godziny. Byłem postacią z mgły, która pokonała schody, zdjęła ubranie - z niewysłowionym mozołem - i wzięła gorący natrysk.
Po czym spadła w czeluść łóżka z głośnym bełkotem-charkotem-rzężotem.
W tej chwili nie liczyło się nic.
Gdyby do mieszkania wpadł goniec z kuponem totolotka wartym sześć milionów, byłby dla mnie równie poruszający, co wapienny Budda.
Gdyby wpadł pluton egzekucyjny, patrzyłbym nań jak na obłok gazu z pobliskich bagien, obojętny i kamienny. Zresztą rozstrzelanie mogłoby jedynie nieść ukojenie, czułem się bowiem tak, jakbym jedną nogą astralną opuścił już ciało.
Stan takiego zahibernowania emocjonalnego jest... fascynujący. Człowiek uwolniony z doznań i sił jest człowiekiem uwolnionym z zobowiązań. Z wszelkich problemów świata.
W rzeczy samej tylko grypa sprowadza ten błogi luksus...
Obudziłem się trzy godziny później.
Zły.
Owszem, odurzenie, mgławice, parowanie, skraplanie, dreszcze (a raczej rzucanie się ustrzelonego rekina) - wszystko to minęło. Byłem jednak słaby, nieomal r o z g n i e c i o n y ku k ł o w o, bezradny i jeszcze bardziej obolały. Gardło rozpychała mi kula ugnieciona ze srebrnej folii śniadaniowej.
Mięśnie, trapione zmęczeniem upadkowym, co kilka sekund w różnych punktach atakowała jakaś niewidzialna igła, wywołując szarpiący ból.
Ciało było równie zgrabne i skoczne, co wór kartofli ciśnięty pod piwniczne schody.
Ale nie tkwiłem już w owym transie. Otępienie gorączkowe przeszło.
Dlatego ogarnęła mnie złość. Grypa i kolaborujący z nią cielec poszatkowali mój napięty, ambitny plan treningowy. Wiosenne ciepło miało zawitać lada dzień, a ja koniecznie chciałem rozbiegać się przed ogłoszeniem letniego sezonu futbolowego.
Poza tym dałem sobie dwa miesiące na wyciśnięcie na ławce 120 kilogramów.
- O, nie - wycedziłem. - Będziemy trenować.
Ciałem wstrząsnął dreszcz, więc szczelniej okryłem się kołdrą mokrą od potu.
Leżałem w bezwładzie - nawet dość przyjemnym - i patrząc w sufit myślałem nad dalszymi krokami w tej ciężkiej wojnie.
Walkę face to face przegrałem. Nie miałem czym atakować, bo organizm rozpłaszczył się pod kopytami grypowej kawalerii i miał tyle szyku i godności, co camembert na patelni.
Ale pozostała walka obronna. Sabotaż. Ciało rzuciło mi kolaboracyjne wyzwanie, a ja je podjąłem.
Interesuje mnie tylko zwycięstwo - pomyślałem spokojnie i stanowczo.
Ja-duch nie poddałem się.
Pomyślałem, że otworzę okna szeroko i zrobię trening kick-bokserski, w tym walkę z cieniem. I bieg w miejscu rekomendowany przez Bruce'a Lee.
Plan był tak ambitny i złośliwie uderzeniowy wobec nędznego, upadłego organizmu - i wobec wirusowego najeźdźcy - że ożywiony odrzuciłem kołdrę, by sprężynowo powstać do czynu.
I powstałem, owszem. Acz raczej jak stary, blaszany puppet, którego podmuch wiatru wyrwał z okowów korozji - anemicznie, chwiejnie, zgrzytliwie, konwulsyjnie.
Omal nie runąłem z powrotem w pościel.
Grypa jest chyba takim samym, beznadziejnie powalającym dusicielem świetlistości komórek i energii zrywu, jak starość. Moje komórki były równie świetliste, młode i żywe, co komórki Gota, którego szkielet wykopano pod kocimi łbami na rynku.
A energia zrywu? Uważam się za człowieka wyjątkowo dynamicznego, ale z łóżka dźwignąłem się i stanąłem na nogi niczym przepalona miotaczem małpa-zombi.
Co i tak okupione zostało uderzeniem tysiąca młotów bólu.
W tym momencie poddałbym każdy fort, którym bym dowodził. Z głupawym uśmiechem zrezygnowania.
Ale już chwilę później byłem znów zły i zdeterminowany do wyparcia grypy. A przynajmniej do zemsty na pokrowcu.
- Chorobie mówimy nie - wymamrotałem.
Na dworze znów padał śnieg i było tak jakoś blado-szaro, że od razu było wiadomo, iż panuje nieprzyjemne, przenikliwe zimno. Po niby-wiosennym przedpołudniu nie było już śladu. Wraz z nadchodzącym zmierzchem miała nadejść zimowa kontrofensywa. Jedna z wielu tego marca.
Przenikliwe zimno.
Dlatego nie wziąłem czapki i rękawiczek, tylko jedną bluzę i najcieńsze w Europie spodnie do kick-boxingu, przez które przebijało się owłosienie nóg.
Jak dzidy przez sieć rybacką, mniej więcej.
Piszczele, łokcie, przedramiona, uda, dłonie - od lat dziesięciu tłukłem tym wszystkim w korę, by zdeprymować w boju co bardziej nachalnego oponenta.
Zimą, gdy chłód przenika i korę, i kości, utwardzanie (nawet z zaciągniętymi rękawami) jest znacznie bardziej nieprzyjemne.
Ale co tam. Sporty bojowe nigdy nie będą kojarzyć się z łapaniem pączków rzucanych przez klaunów.
Gdy stanąłem przed drzewem, zbierałem się długą chwilę. Mój stan był już bardzo kiepski.
Ale - pomyślałem - jeśli nie utwardzanie, to co?
Zacząłem ostrożnie, zewnętrzną kością przedramienia. Naprawdę delikatnie, nawet wypławka białego bym nie zgniótł, gdyby się napatoczył... lecz ból był tak cholernie, cholernie przejmujący.
Moja kość posłała do mózgu przekaz takiej skargi, jakby nigdy w życiu nie obtłukiwano nią nawet gąbki, a najwyżej masowano fiołkami.
Ręce mi opadły i powlokłem się do domu.
Kiedyś boksowałem w lesie z przyjacielem przy muzyce z Braveheart, teraz zmiażdżyło mnie moje własne, leśne Falkirk.
Moje wszelkie komórki toczył jakiś potwór-bólorak.
Znowu spróbowałem ofensywy i znowu katastrofalnie się ona załamała.
Do wieczora czas upłynął mi bardzo niechlubnie. Mój duch... No, JA po prostu, zrolowałem się, zrolmopsowałem do reszty, tak stłamszony, upokorzony i zgilotynowany, że... nawet mnie wzburzony.
Wygasłem.
Byłem przekłutym balonem. W końcu przestałem bzyczeć i fukać. Ległem całkowicie.
I poczułem błogi spokój.
Nawet nie zależało mi, żeby wróciła złość. Ambicja. Wyzwanie.
To było tak męczące... Sama myśl o tym zachęcała do zapadnięcia w letarg.
Kaloryfery i dwa czerwone swetry (czerwień promieniuje ciepłem i niweluje depresję) zapewniły mi wspaniałe, odprężające ciepło. Gdy brałem polopirynę, rzucało mną o meble jak boją na redzie, ale pół godziny później tkwiłem nieruchomo pod kołdrą niczym w kokonie ukojenia.
Mimo totalnego rozpadu ciała (no i ducha!) było mi tak błogo, że nie myślałem o niczym, tkwiąc w odrętwieniu i patrząc w sufit. Miałem wrażenie, że moje kciuki puchną i puchną, rosnąc do wielkości bali dębowych, lecz nie poddawałem tego kłopotu analizie myślowej.
Otępienie jest cudownością.
Długo się w niej pławiłem.
O zmierzchu wrócił gniew.
INTERESUJE MNIE TYLKO ZWYCIĘSTWO.
Na wpół przytomny i rozedrgany rozebrałem się do bokserek, potem otworzyłem drzwi od balkonu i położyłem się na podłodze, wciągając mały, sztywny dywanik na tors.
- Dobranoc, grypo - wymruczałem.
Nie powiem, żeby spało mi się szczególnie dobrze, ale udało mi się zasnąć i to było satysfakcjonujące. A może nie tyle zapadłem w sen, co w osobliwe odurzenie, bliskie hibernacji...

