piątek, 29 czerwca 2012

Nejberchłód

Jak do wszystkiego w życiu, także do sąsiada trzeba mieć fart. Pół biedy, jeśli się mieszka w dzielnicy willowej. Wtedy co prawda charakter sąsiada ma znaczenie, ale przynajmniej można sobie poskakać w salonie w koturnach albo odpalić małą bombę neutronową i nikt się nie przyczepi.
Co innego w bloku. Całe życie mieszkałem w bloku i przyznam, że z sąsiadami średnio mi się trafiało. Bywali tacy, co się na głośne rozmawianie skarżyli. Serio.
Albo że prysznic biorę za późno. 
I za głośno.
Ano.
Bardzo wrażliwi sąsiedzi, ani chybi.
I jak tu bombę neutronową odpalić? Trochę lipa.
Bywają sąsiedzi, którzy muszą mieć pretekst do narzekania. Żeby odreagować własne frustracje i brak samospełnienia. Tacy mogą zgłaszać "straszne hałasy" nawet, jeśli człowiek do reszty już zastraszony porusza się po domu w wełnianych bamboszach wymoszczonych workiem waty i gałganów.
A przynajmniej zarzucą skradanie się.
Mieszkanie w bloku wymaga wzajemnego szacunku, ale czepliwy sąsiad to naprawdę pech.
I co z takim zrobić?
Ogłuszyć i uwięzić w piwnicy? Powiesić na transformatorze?
A może jednak trochę zrozumieć i zdobyć się na kroki polubowne?
Każdy musi sam zdecydować. Jedno jest pewne. Nikt z Was nie ma takiego sąsiada, jak bohater poniższej historii. Kto wie, może po jej przeczytaniu docenicie swoich sąsiadów?
Bo bez wątpliwości nie mogą oni być prześladowcami takiej miary jak...

Kensington

Pewnie każdy z was mi powie, że ma kłopotliwego sąsiada. No, dobra, niech tam będzie. Ale żaden z nich w sztuce niesienia dobrosąsiedzkiego utrapienia nie może równać się z Kensingtonem. Możecie mi wierzyć. Żaden.
Już dawno bym się przeprowadził, ale moja ona twierdzi, że wydziwiam.
Bardzo lubi Kensingtona. To moja wielka tragedia.
Chcecie usłyszeć o jednym moim dniu z Kensingtonem? Jakimkolwiek? Dowolnym? Powiedzmy: pierwszym z brzegu, a zatem wczorajszym? Proszę bardzo.
To miał być piękny i unikalny dzień. Dzień spędzony w całkowitej bezczynności i – co istotne – samotności. Awersja, moja żona, śpiewała psalmy w osiedlowym kole gospodyń, Walezja, moja siostra uczyła w szkole - a ja miałem wolne, bo biblioteka, której byłem wiceszefem, poddawana była odbudowie po tym, jak ktoś podłożył pod nią ogień.
Najpewniej któryś z czytelników upomnianych za przetrzymywanie książek zatarł ślady.
Nie miałem zamiaru sobie tym zaprzątać głowy. Zaraz po śniadaniu rozparłem się w bujanym fotelu, będącym pamiątką wakacyjną z Malediwów. Rozparłem się w nim z pełną swobodą, ignorując ostrzegawcze trzeszczenie, po czym wbiłem bawoli wzrok w trzymaną w dłoniach drewnianą skrzynkę z przegródkami.
- Co zrobimy z taką użyteczną skrzyneczką? – wymruczałem, sięgając do stolika po herbatnika. – No co? Doprawdy...
Nie spieszyłem się z uzyskaniem odpowiedzi. Mogła zająć mi cały dzień, a nawet kilka tygodni. Chciałem w rzeczy samej utopić mój umysł w czymś banalnym i niezobowiązującym. Popadałem czasem w taki letarg, co odcinało mnie od spraw życia na tyle, że nie czułem nawet ukąszeń komarów. Moja żona nazywa to przejściem w stan „tępego posążku”, co bardzo mnie śmieszy. Czasem myślę o tym nawet będąc tym posążkiem, co wydobywa ze mnie dziwne, stłumione chichoty.
Fajnie jest być tępym posążkiem. Najlepiej kilka godzin. Po wyjściu z letargu okazuje się, że dotychczasowe zmartwienia obumarły. Są nieistotne, błahe, śmieszne.
By osiągnąć ten stan, polecałbym nie mniej, niż pięć godzin letargu. To bardzo proste. Trzeba tylko pozbyć się z obranego sektora wszelkich istot żywych, które cechuje inwazyjny rodzaj aktywności. Bardzo proste.
O ile tylko sąsiadem nie jest Kensington.
Tkwiłem w pozie tępego posążku jakieś pięć minut, kiedy rozległo się donośne pukanie do drzwi, trochę przedłużone, potem równie przedłużone łomotaniem kołatką, a wreszcie dzwonek.
Też przedłużony.
Chow-chow Chewbacca spadł z tapczanu i zaszczekał bez przekonania. Pewnie i on już wiedział, kto zawitał w nasze progi.
Tylko jeden znany mi człowiek obwieszcza swoje przybycie za pomocą trzech metod, przy czym w połączeniu całe to obwieszczenie trwa co najmniej minutę.
Kensington.
Czy musiałem go wpuszczać? Teraz i przez ostatnie pół roku – jakieś tysiąc razy? Pewnie chcecie o to zapytać. Ano musiałem. Kensington jest bohaterem miasta. Wyciągnął kobietę z ognia, dwoje dzieci spod lodu, pijanego klauna z klatki z gepardami, ba – nawet żołnierzy z płonącego czołgu.
Nie, nie jest strażakiem, ani ratownikiem, ani w ogóle nikt nie rozpoznałby w nim herosa. Widywano go przy koksowniku zaprawionego denaturatem i przemawiającego do towarzystwa, które odrzuciłyby nawet salony orangutanów. Ale wiecie, bohaterom wybacza się wszystko. Są nietykalni.
Kensington pojawia się w różnych miejscach i zmienia przeznaczenie obecnych tam istot i przedmiotów. Te pierwsze ratuje.
Drugie rabuje.
Ale i o tym się milczy. Burmistrz i prasa trąbią tylko o wielkich czynach i zaszczycie miasta, które „nigdy nie pozwoli podebrać sobie Naszego Herkulesa”.
Też podziwiałem Naszego Herkulesa. Który á propos ma sześćdziesiąt lat i posturę raczej borsuczą niż ludzką. Podziwiałem go szczerze i nawet życzyłem sobie poznać – dopóki mieszkałem w innej dzielnicy. Po przeprowadzce zrozumiałem wiele. Herosa fajnie podziwiać z dystansu, ale jeśli jest sąsiadem takim jak Kensington...
Przy czym wszyscy w naszej dzielnicy uwielbiali go ponad miarę, niemal nosili na rękach. Brakowało tylko złoconej, zadaszonej lektyki w barokowym zdobieniu, podstawianej od świtu pod drzwi. Jeden z najbliższych sąsiadów, Czterometrowy Siarczan, powiedział na zebraniu rady osiedla, że jeśli ktokolwiek odmówi gościny „jego ulubionemu bohaterowi miasta”, to osobiście zabije go ciosami mosiężnego kaloryfera, który „i tak wczoraj oderwał niechcący od ściany”.
Siarczan to nazwisko, Czterometrowym nazwała go Awersja, bo ów mocarz miał dwa metry wzrostu i dwa wszerz. W barach.
Też jest bezkarny, jak to brat burmistrza.
I weź tu odmów gościny Kensingtonowi.
- Proszę! – zachęciłem, nie odrywając zamyślonego spojrzenia od skrzynki. Tkwiłem jeszcze w strzępach letargu, a poza tym postanowiłem, że ten dzień będzie mój i nie pozwolę, by Kensington go zepsuł.
Raz spróbowałem zignorować „obwieszczenie” Kensingtona, by przekonać się czy da sobie spokój i wróci do swojego domu. Nie wrócił. Po powtórzeniu cyklu pukanie-kołatanie-dzwonienie czterokrotnie, zmienił system. Nosem wcisnął dzwonek, natomiast dłońmi jednocześnie pukał i kołatał. Tak robił czterdzieści minut, po czym wszedł i przyłapawszy mnie w łazience z głową w zlewie wypełnionym zimną wodą, upomniał łagodnie, żebym się nie wygłupiał, bo i tak wie, że jestem w domu; „dwie godziny podglądał mnie przez lunetę i z trzech okien spod parapetu”.
- Proszę! – powtórzyłem głośniej. Ale niepotrzebnie, bo Nasz Herkules już stał w drzwiach mojej domowej biblioteki. – O, jest pan...
- Ja to muszę panu powiedzieć – zaznaczył bez zwłoki.
- Rozumiem – odrzekłem sucho, patrząc bez entuzjazmu na żupan, który ostatnio przywdziewał, by uświęcić „staropolskie więzi z Mezopotamczykami”.
Kensington, co tu dużo mówić, przeszkadzał mi. Jak zwykle, mógłbym dodać. Ale zakłócenie letargu powziętego w dzień wolny od pracy oraz istot domowych większych od Chewbaccy jest wyjątkowo dokuczliwe. Poza tym głowiłem się nad przeznaczeniem drewnianej skrzynki.
I byłem głodny. A przestarzałe herbatniki nie mogły konkurować z gorącym mięsiwem wołowym, które preferowałem i które Awersja obiecała mi na wieczór.
Chcę przez to wszystko powiedzieć, że Kensington zjawił się w kiepskim momencie.
Acz w jakimś szczególnie dobrym nie zjawił się nigdy.
Kensington spojrzał na skrzynkę bez zainteresowania, po czym wygładził zmiętoszony żupan, który w istocie był chyba oryginalny. Może nawet perski. I prawdopodobnie wyniesiony z muzeum.
Jak już mówiłem, wiele rzeczy puszczano Naszemu Herkulesowi w Ciele Borsuka płazem.
Tyle, że ja miałem coraz mniej sił i ochoty puszczać mu płazem jego bezceremonialne najścia i patologiczny sposób prowadzenia rozmowy.
Dasz radę, dasz radę, chłopie – pokrzepiłem się w myślach. – To tylko stary, zdziwaczały człowiek o dobrym sercu i obumarłym rozumie.
Zawsze tak pokrzepiałem się w myślach, kiedy przypominało mi się, że naprzeciwko mieszka Czterometrowy Siarczan.
- Chyba napijemy się wprzódy piwa – powiedział Kensington obojętnym tonem.
