środa, 25 kwietnia 2012

Autohorror

Z kierowcami dziwnie bywa. Choć - po prawdzie - z ich pasażerami także.
Wejdzie taki, po czym... nigdy nie wyjdzie. Bo on domu szukał. I właśnie znalazł. Zawsze marzył o niskim czynszu za zaporożca.
Inny zwymiotuje na tapicerkę, bo fistaszków było zbyt wiele, przepraszam. Inny wymierzy w skroń kierowcy z plastikowego pistoletu na wodę i zażąda zwrotu Morza Kaspijskiego.
Może nawet rozstrzela.
Niektórzy autostopowicze mogą okazać się do reszty zwariowanymi Rutgerami Hauerami.
I pewnie dlatego - przypuszczam - mało kto z Gości Lwów ma jeszcze szacunek dla tradycji autostopu. I zostawia takich pokrytych sadzą, szadzią i szronem trzęsących się przy drodze nieszczęśników samych sobie.
Co trochę rozumiem.
A trochę nie.
Wracając do kierowców... Tu znów dziwię się brawurze autostopowiczów, którzy być może powinni większe baczenie zwracać na swój instynkt samozachowawczy... Kierowcy bywają różni.
Niektórzy potrafią nagle obrosnąć sierścią werewolfa, inni rozpłynąć się w strudze deszczowej... Albo zacząć straszyć końcem świata.
Albo położyć na kolanie pasażera wszystkie swe osiem macek.
Mogą okazać się Freddymi Kruegerami porywającymi szkolne autobusy.
Hm. Instynkt samozachowawczy i rozwaga - rzecz ważna.
Dziś zapraszam do dwóch opowiadań doktora Setha, w których wątek dziwnego kierowcy i dziwnego pasażera jest wyraźny.
Dużo wyraźniejszy niż wątek rybaka i złotej rybki w każdym razie.

Nadesłał: dr Seth
Linia 100


Autobus linii 100 zatrzymał się prychając i sycząc na przystanku pełnym ludzi.  Trzy pary drzwi otwarły się z trzaskiem.  W tym samym momencie nastąpiła kanonada moherowych babć  z wielkimi siatami, które waląc nimi po nogach i mocno rozpychając się łokciami roztłukiwały pierwszych wsiadających pasażerów, zresztą z całkiem niezłym skutkiem.  Następnie szybkim skokiem dopadły kilku wolnych miejsc,  a tam gdzie ich nie było, stanęły sapiąc nad nieszczęsnymi  siedzącymi pasażerami, śliniąc się i od czasu do czasu mocno wzdychając a wręcz zionąc, a gdy nawet to nie odnosiło skutku, udając, że się potykają i wpadając z ciężkimi siatami na ów siedzących.
Część z nich w końcu zrejterowała, część siedziała twardo, patrząc tylko wściekłym wzrokiem.
Tymczasem autobus minął przystanek, potem drugi, pędząc na złamanie karku.- Pacanie, jo to chciaaaaala wysiąść!- rozdarła się jedna z moherowych babuszek, wymachując mocno siatą, przy czym kilku pasażerom oberwało się przy okazji.
Rozległy się ciche przekleństwa.Tymczasem autobus minął kolejny i  jeszcze następny przystanek, wciąż jadąc, nie przymierzając, co najmniej dziewięćdziesiątką.- Panie, zatrzymaj się pan wreszcie - krzyknął któryś z pasażerów.
- Mowy nie ma! Mam sraczkę i jadę prosto do zajezdni! Żadnego zatrzymywania się na durnych przystankach!
Wśród pasażerów zawrzało.  Rozległy się szepty, pomrukiwania i dyskusje.
Wtem w stronę kierowcy poleciał miękki, nieco przejrzały pomidor i rozprysnął mu się na głowie.
- Nie myślcie sobie, że te numery na mnie podziałają do cholery! Jasno powiedziałem!  Zjeżdżam prosto do zajezdni!
- Co mnie obchodzi twoja sraka - wrzasnęła nagle jedna z moherowych babć. Po czym gwałtownie miotnęła siatą wypchaną wielką rzepą wprost w głowę kierowcy, która opadła nagle na kierownicę. Przez chwile autobus pędził bezwładnie, po czym całą siłą rozpędu uderzył w stojący duży budynek Poczty Polskiej. Zginęły 24 osoby z autobusu wraz kierowcą oraz 12 osób będących na poczcie w kolejce.
Jaki z tego morał?
Nigdy nie traktuj niepoważnie nawet tak niepoważnej dolegliwości jak biegunka. Bo może się to skończyć  poważnymi konsekwencjami.