O siódmej rano do mieszkania wtargnęli trzej sanitariusze psychiatryczni. Akurat tacy, bo bloki stały nieopodal szpitala. Zapewne zadzwonił po nich któryś z sąsiadów, po tym, jak uznał, że gołe nogi, zwisające sztywno spomiędzy prętów balkonowej barierki mogą świadczyć o jakimś kryzysie.
Sanitariusze weszli do mego mieszkania wraz z drzwiami, nie miałem o to jednak żalu. Twierdzę, że zdecydowane działania należy pochwalać.
Zwłaszcza, że pomoc się przydała. Sam nie mógłbym się już podnieść.
Nie przed czerwcem w każdym razie.
Wrażenie, że odrąbano mi nogi, a w ich miejsce przytroczono tępo ciosane bale dębowe, było nieodparte.
- Dobrze, że panowie jesteście - wybełkotałem, gdy unieśli mnie pod ręce.
Próbowali postawić mnie na nogi, lecz te kręciły się tylko niczym korkociąg, sztywne i bezwładne zarazem.
- Ale co pan właściwie robi? -spytał jeden z nich podejrzliwie.
- Walczę z chorobą - odparłem bez wahania i natychmiast pojąłem, że sanitariuszom psychiatrycznym nie należy odpowiadać pochopnie i zbyt szczerze.
Ich miny nie wyrażały zrozumienia.
- W ten sposób?
- Klin klinem - znów pospieszyłem z junacką odpowiedzią, a co gorsza, wstrząsnął mną niepowstrzymany, właściwie trochę za długi chichot.
I to wstrząsnął tylko moją głową, która podskakiwała na szyi jak pompon wełniany, gdyż reszta ciała była czymś w rodzaju głazu narzutowego, sztywna i obumarła.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział spokojnie drugi z sanitariuszy.
- Weźmiemy pana na obserwację - dodał ten pierwszy.
Trzeci wyciągnął komórkę, by rzec nie do końca dyskretnie:
- Grzesiu, chodź tu ze "śpiworem".
- Nie trzeba - wtrąciłem stanowczo. - Chętnie pójdę z panami, zwłaszcza na oddział 13. Znam tam doktora Spręża.
Spojrzeli po sobie z namysłem, po czym zaczęli ciągnąć mnie w stronę drzwi, co było trochę nietaktowne, bo usiłowałem przebierać skamieniałymi nogami. Za sobą usłyszałem głos trzeciego:
- Jak na moje, to zespół paranoidalny, schizofrenia i zaburzenia schizo-afektywne... No i do tego wszystkiego jeszcze pewnie grypa!
Stężałem gwałtownie. Zaskoczeni sanitariusze poluźnili chwyt i pozwolili mi się obrócić.
- O, nie - zaznaczyłem grzecznie, ale stanowczo. - Nie mam grypy. Nigdy na nią nie choruję. Nie uznaję grypy jako takiej i nie dopuszczam. Nie mam grypy. Pokonałem ją!

K O N I E C

piątek, 17 lutego 2012

Epicka opowieść o wojnie z grypą II

Bardzo mnie ucieszyły serdeczne komentarze pod pierwszą częścią Wojny. Jak się wydaje, grypa jest naszym wspólnym wrogiem i nikt nie jest skłonny podsuwać jej własnych terytoriów pod dzierżawę. Rożne też mamy metody walki z tym przeciwnikiem. AiR podał recepturę starą jak podanie o Popielu i z pewnością jedną z najlepszych. Fakt, że wciąż jest stosowana, wymownie stanowi certyfikat.
Słyszałem o ludziach, którzy obkładają się 5000 pijawek lub nurkują z piraniami, co ma gwarantować odjęcie krwi zarażonej wirusem.
Różne są metody.
Podobno jeśli pocałować delfina butelkonosego, to zyskuje się gwarancję odporności na wszelkie wirusy, w tym komputerowe, na 442 lata. Podobno.
Ale weź tu i ucap tego butelkonosego.
I pytanie, czy butelkowy nos nie utrudnia dostępu...
Ja wiem jedno. Od czasu do czasu robię przerwy z cukrem. Tak, tak, sam siebie okrutnie skazuję na rozłąkę ze snickersami. Te rozłąki są cyklami kilkutygodniowymi lub kilkumiesięcznymi. I powiem Wam jedno: nigdy ani nie kichnąłem, ani nie prychnąłem w czasie, gdy cukier nie wdzierał się w organizm i systemy obrony jego.
Teraz już 6 tygodni trwa mój antysacharydowy cykl. I nie prycham.
Może na Wielkanoc prychnę. Bo wtedy cykl się kończy... wielkim sacharydowym wstrząsem.
Zapraszam do lektury.


Wojna (część II)
Na wpół zmarznięte błoto i rozrzucony brudny śnieg. I zimna woda wytryskująca spod zgniatanych butami tafli lodu. Oto, w czym przyszło mi biegać za piłką i przeciwnikami. Mróz odpuścił, ale niespecjalnie czuło się jakąś ulgę - wiał niezbyt silny, lecz przenikający wszelką materię wiatr.
Zwłaszcza materię przepoconą.
Dwa razy wywróciłem się, co nie pomogło zachować czystości ubioru. Nie mówiąc o suchości. Mogłem zapobiec tym jakoby niepożądanym w trudnych warunkach upadkom, lecz nigdy tego nie robię. Lubię upadki. Są czymś odrobinę fascynującym - zwłaszcza kontrolowane - pozwalają utwardzać ciało i przydać efektu wojnie, jaką jest futbol. Zresztą nie powstrzymywałbym się przed runięciem w błoto nawet, gdyby moja szansa na przejęcie piłki lub... rywala wzrosłaby dzięki temu upadkowi ledwie o 0, 0000001%.
Zawziętość i bój do upadłego, oto czemu hołubię.
Jest coś jeszcze. Rozsądnym - strategicznie i energetycznie - jest podział ról na boisku. Krycie przeciwnika, trzymanie pozycji, rozumiecie. Bo taktyka zagonionej na śmierć antylopy nie przesądza, niestety, o zwycięstwie, a wręcz przeciwnie. Fanatyczno-ślepe bieganie szybko wyczerpie siły zespołu i oprócz heroizmu nie pokaże pomysłu, taktyki, przytomnej kooperacji i ostatecznej wiktorii.
Taak, ja to rozumiałem. I generalnie dbałem o moją pozycję i przydzielonego mi rywala (takiego tam chrząszcza bez muskulatury i serca do rzetelnej, łamignackiej walki).
A jednak - oprócz tego - biegałem jak zagoniona antylopa w tę i we w tę.
- Wszędzie go pełno - biadolił Bułczyn z drużyny przeciwnika.
A ja szczerzyłem zęby do tego biadolenia.
Mój zbuntowany pokrowiec otrzymał potężną chłostę, a wirus grypy pokaz niezwyczajnej mocy, odwagi i nonszalancji. Lodowatą wodę miałem w butach już po kwadransie, a mecz trwał dwie godziny. Po pierwszych dwudziestu minutach mokro miałem do kolan, a potem to już wszędzie, bo się spociłem. Mimo mrożącego szpik i osierdzie wiatru zdjąłem jedną z dwóch bluz, miałem bowiem wrażenie, że na moją głowę nabito rozpalony piecyk.
No, mój zbuntowany organizmie - pomyślałem z satysfakcją w połowie meczu. - Albo się otrząśniesz i przestaniesz prychać i fukać, albo upadniesz totalnie jak stary Rzym.
Biegałem i biegałem, rzężąc głęboko, bo tlen, który znany jest z przynoszenia energii, zdawał się przynosić zlodowacenie.
Czy wzniosłem się na wyżyny, czerpiąc z rezerw biologicznych, przeznaczonych na sytuacje bardzo specjalne (takie jak przepłynięcie Morza Sargassowego po tym, jak się z transatlantyku wypadło)? Być może. W czasie wojny sięga się po odwody.
Szybko poczułem, że organizm przeżywa wstrząs. O dziwo, nieomal nie czułem przy tym zmęczenia mięśni - w szczególności zmęczenia upadkowego, które w ostatniej fazie grypy (nazwijmy ją fazą grypowej parady) łamie ciało niczym uderzenie moreny brzozowego oseska.
Miałem natomiast inne doznania. Doznania, które stanowią całe rozdroże wywołane Klinem Spartańskim: osobliwy trans, przytłumiony słuch, słabnący, nabierający żabich walorów głos... no i ten parownik przykręcony do karku.
Z tego rozdroża odchodzą tylko dwie drogi. Albo ciało idzie w lewo i pada rozsypane w żałosne trociny pod siekierami triumfującej choroby - albo w prawo, co oznacza ozdrowienie i zwycięstwo ducha nad ciałem-zdrajcą i zarazem nad interwencją grypską. Choroba okazuje się wówczas, ot, przeziębieniem (tyle, że silniej nieco zaakcentowanym), które niczego nie zwojowawszy, szybko ucieka. Dywizje grypy ulegają, są rozstrzeliwane, wieszane, anihilowane.
I mimo kontynuacji forsownych treningów, zmęczenie upadkowe nigdy nie nadchodzi.
"To jednak nie była grypa" - można mrugnąć do lustra.
Mecz wygrałem, a nawet zdobyłem gola z karnego, co ostatni raz przytrafiło mi się poprzedniego lata. Niosło to zaskakujący ładunek energii i gdyby odgwizdano kolejny mecz, pierwszy wbiegłbym na boisko.
Gdy wracałem do domu, ciężki od opancerzenia, które wytworzyło na mnie specyficzne zmieszanie wody, śniegu i błota, myślałem o sobie z czarnym humorem jak o steranym czołgu, który co prawda odbił wszystkie pociski, ale stracił moc, sterowność i zrywność. I być może siłę rażenia. Z każdym bowiem krokiem czułem się coraz dziwniej. Owszem, wciąż był to lekki krok, ale wkradało się z wolna i znużenie.
Gorący, nieomal policzkujący siłą strumieni prysznic. Oto, co było moją chemią apteczną po treningach klinowych.
Zawsze pomagał.
Na kolację zjadłem dużo cebuli i chrzanu. Nie ze szczególnej trwogi przed wirusem. To był mój codzienny przysmak. Miałem przekonanie, że regularne jedzenie cebuli i chrzanu wspiera regenerację komórek skatowanych najbardziej brutalnym treningiem.
Może było to tylko pobożne życzenie, a może nie.
Naturalnie, pochłaniając kiełbasę z chrzanem (od którego nos puchł tak, że rozpychał oczy ku skroniom) i kanapki z pomidorem i cebulą (od której zęby błyskały wilczo), miałem satysfakcjonujące przekonanie, że znów strzelam z maxima do cholernej, nieproszonej choroby.
Mogłem postrzelać i do ciała, pokrowca obszytego buntem i słabością. Mogłem wziąć zimny prysznic, nawrzucać sobie mrożonych łososi do łóżka i spać przy otwartym oknie.
Mogłem. Kusiło.
Ale... muszę przyznać, że organizm potraktowany klinem dawał mi raczej złe sygnały, a nie chciałem skończyć nazajutrz niczym powieszony na gałęzi tyran zagłodzonego królestwa.
Zwłaszcza, że w perspektywie był kolejny mecz. Bułczyn domagał się rewanżu.
By nie popaść w większe obawy i zmartwienia, poszedłem prędzej spać. Stres pomaga jedynie grypskiemu najeźdźcy.
16 marca miał być dniem prawdy. Zasypiając, z właściwym sobie zawadiactwem pomyślałem wręcz: dniem światła.