- Myślę, że nie jest to nieodzowne – odparłem niezbyt grzecznie, znacząco skrobiąc paznokciem skrzynkę. Niestety, mimo psychicznej mobilizacji , którą stymulowała wizja Czterometrowego Siarczana odrywającego mosiężny kaloryfer od ściany, trudno mi było zapanować nad odruchową opryskliwością. Zbyt wiele już złości na sąsiada-natręta odłożyło się w moich mięśniach i stawach. Jak te złogi, tyle że picie naparu z pokrzywy nie wypłukiwało ich z organizmu.
- Rzeczywiście nie – zgodził się Kensington bez protestu. – Ja i tak tylko na chwilę. – Zawsze to mówił. – A co z pańskim włokiem?
- Z czym? – zmarszczyłem brwi.
- Z psem.
Taki był właśnie mój sąsiad. Nieoczekiwanie strzelał nowymi, pozbawionymi uzasadnienia wątkami, no i używał z cynicznym wyrachowaniem tak niejasnych, jak złośliwych określeń.
- Spadł – przeniosłem wzrok na Chewbaccę, który po upadku na plecy nie tylko nie zmienił tej groteskowej, niedystyngowanej pozycji, ale i nawet nie poruszył się za bardzo. Chow-chow Chewbacca posiadał unikalną i frapującą umiejętność szczekania przy absolutnym bezruchu brzucha, rozwartego pyska i oczu podobnym guzikom, co szokowało gości. – Lecz jest przyzwyczajony. Co, do licha, z tymi przegródkami...
- Zagryzł pan wargi – zauważył sąsiad czujnie. – Nie jest pan chyba znużonym tudzież podminowanym? Pomijając fakt znany nam obu, że zagryzanie warg jest gestem kobiecym i nie przystoi mężczyznom charyzmatycznym, którzy kontrolują swoje życie. – Przestąpił z nogi na nogę, co wobec żupana zdało się osobliwym krokiem tanecznym. – A pańskiego wyżła czy szpicla, przepraszam, nie znam się na gatunkach... Otóż nazwałem go włokiem, bo jest on – owszem, piękny, tak – ale jakiś taki skłębiony, zmierzwiony, skumulowany...
Westchnąłem i poszedłem do kuchni. Wciąż nie proponowałem Herkulesowi-Borsukowi, by usiadł, bo żywiłem pozbawioną racjonalizmu nadzieję, że tym samym przyspieszę jego odwrót.
Kensington = odwrót. Nie ma takiego zjawiska we Wszechświecie.
Gdy po chwili wróciłem z dwiema dużymi puszkami mocnego piwa Brombers, mój sąsiad rozpierał się w fotelu z Malediwów.
Dwóch rzeczy nie lubię na pewno: kiedy ktoś bierze się za moją gazetę, której jeszcze nie czytałem, i kiedy ktoś siada na moim fotelu bujanym.
Na widok piwa Kensington uśmiechnął się.
- Choć nie jest to konieczne – zaznaczył. Ochoczo jednak otworzył puszkę i pociągnął kilka łyków, wydając przy tym tak intrygujące dźwięki, że nie mogło być pewności co do tego, czy zawartości w puszce ubyło, czy przybyło. Poczęstowany piwem, znacznie życzliwszym okiem zerknął na odłożoną na stolik skrzynkę.
- Problem z przeznaczeniem? – domyślił się.
- Ano, właśnie tak – uśmiechnąłem się kwaśno, siadając na fotelu. – Nie będę w niej trzymał muszelek. To byłoby nieco dziewczęce – dodałem prowokacyjnie.
- Byłoby – zgodził się spokojnie. – Ale może pan uczynić z tego kuferka kostnicę.
- Co proszę? – opadła mi szczęka.
Napił się piwa bez pośpiechu, po czym spojrzawszy mi dziwnie w oczy, rzekł:
- Kostnicę dla żołnierzy plastelinowych zabitych w walce.
- Kostnicę dla żołnierzy plastelinowych... – powtórzyłem wstrząśnięty.
Nie tyle samym pomysłem, co odkryciem, że Kensington znał mój sekret.
- ...zabitych w walce – dokończył spokojnie, skupiony teraz na puszce. – Mocne piwo.
Milczałem chwilę, tocząc dwie nierówne bitwy. Jedną z rumieńcem wpadającym na twarz z niepowstrzymanym impetem szwoleżerów, drugą z rozbieganymi w popłochu myślami. Od szóstego roku życia toczyłem walki przy pomocy armii utworzonych z plasteliny. Przy pomocy rycerzy opancerzonych ćwiekami i uzbrojonych w lance z bierek lub miecze z zapałek. Pieszych bądź dosiadających koni zbudowanych z kasztanów. Zabawa jak zabawa.
Kiedy skończyłem piętnaście lat, uznałem, że czas zacząć ukrywać to upodobanie. I ukrywałem je do dziś, na poddaszu. Jedynie, gdy byłem zupełnie sam w domu, kiedy potrzebowałem uciec w plastelinowy świat wojny, wędrowałem na górę i decydowałem o przebiegu kampanii i przeznaczeniu uczestniczących w niej wojowników.
Myślę, że każdy mężczyzna ma jakiś sekret. Rozumiecie – nieznany żonie, matce i najbliższym przyjaciołom. Większość z tych sekretów mogłaby przerazić. Odrzucić. Dlatego nigdy nie zdradziłem Awersji, że wciąż bawię się w wojnę żołnierzami z plasteliny. Uważam, że kiedy kobieta przestaje widzieć w mężu twardego, charyzmatycznego faceta, traci pożądanie. Za tym zazwyczaj idą jeszcze gorsze rzeczy. Dlatego takie dziwactwa trzymajcie w sekrecie, tak jak ja.
No tak. Tyle, że Kensington jakoś przejrzał mój sekret.
- Znowu zagryzł pan wargi – odezwał się znad puszki. – Gdybym miał dramatyzować, powiedziałbym, że to początek końca.
Zaśmiałem się na wszelki wypadek.
- Ha – wskazał na mnie palcem zakrzywionym w sępi dziób – pan się śmieje ze starego, poturbowanego przez życie człowieka. I wielokrotnie pobitego przez bandytów i rzezimieszków miejskich. No, ja w tym nic złego nie widzę, śmiech oczyszcza duszę. Ale kiedy ostatnio w wywiadzie – a mam je co tydzień – wyznałem, że aptekarz śmiał się ze mnie, bo jestem „taki mały zabawny lekoman”... Pan wie, co się stało?
Wiedziałem, co się stało. Aptekę spalono, a farmaceutę wsadzono do autobusu i pożegnano „na zawsze, pamiętaj”. Co podkreślało dziewięć złamań nóg. Sprawcy nie maskowali twarzy, ale pozostali „nieznani”. Aptekarza potępiły media, nazywając go rasistą nowego rodzaju i „trucicielem, w porę zdemaskowanym przez Naszego Herkulesa”.
Kensingtona popierał prezydent, Czterometrowy Siarczan i ludność miasta. Przypominam o tym, by było jasne, dlaczego nie używałem zbyt często zwrotu w rodzaju „Won za drzwi, panie filozofie spod koksownika”.
- Nie śmieję się z pana, sąsiedzie. To śmiech zadziwienia.
- Zadziwienia, mówi pan.
- Tak. Zadziwia mnie to przypuszczenie, że ja, czterdziestoletni wiceprezes biblioteki, mógłbym dziecinnie spędzać mój ograniczony czas na tego rodzaju zabawach.
- Rozumiem. Być może wydawało mi się tylko, kiedy widziałem pana szesnaście razy, jak bawił się ludkami z plasteliny.
Zdawało mi się, że w głosie Kensingtona zabrzmiało rozdrażnienie. Nie było sensu dłużej kręcić. To było niebezpieczne. Teraz byłem skłonny ułagodzić atmosferę, choć było to dla mnie jednoznaczne z poddańczymi ukłonami w stronę „mezopotamskiego” żupana i na samą myśl o tym odczuwałem gwałtowne pchnięcia bagnetem w żołądek.
- No owszem – przyznałem z ociąganiem. – Mam prawo chyba lepić sobie to i owo... Wie pan, taki domowy sposób artystycznej samorealizacji. Niektórzy lepią ludki, inni gwałcą w furgonetce uczennice porwane z przystanku. Rozumie pan, sąsiedzie, artystyczna samorealizacja.
- Rozumiem. A wie pan, co mówią o sarkazmie? Że jest skutkiem ubocznym tłumionej histerii.
- Aha... No ja lepię sobie w każdym razie żołnierzy z plasteliny. To chyba nie przestępstwo na miarę podpalenia biblioteki.
- A to pewnie – zgodził się swobodnie. – Pan doniesie piwa? Skoro już pan nalega.
Nalegałem?
Doniosłem piwa. Chciałem wszak ocieplić stosunki, by nie podzielić losu aptekarza.
- Ale jak mógł pan widzieć mnie szesnaście razy podczas...
- Mam lunetę. No i czasem zerkam przez okno. Spod parapetu.
- Aha.
Zaczynało ogarniać mnie znużenie. A miał to być piękny dzień...
- Toczy pan walki w różnych epokach, jak się wydaje? – zamyślił się Kensington.
- W rzeczy samej – przyznałem niechętnie. - Głównie czasy piastowskie i wojny napoleońskie. Ale zdarzają się i kampanie z użyciem czołgów.
- Odcięte nogi, ręce?
- Słucham? – zamrugałem oczami.
- Mówię o urazach polowych.
- No tak, no tak...
- A przejeżdża pan żołnierzy czołgami? Albo innymi pojazdami? Z namaszczeniem? – dociekał Kensington.
- Czasami – chrząknąłem – Ale bez namaszczenia. To ferwor walk ulicznych.
- Lubi pan to? – spytał obojętnie, skupiając uwagę na moim ulubionym obrazie, przedstawiającym Pogórze Spisko-Gubałowskie.
- Tak – przyznałem niechętnie. – No, ale nie przesadzajmy, to nie jakieś religijne uniesienia, lecz...
- Słyszałem już kilka razy – przerwał mi tym samym tonem – że mam właściwości terapeutyczno-bioenergolecznicze. Że ludziom służy już sam mój widok, a rozmowa wyraźnie leczy. Pan zaprzeczyłby? – wbił we mnie żabie oczy.
- Nie, niekoniecznie. Myślę, że opinie ludzi mają jakieś źródło.
- Ale szpital dla rannych pan ma?
Odruchowo pokręciłem głową. Nie, by zaprzeczyć, lecz nad własną niedolą. Sposób prowadzenia rozmowy Kensingtona prosił się o ciosy pejczem.
Sam bym je chętnie wymierzył. Z namaszczeniem.
- Mam. Kieruje nim doktor Laryngologe, który jednakowo traktuje wszystkie strony.