***

Owca

Barbara i Janusz po długich problemach z uzyskaniem urlopów na całe dwa tygodnie, po ogromnych, solidnych przygotowaniach – zaopatrzyli samochód w lampy halogenowe na dole i na górze, zabrali kocher, apteczkę porządnie uposazoną, dwie solidnie świecące latarki oraz (na wszelki wypadek) lampy fluorescencyjne) oraz cala masę konserw, słoików ze smalcem i kilkanaście bochnów chleba, wreszcie wyruszyli o bladym świcie w wymarzoną podroż.
Podroż miała prowadzić donikąd. Po prostu- po wiejskich bezdrożach, lasach i równinach, gdzie można było rozłożyć zgrabny dwuosobowy namiocik z mini weranda i wsłuchać się z rozkoszą w odgłosy przyrody - cykanie świerszczy, bzyczenie pszczół, buczenie bąków, skrzekot żab i tak dalej. Jako mieszkańcy wielkiego Wrocławia, oboje tęsknili za dziką, nieskalaną  jeszcze cywilizacją przyrodą.
Powoli  wgramolili się do starej Syreny 104, która była  nabytkiem po prababci, ale wciąż żwawo sobie radziła, a o nowym samochodzie mogli tylko pomarzyć, i ruszyli prosto przed siebie. Sam wyjazd z Wrocławia zajął im półtorej godziny. Przy najbliższej okazji skręcili w bok, w niewyasfaltowaną drogę. Droga ciągnęła się, jak na złość  wzdłuż wciąż były karłowate wiejskie domki, wyglądało na to, że tak będzie bez końca…
- No jak jedziesz kretynie!!!- wrzasnęła nagle Barbara Januszowi prosto w sam środek ucha.
Janusz podskoczył gwałtownie, puścił kierownicę i w efekcie Syrena uderzyła w najbliższy płotek, który złamał się z okropnym trzaskiem. Natychmiast z domu za płotkiem wybiegła babina w chuście na glowie, przepasana brudnym fartuchem i z wielką warząchwią w garści.
- Co tu robio do psiej juchy?! Ni widzo płota?! Tera niech płaco co w szkode wlizli! Bo milicje wezwie!-  Mówiąc to, babina bardzo niepokojąco wymachiwała warząchwią, która wyglądała bardzo solidnie.
Janusz bez słowa wyciągnął z portfela 500 złotych i dał kobiecie.
- No! I niek mi się tu wiencej nie pokazujo! Bo sołtysa z widłami wezwie! – i ta pogróżką babina zakończyła dialog, odwracając się i wracając do nieco zapadniętego domu.
Janusz wypchnął Syrenę ze zgliszcz połamanego płotka, bez słowa wsiadł za kierownice, po chwili dołączyła Barbara i ruszyli w dalsza drogę. Powoli zaczęło się ściemniać. Minęło 10 minut, wciąż jednak nie było wymarzonej pustki.
- No jak jedziesz, kretynie!!! - wrzasnęła nagle Barbara Januszowi w sam środek ucha. Janusz oszołomiony gwałtownie nacisnął hamulec, auto zahamowało z takim impetem, ze Barbara  rozbiła głowę o przednia szybę.  Kiedy oprzytomniała, założył jej opatrunek, po czym zadał bardzo frapujące pytanie:
- Możesz mi wyjaśnić, dlaczego wciąż wrzeszczysz mi histerycznie niczym słonica prosto w ucho?!
- Bo mieliśmy spędzić urlop na łonie przyrody a nie wśród tych cholernych domów! Mam tego dość! Jadę do mamusi na wieś!
- A jedź sobie, jedź. Autostopem, bo ja jednak jadę dalej - Ruszył, a Barbara nabzdyczona milczała. Upłynęła kolejna godzina jazdy. Zrobiło się już całkiem ciemno. Domki znikły i nagle reflektory Syreny oświetliły coś pięknego. Bezludzie. Z prawej strony las, na środku jakieś jezioro, z lewej strony las.
