poniedziałek, 23 grudnia 2013

Kwestia hou-choł-choinki

Czy wyobrażacie sobie Boże Narodzenie bez choinki? Oczywiście, że nie. Tak makabrycznie utalentowanej wyobraźnie nie posiada nikt w tym systemie planetarnym. Dylemat ,,żywa czy sztuczna'' wiecznie żywy (czyli nie sztuczny). Za drugim przemawia jak słuszna idea nieszlachtowania lasu pięknego żywego, dla chwili wizualno-nosowej przyjemności (fakt, że dużej, magicznej wręcz), no i strach przed zemstą druidów. Albo gajowego Borsonia, który strzela po pijanemu w obronie świerków. I po trzeźwemu, celniej zresztą. Za pierwszym wariantem stoi siła nie mniejsza niż fuzja gajowego i elektrowstrząsy druidów: ekonomia. Bo choinki sztuczne są wyraźnie droższe. A to trudno ignorować wobec faktów, że mało kto z nas utrzymał finansowy status szlachetnej polskiej magnaterii.: Zostawiam owo świąteczne dylematum w gestii osobniczej, intymnej Czytelnika i:
 - ŻYCZĘ ODURZAJĄCYCH SMAKÓW WIGILIJNYCH i POKRZEPIENIA ŚWIĄTECZNEGO - zapraszam do lektury zdecydowanie w temacie choinkowym. Że to nie takie proste jest. Albowiem:

Picea regale 

 W poniedziałek o 09.00 ogłosiłem naradę. Ważną, pilną, ścinającą jeśli nie krew w żyłach, to w każdym razie sektor serca odpowiedzialny za uczucia dziecięce. Nie można zatem wykluczyć, że całe serce. Dzieci były w szkole, co było naturalnie sprzyjające. Do stołu obrad, niczym sztabowych oficerów, zwołałem wszystkich, którzy rodzinnie gnieździli się w naszym małym, pełnym autonomicznych zakamarków domu: moją żonę Belindę, moich braci Cypriana i Homara, żonę Cypriana – Dominikę i kuzyna Celsjusza, którego wszystkie dzieci – dwoje moich i Belindy, i troje Dominiki i Cypriana – nazywają dziadkiem. Czemu nikt nie wnosi żmudnego sprostowania. Celsjusz ma rzadki typ urody strudzonego wędrowca: wygląda, jakby uciekł z Syberii. Okrężną drogą. A tak poza tym – owszem, sporo nas jest w tym domu, dlatego użyłem słowa ,,gnieździć’’, przy czym nie należy dramatyzować. Gdy brak drewna na opał, stłoczeni krewni wytwarzają awaryjne ciepło starą, wciąż rekomendowaną techniką… stłoczenia. Fakt faktem, tylko ja jeden pracuję – jako kierowca liaza rozwożę węgiel – dlatego narada miała ten ,,ścinający’’ charakter. Zebraliśmy się wokół stołu, na którym Belinda położyła ozdobny obrus, a następnie szklanki z herbatą i cytryną. - No dobra – zacząłem. – Zróbmy szybki bilans. - Tak, zróbmy szybki bilans – zawtórował tak gorliwie, jak zbędnie Homar (który mieszka w piwnicy, z uporem przezeń nazywanej ,,całkiem klasyczną w standardach sutereną’’). – Ja mogę dać 20 złotych. To dwa razy więcej niż rok temu, ale nauczony doświadczeniem odkładałem od czerwca. - Phehehe – skwitował kuzyn Celsjusz (który mieszka w osobliwej przybudówce pod schodkami pożarowymi). Lecz na widok zmarszczonych brwi Cypriana polubownie rozłożył ręce. – Dobrze, dobrze, ja mam 23 złote i 43 grosze. To niewielka przewaga. Nie mniej wyrwana z płucami: odmawiałem sobie Giewontów, żeby dzieciaki miały prezenty. - Sprzedają jeszcze Giewonty? – zaciekawił się Homar. Westchnąłem i przeniosłem wzrok na Belindę i Dominikę. - Niech przemówią nasze panie. Jak stoimy w kwestii jedzenia? - Karp będzie – powiedziała moja żona. - I ciasto – uśmiechnęła się Dominika. – Ale oczywiście z dodatkami spulchniającymi. Inaczej byłaby to porcja na jeden dzień świąt. Dla trzech. - Dodatki spulchniające? Masz na myśli to samo, co dodałaś w ramach zwiększenia objętości rok temu? Te dziwne chwasty znad stawu? - Nie dopytuj – chrząknęła żona Cypriana. – Grunt, że będzie coś na stole. A i cukru dosypię więcej, bo udało się załatwić. - Dobrze, tylko r o z m r o ź te… dodatki, zanim je wkomponujesz w ciasto. Bo w zeszłym roku to zaczęło puszczać dopiero na talerzu. - Jasne – znów chrząknęła Dominika. - Czepiasz się mojej żony? – chciał wiedzieć Cyprian. - Skądże. To dzięki niej mamy akcent cukierniczy na Boże Narodzenie. I nikt tak nie wycina ozdobnych serwetek z kolorowych gazet, jak Dominika – pochwaliłem szczerze. - Ale karp będzie? – upewnił się nieufnie Homar. – Bo rok temu był