Kensington wypił piwo, co dało mi chwilę ulgi, a następnie oznajmił:
- Sądzę, że mamy ambaras z głowy. Skrzynka jest wprost idealna jako kostnica. Proszę składować w przegródkach ciała poległych. Ofiary, rozumie pan, zarówno bitew, jak i tego doktora Larsona czy Legolanda. Któremu nie ufam.
- Nie ufa pan – powtórzyłem grzecznie. Nie oczekiwałem uzasadnienia, lecz Kensington ochoczo z nim pospieszył:
- Lekarze to mordercy. Trzeba być entem skłutym przez dzięcioła, żeby tego nie wiedzieć.
Tak po prawdzie od dłuższej chwili czułem się entem skłutym przez dzięcioła.
- A pan? – spojrzał na mnie z ukosa, dość surowo i zniechęcająco dla przekornej postawy.
- A ja? – uniosłem brwi.
- Pan jest entem?
- Nie.
- Bardzo dobrze – pochwalił, po czym dopił piwo.
Nie zwierzyłem się z faktu, że miałem dwóch braci lekarzy. Kensington nazwałby ich mordercami, a nie byłem pewien, czy jednak nie użyłbym wtedy zwrotu „Won za drzwi, panie filozofie spod koksownika”. Zamiast tego zawołałem z udawaną radością:
- Znakomity pomysł, sąsiedzie! Kostnica dla poległych!... Ale, ale – teraz ja skierowałem weń palec podobny sępiemu dziobowi. – Pan , zdaje się, chciał obwieścić mi coś?
- Nie wiem, czy mogę – Kensington rozpostarł ręce jak skrzydła i uśmiechnął się nieśmiało. Wyraźnie oczekiwał zachęty.
- To może jutro – rzekłem skrzętnie, pomyślałem sobie bowiem, że letarg co prawda diabli wzięli, ale jeśli Kensington szybko sobie pójdzie, natychmiast przemieszczę się na poddasze, by kontynuować wojnę. Rozpocząłem ją kilka dni wcześniej. Niemcy z niebieskiej plasteliny walczyli z Rosjanami z plasteliny zielonej o przystań rybacką, mając przewagę w postaci czterech czołgów i eskadry bombowców. Z kolei Rosjanie nadrabiali to liczebnością i użytecznością barki z węglem, służącej do wabienia lotnictwa i ściągania go pod ostrzał działek Maxim.
- Cóż, kiedy to nie może czekać.
- Ale dlaczego?
- To ważne – zaznaczył Kensington. – Płakałem dziś rano, bowiem nie miałem komu się zwierzyć... Wie pan chyba, że Frustracja utonęła w rzece?
Któżby nie słyszał o śmierci żony Naszego Herkulesa. Kensington, przybysz znikąd, gdy tylko stał się znany z powodu heroicznych czynów, został zasypany bezwarunkowymi ofertami matrymonialnymi. Nie grymasił i wybrał nauczycielkę algebry. Wytrzymała dwa miesiące. Prasa współczuła Kensingtonowi i chłostała Frustrację. „Zawiodła go”, „Nie doceniła daru”, „Zadała cios brutusopodobny” czy „Haniebna egoistka ze skłonnością do odwrotu” – oto wybrane tytuły.
Ja nie miałem żadnych wątpliwości. Wykończył ją.
- Owszem – westchnąłem taktownie. – Zdumiewająca odwaga ze strony pańskiej żony. Przywiązała sobie do pleców ten stary telewizor Ametyst i skoczyła z mostu do wezbranej Ścierwnicy... To nie było chyba samobójstwo?
- Skądże – oburzył się sąsiad.
- Czy odnaleziono ciało? – nie bez premedytacji brnąłem w ponury temat. Liczyłem, że Kensington popadnie w przygnębienie lub choć zakłopotanie i opuści mój dom wraz ze swoimi strasznymi fluidami, które infekowały moją przestrzeń w odczuwalny sposób. – Słyszałem, że wypłynął jedynie kineskop.
- I twarz – dodał beznamiętnie Kensington. – Twarz także wypłynęła. I... hm, osiadła. Dzieciaki odkleiły ją z łodzi ratowniczej. Myślały, że to logo. Wie pan, taki herb marynarski.
Poczułem się nieswojo.
- Jak to twarz? – wykrztusiłem. – To znaczy głowa chyba? Coś ją odcięło? Ten telewizor, a może śruba?
Kensington spojrzał na mnie krytycznie.
- No, trawlerów to nie mamy zbyt wiele na Ścierwnicy, prawda? To była twarz. Twarz bez głowy. Samo jedynie oblicze. Pamięta pan tę eksplozję w hucie imienia Berii? Na miasto spadło wówczas całe mnóstwo strzępków ludzkich. Wszyscy sądzili, że to prezydent rozrzucił konfetti z radości, że ten aktor z rozwłóczoną brodą... no, Choinka...
- Ten z Powrotu do starości III?
- Oczywiście, przecież w dwójce grał Bydłok.
- No to Świerczewski.
- Nie inaczej – Kensington nie oponował. – Otóż Świerczewski wrócił wtedy z wygnania i uradowany tym prezydent zażądał parady od strażaków czy położników z akademii na Końskiej...
- Na pewno strażaków.
- No właśnie. I nagle spadło to konfetti, w rzeczy samej kawałki hutników. Ludzie wybiegli na ulicę tańczyć, strażacy zaczęli maszerować i grać na tych dudach czy dubach, no i wie pan, co za skandal wybuchł. Świerczewski zdenerwował się i opuścił kraj.
- Tak, słyszałem – potwierdziłem zmęczonym głosem – ale do czego zmierza pan z tym wszystkim?
Tak było za każdym razem. Kiedy już wydawało mi się, że przy pomocy niewinnych szyderstw osiągam przewagę, Kensington z całkowitą swobodą przejmował inicjatywę i zaczynał wysączać ze mnie siły życiowe.
Szkoda, że nie zdążyłem z tym tępym posążkiem.
- Chwileczkę – żachnął się sąsiad. – Mówię o mojej żonie, która zaginęła w topieli. Frustracja pracowała w hucie, no i po tym wybuchu cała jej twarz na skutek żaru chemicznego spłynęła ciepłą strugą po swetrze i zastygła na stopach jak jakieś nacieki jaskiniowe. Niech pan nie sądzi, że twarz jest tak jakoś szczególnie przytwierdzona do mózgoczaszki. Jeśli się temu przyjrzeć – a miałem okazję – to struktura człowieka jest pospiesznie dokonanym projektem, może nawet sabotażem. No tak... Operacja plastyczna była dość pożądana. Przez lata zbieraliśmy na rejs do Arabii Saudyjskiej, lecz wszystko poszło na nową twarz. Rzeczywiście była ładniejsza – czy nie obiecał mi pan piwa, wystarczy wszak szklanka – doktor Anakond okazał dużo życzliwości. Jego ludzie wycięli twarz w świeżym grobie masowym po tej masakrze na basenie krytym. Niestety, przeszczep źle się przyjął. Już po zabiegu wyszły na jaw pewne mankamenty. Otóż nowa twarz Frustracji kiepsko - by nie rzec: fatalnie – zniosła kontakt z wodą. I w ogóle z cieczmi.
- Z cieczami?
- Wszak mówię. Czy pan pokpiwa?
- Nie robię tego z zasady.
- Czyżby. Ale zdaje pan sobie sprawę, że twarz, której nie służy woda, to twarz kłopotliwa.
Zdawałem sobie sprawę przede wszystkim z tego, że nie potrafię pozbyć się wampira, który traktował mnie jak słabo broniony magazyn energii.
Którym po prawdzie byłem
- Przy dłuższym kontakcie z wodą odpadała – ciągnął Kensington z zadumą. – Spływała, wie pan. Wyobraża pan sobie moment spuszczenia swojej żony z oka na krótki moment, ot, by krawat poprawić, po czym wraca pan spojrzeniem, a twarz żony patrzy na pana z jej piersi. Zdeformowana, straszna. I pełna pretensji do pana, bo do kogo. Nie wiedziałem doprawdy – zafrasowany aż podniósł głos i ryzykownie wychylił się w przód w fotelu – czy mam zwracać się do twarzy osadzonej na piersi, nazwijmy ją twarzą osadową, wyrażającą pretensje otworami, czy do jej bazy: spływającej krwią i mrugającej przy pomocy wielkich, kokieteryjnie wielkich kul ocznych...
- To może doniosę piwa – wydusiłem.
- A to pewnie – nie sprzeciwiał się Kensington. – I wędlin chyba?
Obrzuciłem pustym wzrokiem skrzynkę, psa i Kensingtona profanującego mój malediwski fotel, po czym ciężkim krokiem powlokłem się do kuchni. Gdy wróciłem z piwem i talerzem kiełbasek, nie od razu spojrzałem na mojego gościa. Jakoś niespieszno mi było do widoku borsuka z socjopatyczną twarzą, odzianego w żupan. W końcu jednak, gdy postawiłem na stoliku butelki i talerz, podniosłem oczy, mówiąc:
- Proszę się... – urwałem. Nieomal przewróciłem się na nogach, które nagle zmiękły, jakby uderzone kotwicą statku. Udało mi się ustać, ale żałosny okrzyk sowy podduszonej przez lisa opuścił moje usta.
Kensington spoglądał na mnie przez naciągnięte na własną twarz, pobielałe, zdeformowane oblicze żony. Poznałem ją i to dopełniło grozy.
- Jakie to robi wrażenie? – zapytał sąsiad ciekawie.
- Ra.. Raczej przykre.
- To może zdejmę – westchnął smutno. Odkleiwszy z niemiłym dla ucha chrzęstem twarz żony, zwinął ją z pewnym nabożeństwem w rulonik i schował za pas żupana. – Bądź co bądź to twarz Frustracji. Wyobrażam sobie, że reszta też jest w pobliżu. Śpię z tą twarzą – pochwalił się – trochę rozmawiam, a czasem i przekomarzam się. Ale niezbyt długo, bo to byłoby raczej chore – zachichotał.
- Napijmy się – mruknąłem. – I kiełbaski mam świeże...
- Świeże czy nie, pozostają tym, czym są, czyli spreparowanymi kawałkami trupa – zauważył sucho Kensington. – Ale dziękuję. Powiem o tym panu Siarczanowi. Ostatnio wpada do mnie co kilka dni tylko po to, by notować w swoim terminarzu, kto i jak mnie potraktował.
- Rzeczywiście? – wykrztusiłem.
- Chyba uważa, że wypełnia jakąś misję dla miasta. Wie pan, taka krucjata przeciw Saragossom – mrugnął okiem.
- Saracenom?
- No mówię przecież. No niech tam, nie będę mu utrudniał, jeśli czyni go taka pasja szczęśliwym. Czyńmy ludzi szczęśliwymi, oto moje motto.
- I czyni pan? – wypaliłem bez namysłu, bo już zawodził mój system nerwowy.