- Dziubdziusiu mój kochany!!! - wykrzyknęła piskliwie Barbara - to jest przepiękne miejsce na urlop!- Natychmiast wyskoczyła z samochodu i rozpoczęła dziki taniec pasujący raczej do szesnastolatki niż pięćdziesięcioletniej kobiety. Janusz tymczasem zgrabnie rozłożył namiocik przy lewej stronie lasu, nastawił wodę na maszynce, przygotował kanapki ze smalcem i czekał na Barbarę, która przyszła w końcu po dziesięciu minutach, cala czerwona z entuzjazmu.
- Wiesz,  tu jest wspaniale! Ja tu chcę spędzić resztę życia!
Wzięła kanapkę i herbatę i zaczęła jeść, patrząc w porozwieszane sztormówki na suficie namiotu, na Janusza, na ściany aż wreszcie jej wzrok spoczął na podłodze.
Sekundę później niedojedzona kanapka i kubek z wrzącą herbata wylądowały na klatce piersiowej Janusza.
- Szczypawica - wrzasnęła Barbara. - Szczypawica, gryzie,  zabij to!!!! - i uciekła z namiotu.
Kiedy Janusz zdołał ochłonąć po poparzeniu wrzątkiem, wziął szczypawkę na papierek i wyniósł na dwór. Barbara wróciła dopiero po półgodzinie.
 - Nie ma jej? – wyszeptała lękliwie.
- Nie, nie ma jej - odpowiedział nieco za ostro Janusz. – Idziemy spać. I to już!
Barbara potulnie rozebrała się i oboje weszli do podwójnego śpiwora. Po chwili już spali, zmęczeni podróżą i wrażeniami.
Nagle Janusza gwałtownie obudził potworny krzyk Barbary, która zerwała z siebie (i z Janusza przy okazji) śpiwór, i wrzasnęła:
- Tu jest PAJĄK!!! Chodził po mnie! Po mojej twarzy!!!! On na pewno gryzie i wpuszcza jad, zabierz to inaczej odejdę od ciebie, ty bezwzględny brutalu!!!! -  Po czym  poraz kolejny galopem opuściła namiot.
Janusz zapalił światła i przeszukał cały namiot od góry do dołu, milimetr po milimetrze.
Pająka nie było.
Kiedy Barbara wreszcie wróciła, była już 3.30 nad ranem. Janusz siłą wcisnął ja do śpiwora, i sam poszedł spać, bo był już naprawdę wyczerpany. Po jakimś  czasie zbudziło go gwałtowne szarpanie i rozdzierający krzyk Barbary:
- Wąż wodny!!! Słyszałam plusk wody i syczenie! Idzie po nas!!!
Janusz z  całej siły powstrzymał przekleństwa i wyjrzał  na zewnątrz. Węża nie było. Spojrzał na zegarek, bo było już jasno. 6.30.
Wyprosił bardzo grzecznie, acz stanowczo Barbarę  z namiotu i bez słowa w ciągu dziesięciu minut spakował wszystko do samochodu.
- Wsiadaj. Wracamy do domu - rzekł sucho do swojej zony.
- Ale… ależ… dlaczego? Mieliśmy zostać na dwa tygodnie?
- Jedziemy do cioci Jadzi na urlop. U niej nie ma robaków.
- Ale to przecież TY je specjalnie przywiozłeś i podrzucałeś! Żebym się  bała! I przyznaj się, to TY specjalnie wyszedłeś na zewnątrz i kazałeś wejść z powrotem wężowi do wody, bo się bałeś, ze jak zje mnie, to nabierze apetytu i zje również ciebie! Chciałeś się mnie pozbyć ty szalony zabójco!
- Wsiadaj do tego cholernego samochodu!!!! - wrzasnął Janusz.
Po chwili ruszyli w drogę powrotną. Minęła godzina, potem druga, na wiejskiej drodze żadnego ruchu nie było, Januszowi udało się wiec rozpędzić Syrenę  aż  do dziewięćdziesiątki.
Nagle poczuł straszliwe szarpniecie za ramię.
- OWCA!!! Na drodze jest OWCA!!! -  przeraźliwie krzyczała Barbara. Janusz widział jedynie pustą drogę.
- PRZEJEDZIESZ OWCE!!! Ty morderco , najpierw ja, teraz owca, a potem wszystkie rodziny w bloku?!
Janusz bez słowa chwycił  Barbarę za szyję i mocno nacisnął odpowiednie miejsce. Barbara natychmiast straciła przytomność.