16 marca obudziłem się bez ciała. Tak jest. Odeszło całe. W każdej komórce powiewała biała chorągiew dla grypy. Organizm poddał się, zdradził totalnie. Lojalne spartańskie komórki zostały wybite.
Pewnie rzeczywiście było ich raptem 300.
Analiza sytuacji była o tyle szybka, co przykra: ból popuchniętego nosa, kłujący ból węzłów chłonnych, cholernie nienawidzony przeze mnie ból gardła (coś w ogóle w nim tkwiło i gryzło niczym Critters), katar (gęsty, skumulowany i nie poddający się kontroli), płonące, nieco zamglone oczy i - tak jest - zmęczenie upadkowe wszystkich mięśni.
Połączone z ich bólem.
Byłem beznadziejną plazmą.
Tak usieczony pokrowiec mógł zabić atak chrząszcza.
Podnosząc się z łóżka, zakląłem gniewnie. Czułem się nie jak trzydziestoletni android, lecz jak pobity pałkami starzec.
Powlokłem się do łazienki w stanie irytacji i przygnębienia. Cały treningowy plan na wiosnę, dopiero uruchomiony, legł, zdawało się, w gruzach. Mogłem, oczywiście, zejść do siłowni piwnicy, gdzie miałem siłownię, i zrobić trening. Ale bóle mięśni, ścięgien i stawów, z falami zniechęcającego bezwładu, mówiły o tym, że nie udźwignąłbym nawet 30% normy.
Normy psychopatycznej katowni.
A ja nie lubię namiastek treningu, kojarzących się ze spacerem na działkę. Po morderczych ćwiczeniach muszę koniecznie paść na ziemię ciężko i z hukiem jak płyta granitowa. Wtulić się w tę ziemię niczym w macierz, którą jest.
Tak, wtedy czuję, że pracowałem uczciwie i po męsku.
Sęk w tym, że teraz czułem się gorzej niż po najbardziej dewastującym treningu, na jaki kiedykolwiek skazałem swoje ciało.
Spróbowałem podciągnąć się na drążku w ramach raportu o stanie sił, lecz w połowie ruchu spadłem na nogi. Stawy łokciowe i nadgarstki zabolały mnie tak, jakby wbito w nie noże do ryb.
- No, to nie jest przeziębienie - wymruczałem ponuro.
Organizm był wrogiem, sprzysiężonym z grypą. Czy mieli mnie pokonać?
Oczywiście, że nie wziąłem polopiryny. Zrobiłem sobie jajecznicę z kawałkami sera, a po śniadaniu ułożyłem się na kanapie. Chciałem zrobić medytację i afirmować stan zdrowia, ale czułem się tak kiepsko, że mnie to przerosło.
Leżałem w letargu dwie godziny. Czułem się jak ofiara voodoo i na pewno tak wyglądałem. Leżąc, nie próżnowałem jednak.
Spartanie nie próżnują nawet z nosem przy ziemi.
Zbierałem siły psychiczne na trening. Głosy mówiły, żeby wziąć dwie polopiryny i natrzeć sobie piersi nalewką bursztynową
- Ale kto słucha głosów, ten wpada w ręce psychiatrów - stwierdziłem, wciągając sportowe buty.
Szkoda, że wciąż przemoczone.
Zapomniałem je osuszyć. No cóż, może tylko bardziej zaskoczę grypę determinacją.
Szykowałem się do walnej bitwy o stolicę. Tę stolicę stanowił honor i mój program wiosenny. Stracić to znaczyło zdruzgotanie na dłuższy czas.
Myślałem tylko o zwycięstwie. Z namaszczeniem wkładałem na głowę czapkę zimową i dwie bluzy Diverse'a. Poczułem nawet lekkie, radosne uniesienie. Gdybym pozostał na kanapie jak ten zgnieciony embrion, popadłbym w przygnębienie głębokie jak Hańcza, a tymczasem ten nagły zryw tchnął we mnie ładunek mocy, pewności i humoru. Byłem prawie prawie pewien, że zgniotę pokrowiec w duchowej pięści, wyciskając z niego grypę niczym sok z cytryny.
Jak czytałem, Stalin uciekł z Syberii gubiąc po drodze grypę. To był dobry przykład złej istoty. Skoro człowiek tak duchowo nikczemny mógł przemierzyć tak długi i surowy dystans, ja mogłem tym bardziej przebiec swoją małą organiczną Syberię.
- Interesuje mnie tylko zwycięstwo - powtarzam często moją mantrę, przystępując do meczów i sparingów.
Muszę wygrać, choćby za cenę torsji i stłuczonych kości, aczkolwiek, chciałbym to zaznaczyć, w razie porażki nie popadam w depresję. Rzadko się za nią winię zresztą. Zbyt wielu widzę ćwierćwojowników na boisku, walczących jak zagnani do boku bibliotekarze.
Mówię tu o mojej drużynie. Gdy przegra mecz, to nie przez mój brak zaangażowania.
Oczywiście miewam do siebie żal, gdyż niż fizyczny jest zjawiskiem nieuniknionym, wraca co jakiś czas i sprowadza zmniejszenie potencjału energii, a także "kopniak w nawigatora", jak to określam. Nie klei się wtedy i technika - podania, strzały - wszak spada koncentracja. I ogólna inwencja.
Nie mniej, jak już rzekłem, nawet wtedy walczę tylko o zwycięstwo.
- Interesuje mnie tylko zwycięstwo - mruczałem, maszerując do pobliskiego lasu krokiem buńczucznym, androidalnym, legionowym, niecierpliwym.
Chciałem, jak zwykle, przejść szybko z marszu dobrego dla szpotawych wędkarzy do biegu wojownika. Ignorowałem zasady joggingu. Jogging nie prowadzi na pole walki i wyzwań, tylko do biblioteki lub na pomost rybacki. Ja biegałem raczej jak Conan - szybko, jakby łapczywie. Tylko pół godziny, ale szybko, wysiłkowo, mijając niejednego dreptacza.
Czasem jakiś kompan z boiska wybierał się ze mną na bieganie, ale szybko zostawał w tyle, bo, jak się okazywało, interesował go szpotawy jogging na pomost rybacki, a nie bieganie.
Nie bieg cymeryjski.
Biegać, wierzę, należy niczym Szoszoni po prerii - zachłannie, z endorfiną.
Owszem, bywało, że robiłem pauzy. Nie jednak na złapanie oddechu czy może na "dymka". Rękawicami od kick-boxingu, które często miałem na rękach, obtłukiwałem przez minutę pień drzewa - gniewnie, surowo, z zacięciem - po czym biegłem dalej.
Szoszoni by się nie powstydzili, Cymeryjczycy tym bardziej.
Teraz szedłem do lasu bez rękawic, bo mimo chwilowego napływu wiary i mocy, wiedziałem, że nie dam sobie z tym rady. Po pierwszej serii ciosów w pień ległbym jak taki Spartanin przeszyty tuzinem perskich strzał, a tabliczka na drzewie mówiłaby "Przechodniu, powiedz Sparcie, że tu leży jej syn...".
Szedłem za to w mokrych butach. Nie było to dobre.
Poza tym mróz sobie poszedł, zapewne gdzieś w kierunku lutego. Śnieg nieomal zniknął. Przybyło wody, wody i wody, a także błota o moczarowej urodzie.
No i padał deszcz. Był to deszcz wszędobylski i zimny, jakby złożony z wychłodzonych opiłków żelaza.
Nie było to dobre.
[cdn]

Tędy do trzeciej i ostatniej części z Wojny z gryppą.