- Pan twierdzi, że nie? – spojrzał na mnie ostro, jak inkwizytor na wiejską zielarkę.
- Twierdzę, że pan czyni.
- Za każdym razem, gdy twarz odpadała – błyskawicznie powrócił do porzuconego wątku – Frustracji udawało się ją rozciągnąć i z powrotem, że tak to ujmę, przybrać. Mimo to doktor Anakond był załamany i do dziś krąży po Zdrojach. To naklejanie twarzy było drogą donikąd – ocenił z błyszczącymi oczami.
Istotnie. Wiodła wprost do Ścierwnicy.
- I przykry był moment, gdy żona, jeszcze nie zorientowana, że twarz już opuściła należny sektor, na przykład na dancingu, mówiła do mnie: „Pocałuj ,mnie, Hero”. No i wie pan – zawiesił głos.
- I...?
- To oczywiste, że całowałem obie twarze, osadową i bazową.
Udało mi się stłumić żałosne łkanie, acz tylko dlatego, że duszkiem wypiłem całą puszkę Brombersa. Głośno się tylko zakrztusiłem, oblałem i utrąciłem trochę piwa nosem.
- Pan jest wrażliwy –ocenił życzliwie Kensington. – Nie wiem, dlaczego pan Siarczan twierdzi, że trzeba pana mieć na oku.
- Tak twierdzi? – zaniepokoiłem się.
- Ale ja pana sobie upodobałem. – I to było moim niewysłowionym nieszczęściem, które czasem prawie kierowało moje kroki nad brzeg Ścierwnicy. – Razem będziemy się terapeutyzować. A na początek wezmę pana na ekspedycję poszukiwawczą.
- Na ekspedycję...? – spytałem z sercem obijającym się o klatkę piersiową niczym wymiotany przez olimpijczyka dysk.
- Razem poszukamy mojej żony. Będziemy nurkować, kopać w dnie, sprawdzać żaki i sieci. Przeczeszemy brzegi aż do Podgardla. Znam tam sołtysa, pożyczy nam ludzi i traktory. I bizony. A noce spędzimy w namiocie. Pogadamy o życiu.
Milczałem ogłuszony. Tkwiłem w letargu, bardzo nawet silnym, ale to był jakiś inny, nieszczęsny letarg istoty, którą już dawno powinno odnieść się do Ścierwnicy i przypomnieć tonem łagodnej przygany, że nie człowiekiem jest, a rybą.
- Zauważył pan, jak nam się szerokohoryzontalnie rozmawia – pokiwał głową z satysfakcją. – To bardzo rzadkie. Większość ludzi nie dostrzega esencji.
- Napijmy się – zdołałem wyrzec po chwili. – Taak... A zatem to dzieciaki przyniosły twarz? Zażądały pieniędzy? – Nie było najlepszym pomysłem chwytanie się tematu utopienia i twarzy, ale w trwodze uciekłem w ten sposób od pomysłu wspólnej ekspedycji.
Trwogę potęgowała wizja Czterometrowego Siarczana dołączającego do wyprawy.
Z terminarzem i kaloryferem mosiężnym.
- Tak – potwierdził Kensington – i musiałem negocjować. – Nastroszył brwi. – Natomiast ratownicy z bazy na Ścierwnicy zainteresowani są kupnem.
- Kupnem... czego??
- Spodobało im się logo – chrząknął z dumą. – Choć myślą pewnie, że to maska z jarmarku. No cóż, poczekam na doktora Anakonda, bo liczę się z jego opinią.
Przesunąłem tępym wzrokiem po dywanie. Z wysokim, gęstym włosem stanowił pokusę dla chow-chow, który pozostawiał w nim swoje silnie wionące produkty. Chewbacca nie odmawiał sobie tej ceremonialnej przyjemności ani jednego dnia, co było o tyle przykre, że preparowane przez niego miny wionęły nie aromatem sosnowym, lecz czymś w rodzaju wędzonej dyni.
Co gorsza, zdarzały się wdepnięcia. Również gościom biblioteki. To najbardziej przygnębiało moją żonę, toteż od miesiąc temu wydaliśmy wojnę stawiaczowi min. Ja i żona, uznawszy, że pies sabotuje zasady porządku, higieny oraz prawo komfortu przybywających w nasze progi gości, podjęliśmy kontratak. Rozsiewaliśmy w gęstwinie dywanu Strzelające Czaszki Teodora Potwora, wykradane z gum i batonów mojej siostry Walezji, która stanowczo odmówiła udziału w „barbarzyńskiej wojnie”. Chewbacca nie ustąpił jednak, mimo że zdarzyło mu się już kilkakrotnie zostać katapultowanym w powietrze po wkroczeniu na jedną z Czaszek.
- Po prostu wyprzyjmy go z m o j e j biblioteki ręcznymi metodami – zaproponowałem niecierpliwie Awersji podczas ostatniej kolacji – i ZABROŃMY WSTĘPU do niej. Pod karą podrzucenia Kensingtonowi.
- Nie wolno ci terroryzować psa!! – krzyknęła Walezja.
Z kolei Awersja spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Kochany, nie po to uratowaliśmy Chewbaccę ze śmieciarki, by teraz nim pomiatać. Jest szczęśliwy na swój sposób i uszanujmy to.
- Bardzo gazowy sposób – zauważyłem cierpko.
- Zakończmy wymianę ciosów.
- Chciałaś chyba powiedzieć: „Zakończmy JEDNOSTRONNIE wymianę ciosów”. Bo Chewy nie porzuci swych militarnych nawyków.
- Nie bądź barbarzyńcą – warknęła siostra z zimnym błyskiem w oku.
Brakowało mi werwy na walkę z żoną, siostrą i psem, który wyglądał jak włok – co tu dopiero mówić o walce z Kensingtonem. Chyba rozumiecie moje wielkie upodobanie do ucieczki w wielogodzinny letarg na fotelu malediwskim.
- Czuje pan, jak pachnie? – zagaiłem ponuro Kensingtona, który opróżniał właśnie czwartą puszkę.
- Raczej śmierdzi – sprostował spokojnie. – Pan przeżywa jakieś turbulencje?
- To pies – wykrzywiłem usta w zniechęceniu. – Jest niezmożony w t r w a n i u, panie Kensington. Proszę spojrzeć, spadł jakiś czas temu z kanapy i wciąż leży na grzbiecie, jak ten żuk.
- Trzmiel chyba – ożywił się Kensington. – Albo może barnabeusz? Ten egipski, wie pan...
- Skarabeusz.
- Kiedy był pan w Egipcie ostatnio? – uciął surowo (co miało chyba oznaczać, że jeśli nie było się w Egipcie, to nie miało się prawa odróżniać skarabeusza od barnabeusza ani tym bardziej poprawiać Naszego Herkulesa w tej kwestii). Po czym kontynuował cieplejszym tonem: - Albo faktycznie żuk, ale nie latający, tylko kroczący.
Milczałem zmęczony i rozdrażniony. Zastanawiałem się wiele razy, czy plątanie nazewnictwa było świadectwem uszkodzeń mózgu Kensingtona – a z pewnością dostarczał ku temu licznych okazji, bo miał na przykład zwyczaj wkraczania do bandyckich spelunek i melin z okrzykiem „Hunowie precz za mury! Mogą zostać tylko ci, co potrafią opisać etapy trepanacji czaszki według tradycji Tuaregów albo obliczyć pierwiastek z 7845 podany od tyłu, w języku afrikaans znad Rzeki Pomarańczowej!”.
Ale zazwyczaj byłem prawie pewien, że Kensington, który przecież imponował wiedzą i elokwencją, robił to celowo, z cyniczną, złośliwą premedytacją, by jego rozmówca popadał w konfuzję i sfrustrowanie, co pozwalało wysączać zeń siły życiowe.
Tak. Jeśli Kensington miał za mało uzdolnień i mocy niszczycielskich, by nazwać go demonem Belialem, to już z pewnością pasował doskonale na kobolda; małego, złośliwego gnoma, który plącze ludziom szyki, sycąc się ich klęską i goryczą.
Kensington kobold.
Bardzo niebezpieczny sąsiad.
Przykra sprawa z tym zaproszeniem pod namiot.
Przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu na nieruchome łapy psa wystające peryskopowo z głębiny dywanu. Nie widzieliśmy pyska, ale czułem, że Chewbacca obserwuje nas tępym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem statuetki.
Pomyślałem, że jeśli się nie odezwę, Kensington wpadnie w wielogodzinny letarg na moim fotelu i trochę mnie to wystraszyło.
- Myśli pan, że znajdą żonę? – zapytałem z ociąganiem.
Kensington włożył dłoń do kieszeni i... z a s k w i e r c z a ł twarzą Frustracji.
- Jeśli rzeka wyrzuci ją żywą na brzeg, to jest szansa – orzekł spokojnie. – Koło Zaswędzek zawsze wyrzuca. Znaleźli tam niedawno sześć napuchłych, tętniących robaczym farszem ciał...
- Przepraszam, coś skrzypi w łazience – przerwałem nieco naiwnie. – Być może to szop, sprawdzę... – zdążyłem dojść na czas, w ostatniej dosłownie sekundzie. Dobrze jest oczyścić organizm ze spreparowanych kawałków trupa (jakby to ujął mój sąsiad); miałem nadzieję, że przy okazji pozbyłem się także wiodącej części fluidów kobolda.
Ale by kobold ten nie podejrzewał mnie o akt słabości psychoorganicznej, udałem się do łazienki powolnym, dostojnym krokiem, którego nie powstydziłby się sędziwy druid z pokrytą mchem brodą do pasa. I takim też krokiem druidowym powróciłem do biblioteki.
- Czy to szop? – spytał niewinnie Kensington, gdy opadłem już na kanapę. – Co prawda nie mamy ich zbyt wiele w Polsce... No, ale wracając do topielców, bo wyczuwam pańskie zainteresowanie... Pamięta pan tych dwóch motorniczych, których wyrzuciło w kwietniu? Napuchli, fioletowi i tętniący, zmylili ratowników. Ręce latały tym nieborakom, głowy podrygiwały... Ba, oni mrugali nawet! O, tak – zamrugał oczami w dość upiorny sposób i moje zmęczenie wzrosło. – Zdawali się całkiem żywi... Ratownicy dostrzegli ich z łodzi. Zaczęli krzyczeć z radości i poskakiwać, prędko przybili do brzegu i podbiegli do ciał. Dowodzący akcją poszukiwawczo-wydobywczą Żebrzeń skoczył nawet na jednego z motorniczych, by go uściskać, taki to był sercowy ratownik... Czytał pan? Gdy objął rękami trupa, ten pękł z chlupotem – pan sobie wyobraża ten chlupot – i ze środka wylało się całe mnóstwo robawków morskich... Wyskoczyły też ryby; tłuste, najedzone sandacze. Żebrzeń już nie ratuje, zrobił się jakiś dziwny i odludek niemiły. Podobno połknął kilka tych robawków, słyszał pan?