*************************

Obudziła się nagle. Nie była w Syrenie, tylko w jakiejś dziwnej sali.  Wtem drzwi otworzyły się gwałtownie, i do środka weszły dwie osoby w białych fartuchach, najwyraźniej lekarz i pielęgniarka.
- Jak się pani czuje?
- Gdzie jestem..?
- W szpitalu, droga pani.
- Mieliśmy…. wypadek? Przejechał jednak tę owcę i samochód się przewrócił?
- No tak, pani miała i nadal ma cos w rodzaju wypadku... Haloperidol poproszę ,siostro.
Zastrzyk ze 150 miligramami rzeczonego neuroleptyku znalazł się w pośladku Barbary mimo wierzgania  i krzyków. Momentalnie zwiotczała. Lekarz i pielęgniarka wyszli.
- Szczypawki, pająki, węże wodne…morderstwa  i owce na drogach…pozostanie u nas długo-  z uśmieszkiem powiedział doktor do pielęgniarki, która gorliwie pokiwała glową.
I tak oto Tworki uzyskały nowa pensjonariuszkę…

***

czwartek, 19 kwietnia 2012

Wilki i Spartanie 3

Kiedy porównuję mojego syna z sobą w jego wieku, wypada mi to blado.
Blado dla mnie.
Dla niego przeciwnie. Cały się złoci.
Bowiem ja w wieku lat siedmiu byłem małym, milczącym wypłoszem, który odważnie do prawda chwytał za kredki, a nawet za książki – ale wobec obcych trochę się mumifikował.
Mój syn jest śmiały.
Nie – zuchwały. To nie. Bywa zdystansowany, a nawet cofnięty za drugą linię.
Ale nie z lęku, lecz ze spokojnego wyboru. Bo nie ma chęci. Bo obserwuje.
Bo jest charakterny, a nie sztuczny.
Ale śmiały jest także.
Czy nie jest dowodem śmiałości wyprawa sześciolatka do przedziału konduktorskiego, by z najwyższą powagą zapytać:
- Czy jest wagon restauracyjny?
Bez zająknięcia.
A ta lekcja pokory, którą ów sześciolatek sprawił jednemu z memu kamratów, który wpadł z wizytą niezapowiedzianą? Ów towarzysz, nazwijmy go Dariuszem Perskim, zasiadł przy herbacie i bułeczce, by rozciągnąć wokół stołu monolog anakondowy na temat zwierząt i ich występowania.
Uwagi domowników zbijał raczej szermierczo, bez roztrząsania i grzecznej reakcji. Sześcioletni Wilk przyglądał mu się, przysłuchiwał, by w końcu rzec z uśmiechem:
- Ten Darek to się zachowuje jak nauczyciel.
Po czym dobił oszołomionego gościa błyskawicznym pchnięciem:
- A czy wiesz, co to jest ocelot?
Dariusz Perski nie wiedział. Mój syn mu objaśnił.
Nauczyciel może mieć sześć lat, a lekcja pokory posolić dżem na bułeczce – warto mieć to na uwadze.
We mnie wciąż mało jest tej pokory, co jednoznacznie potwierdza nieustanne dziwienie się elokwencji mego dziecka. Tak, wciąż się dziwię, do kaduka.
Na szczęście: podziwiam znacznie bardziej. I zawsze, z niemalejącym smakiem, delektuję. Jak dziś rano, gdy syn zaznaczył gładko i bez zająknięcia:
- Zminimalizowałem zdanie.
Ha. Takież małe te radości ojcowskie, a takie Appalachy z nich wystają i chmurom żartobliwie grożą.
Promienny syn to promienny ojciec. Oczywista reguła.
Działa całkiem tak samo w odwrotnym ustawieniu.
Dwa Wilki Szczęśliwe.
Małe szczęście ma w sobie coś magicznego.
Coś magicznego niezwykle.
Otóż małe szczęście jest zawsze szczęściem wielkim.
Prawda?
Gdy Kuba miał dwa lata, wszedł o poranku do basenu z zimną wodą i popatrzył na mnie wzrokiem tak spokojnym, jakby brał właśnie zwykłą kąpiel, codzienną w koszarach Sparty.
Gdy miał lat pięć, w tym samym basenie ratował osy. Oczywiście ze mną. Duży Wilk zawsze jest blisko Małego.
Miłość to radość i czuwanie.
Dużego Wilka nad Małym.
Może i Małego nad Dużym?...
I obu połączonych porozumieniem Wilków nad mniejszymi stworzeniami ich świata.
Radość i czuwanie.
Trzymaliśmy straż ratunkową nad tym wielkim dla os akwenem dzięki kutrowi plastikowemu i pobierakowi do ryb akwariowych. Każda z ocalonych os wynoszona była z troskliwym ceremoniałem z wody i przenoszona na ciepły, rozzłocony słońcem parapet okna tarasowego.
Tam ocalone stworzenia delikatnie kładliśmy w słońcu, tym Generatorze Życia i Uśmiechu Bożego, po czym w napięciu lekkim, a wzruszeniu silnym i trochę niecierpliwej radości, czekaliśmy na osuszenie ich wszystkich.
Słońce przywracało osom moc, każdej jednej oddało uśmiech.
Każda jedna osa po upływie minuty lub dwóch zaczynała poruszać skrzydłami, skręcać ciałem na próbę sprawności, po czym ulatywała w słońce.
Może po nowy uśmiech.
Nigdy ich za wiele, prawda?
My, Wilki Szczęśliwe, odprowadzaliśmy je wzrokiem spełnienia, które zrodzić może tylko szacunek i zrozumienie dla Wspólnoty Jednego Świata.
Małe radości są potężnymi radościami. Z osami wymieniliśmy unikalny dar energii życiowego porozumienia. My zwróciliśmy je latu, one też dały nam coś w zamian.
Przez chwilę, owego lipcowego dnia, mieliśmy lekkość os.
Magiczny dar za mały gest.
Małe szczęście...