środa, 15 lutego 2012

Epicka opowieść o wojnie z grypą

Na konkurs chorobotwórczy nadesłali już Czytelnicy Lwów 3 historie, co mnie bardzo cieszy. Nie będę bowiem musiał manipulować przebiegiem konkursu i publikować fałszywek w postaci własnych historii, pod nickami Dr Wyżeł, Kr Richelieu czy Bp Watykańczyk. Cieszę się i liczę na innych Gości w tej wstydliwej sprawie (bo podobno choroby to wstydliwa rzecz).
Aeroplan powrotny oderwał mnie od Małego Lwa, pozostaje czekać do kolejnego aeroplanu (lub aerostatu) docelowego. Dolwiego.
Plan operacji Lions Together Again zakładał 1700 uścisków, lecz, jak to z planami bywa, nie do końca się udało. Zaledwie 1522 uściski.
Na usprawiedliwienie dodam, że czas wypełniało mnóstwo istotnych akcji, jak choćby zabawa w Babcię Pieniążkową, atak na śnieżny zamek jaszczurek (nawet antenę telewizyjną im złamaliśmy, ba! co więcej, zuchwale a buńczucznie zaśpiewaliśmy triumfalną pieśń pognębienia Hej, dudku, dudku), czy szeroko zakrojona akcja psikusów, w rodzaju podrzucenia wielkiej, upiornej lalki na deskę klozetową, okazałej choinkowej bombki do lodówki tudzież rolki papieru toaletowego do... kuwety.
Sporo rozrywki dostarczyła zabawa w chowanego. Dwu i pół letni bratanek Małego Lwa został sprytnie schowany w małej szafie i mógł w niej wytrwać nawet trzy tygodnie bez wykrycia - gdyby nie słabe wyszkolenie psychologiczne.
Gdy Mały Lew zawołał prowokująco:
- Dydony, wyłazić!
...bratanek Jacek nie zdzierżył i z szafki dobiegł głos protestu:
- Nie jestem dydon!
Reasumując, 1522 uściski nie są złym wynikiem, a twierdzę, że wręcz solidną podwaliną pod mury przyszłości.
Wracając do chorób... Różnie się z nimi walczy. Podobno niektórzy ludzie wpadają w prawdziwą wściekłość, gdy ich podziębi. Chcą rozprawić się z wirusem bez litości, na przykład strzelając do niego z łuku... A co, jeśli wirus myszkuje w sercu?
Inni z uporem negują chorobę, mimo 49 stopni C, odmawiając kwasu foliowego, bromu i reanimacji.
A jak przyjął podjazd choroby bohater poniższej historii?... Zanim do niej zaproszę (jest długa, więc dziś część pierwsza), wypada coś ujawnić... Opowiadanie napisałem dwa miesiące po narodzinach Małego Lwa (2005). Tak szczęśliwe wydarzenie musiało mieć wpływ na aparat umysłowy. Niestety. A co więcej... Co więcej, świta mi tu przez mgłę i malignę, że ja w istocie w marcu przechodziłem coś, co zwarte jest w tej historii, i że ja naprawdę... Hm. Zapraszam do tej poważnej, chorobliwej lektury.
Uwaga! Przed wtargnięciem w pierwszy akapit zalecana jest maseczka ochronna z gazy na twarz.
A przynajmniej gencjana na łokcie i kolana.


Wojna (część I)

Organizm rzucił mi wyzwanie.
15 marca 2005 czyli całkiem niedawno. Rozumiecie, że to buńczuczne ze strony organizmu. Bo ja to przede wszystkim duch. Duch rządzący ciałem i duszą. A tymczasem 15 marca poczułem wyraźnie i doprawdy nieprzyjemnie, że organizm nie był lojalną częścią zsynchronizowanego jestestwa, bowiem zbuntował się zuchwale i wręcz rozsypał jak obrazek z puzzle.
Zachorowałem.
A ja-duch nie choruję wszak nigdy. Uległość i cofanie się, choćby z najbardziej karkołomnej drogi, to nie w moim stylu. Moim-ducha, władcy jestestwa. Nie mogę tego rzec, niestety, w imieniu ciała, co podkreślam.
Psiakrew.
Zuchwalstwo! Od piętnastu lat katuję moje ciało, ciosam je forsownymi treningami. Przez piętnaście lat stałem się, tak cieleśnie, jak i duchowo, niezmożonym androidem, odpornym na ból, obtłuczenia, zdolnym do maratońskiego wysiłku i boksowania w ścianę.
Tego ostatniego nie traktujmy oczywiście zbyt poważnie; boksuję po chińsku w trzykomorowy worek z grochem od Perczaków. Owszem, zdarza i się huknąć pięścią raz czy dwa w ścianę lub framugę, tak dla stymulacji ciała, by pełną gotowość bojową zachowywało.
W każdym razie rozumiecie już chyba, co mam na myśli, mówiąc o buncie i wyzwaniu...?
Przez piętnaście lat robiłem organizmowi różne psikusy - na przykład utwardzanie kończyn na konarach drzew - a on nigdy nie stanął wobec moich zaleceń okoniem ni sztorcem. Serce nie pękło, kolana nie wylały, stawy nie rozpadły się, tricepsy nie przepaliły.
Organizm był niezawodny. I posłuszny, jak przystało na wypełniony cieczami pokrowiec, służący do transportu duszy i sztabu jestestwa.
Ot, taki krwią napędzany PKS.
Miałem prawo uznać się za cyborga tudzież herosa spartańskiego, i uznałem się. Trzy treningi dziennie? Owszem, zdarzało się. Przez godzinę pompowałem tors, by przypadł Sparcie bardziej niż Morawom, potem barki z nie mniejszym zacięciem, wreszcie boksowałem do bólu przez duże b, aż w końcu szedłem na mecz, by zabiegać wszystkich.
Uznano mnie za fenomen.
Prawdopodobnie - bo nikt mi tego z zawiści zajęczej nie przyznał.
Już dzień wcześniej, 14 marca, poczułem, że gryzie mnie choroba. Zawsze wiadomo, kiedy nadciąga przeziębienie, a kiedy coś więcej. To się po prostu wie, chyba, że jest się oseskiem, nieopierzonym i znękanym świnką.
To było coś więcej. Grypa wkradała się w mój androidalno-spartański organizm. Kiedy to sobie uświadomiłem, zaśmiałem się pobłażliwie i zrobiłem coś, co miało odciąć nos przekraczającej próg chorobie.
Poszedłem na siłownię.
Taki właśnie był mój klin spartański. Zawsze niezawodny. Lekarze nad taką metodą zapobiegania chorobom załamaliby ręce.
Zresztą nasze babcie-zielarki również.
Od rana wirus wpełzał we mnie jak cierpliwy, przypłaszczony aligator, ale nie czułem zapalenia, bólu stawów i mięśni, co rozbiłoby opcję klina.
Chwyciłem za sztangi i trenowałem wręcz euforycznie. Właśnie wdrożyłem się w cykl wiosennych treningów, za sobą miałem już dość przykry etap silnych zakwasów i znużenia ostrym startem.
Musiałem więc zwyciężyć z tym chorobowym podjazdem.
Phi - pomyślałem sobie, wskakując w pościel. - Phi...
No jasne. Tyle tylko, że organizm mnie zdradził.
Kiedy się kładłem, czułem, że sprawa nie jest czysta. Wirus został i może kopnięty, lecz nie wycofał się. Raczej - miałem takie wrażenie - rozprzestrzenił swoje dywizje na dalsze, osłabione i rozprężone totalnym wysiłkiem komórki.
A to ci dopiero - pomyślałem zdumiony, siadając w łóżku. Dotąd organizm podgryzany przez chorobę, a następnie stratowany zuchwałą szarżą treningową, wpadał w taki wstrząs, że... zdrowiał. Spodziewał się bowiem może zapamiętanych działań z dzieciństwa: biadolenia, faszerowania polopiryną i wpełzania pod piramidę pledową, a nie skoku do przerębla.
I to było cudowne. Z entuzjazmem rekomendowałem tę metodę kopania forpoczty chorobowej moim znajomym. Ciekawe, że większość rozkładała się beznadziejnie tuż po treningu, jak te przydepnięte ćmy.
Cóż oznacza brak wiary... No tak - nie każdy jest androidem. Nie każdy mógłby wmieszać się w tłum hoplitów spieszących na pole bitwy.
15 marca obudziłem się ćmą. No, prawie. Ale nie było dobrze. Ból gardła i mięśni, wręcz mięśni omdlenie - to nie świadczyło o kolejnym triumfie.
Organizm nie był już lojalną częścią mnie. Był buntownikiem, słabym, rozchwianym i ustępliwym. Moje ciało poddawało się chorobie, a dla mnie było oczywiste, że ten nikczemny akt zajęctwa był wymierzony przeciwko mnie. Może ciała katowane przez lata ciężkimi treningami odkładają gdzieś w skrytych głębinach komórkowych żądze odwetu na "sztabie" i wyczekują dogodnej chwili?
Cóż... może tak być, w istocie.
Rzucono mi wyzwanie.
Podjąłem je.
- A więc wojna, pokrowcu - rzekłem, odrzucając kołdrę.
Rzecz jasna, miałem zamiar stoczyć wojnę przede wszystkim z grypą, a nie z własnym ciałem. Ale i na nie musiały spaść siłą rzeczy ciosy. Za nielojalność się płaci, tak to już jest.
To musiał być piękny dzień. Dzień zwycięstwa nad słabością. Oczywiście, jako zwolennik ataku, a nie fermentacji okopowej, miałem zamiar wymierzyć ciosy natychmiast, gdyż warcholstwu nie popuszczam w żadnej dziedzinie.
Na początek trochę ugryzień psychologicznych, coś jak lekka jazda litewska pod Grunwaldem.
- Polopiryna S, APAP, Panadol, Ibubrom, Aspiryna, Gripex - mamrotałem z namaszczeniem, drepcząc w kierunku apteczki.
Mój duch śmiał się złośliwie z tych zwodów, ale komórki ciała zapewne uwierzyły, że oto ja - duch, ja - pan ciała i jestestwa całego - poddaję się chorobie i nafaszeruję organizm zbawienną chemią.
Stanąłem przed apteczką, sięgnąłem do niej dłonią... po czym roześmiałem się donośnie i schyliwszy się, wyciągnąłem z lodówki mleko.
Coś było nie tak z lodówką, skoro w kartonie pływały zmrożone białe kawałki.
- Klin klinem - wymruczałem z lubością.
Kawałki mlecznego lodu nieprzyjemnie szorowały o podrażnione gardło, ale właśnie to sprawiło mi satysfakcję. Niech zdrajca cierpi.
Rzuciłem okiem na termometr za oknem. W domu było 20 stopni, a na zewnątrz minus 2. Zdarzały się cieplejsze marce.
Zakręciłem wszystkie kaloryfery, otworzyłem okna i... zignorowałem ubranie leżące na krześle.
Bambosze zdobione pomponami wielkości piłki ręcznej też zresztą zignorowałem. Chodzenie boso to przyjemność i hart, czyż nie?
Zresztą bokserki coś tam w końcu ogrzewają.
- Niech Sparta żyje nam - zaintonowałem, kierując się do łazienki.
Drążek rozporowy był bardzo wygodny. Podciągnąłem się na nim 36 razy; błyskawicznie wkradający się ziąb bardzo w tym pomógł.
36. Sporo. Fakt faktem, nie przypominam filatelisty-wypłosza czy innego kolekcjonera suszonych ważek Azji, z awersją do proteiny. Moje ciało jest masywnym, acz skocznym klocem mięśni.
Co prawda zbuntowanym. Po ostatnim podciągnięciu nieomal spadłem z drążka na skutek gwałtownego odpływu sił. Oddychało mi się kiepsko, poczułem nasilone znużenie, wręcz deprymujące oklapnięcie mięśni. Niemiłe i kiepsko wróżące.
Ciekawe, że przy chorobie tak poważnej jak grypa, można sobie pozwolić na ćwiczenia, gdyż poziom siły nieomal się nie obniża. Tyle, że przy rzetelnym dźwiganiu żelaza, specyficzny, wyjątkowo niemiły ból kumuluje się w coraz bardziej rozległych strefach ciała i to po prostu wnerwia.
Tak, wyglądało na to, że pokrowiec jeszcze się stawia.
A ja nie zamierzałem chorować na przedsionku wiosny, nawet, jeśli był to bardzo zimowy przedsionek. Za oknem nadal leżały zwały nieświeżego, zmarzniętego śniegu, lecz przecież Rocky Balboa biegał w trudniejszych warunkach.
Dlatego telefon od Drelusa mnie ucieszył.
- O 16.00 gramy - zaskrzeczał.
- No ba - odrzekłem po prostu.
Poczułem falę endorfin nie tylko z powodu wizji kolejnego policzka wymierzonego grypie i cielesnemu folksdojczowi. Futbol był moją największą miłością.
Największą. Fakt, że ex aequo z kung-fu, kulturystyką, bieganiem i pływaniem.
Inne dyscypliny uprawiałem nieco rzadziej.
Tylko na ważki Azji zabrakło mi czasu w rozkładzie dnia. Nigdy tego jakoś nie żałowałem.
Do 4.00 czas upłynął mi całkiem miło. Co prawda leżałem na kanapie przy włączonym już kaloryferze, ale syciłem się hekatombą, którą szykowałem organizmowi. Było to naprawdę o wiele zabawniejsze niż węgierska komedia w telewizji.
Zanim wyszedłem na mecz, muszę to przyznać, czułem się wyraźnie gorzej. Dywizje grypy obsadziły już prawie wszystkie możliwe obszary i toczyły bój z obrońcami osamotnionych fortów, z tą spartańską częścią organizmu, która walczy do końca. Ale pogorszenie było poza dyskusją. Przemknęła mi nawet myśl, żeby odpuścić sobie mecz w mrozie i spędzić kojące popołudnie z telewizorem i smakołykami. Ta myśl była kolejnym folksdojczem, którego szybko przegnałem.
No, może nie tak szybko... Moc ducha jest ewidentnie sprzężona z mocą ciała. Im bardziej upadłe ciało, tym bardziej chwiejny duch.
Na szczęście istnieje coś takiego jak złość. Dlatego przez pięć minut obijałem piszczele - cudowne odkrycie wojenne z Tajlandii - o metalowe framugi drzwi, a potem poszedłem na mecz.
[cdn]