- Nie – energicznie otworzyłem puszkę Brombersa. – I nie wierzyłbym we wszystkim prasie.
- Wszak ta sama prasa podaje, że uratowałem osiem osób białoskórych i jedną czarnoskórą. Co jest prawdą, bo liczyłem. Ta sama prasa podaje też, że w ciągu ostatnich dwóch lat popełniono w naszym mieście sześćdziesiąt morderstw – co jest prawdą, bo rozmawiałem z komendantem i bardzo przepraszał. Więc jak? – zawiesił na mnie nieprzyjemny, sowi wzrok. – Wierzyć prasie, czy nie?
- Wierzyć – wycedziłem, bo nie chciałem kłótni, która zamieniłaby mnie w odessane z resztek życia zombi.
- No ba – pokiwał głową. Po czym sięgną po ostatnie piwo i z zafrasowaną miną podjął: - I wie pan, on, ten Żebrzeń, przez cały tydzień pił wrzące wywary z runa leśnego czy ściółki, nawet nocą, żeby zabić te robawki...
- R o b a k i – poprawiłem w miarę wyrównanym głosem, co odróżniało go od tętna, nad którym już nie panowałem. Nie miałem w ogóle poprawiać Kensingtona – było to niczym dosiadanie konia nad wilczym dołem – ale po prostu nie wytrzymałem. Ot, odruch znużenia i rozpaczy.
- Proszę? – poderwał twarz z grymasem zdziwienia dziecinnego rodzaju.
- Nie, nic.
- Pan mnie poprawia?
- E, tam.
- Uważa pan, że jestem żałosnym starym człowiekiem, którego mózg nie funkcjonuje jak należy?
- No co też pan, sąsiedzie! – żachnąłem się. – Doniosę może piwa i wędlin?
- Że jestem takim ograniczonym społecznie, etycznie i językowo gibbonem borneańskim?
Westchnąłem i skryłem twarz w dłonie.
- Won za drzwi, panie filozofie spod koksownika – wymamrotałem sobie w te dłonie. Kensington nie mógł tego zrozumieć i z niemałą frajdą bełkotałem tak do swych dłoni jeszcze przez chwilę.
Przy czym obelżywość narastała.
Kiedy podniosłem odprężoną nieco twarz, Kensington patrzył na mnie dobrotliwie jak psychiatra na ulubionego pacjenta.
- Martwię się o pana – rzekł. – Myślę, że będę częściej wpadał.
- Aha…
- I może zanocuję raz czy dwa. Pan ma chyba pokój gościnny?
- Niestety nie – odparłem głosem z drewna.
- Ale biblioteka mi wystarczy – uśmiechnął się krzepiąco. – Zaś Żebrzeń pił wywar polecony przez znachora parkowego… Pan wie że mamy znachora mieszkającego w parku koło ratusza?
- Słyszałem o nim. Podobno uratował kogoś.
- Czyżby? – wydął wargi Kensington. – To zabójca parkowy, bardzo niebezpieczny rodzaj mieszczanina. Ten wywar, który polecił Żebrzeniowi, miał jakoby zabić ROBAWKI, tymczasem je chyba utuczył. Bo kiedy poszedł na prześwietlenie...
- Rozumiem – przerwałem sucho. – Lecz co z powrotem pańskiej żony?
- Chwileczkę – sąsiad wysunął karcąco palec w górę. – Żebrzenia prześwietlało dwóch doktorów. Młody, niezbyt doświadczony, stwierdził, że dwunastnica jest jakaś dziwna, powiększona i przemieszczona. Za to drugi, stary i nie w ciemię bity doszedł do wniosku, że dwunastnicy w ogóle już nie ma, że została zjedzona, no a to coś dużego, pulsującego... Rozumie pan? Biedny Żebrzeń doigrał się. Ostatnio w ogóle zniknął. Wrócił na kilka dnia ze Zdroju-Coś-Tam i nigdzie go nie ma. Moim zdaniem, choć nie jestem Amsterdamusem ... – zawiesił na mnie czujne oczy, ale nie dałem się wciągnąć w pułapkę i nie poprawiłem go, zachowawszy życzliwy uśmiech – wie pan, tym jasnowidzem, co przewidział Hitlera i polskie konszachty z Arabami...
Nie słyszałem o żadnych „konszachtach”, ale wciąż uśmiechałem się życzliwie.
- No więc ja twierdzę, że oszalał – zawyrokował stanowczo. – Ścierwnica wkrótce go wyrzuci.
Byłem już naprawdę zły na Kensingtona, który nie był świadomy tego, że mdlałem na widok krwi i borów dentystycznych, że na filmie After the promise szlochałem głośniej od żony, i że najczęściej prześladującym mnie koszmarem sennym były ożywające zwłoki marynarzy uwięzionych w zatopionych okrętach wojennych. Słowem historie, przy których mój sąsiad wyraźnie się odprężał, nie miały na mnie szczególnie kojącego wpływu.
Odechciało mi się nawet bawić w plastelinową wojnę o przystań rybacką.
Z drugiej zaś strony, skoro Kensington był złośliwym, podbierającym czas i energię koboldem, trzeba było założyć, że miał pełną świadomość swego niszczącego wpływu na obraną ofiarę.
Szkoda, że padło na mnie.
I liche były tu szanse na jakiś kontratak zmieniający losy kampanii. Ja sam nie mogłem posunąć się do agresji, bo Kensington ochoczo wycofałby się z taktyki napastliwej złośliwości, uczyniwszy z siebie ofiarę – co z kolei mnie wystawiłoby na ciosy ze strony prasy, władz miasta, no i wszelakich przechodniów, którzy nie przebierają czy to w narzędziach, czy ryzykownych uderzeniach.
Czterometrowy Siarczan też coś by mi zrobił. Kręgosłup wyrwany z ciała – to mogłoby uczynić go nowym idolem w mieście. Może nawet wiceprezydentem.
Sam nie za bardzo więc mogłem walczyć. Co jednak gorsze, nie mogłem też liczyć na wsparcie ani żony, ani siostry. Obie wprost przepadały za Naszym Herkulesem i nie szczędziły mi wymówek, że nie doceniam, ba, że znęcam się nad „szlachetnym, chromym inwalidą”.
Tak. Ten chromy inwalida zabił kijem dwóch bandytów. Wszedł też kilka razy pod lód, by uratować czyjeś życie. Niewątpliwie wyglądał słabo i cokolwiek borsuczo, ale swoją krzepę i śmiałość miał.
I mnóstwo fartu.
Musiał być koboldem i tyle.
- Ale pańska żona też może t ę t n i ć – rzekłem trochę mściwie.
- Być może – zgodził się swobodnie. – Skoro jednak cukiernik ze Śródmieścia wypłynął żywy... Co prawda odjęli mu nogi, ale on już z tego parostatku wypadł pokiereszowany, chyba wdał się w bójkę z maszynistami czy stenotypistami, no wie pan, tymi, co ładują w kotły... Wierzę, że Frustracja również wypłynie, w końcu jestem jej mężem; kocham ją i czekam wiernie z jej twarzą. W tym jednak ambaras, aby wracała do domu nocą, nigdy w dzień...
- Dlaczego? – zaciekawiłem się. – Bo nie chodzi tu chyba o kwestie naruszonej urody? – Nie starałem się być zanadto taktownym, ale Kensingtonowi obce było chyba w ogóle pojęcie taktu, umiaru i współczucia.
- Czy szop dokonał wielkich zniszczeń w łazience? – zapytał obojętnym głosem. – Nie mniej wędrówka w blasku słońca mogłaby poważnie zagrozić Frustracji. Wie pan, jacy są ludzie na prowincji – wzruszył ramionami. – Jeśli ujrzą napuchłą istotę kroczącą poboczem szosy bądź polami, p o z b a w i o n ą t w a r z y, a przy tym rzężącą... bo może chyba rzęzić? – urwał i przeszył mnie intensywnym spojrzeniem.
- To możliwe – chrząknąłem. – Jeśli w płucach będzie woda...
- Właśnie. Krótko mówiąc ludność ujrzy POTWORA, a nie człowieka. A przestraszona ludność nie sili się na negocjacje, reaguje raczej nerwowo... Jeżeli moja żona wyruszy w dzień, to koniec. Zostanie bez litości zatłuczona kijami – zaśmiał się gorzko.
Spojrzałem na niego zaskoczony trafnością wniosku.
- Mam nadzieję, że mi się pory nie rozgotują – zasępił się nagle. – Wstawiłem je w rondlu tuż przed wizytą u pana. A pory już ze swej natury są bardzo niesmaczne, by nie rzec: obrzydliwe, toteż rozgotowane mogą być wręcz fatalne. Mogą smakować jak huby.
Powiedziawszy to, ani drgnięciem nie okazał, że spieszy mu się do porów. Znów piliśmy w zadumie. Chow-chow niespiesznie powstał z dywanu, po czym osobliwym, pełnym widocznego wysiłku i udręki susem dostał się na tapczan, gdzie oczywiście skamieniał i przyglądał nam się bez wyrazu.
- Chyba to jednak panu powiem – odezwał się Kensington po dość długim czasie, gdy już prawie zapomniałem o jego obecności.
- Ale co? – poruszyłem się jak listowie, przez które przedarł się nagle lis podrażniony głodem. Szansa, że usłyszę coś miłego, była równie wielka, co pozbycie się intruza zwrotem w rodzaju „Chyba czuję zapach porów spieczonych na dnie rondla”.
Chewbacca nie zareagował. Patrzył to na mnie, to na mojego gościa oczami ceramicznej ozdoby biblioteki.
Kensington odstawił niespiesznym ruchem pustą puszkę na stolik i spojrzał mi prosto w oczy.
- Jest pan gotowy? – zapytał, jakby miał obwieścić coś, co zmieni losy Europy.
- Nie jestem pewien – odrzekłem szczerze.
- No to dam panu może jeszcze pół godziny i...
- Już jestem gotowy. Właśnie nabrałem gotowości.
- Dobrze. Oświadczam – rzekł, po czym zamilkł na chwilę.
Co skazało mnie na dobre pół minuty mierzenia się z jego przygnębiającym spojrzeniem istoty skrzywdzonej, złamanej, nikczemnie i totalnie zmiażdżonej przez los. Nie nabrał mnie tym, bo wiedziałem, że był koboldem odrodzonym z niemieckiej mitologii, ale przytłaczający wpływ tego spojrzenia na moją zrezygnowaną duszę był oczywisty.
Czekałem jednak nieporuszony. Ceramiczny jak Chewbacca.