Służba ratownicza została zawieszona, gdy Wilki wezwano na obiad. Po półgodzinie wróciliśmy nad basen. W wodzie unosiły się trzy osy. Wszystkie wydobyliśmy natychmiast.
Jedna uleciała po minucie.
Druga po trzech.
Trzecia została na parapecie i po pięciu minutach padł na nią cień. Słońce zaszło.
- Nie żyje, biedna – rzekł ze smutkiem Mały Wilk.
- Zostawimy ją tu – powiedział Duży. - Wiatr po nią przyjdzie i zabierze do nowego świata.
Przez dziesięć minut czekaliśmy na ten wiatr, a potem odwróciliśmy się od okna.
Słońce wciąż było skryte za chmurami.

*

Latem 2007 roku mój syn miał 2.5 roku i poczucie humoru, które pokrywało lukrem serce.
Gdy rozkładałem parasol nad ogrodowym stołem, Kuba pojawił się nagle i rzekł:
- Co tu kombinujesz? Nie kombuj.

Na początku września Kuba został pochwalony przy obiedzie przez mamę.
- Jestem dumna z ciebie – podkreśliła mama.
- Baba Gosia też? I Wiola? - dociekał Kuba. - I Robert? I dziadzia Wiesio? I Kiepski? I Marian?*
*Paździoch z Kiepskich.

Mały Wilk jest żartownisiem, ale nieobce mu jest poczucie troski. Pewnego dnia rzekł:
- Mama, nie masz pracy?! Martwim się, że nie masz pracy.

Jesienią 2007 mój syn popadł w cokolwiek obsesyjne oczekiwanie na Świętego Mikołaja. Temat był codzienny. Napisał do niego list, ale w tej niecierpliwości zaraz go zjadł. Potem przez kilka godzin podkreślał, że będzie na Mikołaja czekać w salonie. Na pytanie, co chciałby od niego dostać w prezencie, ożywił się:
- PACKE DO MUCHUCH! Taką, jak ma Królik, żeby muchy packować.
W sektorze wyobraźni, pragnień i satysfakcji dziecięcych rozciągają się wielkie prerie. Najwyraźniej w sercu Świętego Mikołaja też. Kuba dostał packę.


Mój syn jest rzeczowy i konkretny. Potrafi okazać powściągliwość brytyjskiego oficera. 7 października zadzwoniłem do niego (był w Polsce na wakacjach z mamą), aby przekazać radosną nowinę:
- Kubuniu! Kupiłem ci klocki! Jak wrócisz, będziemy budować!
- Dobra.
Tu - wszak stęskniony i rozentuzjazmowany tym wspólnym powitaniem - rozgadałem się na temat różnych budowlanych projektów i budowli, aż w końcu mama Kuby z litością ucięła:
- On już poszedł...

Jak w wielu chłopcach, w Małym Wilku drzemie instynkt Wojownika. Starałem się limitować ilość zabawek o charakterze wojennym i w ogóle taki charakter zabaw, z czym był ten problem, że sam taki instynkt posiadam. Mimo to często kończyłem zabawę słowami „Za dużo walczenia/walki”, co oznaczało przejście do czegoś w rodzaju Muminków lub Kubusia Puchatka.
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia Mały Wilk odebrał telefon od dziadka, by z przejęciem wymienić otrzymane prezenty:
- […] zbroję i miecz, ale za dużo walki […].