przekręt, nadal domagam się ujawnienia prawdy. - Jaki przekręt, smakowało ci – zauważył Celsjusz. – Wziąłeś dokładkę bez pytania i przez to zabrakło dla Mariusza. - Nie szkodzi – uśmiechnąłem się. - Smakowało, ale nie karpiem – upierał się Homar. - To był po prostu niezbyt rozwinięty karp – tłumaczył Celsjusz. – Na miarę naszego budżetu. - To nie był karp. Oddam ci porcję w tym roku – zwrócił się Homar do mnie. - Nie trzeba, nic nie straciłem – wyrwało mi się. ,,Wyrwało’’, jeśli zważyć, że Celsjusz rzeczywiście załatwił karpia ,,niezbyt rozwiniętego, na miarę naszego budżetu’’. Rabując pełen czerpak gupików ze szkolnego akwarium, kiedy poszedł odebrać dzieci. - Będzie chleb – powiedziała z kamienną miną Dominika. – Załatwiłam od gołębiarzy. Zamarliśmy. - Od… gołębiarzy? – wykrztusiłem. – Znaczy to… co zostanie po ptakach?? Wbiliśmy w nią osłupiałe oczy. Owszem, klepaliśmy szlachetną polską biedę, ale jeszcze dotąd nie było tak dramatycznie, żeby… Dominika nie wytrzymała i wybuchła śmiechem. - Jak wy możecie wierzyć w coś takiego! – zawołała. – Oczywiście, że będzie świeży chleb. Trzydniowy. - Od Stefarczyków? – ucieszył się Celsjusz. - Od Ciamarczyków. Siedem bochenków po 20 groszy za sztukę. - To poważne zwycięstwo – zauważyłem. – Coś jeszcze w kwestii jedzenia? - Jakieś owoce będą – powiedziała moja żona. – Na to przeznaczę 40 złotych. - 40? – skrzywił się Homar. – Na pestycydy? Tylko rozgłodzą nam żołądki. Przesuń 10 złotych w sektor mięsny. - Pomyślę. Ale ziemniaki też będą, i to nawet na pierwszy dzień świąt. - Dobrze, jakoś to pójdzie – uciąłem. – Niech kobiety zazębią to według swego rozeznania. Ja natomiast pytam o DZIECI. To jest dla mnie i chyba dla was priorytet, prawda? Dla dzieci święta to choinka i prezenty, to przede wszystkim. Jak z tym stoimy? Sam mam 260 złotych na prezenty, oczywiście rozłożę to dla całej piątki. I nie oddam z tego ani grosza dla mandarynek czy gu… karpia. - Tak, dzieci to najważniejszość – pokiwał głową zamyślony Celsjusz. – Ja mogę oddać swoje znaczki hitlerowskie. - A ja stare sanki, z 1934 –powiedział Homar. – Pomaluję, dospawam spojler, znaczek BMW… - Nie, nie – przerwałem. – Moi drodzy. To koniec. Koniec z improwizacją i polotem w łataniu dziur. – Patrzyli na mnie w milczeniu. – Po prostu. One podrosły. Mają po 8, 9, 10 lat… Teraz nawet najbardziej uroczy bubel z łatką na kolanie ich nie weźmie. A jeśli chodzi o kolejność upadania instytucji w ich oczach, to widzę to tak: rząd federalny, bank, WHO, święty Mikołaj. W tej kolejności dokładnie. W ten sposób dociągniemy ich do dorosłości w jakiejś przyzwoitej formie ducha. Pokiwali głowami. - To co robimy? – spytała smętnie Dominika. – Ja mam 30 złotych na to. - 50 – powiedziała Belinda. Celsjusz położył na stole 100 złotych. - Odkładałem od stycznia – rzekł. Homar i Cyprian przybrali zakłopotane miny. - Dobra – powiedziałem. – Nie jest najgorzej w dobie chińszczyzny. Jutro idę z tym na miasto i coś wyszukam. Damy radę. - Mam się przebrać za Mikołaja? – spytał Celsjusz. Po prawdzie nigdy nie wymagał większej charakteryzacji. Ot, jakiejś czerwonej sukmany i zgarbionej postawy. - Za późno – powiedziałem. – Już tego nie kupią. Zostaniesz zidentyfikowany w ciągu 60 sekund i nastrój się skwasi. Nie. Dość naczytałem się wspomnień ludzi o rozczarowaniu, za które odpowiadali ich rodzice bez wyobraźni, zastąpionej nonszalancją. ,,Pewnego dnia znalazłam moje wszystkie listy do Mikołaja za bojlerem. Miałam już 15 lat, ale i tak poczułam jakiś smutek.’’ O, nie, nie. Odtąd Mikołaj podrzuca prezenty głęboką nocą. - Też tak myślę – wsparła mnie Belinda. – To są inteligentne dzieciaki. - Ale po kim? – spytał grobowo Celsjusz, po czym zachichotał. Udałem, że mierzę go gnębiącym wzrokiem. - Dobra. Jedzenie się zazębia, Mikołaj się zazębia, teraz został drugi czynnik magiczny dla dzieciarni: choinka. Kto jest skłonny ubrać? - My będziemy się zazębiać w kuchni raczej – oświadczyła Dominika. - Ale ja to zrobię chętnie – poderwał się Cyprian. - I ja! – ruszył za nim Homar. Jako, że nie dołożyli nic do puli prezentowej, ruszyli do piwnicy (,,klasycznie standardowej sutereny’’) z wyraźnym poczuciem ulgi, mogąc w ten sposób dać coś od siebie. - Koniec zebrania – ogłosiłem, mimo że przy stole nie było już prawie nikogo. – Do czynu na miarę możliwości. Druga narada, jak dzieci pójdą spać. A jednak druga narada przyspieszyła, bo doszło do niej już pięć minut później. Właśnie przesuwałem regał, by powiększyć pole dla choinki, gdy w pokoju stanęli Cyprian i Homar z niewyraźnymi minami. - Co tam? – spytałem spokojnie. – Nie możecie znaleźć? Spojrzeli po sobie z zakłopotaniem, po czym wrócili wzrokiem do mnie. - Czy choinka stała kącie między szafą na słoiki, a drzwiami do żuka? – zapytał Cyprian. Poczułem ukłucie niepokoju. - Nie zniknęła chyba? - W takim czarnym worku? – dorzucił Homar. – Oklejonym taśmą? - I obwiązanym sznurkiem? - Białym sznurkiem? Zmarszczyłem brwi. - No to macie ją, czy nie w końcu? Cyprian przybrał smutny ton: - Zdarzył się wypadek. - Jaki wypadek?... - O s u n ą ł e m s i ę. - Ale co to znaczy dokładnie? - Pośliznąłem się na smarze i osunąłem się. - I? - Złapałem ratunkowo za worek, a on się przewrócił – w głosie mojego brata zabrzmiał wręcz zarzut. Jak pochwycony przy poślizgu worek z choinką śmiał nie ustać! - I? - On też się osunął, więc złapałem za drzwi żuka. - … - Które rymsnęły prosto na upadły worek. ,,Które rymsnęły prosto na upadły worek’’. Brzmiało to niebywale groteskowo, ale nie za bardzo było mi do śmiechu. Ludziom płaszczonym budżetowo w przededniu świąt rzadko jest do śmiechu. ,,Drzwi żuka rymsnęły prosto na upadły worek’’ – jak brzmiałby taki tytuł raportu policyjnego? - No i co? Jakaś gałąź poszła? Znów spojrzeli po sobie. - Potem ja rzuciłem się go ratować – odezwał się Homar. – Ale nie trafiłem. I szafa przewróciła się. ,,Ale nie trafiłem i szafa przewróciła się’’ – dramatycznego raportu ciąg dalszy. - Ale przecież to plastik – wzruszyłem ramionami. – Ona się po prostu spłaszczyła. Rozłożymy gałęzie, jak zwykle. - Gałęzie odpadły. - I skruszyły się. - To by się nadawało na kruszonkę do kuwety. - Można przehandlować. Na przykład za małą choinkę od kierowcy TIR-a, co ma koty. - Którą postawimy na taborecie. - I przedłużymy udekorowanym pledem. - I szpicem z pokala. - Z butelki po Kubusiu. - Oklejonej kokardkami. - Sreberkami z czekoladek z Wielkanocy. - I brokatem. Słuchałem ich w milczeniu jeszcze pół minuty, po czym obróciłem się i poszedłem do kuchni krokiem człowieka, który uciekł z Syberii okrężną drogą. Po chwili wszyscy znów obradowaliśmy przy stole w trybie awaryjnym. - Choinka być musi – podkreśliłem. – I to nie jakiś żałosny mikrus z Hobbitonu, tylko coś, co oczaruje dzieciarnię. - Czy wy coś tam piliście na dole? – Dominika przeszyła podejrzliwym wzrokiem moich braci. - Niezupełnie – pokrętnie odparł Cyprian. - Jeden kielich, zwykła sprawa – dodał Homar. - No tak – mruknęła Belinda. – To uradźmy coś. - Kasy na drzewo nie będzie – powiedziałem stanowczo. – Nic już nie podlega rewizji w budżecie. Choinkę trzeba wyimprowizować, w możliwie najlepszym wariancie. Zadumaliśmy się. Belinda nalała kawy zbożowej do musztardówek. - Ale może da się jednak poskładać to coś na dole? – zasugerował Celsjusz. - W zeszłym roku podciągnęliśmy już to coś agrafkami, taśmą, klejem, dwoma stolarskimi gwoździami i pasem bezpieczeństwa wyciągniętym z poloneza – przypomniała Dominika – a i tak rozjechało się, kiedy dzieci poszły na pasterkę. Nie da rady, może faktycznie wyprosić jakąś maluchną choinkę od kierowcy ciężarówki. – Spojrzała na mnie niepewnie. – Może ty, Mariuszku, coś tam w przedsiębiorstwie… - W życiu. Gdybym miał świętować przy jakimś drzewku bonsai, czułbym się jak opuszczony biedak w trasie z węglem i koksem. Wiesz, co mi powiedziała twoja Mania wczoraj? - No? - Że będzie co wieczór wchodzić pod choinkę i odwiedzać zaczarowaną krainę świąt. - Hm… - A może po prostu rozłóżmy tę naszą choinkę na podłodze – powiedział Homar. –No wiecie, taką, płaskorzeźbę zróbmy. - To na ścianie raczej – zauważył Cyprian. I spojrzał