- Mam narośl – wyjawił Kensington.
Kolejne pół minuty upłynęło mu na wymuszaniu mojej reakcji tym samym wzrokiem, mnie zaś na ratowaniu równowagi i głowieniu się nad dobraniem odpowiednich słów.
Bo jak już zorientowaliście się, źle dobrane słowa czyniły Kensingtona skrzywdzonym starcem, którego wypadało pomścić mosiężnym kaloryferem, albo cynicznym gnomem, który brutalnie darł w strzępy poczucie godności i niezależności swej ofiary za pomocą ostrych, upokarzających słów.
- Tak? – wydusiłem w końcu. Tylko tyle wymyśliłem.
- Narośl jest wielka, nabrzmiała, czerwona jak pomidor, choć kształtem przypomina inne warzywo – zawahał się, szarpiąc w rozterce spinki u rękawa żupana. – Brukiew czy też pikla, nie wiem, nie znam się dobrze. Nie jestem bartnikiem – zaśmiał się ponuro. – W każdym razie mam narośl i ona wciąż rośnie.
- Rośnie?...
- I to szybko. Zaczyna mi ciążyć. Kręgosłup nie jest zachwycony.
- Jeszcze piwa?
- Nie sądzę – zgasił mnie Kensington. – Pan proponuje biesiadę, a mnie trapią nieszczęścia. Zresztą jeśli się upiję, ściągnę odzienie i zacznę obnosić się z naroślą jak ze zdobyczą. A przecież nie ma powodu do triumfu. Ta narośl splotła mi łopatki – dodał z wyrzutem.
Patrzyłem na skrzynkę w milczeniu. Gdybym zabił swego sąsiada, przegródek mogło nie wystarczyć nawet dla samej jego narośli. Narośli, która przy rozcinaniu mogła falować, pulsować, a kto wie, może i piszczeć nawet... Wzdrygnąłem się. Miałem bardzo rozpasaną wyobraźnię, która nie szła, niestety, w parze z odpornością psychiczną. Na samą myśl o narośli obnażonej moim oczom, nogi miękły mi w kolanach.
Kiedy byłem dzieckiem, jedenaście razy straciłem przytomność, z czego dwa przypadki zwieńczyła kilkudniowa koma. Jedenaście razy bowiem widziałem, jak moja matka, babcia lub szkolna higienistka smaruje moją bądź obcą ranę gencjaną. Był to straszny, traumatyczny widok.
Rozumiecie. Kobold, który mnie wyczuł i osaczył – tak jest – miał mnie na widelcu.
Zastanawiałem się czasem nad źródłem, generatorem i siłą nienawiści. Kiedyś sądziłem, że nienawidzę dziewczyny, która zdradziła mnie miesiąc po zaręczynach. Jak to jest z nienawiścią? Czy ona ma uzasadnienie? Czy ma usprawiedliwienie? Czy w ogóle istnieje?
Wszak mija. Zawsze mija i nawet zostawia po sobie wstyd i poczucie winy.
A skoro mija, to jest może tylko nieco bardziej skumulowanym i przedłużonym wybuchem złości?
No więc – myślałem – czy jest w ogóle coś takiego jak nienawiść?
Od paru tygodni wiedziałem już, że tak. Pewnie, że jest!
Nienawidziłem Kensingtona. Od dawna. Każda jego wizyta, ba, zdjęcie w gazecie, czyjaś przelotna wzmianka (zawsze pochlebcza) podsycała ogień tego uczucia – choć i tak był bardziej trwały, niż ten olimpijski, przenoszony zniczem.
Kiedyś znicz ponoć zgasł. Cóż, gdyby rozpalić w nim płomień mojej nienawiści, nawet przystanek pod wodospadem Wiktorii nie przyniósłby sromoty igrzyskom.
Bo ten ogień nie mógł zgasnąć. Moja nienawiść do Kensingtona miała uzasadnienie i usprawiedliwienie. A jej źródłem i generatorem był sam Kensington. Swego czasu pojąłem, że ludzie pochopnie sądzą, że nienawidzą. Że w gruncie rzeczy złoszczą się tylko w sposób skumulowany i przedłużony. Za kradzież pieniędzy, stanowiska, prestiżu, narzeczonej... W końcu z czasem pojmują to i stąd poczucie winy i zawstydzenie.
Ale nie było wątpliwości – ja czułem nienawiść do Kensingtona. Bo nie obrabował mnie z jednej czy dwóch rzeczy. On zabrał mi wszystko. Może poza życiem, ale ono było przecież jego codziennie racjonowaną spiżarnią energii.
Zabrał mi godność, poczucie wolności, prawo do wolnego czasu, przywilej posiadania sekretu, prawo do decydowania o własnej przestrzeni i czasie, a także – w pewnym sensie – moje dziewczyny. Bo przecież nie rozumiały mnie, nie wierzyły, i w każdym przypadku konfrontacji stanęłyby po stronie Kensingtona.
Mam nadzieję, że potraficie pojąć moją frustrację.
W gruncie rzeczy doceniłem nagle Chewbaccę. Tak – był tylko czymś w rodzaju futra przenoszonego wiatrem, jakimś szczątkowo ożywionym produktem ceramicznym. Nie był psem ani mnie szanującym, ani popierającym. Ale nie wykonał żadnego ruchu wzmacniającego Kensingtona.
To znaczyło bardzo wiele.
Postanowiłem nawet zakończyć wojnę i usunąć Strzelające Czaszki. Poczułem też wyrzuty, że zamierzałem odgrodzić tak niezłomnego psa od biblioteki. Do której mój sąsiad wchodził jak do własnej.
- Uważa pan, że jestem dziwny? – Kensington zapalił papierosa. – Czy z punktu widzenia twórcy plastelinowych istot posiadacz narośli jest dziwny?
- Oczywiście, że nie – zapewniłem nieco rozdrażnionym głosem. – O ile nie żyje z nią w symbiozie.
Zmarszczył czoło i skurczył się w fotelu, jakby zmumifikowany moimi słowami.
- Zastanawiam się... – chrząknął. – Właśnie... Kto się przyssał do kogo?
- Nie rozumiem...
Kensington zerwał się z fotela – który odskoczył i wyrżnął w regał z książkami – i zaczął przechadzać się po pokoju z miną zaintrygowanego myśliciela.
- Zaznaczam, że narośl pojawiła się nagle. Pan rozumie, sąsiedzie. Nie poprzedziły jej żadne, najmniejsze symptomy ostrzegawcze, co byłoby wszak gestem kultury i humanitaryzmu ze strony o r g a n i k i . Nie było ni swędzenia, ni guzków. Nie zostałem uprzedzony – zawiesił na mnie smętny wzrok karpia wyciąganego z wanny w wieczór wigilijny. – Owszem, ona rośnie jak ciasto drożdżowe, ale przecież nie widziałem momentu, kiedy narośl wykiełkowała na moich plecach... Co oznacza, iż mogła nigdy tego nie zrobić, po prostu... no tak, p r z y b y ć.
Spojrzałem na niego z niesmakiem.
- Nie, no pan chyba jest teraz szyderczy trochę – wymamrotałem. – Narośle nie wędrują sobie jak jakieś grupy turystyczne.
Kensington machnął ręką lekceważąco.
- A więc to tak jest z panem. Pan jest sceptykiem, i to sceptykiem z marszu, niechętnym kulturalnej analizie, o empatii nie wspominając. Uważa pan pewnie, że wepchnąłem sobie pod koszulę piłkę dmuchaną plażową i że chcę zdobyć pańskie uznanie. Czy tak? – spytał surowo.
- Absolutnie nie – odparłem równie surowo, chcąc ratować się za wszelką cenę.
Ale nie udało mi się. Kensington znieruchomiał na trzy sekundy, po czym oznajmił szczerze:
- Nie przekonał mnie pan. – Zadumał się w ewidentnie sztuczny sposób, po czym westchnął z żalem: - Co oznacza, że bez obnażenia narośli nie obędzie się. – Nim zdołałem go powstrzymać, ściągnął żupan i odwrócił się do plecami do mojego nosa. – No i?...
Milczałem porażony, stężały jak karaluch nad którym przechylono flakon z lakierem do paznokci.
Widok był mroczny, wierzcie mi. Takiej narośli nie widziałem nawet na średniowiecznych rycinach. Kensington był bez wątpienia zagrożony.
Narośl sprawiała wrażenie chętnej eksplozji.
- Widzi pan, że trudno to nazwać bąblem po winniczku czy szypliszku...
- Po widliszku raczej – sprostowałem łagodnym, choć słabym i drżącym nieco głosem. Rękawem starłem zwilżone czoło.
Przez kolejne pół minuty Kensington trwał zastygły z tą nieprawdopodobną naroślą zawieszoną przed moją twarzą, co kazało mi obawiać się cementowania w podświadomości wyjątkowo niewdzięcznej traumy.
Rosła moja nienawiść, bo Kensington zabijał moją radość życia.
- Nieważne – naciągnął niespiesznie swój staropolski strój, po czym – niestety! – wrócił na fotel malediwski. – Jeżeli zatem narośl przybyła, a nie wyrosła, jaki nasuwa się niewesoły wniosek? – Popatrzył na mnie wyczekująco i natrętnie.
Nie miałem pojęcia, co mu odpowiedzieć. Bałem się Czterometrowego Siarczana, ale ładunek nienawiści do Naszego Herkulesa nabierał wagi i coraz bardziej przygniatał to pierwsze odczucie.
- Jaki? – spytałem bezradnie.
- Otóż narośl taka jest ŻYWĄ. I być może rozumną. O, Boże – jęknął.
- Czy narośl?...
- Cicho! – podskoczył w fotelu przestraszony. – Ona rozumuje. Ona słucha. Wymagana jest mobilizacja połączonych sił – bardzo tu na pana liczę – i konspiracja. Wszak nie znamy mocy bojowej narośli. Od tej pory nazywajmy ją... hmm... Obiektem. Obiektem Appalachem. To powinno ją zmylić...
- Jezu drogi... Pan chyba oszalał z tego niepokoju o żonę.
- Czy oszalałem? – Kensington zastanowił się życzliwie – To raczej wykluczone. Mam w kieszeni twarz żony, na plecach Obiekt Appalach, lecz czy rwę włosy z głowy? Czy biegam rozwrzeszczany po Starówce z oskardem w ręku? Widzi pan, że nie. Prowadzę wyważony dialog salonowy z przyjacielem . – Pierwszy raz tak mnie nazwał i ciarki przebiegły mi po plecach. – Co więcej, gotuję sobie pory, czego szaleńcy zazwyczaj nie czynią. Moja psychika jest niezłomna. – Chciałbym mieć jego psychikę. – Co do Obiektu... Ciągle trapi mnie, czy on pierwszy przyssał się do mnie, czy ja doń? Bo to dałoby mi przewagę w szrankach.