Pod koniec grudnia uznał, że rodziców można na wszystko naciągnąć, pod warunkiem, że obudzi się ich rano i zaskoczy dynamizmem prośby. Gdy tak się stało, cały słowotok zakończył:
- Okej? Gitara? Gra muzyka?

Pierwsza miłością mego syna, krótką, acz silną, była rysunkowo-cartoonowa Kimkolwiek.
Na początku 2008 roku wujek Oskar pouczył Kubę:
- Nie wolno walczyć.
- Z kim?
- Z kimkolwiek.
Na co szczerze zdziwiony Kuba:
- Kimkolwiek to moja żona. Ja z nią nie walczę.

Marzenia miał Mały Wilk zawsze konkretne.
- Kiedyś popłyniemy statkiem – obiecałem mu.
- Ja popłynę rekinem!

A nowymi słówkami w styczniu i lutym były:
wiełołyb - wieloryb
ocenał - ocean
nożyczek - nóż
wienski – większy

12 lutego Kuba miał humor średni i przez telefon wyżalił się babci:
- Ja nie wiem, dlaczego w moim basenie mieszka robak. On nas kocha, ale ja jestem zły... - I w jednym ciągu dodał (skargę?): - Księżyc ścigał się z nami po całym mieście.

Prawdopodobnie odziedziczył po mnie to cokolwiek dziwne poczucie humoru, by nie rzec: kpinę.
13 lutego zapytał:
- Mama, dlaczego mieszkamy w Ballinie, w Gnieźnie, w Poznaniu, w Chorzowiu?
- Kuba, my nie mieszkamy w Chorzowie.
- Aha – odrzekł Kuba i oddalił się.

Kilka dni później bawiliśmy się wyciętymi z papieru Muminkami. W pewnej chwili zwróciłem się do syna:
- Kubusiu, idę zrobić coś do jedzenia.
- Dlaczego? - spytał bez zachwytu, bo źle znosił moje wycofanie z zabawy.
- Bo zgłodniałem. A ty?
- Ja nie zgłupiałem.

25 lutego, przy naciąganiu synowi rajtuzów, spytałem:
- Czy ty nie umiesz podciągać tych paluchów, kiedy ci coś nakładam?
Na co Kuba, samokrytycznie, ale też niespecjalnie przejęty, odrzekł:
- One naprawdę są jakieś dziwne.

Kościotrup – kościoprut
Przyrząd do puszczania baniek mydlanych – bąbelkowość

W marcu doniósł babci przez telefon:
- Tata kupił mi syrop czarodziejskowy, różowy.

W kwietniu usłyszałem z usta Małego Wilka komplement rzadkiej rangi:
- Nigdy nie miałem lepszego tatusia!

W tym samym miesiącu poprosiłem syna:
- Kuba, opowiedz bajkę.
Na co on bez namysłu zaczął:
- Dawno temu żył sobie pewien straszny potwór. On zjadał: liście, pająki, żółwie...

Mój syn od początku zapowiadał się na człowieka uczciwego. Gdy 1 maja wychodziłem do pracy, poprosiłem go:
- Bądź grzeczny i słuchaj mamy.
- Nic pewnego – odparł szczerze.

Drugiego maja rozciągnąłem się na łóżku, gdyż mama Małego Wilka obiecała mi masaż.
- Połóż się, zmruż ślipie – polecił.

Pewnego razu Kuba doniósł o zranionym palcu.
- Podmuchaj – poradziłem.
- Nie mam ognia – pożalił się.

W czerwcu dokonał odkrycia, które mnie zaniepokoiło. Już prawie zasypiał, gdy nagle poruszył się, spojrzał na mnie przytomniej i zauważył:
- Jakie ty masz oczy crazy-frogowe...

Na lotnisku w Dublinie nie zabrakło mocnych akcentów. Na przykład Mały Wilk stwierdził dramatycznie:
- Wymieram z głodu.

A chwilę później miła pani przedstawiła mu się:
- Jestem Bogusia.
- Nie znam tego słowa – wyznał szczerze.

I powiem wam, że już trzyletni Mały Wilk zdradza swoje wilcze cechy. Na przykład przewrotność, której ofiarą padłem w lipcu 2008, gdy nieco zaczepnie rzuciłem do mego smyka:
- Jak jest, knypek?
Na co natychmiast odparł:
- Jak jest, pierdek?
Rozbrojony tym kontrnatarciem wyciągnąłem rękę:
- Piona, bracie!
- Piona, pierdek!

Ale, jak już wcześniej rzekłem, Mały Wilk był i jest śmiały i charakterny. O czym świadczą słowa, które wyrzekł, gdy zaczął chodzić do przedszkola:
- Ja nie chcę płakać, ja wiem, że jestem superbohaterem, ale to mi się samo płacze.