na mnie. – To jest jakiś pomysł. Można ją r o z g w o ź d z i ć na ścianie, nawet nabierze szerokości i szyku. - Jaki szyk masz na myśli? – spytałem cierpko. – Ukrzyżowanego drzewa? Celsjusz zachichotał. - Ale – rzekł po chwili – można ją r o z w i e s i ć. Pod lampą. Na sznurkach. - No tak, no tak, nie ma jak szyk drzewa-wisielca. - Ojej, okropnie to przedstawiasz – wzdrygnęła się moja żona. - No wyobraź sobie choinkę zwisającą z sufitu. Widziałaś coś podobnego? Przez minutę wszyscy w natężeniu wyobrażali sobie choinkę uwieszoną pod sufitem. - No nie najlepiej, rzeczywiście – przyznał pierwszy Homar. - Jak wyrok śmierci – dodał nieco przesadnie Celsjusz. - I tak tego nie rozwiesimy, to jest w odłamkach – przypomniał Cyprian. – Moim zdaniem można to opchnąć jako kruszonkę do kuwety. Kutajowie mają kota, może odpylą w zamian chociaż jemiołę… - Cholera, musimy coś wymyślić – Dominika schowała twarz w dłoniach. – Jeśli Mania chce wchodzić pod choinkę, to musimy mieć przynajmniej półtorametrową. - Półtorametrowa to ostateczność – osądziłem. – Przy naszych niskich nakładach na ogólną oprawę porządne dwumetrowe drzewo ratowałoby sytuację. Jak główny generator wrażeń świątecznych. Piliśmy kawę, głowiąc się nad tym, jak zdobyć choinkę co najmniej półtorametrową, nie mając na to pieniędzy. - Oczywiście moglibyśmy wyskoczyć do lasu… - wymruczał Homar. - Tak, szybka sprawa – dodał Cyprian. - Bardzo szybka – zgodził się Celsjusz ironicznie. – Wczoraj w TV pokazali siedemnastu wyłapanych w naszym lesie z urżniętymi drzewami. Wiecie, że nawet aptekarz Fechajstos jest między nimi? Jutro mają ich portrety na rynku rozwieszać. To akcja gajowych, Zielonych i tych z Nowego Druidyzmu. - O Jezu – zdziwiła się Dominika. – To strach na grzyby jechać nawet. - No, za grzyby też już łapią. - Ale gdyby nocą? – nie rezygnował Homar. - Nocą? – prychnął Celsjusz. – Ci z Nowego Druidyzmu mają podwójny pierścień wokół lasu i patrole w parku. I nie myślcie, że rzucają dzidami. Stosują termowizyjne kamery i sieci elektryczne. Zresztą czytałem w gazecie przywianej przez wiatr, że w całym lesie położyli 400 min ogłuszających i kolorujących nieusuwalną farbą Pink-shocker. Mają rozminowywać po Sylwestrze dopiero. Jest akcja ,,Świerk z plastiku, jodła z kauczuku’’, tyle że ten pierwszy kosztuje 180, a drugi 380. I to mniejsze modele. - Ale czemu aż tyle? – pobladła Dominika. - Bo 35% idzie na uzbrojenie bojówek Nowego Druidyzmu. - No pięknie – skwitowałem. - Choinka z lasu odpada – zarządziła stanowczo Belinda. – Tego jeszcze brakuje, żeby mi mąż czy szwagier padł na minie, a potem został zlinczowany na rynku. - Oni nie linczują, tylko rozwieszają portrety – sprostował Celsjusz. - Dziś portrety, jutro szubienice – zauważył ponuro Homar. – Ja nie jadę. - Nikt nie jedzie – uciąłem. – Zresztą z paliwem już stoimy na zero. Więcej z liaza nie mogę ukroić. Już mam trzy ostrzeżenia od kierownika Kurczoka. - Cholera? – zauważył z serdeczną troską Cyprian. - Myślcie, bo się robię nerwowa – powiedziała Dominika. Myśleliśmy dalej. - No cóż – odezwał się ostrożnie Homar – jest opcja taka, by coś, co nie jest choinką, wydawało się nią być. - Czyli? – zapytałem, nie ukrywam, sceptycznym tonem. - No, na przykład weź ten stojak na pranie – pokazał ugięty pod nawałą ubrań wieszak, stojący w kącie. – Jeśli go ustawić jakoś na boku, jakoś tam ułożyć, nie wiem, oblepić igliwiem, pomaskować kawałkami zielonej krepy, no to… - No to lipa. To nie tylko nie postoi stabilnie, ale skompromituje nas w oczach dzieci. - Niech się uczą sztuki improwizacji. To sztuka przetrwania. - Ciągle jej się uczą. Zróbmy im przerwę na Boże Narodzenie. - Hm… To ja nie wiem. A kaktus Belindy? Ma z metr i kolce. To coś jakby igły. - Wyobraź sobie Manię czy Franka wczołgujących się pod te jakby igły w poszukiwaniu zaczarowanej krainy świąt – rzekłem złowróżbnie. – Nie mówiąc o tym, że to karakan, nie drzewo. - Nie oddam kaktusa – zaznaczyła stanowczo Belinda. - Nie zgadzam się na kaktusa – wzdrygnęła się Dominika. Wizja wyciągania kolców z ciał