- Wie pan co? – podniosłem się ociężale z kanapy. – Martwię się szczerze i dobrosąsiedzko o pańskie pory. Sam zresztą muszę coś przyrządzić, zanim żona wróci z koła psalmowego.
- Psalmowego? – podchwycił Kensington, bynajmniej nie ruszając się z miejsca. – A to ciekawe, bo sam chciałbym wstąpić do tego koła. Pod tym jednak warunkiem, że dużo tam śpiewają, bo śpiew łączy serca. Oraz zgromadzone mózgi w sposób elektromagnetyczny, co jest moją własną teorią. Aha, poradzę coś panu, drogi sąsiedzie. Proszę opancerzyć swoich żołnierzy ćwiekami, zwłaszcza pikinierów. To zwiększa ich szanse wobec uderzeń kawalerii stosującej kopie. A i przy rozpędzonych czołgach jest szansa na utrzymanie pozycji. – Uśmiechnął się krzepiąco. – Ja w każdym razie preferuję turnieje. Najlepsze kopie to bierki, ponieważ mogą wbić się między ćwieki zbroi. Wie pan, że też posiadam armię. W gruncie rzeczy planuję podejść z nią pod pański dom i stoczyć wojnę o ten fotel. – Zachichotał. – A może i o żonę – mrugnął do mojej kamiennej twarzy posągu. – Ale taki łup byłby oczywiście zwrócony przed weekendem. Jesteśmy cywilizowanymi mieszczanami, nie dezerterami z armii Zulusów. Uprzedzę, że konnicę mam wyborową. Rycerzy bitych ćwiekami powsadzałem na solidne konie, z których poodrywałem tych wstrętnych szwoleżerów napoleońskich z kauczuku czy kadmu... Proszę zatem położyć nacisk na pikinierów. A i wykopanie wilczych dołów warto rozważyć. Tak... No dobrze – westchnął i wstał, co ścisnęło moje serce dziecinnym rodzajem wzruszenia – pójdę już, bo mi się te pory zdezintegrują. Nie przyszedłem tu w końcu na pogawędkę. Szanuję pański czas i wybory. Chciałem jedynie wyznać że, mam Obiekt Appalach. Reszta – nie ma znaczenia. A poza tym – wszystko jest iluzją. Zna pan tę sentencję? To ten... Szczypion Afrykański czy Wezuwiusz...
Kiedy za Kensingtonem zamknęły się drzwi wyjściowe – ich trzask uznałem za odgłos sylwestrowej miary - wyrzuciłem z siebie sprężoną dawkę powietrza, niczym pompa, niekoniecznie sprawna. Zdobyłem się też na rozpaczliwy uśmiech – wbrew drgającym w proteście wargom - skierowany do samego siebie, w dziwacznej intencji oszukania swego poturbowanego ducha, że jest mi lekko i wesoło.
I wtedy Kensington wetknął głowę do biblioteki i spytał ciepło:
- Rozumie pan, że musiałem TO panu powiedzieć?
Przywróciłem wargi do właściwego położenia, bo okazało się, że zastygły w tym groteskowym, wymuszonym uśmiechu, z czego nie od razu zdałem sobie sprawę.
- Rozumiem – odrzekłem po dość długiej chwili. Czułem ból w kolanach.
Aczkolwiek słabszy niż ten w głębinach ociężałej czaszki.
- I nie gniewa się pan? – upewniał się, jakby zatroskany taką możliwością.
- Nie... Skąd.
- I umówi mnie z siostrą?
Zapadła cisza, która miała moc trwałego przeobrażenia biblioteki w ponury, zachwaszczony, porzucony przez „cywilizowane mieszczaństwo” grobowiec.
- Tak... – wydusiłem martwo.
Oczywiście, że skłamałem. Pomyślałem desperacko, że nigdy do tego nie dopuszczę, że coś wymyślę... Ale czułem się nikczemnie.
- Będzie szczęśliwa nie tylko za dnia – obiecał Kensington kojącym głosem, po czym zamknął tym razem także drzwi od biblioteki, a potem te w holu.
Poczułem się dziwnie stary i niedołężny. Spojrzałem na Chewbaccę tak beznadziejnym, katakumbowym wręcz wzrokiem, że przestraszony pies spadł z tapczanu i ponownie znieruchomiał na grzbiecie. Zbytnio się nie namyślając, opadłem w dywan obok psa, szczęśliwie omijając jego wojenne wytwory.
Ze Strzelającą Czaszką Teodora Potwora się nie udało. Rozległ się stłumiony trzask, po czym odczułem ból w okolicy lewej nerki. O dziwo, ten ból, wcale niemały, sprawił mi osobliwą przyjemność i wyrwał ze smutnego odrętwienia.
Starając się upodobnić do chow-chow, tak jak on, skamieniałem leżąc na plecach i wznosząc sztywno kończyny. Chewbacca jak zwykle zerknął bez zainteresowania, lecz o dziwo odczułem, że ta osobliwa cokolwiek pozycja przynosi pewne odprężenie.
To może choć w tej pozycji uda się zaznać namiastki tego letargu?...
- Aha, jeszcze coś – usłyszałem głos Kensingtona.
Spojrzałem z niedowierzaniem. Było za późno, by uciec z tego groteskowego położenia w szuwarach dywanu, więc ani drgnąłem.
- Twarz Frustracji wstąpiła się cokolwiek od rzecznej wody. Czy byłby pan skłonny pomóc mi ją rozciągnąć?
- Tak... ale jutro... – wydusiłem. Głos, który wydałem z siebie, pasowałby kijance odrzuconej przez radę mieszkańców stawu.
- Tak? – Kensington zaskwierczał twarzą upchniętą w kieszeni.
- Tak, tak... Jutro – zakwiliłem cicho. Leżący obok mnie posąg psa ani drgnął.
Rozumiałem to. Nie wspierał najemniczo intruza Kensingtona – ale i nie chciał się wystawiać.
- No to do jutra. Prawdziwy z pana przyjaciel. Nie ma chyba wątpliwości, że powinienem częściej wpadać. Proszę pozdrowić żonę. I – mrugnął okiem, transformując ją z niezwykłą zdolnością, raczej ponadludzką, w twarz łobuza-urwisa, którą widywałem na przedwojennych filmach – siostrę...
Milczałem granitowo. Pomyślałem, że byłaby to znakomita ucieczka na dłużej, gdyby tylko żołądek zechciał także stać się tym granitem.
- Twarz oczywiście zostawię – przemówił ciepło, a słowa te, mimo, że mózg nie od razu je rozszyfrował, skręciły mi jelita gwałtownym szarpnięciem i nieomal splotły nimi strwożone, zapadłe w głębinę ciała serce. – Wszak wrócę wieczorem na, hm, nazwijmy to, wieczorek zapoznawczy.
Ani drgnąłem. Brałem przykład z Chewbaccy, który nagle urzekł mnie strategią i przenikliwością rozumu. Nie myślcie, że przenikliwością rozumu popiszą się te najbardziej ruchliwe istoty na Ziemi. Ja już tak nie myślę.
- A więc tak to wygląda – rzekł Kensington z zadumą. – W tej nierównej wojnie zaczął pan stosować broń przeciwnika. Broń biologiczną. To łamie pewne konwencje, no, ale wojen nie wygrywają konwencje, tylko brak zahamowań. – Pokiwał głową. - Jedno jest pewne. Ten dywan załamie szarżę ciężkiej jazdy i stanie się jej grobem.
Poczułem, że lewa stopa mnie swędzi, prawe udo nieznośnie cierpnie, zaś obie łydki zaczynają balansować na krawędzi skurczu, który spiorunowałby bólem – ale wiedziałem, że jeśli tylko okażę ruch, kobold usiądzie na fotelu malediwskim.
A ja czekałem na jego odejście. Dziesięć lat temu Awersja spóźniła się do ołtarza sześć godzin. Okazało się to wstrząsem wysokiej próby, ale doznane wówczas emocje nie były tak pustoszące psychicznie i organicznie, jak emocje odczuwane w tej chwili.
Zamknąłem oczy. To pozwoliło nie widzieć kątem oka twarzy zatopionej żony mojego sąsiada, która patrzyła na mnie natrętnie i upiornie z półki regału.
- Hoduję prawdziwki od wczoraj – doszedł mnie łagodny głos Kensingtona z holu. – Ja wiem. Pan uważa, że grzyby się nie nadają do doniczki. Że padną zimą. Ale!... – tu zaśmiał się z satysfakcją - puszczam im dwa razy dziennie Mozarta. To stymuluje. Świat napędza stymulacja. Wiosną razem powitamy moje prawdziwki. A potem zabierzemy je do Holandii. Na wystawę tulipanów. – Przez chwilę trwała cisza, a potem padły wypowiedziane uderzające życzliwością słowa: - Przyjaźń to unikalny rodzaj połączenia energii dusz i fal mózgowych. Z pewnością pozwala traktować pobłażliwie takie incydenty jak podpalenie biblioteki. Zwłaszcza, że zrobiłem to przypadkiem.
Drzwi zamknęły się z kolejnym już trzaskiem nadziei. Której nie przyjąłem. Kiedy zdajesz sobie sprawę, że twój sąsiad jest koboldem, nie przyjmujesz już nadziei tak ochoczo i życzliwie. Rzekłbym: jesteś jej niegościnny.
Byłem niegościnny nadziei przez godzinę i cały ten czas trwałem granitowo w dywanie, przy czym mój umysł był małym, lichym czółnem, umykającym chaotycznie i trwożliwie przed nieustępliwą torpedą o nazwie Podpalenie biblioteki. Zrobiłem to przypadkiem. Czekałem tylko na to, aż Kensington wypowie jakieś życzliwe uwagi krzepiącym tonem opiekuna rodziny.
Ale nie wypowiedział żadnych, bo naprawdę wyszedł.
Kiedy dwie godziny później moja żona Awersja wróciła z zebrania kółka psalmowego, bitwa dobiegała końca. Na podłodze w salonie roiło się od rozkawałkowanych żołnierzy i wraków czołgów. Zwycięscy niebiescy wieszali właśnie wrogich oficerów, a doktor Laryngologe konał po usieczeniu mu wszystkich kończyn.
Na oczach Awersji – bardzo wstrząśniętych oczach – czołg przeciwlotniczy wtoczył się na głowę doktora i spłaszczył ją na rozległy plaster. Z namaszczeniem skropiłem szczątki nikczemnika przecierem z porzeczek. Śpiewałem przy tym Cała sala śpiewa z nami Jerzego Połomskiego.