Tędy do drugiej części Wojny z gryppą

piątek, 10 lutego 2012

Konkurs chorobotwórczy

I znów w czasie autorskich urodzin ogłasza się konkurs. Przecież rok temu był już urodzinowy. A teraz znowu. Może dlatego, że Autor ma czelność kolejny raz obchodzić swoje urodziny.
19 lutego Autor ma właśnie urodziny, nie mylić z bolszewickimi imieninami* czy zaślubinami z morzem. Nie jest dokładnie określone, czy będzie feta i jeśli tak, to z czego złożona. Autor jest skromny i być może całą celebrację ograniczy do skrytej ucieczki na poddasze, gdzie sam na sam ze swą żądzą skonsumuje 12 snickersów Ice Cream.
I tak, do końca lutego, Lwy czekają na Wasze opowiadania, fraszki tudzież sonety, Drodzy Goście.
Jaki temat? Otóż jak zwykle łaskawym okiem patrzą Lwy na historie przede wszystkim zabawne, może i makabryczne. Ale też nikt w nemejskim zakątku nigdy nie miał nic przeciw tonom filozoficznym i refleksyjnym... Jedyna klauzula: opowiadanie powinno zawierać ton/motyw chorobowy.
Tak właśnie. Co nie jest niczym trudnym, zważywszy, że w lutym nie brak ludzi z katarem, bronchitem lub dyfterytem, co generuje wenę. Nie ma żadnych większych usztywnień, moi drodzy - wystarczy, że bohater opowiadania będzie pociągał nosem, klął na ból gardła czy zdradzał uzależnienie od gripexu... A to, czy w czasie zmagania z chorobą (lub... roznoszenia jej) będzie strzelał do koniokradów w Montanie, czy porywał Chorwatki w jasyr, to już pole wyłącznie pomysłu i woli autorów...
Sam trzon historii - całkowicie dowolny, a i sensownych przesłań na miarę Platona nikt nie wymaga.
Równie dobrym pomysłem jest felieton na temat własnych sposobów na walkę z chorobą.
Będzie i nagroda, zresztą całkiem chorobotwórcza, a przynajmniej dywersująca układ odpornościowy: opakowanie snickersów.
Snickersów Normal. Lodowych Autor nie obiecuje; musiałby obłożyć przesyłkę półtonowym odłamkiem lodowca. A one i bez tego się roztapiają, znikają, rozwadniają... Jedno z proroctw mówi, że gdy rozpuszczą się góry lodowe, to polska linia brzegowa Bałtyku zawita pod Bydgoszcz. Hm, do dziś nie możemy odżałować legendarnej Winety, a tu jeszcze Trójmiasto ma wessać w głębiny? I ulubioną przez Autora Karwię, gdzie oscypki z grilla najlepsze na linii brzegowej Europy?...
Wracając do sprawy: zwycięzca wyłoniony przez tradycyjnego sędziego szylkretowego, otrzyma granat antyimmunologiczny pyszniejszy niż inne.
Autorskim zdaniem, w każdym razie.
Nie wiem, co Wy, drodzy Goście, ale Autor zrobiłby wiele dla paczki snickersów...
Zwłaszcza lodowych, które są 1600 razy smaczniejsze od nielodowych.
Poniżej postu Autor miał szczery zamiar zamieścić adekwatne opowiadanie z wątkiem chorobowym, które ostatnio wygrzebał w gnieźnieńskiej bazie podczas porządków. Porządki na strychu, w piwnicy i w wieżyczce działa przeciwlotniczego zawsze pozwolą coś wygrzebać. Jeśli nie manuskrypty, to szkielety obwieszone hakenkreuzami. I tak Autor przerzucił kilka starych zeszytów, w którym znalazł pastisz Titanica - Giantic (który dobrze pamiętał i myślał o nim), publikowane ostatnio Przygody Ostronosa w parku z lutego 2005 (które sobie przypomniał po pierwszym akapicie) oraz epicką opowieść o wojnie z grypą, zatytułowaną Wojna z marca 2005 (której zaprawdę tworzenia nie pamięta i była to spora niespodzianka z tej przeciwlotniczej wieżyczki). Dwa ostatnie opowiadania (Giantic został napisany w 98-mym) są całkiem zwariowane, co należy tłumaczyć radosnym obłędem Autora po narodzinach jego syna (styczeń 2005).
Obłęd zresztą nie do końca przeminął mimo upływu siedmiu lat.
Epicką opowieść o wojnie z grypą Autor zamierzał załączyć do niniejszego postu jako dobry omen chorobotwórczości. Niestety, kiedy już przepisał stron z zeszytu 13, jakiś nieopatrzny ruch palcem skasował całą tę mozolną pracę. Wojnę zdmuchnęło.
Autor jest psychiatrycznie zrezygnowany takim autosabotowaniem dwudniowej pracy i publikację Wojny przekłada na przyszły tydzień.
Tym bardziej, że przez kilka kolejnych dni będzie zajęty: w poniedziałek wsiądzie w aeroplan i pomknie wyściskać Małego Lwa 1700 razy.
Bo taki jest chyba przelicznik na dwa dni wizyty.
A Was, drodzy Czytelnicy, Lwy serdecznie namawiają do pisania o chorobie... w zdrowiu.
Tym bardziej, że te snickersy to zaprawdę dobra rzecz.