zapłakanych dzieci nie była zbyt świąteczna. - Dobra, głupi pomysł – przyznał Homer. – A szafka na kompoty? - Co?! - Ona ma dwa i pół metra wysokości, a jest wąska jak rynna. Wyjmiemy wszystkie szufladki i włożymy bombki na półeczki. No i dołożymy tej krepy. - Może lodówka? – zaśmiał się Cyprian. – Wyjmiemy drzwi, a oszronione bombki będą dawać klimat. - Wszystko to lipa na resorach – oceniłem bez ogródek. – Dzieci chcą choinki, a nie parodii. - Mam pewien pomysł – odezwał się Celsjusz z namysłem. - No? – spojrzeliśmy ku niemu z nadzieją. - Prachłaniec z rzeźni na Świńskiej jest mi winien przysługę, jeszcze z czasów, jak tam pracowałem. Czyli sprzed sześciu lat. To właśnie wtedy Celsjusza wyrzucono z pracy, po tym, jak przyłapano go na wynoszeniu trzech prosiąt i dwóch reklamówek kiełbasy Toruńskiej. Szkoda, że nie poszedł ,,w raty’’ i zdecydował się wynieść to wszystko za jednym razem. Rzuciło się w oczy na stróżówce i wszyscy ponieśliśmy dotkliwą stratę. - No i? – ponagliła Belinda, rzucając mi krzepiące spojrzenie. - No i go teraz przycisnę. - Da ci choinkę? - Niezupełnie – chrząknął Celsjusz. – Nie choinkę, a t u s z ę w o ł o w ą. - Co?! – zbaranieliśmy. - Tuszę. - Ale co to ma do choinki? – złapała się za głowę Belinda. - Noo, trochę ma. Zwróćcie uwagę, że tusza posiada o ż e b r o w a n i e. - …. - To daje opcje dekoracyjne. Można na żebrach rozwiesić ozdoby. - To jakiś żart? – spytałem zdenerwowany. - Nie – spojrzał na mnie spokojnie. – Ustawmy to na czymś, nabijmy na… hm, wieszak na płaszcze, który jest w piwnicy. Z 1934. - To był dobry rok – zauważyłem z sarkazmem. – Jak ty sobie wyobrażasz tuszę udającą choinkę? Z tym całym mięsem? - Mięsa za dużo nie będzie. To nie jest aż taka duża przysługa. - Więc same kości? - No, o ż e b r o w a n i e. Taki szkielet kostny choinki. - I wtedy można pomalować, okleić krepą… - podchwycił Homar. - …rozwiesić bombki – dodał Cyprian. Po czym zwiotczał. – Bombki się stłukły… - Rocky Balboa trenował boks na tuszy wołowej – kontynuował Celsjusz. – W rzeźni. On też klepał biedę i improwizował. I wygrał z Apollem. - Boksował w tuszę? – spytałem z niedowierzaniem. – Jakiś bokser z Bilbao? - Balboa. To Włoch był. - To tylko film – skrzywiła się Dominika. – I to jakiś niedorzeczny. Włoch z Bilbao ćwiczy na tuszy wołowej, a potem walczy z greckim bogiem. I zwycięża tego boga. Dajcie spokój. Skupmy się, bo grozi nam katastrofa. - Owszem – zgodziłem się posępnie. – Pomysł z tuszą jest… - szukałem dyplomatycznego słowa – przedwczesny. Słuchajcie, potrzebujemy drzewa. Albo czegoś drzewopodobnego. Tusza wołowa nie jest drzewopodobna. Ona jest po prostu wołopodobna. I zresztą makabryczna. To się nadaje najwyżej na Wielkanoc. - No chyba faktycznie – westchnął Celsjusz. – Powiesimy tuszę na Wielkanoc. – A ponieważ spojrzeliśmy na niego dziwnym wzrokiem, dodał: - I obwiesimy pisankami. Zniecierpliwiona Dominika szturchnęła Cypriana: - Rozwaliłeś choinkę i musisz coś wymyślić! - No wiem – jęknął. Nagle zmarszczył brwi. – Coś mam. - To mów! – ponagliła go Dominika. - Choinka powinna być rozłożysta, stabilna i najlepiej ponad półtorametrowa? – upewnił się, zerkając na mnie. - Owszem – potwierdziłem. - No to jest. - A gdzie. - A tu – podniósł się i rozłożył szeroko ramiona. - Niby ty? – zdumiałem się. - Mam 187 centymetrów wzrostu. Dajcie mi koturny, a będę świerkiem. Nie wiedzieliśmy, czy mówi serio, ale wydawał się naprawdę dumny z pomysłu. - Po pierwsze – przemówiłem zimno - nie jesteś zbyt rozgałęziony. - Doczepcie mi kilka wieszaków. Albo jakieś gałęzie, można pozbierać. - Po drugie, powątpiewam w twoją stabilność. Ile czasu wytrzymasz w całkowitym bezruchu, dziesięć minut? Bo tu chodzi o godziny. - I dzieci będą się pod ciebie wczołgiwać, łapać za gałęzie – przypomniała Dominika. - Hm… Mogę ustać, jeśli co piętnaście-dwadzieścia minut podacie mi sznapsa. - Nie jesteś w stanie być sztywny. To by musiała być sztywność pośmiertna. A ty żyjesz. A nawet jeśli zesztywniejesz, to na skutek ścierpnięcia, co skończy się przewróceniem i to z