*

Zresztą czyż nie superbohaterowie piszą takie historie?...

Wielka tajemnica Greków

zaczeło się tak że persowie napadli Greków persuw było milionuw grecy nie mogli dać rady muśeli wezwać spartan pszyszło 300 spartan dzielnie walczyli persowie zaproponowali spartanom się poddać ale spartanie woleli iść do toalety żartuje!!! woleli zgnić jak banan dobra woleli zginonić honorowo i zginęni lecz Grecja MIAŁA TAJEMNICE NAGLE NA POMocc!!!!!! pszyszły minotałry z toporami cyklopy z maczugami kollosy z srebra metalu i z złota i do tego centałry z łukami ale jeszcze armia egipska z anubisami sfinksami czlowiekami-skorpion i z krulowom egiptu kleopatrom i 500 sprtan ale na pomoc persom persowie to iran ale dawno temu nazywali się persami wienc na pomoc persom pszyszła armia irku i vikingowie z olbżymami z lodu z ognia i trole kture miały 2 głowy i olbżymy ale grecka armia i egipska była silniejsza i pokonali ih i te dwa kraje zaatakowali te 3 kraje i je podbili i tak się koniczy ta historia


*

Małe szczęście ma w sobie coś magicznego.

Coś magicznego niezwykle. Otóż małe szczęście jest szczęściem wielkim.
A skoro tak - jaki jest sens nadawania mu rangi, ciężaru i wielkości?
Mojego syna uczę spokoju i ufności - gdy te przekaże się wszelkiemu stworzeniu, które stanie nam na drodze, można zaznać cudu. Być może każde zwierzę tej planety ma swój cud, który może odebrać człowiek.
Osy przekazały nam lekkość i przybliżyły słonce.
Mojego syna uczę miłości, gdyż jest ona siostrą odwagi. Osy napotkane w domu zapraszam na dłoń, by wskazać im drogę do słońca.
Jeśli jednak czuję spokój, odwagę i miłość, to dzięki inspiracji.
Inspirację czyni mi Mały Wilk.
Mój syn.

W wodzie unosiły się trzy osy. Wszystkie wydobyliśmy natychmiast.
Jedna uleciała po minucie.
Druga po trzech.
Trzecia została na parapecie i po pięciu minutach padł na nią cień. Słońce zaszło.
- Nie żyje, biedna – rzekł ze smutkiem Mały Wilk.
- Zostawmy ją tu – powiedział Duży. - Wiatr po nią przyjdzie i zabierze do nowego świata.
Przez dziesięć minut czekaliśmy na ten wiatr, a potem odwróciliśmy się od okna.
Słońce wciąż było skryte za chmurami. Ale nim uczyniliśmy krok w stronę basenu, wyszło z powrotem. Obróciliśmy głowy, by znów spojrzeć na parapet.
Osa poruszyła skrzydłami, po czym poderwała się do lotu.
W złotym słońcu osy karmiły się jego uśmiechami.
Nieco niżej, pod złocistym rojem, ojciec i syn wykonali swój taniec Wilków Szczęśliwych.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Wilki i Spartanie 2