*Autor sobie żartuje a dworuje, nic przeciw imieninom nie ma... choć ich nie obchodzi.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Technologiczne serce III

Dziś dziękuję technologii bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Naprawdę. Los sprawił, że między Lwem Małym, a Lwem Dużym pojawiło się coś nieoczekiwanego. Tym nieoczekiwanym czymś jest dystans 2000 kilometrów.
2000. Niemało. Tak duży dystans musi być kłopotliwy niezależnie od okoliczności. Jeśli, przypuśćmy, przypadnie gońcowi spieszącemu przez pierścienie wroga po posiłki dla oblężonej cytadeli, to może zawalić sprawę. Tak gońcowi, jak cytadeli jego. Przez 2000 kilometrów gończego biegu wiele się może zdarzyć. Posłańca mogą zjeść leśne zwierzęta, omamić syreny, zapiaszczyć nomadzi... Wrogie czujki mogą pochwycić, wybatożyć, zaprawić skopolaminą, nawrócić na pogaństwo i folksdojczyzm.
2000. To dystans wyjątkowo długi dla Lwów, jeśli rozsunął serca, które dotąd biły obok siebie w zsynchronizowanym rytmie.
Dlatego dziś dziękuję technologii, a amiszom - do których żywię niekłamaną sympatię, a nawet zrozumienie - kiwam życzliwie z daleka, nie obiecując już akcesu.
Na ołtarzu bogini Technologii składam dary z owiec i baranów (ale tylko lukrowych tudzież parafinowych), gdyż dzięki komórce i komputerowi widzę i słyszę Małego Lwa codziennie.
Gdy tymczasem 10-20 lat temu byłoby znacznie trudniej, tak technicznie jak psychicznie.
Zaś 600 lat temu... Cóż, wymienialibyśmy pewnie z synem dwa listy rocznie, a każdy stawałby się relikwią wkładaną w platynową szkatułę albo wręcz w marmurowy sarkofag... Brrr.
Dzięki Ci składam, Technologio.
I tu muszę coś wyznać... Otóż nie raz marszczyłem bokobrody z zafrapowania nad całym tym zjawiskiem ufanaberiowania dzieci - i rodziców! - w kwestii prezentów, szczególnie komunijnych.
Komputer? Skuter? Quad? 5000 w kopercie?
Jeśli sześciolatkowi kupują rodzice laptop, dziesięciolatkowi zaś quad, to co myślą kupić dwunastolatkowi?
Port w Ustce?
Nad takim ufanaberiowaniem marszczyłem bokobrody - choć ich nie mam, bo nie jestem oficerem pruskim - i marszczę je nadal. Z tym, że...
W styczniu kupiłem synowi komputer. Sam, z nieprzymuszonej woli, żaden szpaler strzelców wschodniopruskich z karabinami nade mną nie stał.
Mój syn, który 7 stycznia skończył lat 7, posiada już własny laptop i własną komórkę. Tak jest.
Owszem, planowałem kupić Małemu Lwu telefon i komputer - jedno zapewnia kontrolę i bezpieczeństwo, drugie rozwój duchowo-technologiczny (ha!) i stymuluje wiele sfer inteligencji (ba!), ale... później. Dużo później.
A jednak. Jeszcze raz okazało się, że los wyłamuje szlabany i przegania wartowników z pasiastych budek norm i zasad. Że życie nie ogląda się na kodeksy, lecz weryfikuje wszelkie przekonania i stanowiska zgodnie z własnym, nieobliczalnym biegiem.
Mój kodeks norm ojcowskich zweryfikował dystans 2000 kilometrów.
Ten dystans wiele może zmienić, możecie mi wierzyć.
Oczywistością pozostaje kontrola nad sprzętem, w który zaopatrzyłem Małego Lwa. Zbyt długi czas spędzony z urządzeniami promieniującymi polami elektromagnetycznymi rozdrażnia i naraża organizm. Szczególnie dziecięcy.
Myślę o tym; ta kwestia wymaga dopilnowania.
Ale wiem jedno. Dzięki tym urządzeniom każdego dnia jestem przy Małym Lwie, a on jest przy Dużym.
Nie do końca. Niezupełnie. Ale jednak. Jest w tym moc nie do pogardzenia.
Dzięki darowi bogini Technologii zwanemu Skype, czytam wieczorami bajki memu Lwu. Patrzę jak zasypia, a on patrzy na mnie, nim zamyka oczy.
Dystans 2000 kilometrów nie zabrał nam tego.
Tak, jak nigdy nie zabierze nam czegoś jeszcze. Ukrytej w sercu prawdziwej lwiej więzi, której nic nie zdławi, i która pewnego dnia w przyszłości objawi się skokiem, na jaki tylko Lwy mogą się zdobyć.
Będzie to wielki skok na 2000 kilometrów. Skok, który sprawi, że zsynchronizowane serca będą znów biły koło siebie, a wsparcie technologii nie będzie konieczne.
Wypatrując tego skoku, czytam bajki przez Skype.
Technologia stoi bliżej serca, niż kiedykolwiek bym przypuścił.

Co zaś wyczyniają Lwy urządzeniami, które łaskawa bogini wręczyła im w darze, zdradzi już niedługo post Technologiczne Serce IV.

A teraz zapraszam do krótkiej, acz zaprawdę frapującej historii o tym, jaki wpływ mają na życie ludzkie przesądy. Mają czy nie? Duży czy nikły? Poczytajmy...