kwikiem i demolką. - Usztywnijcie mnie jakoś – upierał się Cyprian. – Podgipsujcie, podglinujcie, obwiążcie drutem… - A jak wytłumaczymy dzieciom, że cię nie ma przy stole wigilijnym? – spytała Belinda. - No… To może powiedzmy im prawdę. - Nie za bardzo dobry pomysł – zaoponowałem. – Szaweł bardzo martwi się o naszą ekonomię, tydzień temu płakał w nocy. - Naprawdę? – przejęła się Dominika. - Tak – potwierdziła moja żona smutno. – Rano był niewyspany, ale i tak prosił, żeby go zwolnić ze szkoły, żeby mógł przez kilka dni popracować w biedaszybie i nam pomóc. - O Jezu – złożył ręce Cyprian. Nagle wytrzeszczył oczy: - Mamy biedaszyby w Gdyni? To już do tego doszło… - Nie, on chciał jechać na Śląsk autostopem. - No widzisz – Homar zwrócił się z wyrzutem do Cypriana. – Jeśli zostaniesz choinką, Szawełek się załamie. I pewnie ucieknie z domu na Śląsk. - Dobrze, już dobrze – wtrąciłem, by zapobiec serii czarnych wyobrażeń. – Przede wszystkim nie możesz być choinką, bo zamiast podniosłego nastroju i wzruszeń, będziemy mieć komedię. Ktoś chce komedię przy stole świątecznym? Nikt nie chciał. - Zaraz, zaraz – uniósł się w krześle Homar. – Jest opcja ekonomiczna. - Wal – zachęciłem twardo. ,,Opcja ekonomiczna’’ ściśle trafia w moją strefę zainteresowań. - Można… Tylko się nie śmiejcie – zastrzegł brat. - Nikt nie ma nastroju do śmiechu. - Można… - wahał się Homar. – No można… kupić choinkę po świętach. A najlepiej po Nowym Roku. Odebrało nam mowę. - Co ty gadasz – zasapałem. – Jak to po świętach! - Słyszałem, że Rosjanie kupują choinki po świętach, bo wtedy ich ceny spadają nawet do 10%. - Ale po co nam choinka PO świętach?? - Hm… Mogłaby już być na następne… - Daj spokój! – uciął Celsjusz. – Po pierwsze, nic nie wyrówna rozczarowania dzieciarni, a po drugie, KTO z was kwapi się paradować po ulicy z choinką po świętach? Wyjść na takiego porąbańca w oczach ludzi? Lecieć z choinką do domu po świętach? Po Nowym Roku wręcz?... Pomyślą, że ze szpitala ktoś nawiał. Kwapi się ktoś? Okazało się, że nikt się nie kwapił. - Lipa – szepnęła smutno Dominika. - Nie ma mowy o Wigilii bez choinki – zamknąłem definitywnie ,,opcję ekonomiczną’’ Homara. - Cholera, nawaliliśmy – Homar patrzył ponuro na zrezygnowanego Cypriana. – Ja chyba tego nie udźwignę i sam ucieknę na Śląsk. - Jest jeszcze jeden pomysł – odezwał się Celsjusz. Spojrzeliśmy na niego ze słabą nadzieją. - Rozstawić drabinę, co już nadaje odpowiedni kształt. Rozłożystość na dole, wierzchołek na górze. Na to rzucimy ten zielony obrus, którego nie używamy, bo wygląda jak chorągiew saudyjskiej kawalerii. Powycinamy w nim dziury, przetkamy sznurami lampek, obwiesimy gęsto bombkami, dorzucimy kłębki waty szklanej – wyliczał spokojnie. – To, co w środku, czyli falsyfikat, zginie pod dekoracją. I to się uda. Zastanawialiśmy się. Teraz każdy w wyobraźni przyglądał się choince uczynionej z drabiny. Poczułem smutek, bo rzeczywiście w codziennej walce z niedostatkiem wciąż i wciąż improwizujemy, dzieci czasem zbierają te złośliwe cięgi w szkole, no więc choć w święta… Ale nie było pieniędzy na choinkę, a drabina od biedy ratowała sprawę. - No i można wczołgiwać się pod drabinę – zauważył z ulgą Homar. - Ale to chyba nieszczęście przynosi – przypomniał sobie Cyprian, za co zarobił kopnięcie od swojej żony. - Nie można przechodzić pod drabiną – powiedziała z naciskiem. – Czołgać się można. - Oczywiście, kochanie. Czołgać tak. Znowu zapadło milczenie. - No… ostatecznie… - Belinda popatrzyła na mnie wyczekująco. - A skąd lampki? – spytałem beznamiętnie. – Przecież też zostały zmiażdżone. - Lampki zdobędę – rzekł krótko Celsjusz. ,,Zdobędę’’ oznaczało w naszej rodzinie coś nie do końca legalnego, zazwyczaj rabunek bazarowy. Robiliśmy to rzadko, bo afera kryminalna nikomu by nie pomogła, zwłaszcza dzieciom, które i tak miały dość konfrontacji z innych powodów. Ale czasem trzeba było ,,zdobywać’’, by mieć więcej, niż mniej. Ja sam byłem najczęstszym zdobywcą w ostatnim czasie. Z każdego kursu przynosiłem dwa wiadra węgla (co nie oznacza, że