- Co ty robisz? – wybełkotała żona. Wielka torba w kratę typu wschodniego wypadła jej z dłoni. Charakterystyczny odgłos ujawnił mi, że przepadł tuzin jajek.
Spojrzałem na nią przeciągle.
- Myszko-Pudliszko – zagaiłem z zadumą – czy nie uważasz, że nasz sąsiad, ten Nasz cały, prawda, Heros, jest trochę dziwny? Spalił moją bibliotekę. I chce dziabnąć Walezję. I czy nie czas, byśmy pomyśleli o dziecku?
Awersja milczała ogłuszona. Jej twarz ściągnęła się dziwnie mocno i poczułem ukłucie niepokoju, że może nastąpić nieodwracalne uszkodzenie organicznych zamocowań – szczęściem piękne oblicze żony nie opadło na pozycję „bazy osadowej”.
Ale stało się niecodziennego.
Chow-chow Chewbacca, który kamieniał swoim zwyczajem pod stołem, drgnął i zerknął na mnie z z a i n t e r e s o w a n i e m.
Cóż, wstyd powiedzieć, ale patrzył na mnie jak na idiotę.
Zupełnie jak Kensington.
Kensington, który nagle – mimo wszystko nieoczekiwanie! – zastukał palcem w szybę kuchennego okna. Spojrzeliśmy na niego oszołomieni.
Nie od razu poczułem strach. Najpierw zdumienie i ogłupienie. Patrzyłem w okno bezrozumnie, bo Kensington robił przepraszające miny i wzruszał rękami w bezradnych gestach.
Nie rozumiałem tego.
Koboldy nie przepraszają. W każdym razie nie szczerze.
Ale mina Kensingtona wprost ujmowała przejęciem i... zatroskaniem. Zatroskaniem o mnie, to było oczywiste.
Wciąż jednak nie bałem się – dopóki nie poszedłem za wzrokiem i wskazującą dłonią mojego sąsiada. Dłonią skierowaną... no tak. Do moich drzwi.
Rozległ się grzeczny dzwonek. Mówię grzeczny, bo wszystkie dzwonki pozbawione powtórek i wsparcia kołataniem, stukaniem, waleniem i gestapowskim wtargnięciem bez zaproszenia uważam za grzeczne.
Rozczulająco grzeczne.
Awersja, wciąż blada, poszła do holu i otworzyła drzwi.
Wróciłem wzrokiem do Kensingtona. Ciągle przepraszał poruszając ramionami i skórą twarzy w osobliwy, nieco lalkowy sposób.
- Ja tylko na chwilę – dobiegł z holu ciepły ton usprawiedliwienia.
- Jest w kuchni.
Usłyszałem skrzypienie schodów. Awersja, zamroczona sekretem, który ujawniłem, poszła na górę, najpewniej do kaplicy, z której korzystała dwa razy dziennie. Zostawiła mnie samego.
A nie powinna. W drzwiach do kuchni stanął bowiem Czterometrowy Siarczan. Miał bardzo surową twarz.
Odszukałem przerażonym spojrzeniem Kensingtona. Oddalał się już, ale chyba wyczuł mój wzrok, bo odwrócił się i uśmiechnął leciutko. Znowu rozłożył ręce, po czym zniknął za żywopłotem.
Wystawił mnie.
Naskarżył.
A tak bardzo starałem się być grzeczny.
Nawet siostrę mu obiecałem.
- Ja tylko na chwilę – powtórzył Czterometrowy Siarczan nad moją głową.
Pewnie. Wszyscy wpadają tylko na chwilę. Szkoda tylko, że te chwile mnie zabijają.
Wy wszyscy, którzy narzekacie na swoich sąsiadów. Nie wstyd wam?
W rezygnacji – a była to rezygnacja totalna – zesztywniałem i ponownie uczyniłem ciało granitem. Także głowę. Ale nie mogło jej to aż tak bardzo pomóc.
Nie po tym, jak Czterometrowy Siarczan wzniósł nad nią kaloryfer mosiężny.

*
No i wiecie już wszystko.
No nie – wręcz przeciwnie. Wiecie doprawdy niewiele. To był zaledwie jeden dzień z życia z Kensingtonem. Jeden dzień…
Życie z Kensingtonem. To dopiero brzmi porażająco.
Myślę, że już i dla was.
Tak… Dziś rano, przy herbacie z cytryną, postanowiłem spisać całe to życie. Cały koszmar. Dzień po dniu.
A mam teraz dużo czasu. Leżę w szpitalnym łóżku z obandażowaną głową. Jak to powiedział doktor Czempiń, cudem wyszedłem z tego upadku po pijanemu.
Taką wersję mu przedstawiono. Już nawet nie pytałem, kto przedstawił. Czy moja żona, czy kobold, czy też jego narzędzie terroru Siarczan. Nieważne.
Zmieniłem taktykę. Zmiana taktyki to konieczność, gdy wróg przeważa, a cytadelę wypełniają zdrajcy i dywersanci.
Nie będę zatem krytykował Kensingtona. Będę mówił o nim jak o Naszym Bohaterze.
Jak to powiedział doktor Czempiń? To, że pan nie umarł z tak zaprawioną czaszką, to cud. Ale to, że pan nie umarł, gdy tak leżał we krwi, a pańscy bliscy śpiewali na górze psalmy w grupowym upojeniu – to już nie jest cud. To Kensington. Tak. Znalazł pana, gdy przypadkiem wpadł pożyczyć trochę soli. To dzięki Naszemu Bohaterowi pan żyje.
Przypadkiem… Dzięki Naszemu Bohaterowi..
Rozumiecie już. Gdybym teraz powiedział złe słowo na Kensingtona, Awersja sama zadzwoniłaby po Siarczana.
Nie, muszę zamilknąć. Wdzięczyć się.
Nie będzie mi łatwo, wiem. Patrzę na leżącą na stoliku gazetę z nagłówkiem Nasz Bohater znów ocalił istnienie ludzkie – i wiem, że nie będzie łatwo.
Ale wytrwam. Na łóżku mam brulion i baterię długopisów.
Mam zamiar napisać księgę na 300 stron. Tyle wart jest upadek kobolda.
Bo wierzę, że upadnie. Ktoś przecież mi to wyda. Ktoś wyda Piekło z koboldem, bo ten kobold na pewno zdążył już wyssać z radości życia kilku przede mną. Znajdę wydawcę.
Kobold upadnie.
Będę pisać codziennie po dwie-trzy strony. Mam czas. Mojej biblioteki nie odbudują tak szybko.
Ale w końcu to zrobią. Piekło z koboldem będzie miało swój własny królewski regał.
Na samą myśl o tym cała moja dusza chichocze niczym chór chochlików nad uczynionym psikusem.
Wraca moja radość życia. Powoli, nieufnie, stąpa jakbym wyciągał do niej dłoń nad polem minowym… Ale wraca.
Biorę brulion do ręki. I długopis. Dziś zaczynam pisać upadek Kensingtona. Wkrótce całe miasto zrozumie, kto jest jego prawdziwym bohaterem. A kto wampirem.
Znów chichoczę. Teraz już całkiem głośno. A co tam.
Piszę pierwsze, bardzo ważne słowa:
Pewnie każdy z was mi powie, że ma kłopotliwego sąsiada…
- Nie śpisz? – rozlega się od strony uchylonych drzwi.
Serce nieomal podrywa mi się do lotu, jak ten spłoszony wróbel. Jestem tak wystraszony, jakbym robił coś zakazanego…
W zasadzie to robię, czyż nie?
Odruchowo zakrywam brulion dłońmi.
Awersja wchodzi do izolatki. Za nią widzę odprężoną twarz doktora Czempinia. Mam nadzieję, że tylko absurdalną plotką jest to, co usłyszałem od salowej: że lekarz ów poprosił Kensingtona o konsultacje medyczne nad moim przypadkiem.
- Co tam chowasz? – Żona patrzy na mnie z troską, ale i zaintrygowaniem.
Nie mam czasu do namysłu.
- Piszę wiersz dla Kensingtona – wyduszam.
- Naprawdę? – pyta nieufnie.
- Tak. Przecież uratował mi życie.
Moje ciało po tych słowach pokrywa pot. Tak właśnie ciało objawia protest po wyjątkowo nieznośnym kłamstwie.
- Dobrze, cieszę się, miśku!... Tu mam dla ciebie słoik marchewki z groszkiem. Aha, pewnie cię to ucieszy, ale spotkałam w mieście Kensingtona… Wpadnie dziś po południu do ciebie. Cieszysz się? – przeszywa mnie wzrokiem.
- Ta… Tak, bardzo. – Próbuję uśmiechnąć się, a jednocześnie z prawdziwym żalem myślę o własnym sercu, które zdecydowanie jest wróblem. Może już zawsze nim będzie. Serce też może dotknąć trauma.
Żona przysiada na łóżku. Uśmiecha się. Całkiem niepokojący uśmiech.
- Bardzo przeprasza, że nie mógł wpaść wczoraj, ale nie mógł; cały dzień robił zakupy dla was.
Nie od razu dotarł do mnie sens tego komunikatu. Mimo wszystko uszkodzono mi okolice mózgu. W końcu jednak regenerujący się mózg zrobił to, co należało: odczytał komunikat.
- Jak to dla nas? – wykrztusiłem. – Nie rozumiem…
- No wiesz. Kocher, wiosła, menażki, saperkę, mapy, kompas, latarki…
- Nie rozumiem…
- Noo, na ten biwak.
- Na b i w a k??
- Przecież ruszacie za tydzień, prawda? Na cały miesiąc? To niezwykły gest przyjaźni i opiekuńczości ze strony naszego sąsiada. Jestem tym poruszona. Zaprosił cię… hm, podobno to ty się wprosiłeś raczej… Ale on się szczerze tym ucieszył. Razem ruszacie na wyprawę poszukiwawczą. Będziecie szukać jego żony, jantarów, minerałów, kości dinozaurów i mieczy z okresu krucjat przeciw Saragossom…
Milczę skamieniały.
- Aha! – reflektuje się Awersja radośnie. – Kensington ma nadzieję, że mu wybaczysz to, że się z tobą nie konsultował, ale materac kupił jeden.
- Jeden? – bełkoczę. – Jeden?...
- Tak, ale mówi, że tak będzie lepiej, bo namiot też jednoosobowy. Tak jest taniej. Mówi, że się z tym zgodzisz, kiedy przyjdzie po pieniądze. Zapewnia, że nie chrapie... kiedy się rozwidnia, no i nie rozpycha się a ż  t a k bardzo. Stara się pilnować, bo śpi na golasa… Poza tym uprzedza cię, żebyś nie niepokoił się tym, że czasem wstaje w nocy jako lunatyk i nieświadomie rozmawia z astralami… No, jedz tę marchew, jedz. Przywróci ci siły, a mogą być potrzebne.
***