Przesądy
Z nabożeństwem rzeźbiłem Korybuta Wiśniowieckiego. Bardzo hołubiłem tego władcę i uważałem, że dwumetrowej wysokości figura o buńczucznych rysach twarzy w pełni odda jego majestat. Na tych rysach skupiłem się szczególnie. Uważałem, że historycy trochę nie doceniali króla Wiśniowieckiego. Wszak ufundował unicką świątynię w Próchenkach, zaś zagony tureckie za jego rządów nie doszły pod Poznań czy Gniezno...
No tak. Korybut miał może trochę ambarasu ze szlachtą, ale w istocie niczym się nie popisał, gdy takiego Sobieskiego niektórzy porównywaliby z Cezarem. Ale hołubiłem Korybuta choćby na przekór tym wszystkim, którzy go podgryzali.
Szczodry przelew ze strony włodarzy Broku być może także miał pewien stymulujący wpływ na moje oddanie dla króla. Być może.
Pracowałem nad zacnym Korybutem od dwóch miesięcy. Rzeźbę zamówiły władze Broku, obiecując mi tak krzykliwie, jak nieco mętnie udział w uroczystościach rocznicowych, stałą pozycję w obradach plenum – doprawdy pojęcia nie miałem, co za plenum i na czym miała polegać moja „stała pozycja” – oraz gratyfikację godną zasług króla. To ostatnie było najbardziej decydujące, gdy rozważałem zlecenie – optymistycznie zakładając, że dumne władze Broku nie będą konsultować zasług owego władcy z historykami.
Ja Korybuta szanowałem i pracowałem nad nim rzetelnie. Dlatego nie czułem się zbyt przyjemnie, kiedy mój brat Mikołaj wpadał czasem do pracowni, by za każdym razem z uniesionymi w udawanym zdziwieniu brwiami pytać:
- Znowu strugasz tego Szkorbuta?
Ale cóż... Dziś rano rzeźba została ukończona. Pozostało mi jedynie wykonać kilka delikatnych, kosmetycznych wręcz pociągnięć dłutem. Może to fakt, że nie widziałem brata od tygodnia, przyspieszył pracę?
Właśnie uświadomiłem sobie, że Wiśniowieckiemu z lipy brakuje marsu na czole. A cóż to za dostojność bez marsu?
Zagryzając z przejęcia kołnierz drwalskiej koszuli, nachyliłem się z dłutem nad rozciągniętym na podłodze władcą. Sięgnąłem do czoła i...
Przeraźliwy rumor pod drzwiami sprawił, że ręka drgnęła mi nerwowo. Syknąłem z gniewną rozpaczą, gdy odcięta brew króla pofrunęła w kąt.
Ale też przestrach, który okazałem, miał uzasadnienie. Pracownia znajdowała się w podziemiach basenu miejskiego, wybudowanego 500 lat wcześniej – w projekcie tak tajnym jak snobistycznym - przez któregoś z książąt mazowieckich. Odkopany przez archeologów został udostępniony mieszkańcom miasta za darmo. Tylko sieć korytarzy pod basenem zdecydowano oddać wyłącznie artystom, by w odosobnieniu i klimacie absolutnie unikalnym tworzyli dzieła sławiące miasto.
Tyle, że tylko ja je tam tworzyłem. Malarz i dwóch poetów zrezygnowali, gdy burmistrz ujawnił uczciwie, że zawalenie basenu jest „raczej pewne w tym roku”.
Co zrobił dwa lata temu, spity przez delegatów z Bułgarii i zniesiony właśnie w podziemia, bo – jak uzasadnili upojeni alkoholem goście – był przecież mumią, „którą należy odłożyć na miejsce”.
Głośny rumor u drzwi na sekundę zmroził moje serce oddane Korybutowi. Skłonny do trwogi, a może po prostu otępiały od mozolnej pracy w półmroku i stęchliźnie mózg podsunął mi obraz dna basenu spadającego wprost na mnie. Wraz z dziesiątkami półnagich ciał topielców w spiżowych czepkach kąpielowych. Ja i król bylibyśmy pogrzebani. Może na kolejne 500 lat.
Śmierć godna Szkorbuta.
Oczywiście basen wciąż tkwił nad sklepieniem. Ciężkim wzrokiem spojrzałem na uchylające się drzwi dębowo-miedziane. Mój brat wczołgał się do pracowni z dużym wysiłkiem. Nie widziałem go dobrze, bo większość pozyskanych od władz lamp skupiłem nad królem, było jednak oczywiste, że jest w fatalnej kondycji.
- Piłeś? – spytałem pochmurnie.
Mieliśmy ciężkie dzieciństwo. Nasz ojciec alkoholik miał zwyczaj rzucania talerzami w śpiące osoby. Tylko w śpiące. Wobec przytomnych okazywał uniżoność i przepraszał za pijaństwo, „to już ostatni raz”. Matka zdecydowała pozbyć się ojca dopiero po latach tego nocnego terroru. Brak snu lub jego strzępy-koszmary odbiły się zaburzeniami umysłu i traumą na wszystkich jedenastu członkach rodziny.
Było nas więcej, ale dwoje talerze zabiły.
Pytanie „Piłeś?” zawsze zadawałem pochmurnie.
Mikołaj usiadł mozolnie i oparł się plecami o ścianę, wbijając zamyślony wzrok w rzeźbę.
- Znowu strugasz tego Szkorbuta? – prawie usłyszałem to pytanie.
Tyle, że nie padło.
Wzruszyłem ramionami. Odszukałem odciętą brew Wiśniowieckiego i sięgnąłem na półkę po wek z klejem do drewna. Starannie pokryłem brew obfitą jego warstwą. Po chwili król odzyskał nadłupany majestat.
- Słuchaj... czy piątek, trzynastego, to pechowy dzień? – zapytał Mikołaj nagle.
Zmarszczyłem czoło zaskoczony.
- To dzisiaj – mruknąłem. – Dlaczego o to pytasz?
Mikołaj wziął ciężki, głęboki oddech.
- Hmm... Dziś o 13.00 przechodziłem koło banku PKLOUKFFGDBSRRS-u. Rozumiesz, PKLOUKFFGDBSRRS...
- Rozumiem, PKLOUKFFGDBSRRS. Znam ten bank, Derwisz ma tam konto. Polski Kolonialny Lokalizowany...
- Tak, tak... Otóż kiedy przechodziłem koło tego banku, zdarzył się napad. Prawdziwy napad na bank. Kiedy bandyci wybiegli z banku, akurat przyjechała policja konna. Wybuchła strzelanina, domyślasz się. Bandyci oddali salwę i policjanci oddali salwę... To dość dziwne, że obie te salwy trafiły we mnie, nie sądzisz? Czy to nie pech?... A moja dwunastnica ciągle gdzieś tam leży na chodniku... – Brat znowu westchnął, nieco głośniej. – Wolałem się oddalić, bo wciąż padały strzały. Rabusie nie chcieli poddać się konnym, w dodatku uzbrojonym w jednostrzałowe winchestery; krzyczeli, że ich to upokarza. Strzelali, więc zacząłem uciekać. Bardzo wielu ludzi też uciekało i butami miażdżyli mi twarz. Mam połamane kości jarzmowe i nos. Domyślasz się, że uciekałem pełznąco, bo rany od kul ścięły mnie z nóg. Nogi też mi zresztą połamali. Jakoś jednak dawałem radę, nawet udało mi się wstać na chwilę i zrobić dwa kroki w stronę szpitala... kiedy od przejeżdżającej obok ciężarówki odpadło koło i uderzyło mnie w bok. Przy czym nie była to nysa z pieczywem tureckim, lecz potężna forteca na szesnastu kołach... To koło mogło oczywiście uderzyć w latarnię, albo kosz na śmieci – tam stoi taki jeszcze z PRL-u, w kształcie pingwina. Zapomniany unikat. No, ale koło wyrżnęło jednak we mnie i połamało mi wszystkie żebra. Gdy pełznę – grzechoczę. Co więcej – Mikołaj zakaszlał gwałtownie – wielkie to koło zepchnęło mnie z chodnika, tak że sturlałem się ze skarpy prosto pod buldożer, taki tam białoruski olbrzym... Gdy pełznę – grzechoczę – powtórzył nieco monotonnym głosem, jakby pokrzepiał się mantrą.
Cofnąłem się i obrzuciłem postać Michała Korybuta Wiśniowieckiego krytycznym, nieco sępim spojrzeniem. Ale szybko rozpogodziłem twarz i odczułem radosną dumę. Mój król rozsławi miasto. Był dziełem mego życia.
- No to co z tym piątkiem, trzynastego? – podjął brat po chwili milczenia. – Był to pech, czy nie?
Zastanowiłem się głęboko.
- Nie – odparłem w końcu z przekonaniem. – Nie ma mowy o pechu. To tylko przesądy.
- Tak też myślałem – wyszeptał Mikołaj, choć jakby zawiedzionym głosem.
A ponieważ zawsze był złośliwy i niedowiarek, trzy minuty później umarł.

***

niedziela, 5 lutego 2012

Technologiczne serce II

Po ostatnim artykule, który zapalił mi zielone światło dla splecenia humanizmu z technologią, dziś kolejna szczypta lwich refleksji... Rozwój technologiczny nie jest, naturalnie, pozbawiony wad i pułapek. Nie wynikają one z technologii ani nawet samego parcia człowieka do rozwoju, lecz z ludzkich słabości. Co tu mówić, my, ludzie, zwłaszcza ludzie w biegu, mamy skłonności do przeoczania. Kiedy przemy wprzód z tym całym rozwojem technologii, możemy zapomnieć o darach natury, takich jak ochronna siła intuicji czy dobroczynne skutki przytulania drzew.
Kto o tym pamięta? Na pewno druidzi, ale ilu ludzi noszących komórki i laptopy?
Trzeba też nadmienić, że wpływ tych urządzeń na organizm człowieka jest nie najlepszy, mimo propagandy korporacji, jakoby szkodliwe promieniowanie komórek i komputerów było asyryjską legendą.
Sam wierzę w legendy asyryjskie i nie tkwię przy promieniujących aparaturach więcej niż muszę. Nie śpię też w pomieszczeniu, gdzie pozostaje włączony komputer lub komórka. Szczerze żal mi też tych, którzy dosłownie śpią z telefonem przy sobie. Włączonym.
Myślą, że ich mózg czym odeprze atak? Piką szwedzką?
Warto mieć na uwadze bezpieczeństwo berbeciów, którym niepożądany dar promieniowania możemy też bezmyślnością uczynić...
Jeśli do tego wszystkiego dorzucimy ponure konsekwencje dla przyrody - bo przecież eksploatacja surowców i składowanie odpadów przemysłowych musi mieć wyraźny wpływ - to nasuwa się szybki, smutny wniosek.
Cały ten rozwój, technologiczny pęd, jest katastrofalnym, ślepym kierunkiem.
A to nieprawda.
Rozwój leży w naturze człowieka. Nikt z nas nie stoi w miejscu. Mózg szuka poprawy, udoskonaleń i skrótów.
Mózg łaknie endorfiny, a usprawnienia, pomysły, wynalazki wlewają ją weń wiadrami.
Poza tym wszystkim - człowiek potrzebuje bodźców.
Dokładnie. Stagnacja (nie mylmy ze stabilnością i harmonią w sferze uczuć!) jest zabójcza.
Dlatego coś się zmieniło od roku 1323. Nie jeździmy konno do TESCO i nie strzelamy z kusz.
I tak miło, naprawdę odprężająco, jest w domowych łazienkach, które nie przypominają krzyżackich wychodków...
Rozwój nie jest wadą samą w sobie. Jest czymś, co dano nam w darze, umożliwiono to. Jest potrzebą, pragnieniem i /SAMO/REALIZACJĄ.
Jeśli odbija się na degradowaniu przyrody, osłabianiu zdrowia, zaniedbywaniu wartości takich jak rodzina, miłość, dzielenie ze zwierzętami, wyciąganie rąk do upadłych - to tylko dlatego, że walcząc o swoje spełnienie (w imię komfortu czy satysfakcji) coś przegapiamy.
Przeoczenia istoty ludzkiej są szczególnie bolesne, bo ich konsekwencje często wykraczają poza ludzką rzeczywistość. Spadają na lasy karczowane machinami wielkimi jak Monako, czy na ptaki, które błądzą nad elektrycznymi łunami miast.
Ale technologia sama w sobie to sojusznik.
I to potężny. Dziś człowiek uwięziony w samochodzie ma dużo większą szansę ściągnięcia pomocy niż taki Homo erectus, co się w konary baobabu zaplątał.
Dziś nie trzeba dwa dni przebijać się przez korki miejskie do sprawnej budki telefonicznej, by powiedzieć żonie:
- Wiesz, Kwiatku, spóźnię się, bo na głowie stanę, ale kupię Ci kosz Rafaello wielki jak... budka telefoniczna i dopiero wrócę.
Ot, tak, z miłości.
Telefon komórkowy stał się narzędziem oszczędzającym stresów i zwiększającym szanse przetrwania.
Czy technologia może stymulować miłość i wszelkie więzi?
Jak najbardziej. W technologii siła. Technologia jest wyrazem mocy człowieka, który w miejscu nie stoi.
I ja dzięki tej technologii, moi drodzy... Ale o tym w Technologicznym Sercu III.