rekomendowane techniki ogrzewania stłoczeniowego traciły na znaczeniu). No i to paliwo czasami. Dzieci nic o tym nie wiedzą. Ostatnim punktem honoru rabusia, który chce ocalić dzieci, jest przekazać im niemoralne techniki uzupełnień. To ostateczność. Można je przysposobić, gdy widać już, że nie będą miały innego wyjścia, aby przetrwać, ale nie wcześniej, niż gdy skończą dwanaście-trzynaście lat. Do tego czasu trzeba tylko stymulować ich wrażliwość i uczciwość. To zostawi im świadomość wyboru na resztę życia i zablokuje cynizm. Tak w każdym razie wszyscy uważamy. - Dobra. A bombki? - Bombki ja załatwię – powiedziała moja żona. – Czerberowa z targu oddaje po pięć groszy robaczywe lub zgnite jabłka i gruszki. I pomarańcze. Wystarczy pomalować. Od sąsiadki dostałam lakier do paznokci. Przeterminowany, ale na chodzie. - Dobra – skinąłem głową. – Wata szklana? - Mam jej na kopy w materacu – ujawnił Celsjusz. - Okej. – Przez chwilę patrzyliśmy po sobie z namysłem, jakby nikt nie był pewien, czy zwyciężamy, czy przegrywamy. – Dajemy radę, kochani. Wszystko będzie grało – oświadczyłem trochę wbrew odczuciom. - No pewnie! – podkreśliła z ożywieniem Belinda. – Karp będzie, to już jest super! - W zeszłym roku nie było karpia – wymruczał Homar. – To nie był karp… - Dobra, zamykam awaryjne zebranie – ogłosiłem. – Nie mniej… Kiedy jutro będę biegał za prezentami, wy jeszcze raz pomyślcie nad choinką. Może wpadnie wam do głowy jakiś lepszy pomysł. Tylko do lasu nie jedźcie. Z minami nie ma żartów. Bieganie za prezentami jest dla mnie zawsze dość stresującym zajęciem, tak z racji ograniczonego budżetu, jak i ambicji ustrzelenia prezentów najlepszych z możliwych. Prawie zawsze jednak mam na końcu poczucie satysfakcji, i tym razem też tak było. Wracałem do domu w zamieci. Śnieg walił od rana i nie za bardzo sprzyjało to moim zakupom, za to nastrojowi Wigilii zdecydowanie. Zapowiadał się piękny wieczór. …o ile drabina imitująca choinkę spełni swoją rolę. Miałem mieszane uczucia co do tego i wciąż byłem trochę zły na Homara i Cypriana, nie mniej starałem się przyciągnąć optymistyczne wyobrażenia. A może same przychodziły z racji Wigilii? Ludzie z trudem brnęli, samochody przystawały pod naporem śnieżycy, a widoczność była zabawnie żadna. Ja, podbudowany wypełnieniem niełatwej misji, doszedłem do naszego domu, osobliwej chatki wtłoczonej w śródmiejskie kamienice, krokiem godnym filmowego Robocopa. Już w drzwiach obskoczyły mnie dzieci: moje i brata. Rzecz jasna, nie mogły ujrzeć zakupionych przeze mnie rzeczy, bo podałem je przez okno przybudówki Celsjuszowi. - Tatusiu, mamy choinkę! – zawołał Szaweł. - Jest największa w całym mieście! – zawołała Mania. - Tak? – ściągałem buty zaskoczony. Czy drabinę można tak spreparować, by robiła wrażenie strzelistej sosny?... Przez chwilę tańczyłem z piątką dzieci, co skwitowała śmiechem Belinda. Zawsze ją to bawi – i się nie dziwię. Jeśli wyobrazić sobie czterdziestoletniego człowieka o poważnym, biskupim obliczu, podskakującego pajacykowo w kółku graniastym? Toż sam się z siebie śmieję. Potem dzieci rozbiegły się – co jest sztuką w ciasnawym mieszkaniu – a ja zrobiłem pół kroku i napotkałem objęcia żony. - Wyrobiłeś się? – uśmiechnęła się. - Tak. Celsjusz i Dominika pakują. Powinno być dobrze. - Fajnie, wykąp się szybko, bo czasu mało. Ja już szykuję wieczerzę. - A choinka? Z drabiny? - Nie! – ożywiła się Belinda. - Homar i Cyprian załatwili jakiś wielki świerk! - Co?! A skąd?... - Homar powiedział, że ,,stał samotnie’’. Więc na pewno nie z lasu. - Oby nie z czyjejś posesji… - No co ty – zaniepokoiła się. – Są zadowoleni z siebie, kamień spadł im z serca, mieli poczucie winy. Przed chwilą skończyli ubierać. Sam zobacz. Zobaczyłem i stanąłem jak wryty. To mogła być w istocie najwyższa choinka, jeśli nie w mieście, to w historii naszego domu przynajmniej. Szczyt po prostu wkłuwał się niczym bagnet w sufit. Wkłuwał się pokalem Warki, który przemalowano w jakieś świąteczne esy-floresy. A całość… Czy to istotnie był świerk? Usiłowałem odnaleźć wytężonym wzrokiem choć jedną gałąź, ale drzewo było zwyczajnie przywalone dekoracjami: polakierowane jabłka, gruszki, grejpfruty (co mogło oznaczać chemiczne spacyfikowanie wypełniających je robali), bombki wymiętolone ze starych gazet i skarpet, serpentyny z tychże, pasy od spodni poprószone brokatem (z ulgą odkryłem brak staników), mnóstwo łańcuchów papierowych, serwet, sznurówek, gumek, obrusy, serwety, pocięta w szarfy chorągiew saudyjskiej kawalerii… i doniczki z geranium i paprotką przywiązane linką holowniczą w kilku miejscach, które widocznie wymagały plombowania. Całość wieńczyło obfite oplątanie sznurami lampek, których ilość świadczyła, że Celsjusz podchodzi z szacunkiem do kwestii nastroju świątecznego. By nie rzec: z determinacją. - O Jezus – zauważyłem. - Prawda? – Homar i Cyprian przyszli z kuchni uśmiechnięci od ucha do ucha. Spojrzałem na nich oszołomiony. - Ale co to jest?? - No jak co to jest – wyszczerzył zęby Cyprian. – Picea regale. Świerk królewski. Szaweł nachylił się ku mnie i szepnął: - A dla kogo ten pusty talerz? - Dla samotnego wędrowca, syneczku. - Takiego, co uciekł z Syberii? - Na przykład. - A przyjdzie do nas, tata? - Nigdy nie wiadomo. - Chciałbym, żeby przyszedł. Poczęstowalibyśmy go, pośpiewalibyśmy razem kolędy… Pan Jezus by się ucieszył, prawda? - Na pewno – wzruszyłem się. - Może wyjrzymy przed dom, tatusiu? Może jakiś biedny wędrowiec już idzie? - Oni rzadko przychodzą, syneczku, nie myśl o tym. To taka tradycja, żeby… Pukanie do drzwi było całkiem donośne. Wszyscy odłożyliśmy łyżki i spojrzeliśmy po sobie. - Mikołaj!! – zawołała Mania. Ale to nie był Mikołaj. Otworzywszy drzwi, ujrzałem mężczyznę mniej więcej w moim wieku, uwalonego śniegiem. Wyglądał na znużonego i nawet zrezygnowanego, ale ostatnie, o co bym go posądził, to bezdomność i zabiedzenie. O ucieczce z Syberii nie wspominając. - Wesołych świąt – rzekłem z głupia frant. Popatrzył na mnie smętnie. - Przyjmą państwo samotnego wędrowca? Uniosłem brwi. - Nie mam dokąd pójść. - Proszę… Proszę za mną… - Ruszyłem do pokoju. – Coś się stało? - Nie uwierzy pan. - Mamy samotnego wędrowca – ogłosiłem, bo wszyscy z silnym zdumieniem spojrzeli na nieznajomego. – Dolej barszczu, kochanie – zwróciłem się do Belindy. – I przygotuj dodatkową porcję gu… karpia. Wędrowiec wzruszył się lekko. - Państwo wybaczą – powiedział skrępowany. – Nie jestem bezdomny i mam rodzinę. Ale dziś akurat wypadło pracować, taki grafik. Jestem kierowcą trolejbusu. - Zepsuł się? – zainteresował się Celsjusz. - Niezupełnie. – Kierowca usiadł na wskazanym przeze mnie krześle. – Nie trolejbus. - Czyli? – spojrzałem zaintrygowany. - Nie uwierzy pan – powtórzył. – Jacyś cholerni złodzieje wykopali słup trakcyjny. - Wy… - No ukradli. Kilka metrów stąd, zresztą. I poszło zasilanie. Do domu już nie zdążę, nawet nie ma szans się przedrzeć, a przecież Wigilia w pustym trolejbusie nie ma sensu. Siedziałem w nim kilka godzin, czekając na pomoc i wymarzłem strasznie. To nie ma sensu. - Nie ma – powtórzyłem głucho. - Co za czasy – rzekł Homar dziwnym, chrapliwym głosem. Przesunąłem na niego wzrok i dostrzegłem, że z pewnym zakłopotaniem zerka na choinkę. A ponieważ Cyprian też tak zerkał, zerknąłem i ja. Przeszedł mnie dreszcz. - Imponująca choinka. – Kierowca poszedł za naszymi spojrzeniami. – Co to za drzewo? Teraz na choinkę patrzyli już wszyscy. Wszyscy oprócz Szawła, który z urzeczeniem obserwował samotnego wędrowca. Panowała cisza, jeśli nie liczyć Cichej nocy dochodzącej z Kasprzaka. - Picea regale – wyszeptałem. - Proszę? - Picea regale – chrząknąłem. I mocniejszym głosem dodałem: – Królewski świerk. * Koniec królewski, to jest finis regale! ***

3 komentarze:

  1. A ja Wam jeszcze raz życzę Wesołych Świąt i rodzinnego ciepła w te dziwne (pogodowo) dni! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawzajem, ciepła i radości. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No muszę przyznać, że opowiadanie bardzo ładne. Czytałem je dzieciom i wszystkie posnęły - a o to chodziło :)

    OdpowiedzUsuń