A dziś zapraszam wszystkich moich Gości na odprężającą historię królewską. Czy znacie powiedzenie chytry dwa razy traci? Moim zdaniem wystarczy nawet stracić raz, a porządnie...
Zapraszam do lektury.

O królu Przebiegłym

Król Teodoriusz IV Przebiegły był już taki stary... Od dwunastu lat nie zszedł z tronu nawet na chwilę. Wierna służba podbiegała z jadłem i nocnikami, zaś wierne poddane z zamiarem poświęcenia ciała – lecz tym akurat niedołężny władca odmawiał. Broda Teodoriusza rozrosła się nieco i oplotła kilka kolumn, znacząc prawdopodobnie zasięg jego wzroku...
Bo niestety wzrok przezacnego króla gasł nieubłaganie, jego oczy dawno już stały się mętne i nawet pokrył je jakiś torfowy nalot.
Szambelan Redondus bacznie obserwował smutny ten proces organicznego upadku, lecz pilnie wystrzegał się pochopnych osądów. Teodoriusz IV Przebiegły pochodził bowiem z dynastii władców równie długowiecznych, co okrutnych w wyrokach. Kiedy ojciec Teodoriusza IV, Teodoriusz III Bestialski skończył sześćdziesiąt lat i zakasłał przez dwie godziny bez ustania, jego zatroskany szambelan zaproponował bez zwłoki:
- Panie mój i Serce kraju! Wyście zmęczeni już tem brzemieniem. Odsuńcie się od tronu dla syna waszego i czem prędzej odpoczynek znajdźcie pośród łąk i moczarów, a zdrowie niechybnie powróci!
Bestialski król tak się rozsierdził tym pomówieniem o słabość, że skazał szambelana na wyrąbanie oczu toporem. Nie był to może wielce surowy wyrok, a jednak nietaktowny szambelan zmarł podczas zabiegu.
Redondus strzegł się tedy pilnie i zerkał na spowity brodą tron wzrokiem bardzo niepewnym, a nieliczni medycy, którzy odważyli się pozostać na królewskim dworze, nie tłoczyli się zbyt blisko tronu, cierpliwie oczekując decyzji szambelana. Było ich ledwie sześciu, bo większość medyków rozważnie zbiegła z rodzinami do odległych prowincji. Wszak już sama ich obecność mogła przecież sugerować niedołężność władcy i tym samym ściągnąć na nich jego gniew...
Jednakże gdy tkwiący niezmiennie na tronie Teodoriusz IV Przebiegły skończył lat pięćdziesiąt, smutek dworzan mógł jedynie wzrosnąć. Albowiem nie tylko wzrok króla zasnuł się niepożądanym bielmem, ale i słuch począł zanikać, zaś stęchłe cokolwiek szaty wionęły czymś odległym od zapachu konwalii.
- Oj, przyjdzie umierać... – wyszeptał władca z tak potężnym i bolesnym wysiłkiem, że dopiero nad ranem jego ciałem przestały szarpać spazmy.
- Nigdy, panie mój!! – zaprotestował gorąco szambelan, który bardzo kochał władcę i nieprawdą złośliwie roznoszoną było, jakoby czyhał on niecierpliwie na śmierć Teodoriusza, bo chętnie widziałby na tronie wyklętego z rodu młodszego brata króla, Berłokrusza.
Dwa lata później król nie tylko nie odróżniał dnia od nocy, ale i wydawał osobliwe osądy:
- W celu oddzielenia ziarna od mleka należy usunąć drzewo z rzeki, bacząc, by wir jakowy głowy nam nie odjął... Co to ja... Czy alchemia to rodzaj fryzury zwierzęcej, zaś astrolabium to jabłko podgryzione przez lisa? Nieważne, kiedy ołów świeżo wypity pozwoli zakuć kobierce w dyby... – Gdy zmęczył się przemową, której wszyscy słuchali milczeniu pełnym zgrozy i żalu, rzucał głową w gorączce i krzyczał z udręką: - Nigdy mnie nie dostaną!!
Wielogodzinne napady chichotu bez poszanowania ciszy nocnej nie należały do rzadkości. Szambelan Redondus płakał wówczas skulony na krużganku, zaś dworzanie wpełzali pod pierzyny ogarnięci rozpaczą.
Niektórym zdarzało się w histerii zrodzonej z poddania i miłości podzielić chichot króla, czemu jednak dwudziestoletni syn Teodoriusza – gorliwie okrzyczany Teodoriuszem V Następnym – nie pobłażał. Za obrazę majestatu i przestępstwo polityczne histeryków takich skazywał natychmiast na ścięcie i zjedzenie przez robaki wywiezione w egzekucyjnym celu z Arabii. Przy czym z kolejnością tych zabiegów kary bywało różnie.
Prawda była jednak taka, że tylko książę Następny widział jeszcze w cuchnącym odchodami, zasklepionym plwocinami i zamglonym w chmurze wyziewów ojcu w miarę jeszcze sprawnego i mającego pełne, niepodważalne prawo władzy monarchę. Zarówno dworzanie jak i arystokracja rządząca prowincjami - czy nawet przytłoczony żalem szambelan – dawno już utracili wiarę w ozdrowienie ciała i umysłu Teodoriusza IV. I choć nie mówili tego głośno, właściwie czekali tylko na jego śmierć. Naturalnie z prawdziwym, lojalnym smutkiem poddanych.
W dniu, w którym Teodoriusz IV ukończył pięćdziesiąt pięć lat, wszystko stało się jasne. To była agonia majestatu. Ambasadorzy królestwa Dezercji w podzięce za przydźwigane z sapaniem dary, zostali zbroczeni strumieniem torsji i obrzuceni odgryzionymi lokami obumarłych włosów króla.
- Ojcze, coże czynisz?! – wykrzyknął książę Teodoriusz V do głębi wstrząśnięty.
- Hmmmffffffffff!!! – oczy sędziwego władcy zapadły się w głąb czaszki, zaś jego skarlała, zmumifikowana i podobna do strawionego pożogą krzewu jałowca sylwetka stoczyła się z tronu z gruchotem tańczących kości.
Szambelan Redondus zbliżył się z medykami energicznym krokiem. Z jego wiernych oczu łzy płynęły ciurkiem, wargi drżały w boleści, ale nie miał już żadnych wątpliwości. Stary król nie mógł dłużej rządzić krajem.
- Panie – zwrócił się do księcia ciężkim, załamującym się głosem – bolesna to chwila dla królestwa, lecz przecie Bóg przemawia do nas, że czas, byś objął tron, zaś ojca twego, naszego ukochanego obrońcę i sędziego, należy nie zwlekając ni chwili medykom klasztornym w opiekę powierzyć.
Wszyscy czekali w napięciu. Książę Teodoriusz V, syn wierny i kochający, westchnął z przejmującą rozpaczą. Spuścił głowę przygnieciony upadkiem majestatu ojca i już, już chciał zgodę wydać na propozycję szambelana, gdy nagle...
- HA!!! – zawołał donośnie król Teodoriusz IV Przebiegły z okrutną satysfakcją. W pełni sprawny umysłowo i cieleśnie władca podskoczył lamparcio w stronę skamieniałego Redondusa. – A więc słuszniem się domyślił dwanaście lat temu, żeś ty sługo fałszywy a niewierny na życie me i koronę dybiesz!! Że wątpisz w mego umysłu jasność! Że uważasz mnie za króla chorego i niezdolnego rządzić!... Straże!!! Łotra tego i szalbierza na pięćset części rozciąć, jeno nie mieczem, a kamieniem młyńskim, zaś medyków jadowitych w posłudze żywcem w jęczmiennym ziarnie pogrzebać!! – Władca wybuchnął śmiechem i uściskał oszołomionego syna. – A wezwij golarza Teodoriuszu po mnie Następny, bo mię te włosy y broda co gryzą, to szczypią! Tylem czasu musiał czekać, by się zdrajca wyjawić raczył! Warto wszak było udawać ułomnego w chorobie!
Uczta była ogromna. Setki żubrów i turów zbroczyło krwią, a sprowadzony sasquatch został żywcem zjedzony. Zadziwienie posłańców Dezercji nie znało granic, a sława króla wzrosła jako to winne pnącze.
Miesiąc później Teodoriusz IV przeziębił się i na skutek komplikacji rzadkiego gatunku zachorował na łuszczycę, suchoty, gruźlicę, białaczkę, zapalenie opon mózgowych, jałową martwicę guza piętowego i fenyloketonurię – przy czym guzy chromochłonne nie poprawiły sytuacji.
- Medyka! – rzęził król...
...ale nikt nie dał się nabrać.

W strasznych mękach i osamotnieniu umierał ten niezwykle Przebiegły władca.

******