Jakieś 900 centymetrów od biurka, przy którym piszę, mój syn śpi snem Spartanina.
Nie - nie trzeba wzdrygać się nad makabrycznym skojarzeniem, że leży padły w boju termopilskim, pod tablicą Przechodniu, powiedz Sparcie... Mój syn jest w olimpijskiej formie wysoko wzniesionego jastrzębia i przypuszczam, że jego droga przez planetę będzie długa i znacząca.
I szczęśliwa.
Śpi jednak snem Spartanina niepadłego - choć leżącego.
I to płasko tak, że bardziej nie można.
Na ziemi.
Jak to sobie zażyczył rok temu, po impulsie zagadkowym, nie wiadomo, skąd przybyłym.
Być może spod Termopil.
W każdym razie impuls ten został uszanowany, bo po pierwsze: wierzę w instynkty dziecięce.
Po drugie: wierzę, że kręgosłup będzie się marszczył w zagniewaniu, gdy przyjdzie mu spać na stosie krzemieni, natomiast, gdy na powierzchni twardo-płaskiej - wprost przeciwnie.
Po trzecie: Leonidas zatrzymał pochód nieco nieeuropejskich norm i obyczajów, i jakieś hołdy a saluty są tu w dobrym tonie.
Jakkolwiek mam takie dziwne podejrzenie, że piechurzy Leonidasa wyspaliby się pysznie nawet na tych krzemieniach.
Tudzież na czaszkach perskich.
Tak. Syn mój jest dzieckiem ery nowej. Jej dzieci ewakuują pająki i nie mają potrzeby rozcinania żab w ramach chłodnych eksperymentów.
Co idzie dalej: myśli on o losie i położeniu zwierząt. Jakkolwiek kwestie diety, w tym jedzenia mięsa, były dla niego zawsze dalekie od rodzicielskiego narzucania i fanatyzmu, Kuba sam dochodzi do wegetarianizmu.
Całkiem spokojnym, acz prężnym krokiem leonidasowego piechura.
Od początku, jako ojciec, wyruszyłem niełatwą ścieżką górską, wiodącą pomiędzy dyscypliną, a szacunkiem dla instynktu dziecięcego. Ta pierwsza jest konieczna - bo zawężone granice tworzą dziecku pole siłowe dla psychiki. Brak granic nie jest tym, czego dzieci szukają - choć czasem ich napór sondująco-prowokacyjny takie iluzje sprawia.
Ten drugi - instynkt - też trzeba uszanować. Zanim całun programów i pouczeń zgniecie go i na zawsze zuboży arsenał życiowych narzędzi małego człowieka. Oszczędzony instynkt będzie towarzyszył jego posiadaczowi do ostatnich chwil życia, jak lojalna i niezwykle skuteczna tarcza falangi spartańskiej.
To instynkt sprawia, że mój syn nie chce łączyć mięsa z pieczywem.
Że nie chce pić herbaty, lecz wodę.
Że nie chce rolady i gotowanego kalafiora, tylko surowe brokuły i groch w strączkach.
Złupione w otoczeniu. Pod słońcem. Żywe.
Instynkt rzecz ważna.
Być może to instynkt kazał spać mojemu Tygrysowi na ziemi i płaskiej poduszce.
W tym termopilskim wypoczynku czasem mu towarzyszę. I wierzcie mi: klawo jest, byczo i w dechę.
Jeśli jest coś na tym świecie fajniejszego od bycia synem, to jest to bycie ojcem.
To się nigdy nie znudzi.
Z krętej górskiej ścieżki czasem widzę Olimp, a czasem Tartar. Taka to ścieżka.
Czasem widzę pułki perskie u zbocza.
Nie są mi straszne. Nie, kiedy przenoszę wzrok na syna.
Tak to jest z sercem ojca. Kiedyś wydawało mi się, że odwaga ma swój limit. Coś jak genetyczna scheda.
Nic z tych rzeczy. Syn podwoił mi objętość serca.
Dlatego wciąż kroczę wprzód. Klawo jest.

*

Kuba jest bystrym i wesołym Lwem nie od dziś. Jego przenikliwość, radość życia, skłonność do żartów - fascynują i endorfizują mnie od początku. Kiedy się urodził - co stało się 7 stycznia roku 2005 - z radości postradałem kilka zmysłów. Nigdy ich nie żałowałem, choć niedostatki zmysłowe znacznie zwiększają prawdopodobieństwo kiksa nad przeręblem. Ale co tam.
Już dwa miesiące po narodzinach Kuby poważnie - ale szczęśliwie! - zdezmysłowiony rzuciłem wyzwanie grypie.
Na sposób cymeryjski. Co opisałem w Epickiej opowieści o wojnie z grypą.
Przeżyłem.
I wciąż mogłem endorfizować się obecnością syna w mojej przestrzeni. A przydawał on mnie i swojej mamie tej endorfiny sporo.
Na przykład tym nazewnictwem alternatywnym:
aba - autobus i żaba
agra - agrest
arba - arbuz
ama - jeść, pić
apo - jabłko
ba - bajka (film, książka)
bu - buty, bułka
be - złe, niedobre (na przykład strączki z winogron), kupa
bz! - owady wszelkie
eba - chleba /dać/
p - piłka
kaka - kawa, ptaki, truskawki
oćśśśś - chodź (nigdy nie zapomnę, gdy przyleciałem do Irlandii jeszcze bez rodziny. Gdy Mały Tygrys ujrzał mnie w ekranie komputera i rzekł: tata, oćśśśś... ha, że też serce nie wypadło mi z torsu z hukiem donośnym?...)
pepe - pępek
cin-cin - kieszenie
epi-pi - helikopter

No i ta ironia... A raczej: skojarzenia! Poprosiliśmy go:
- Powiedz "piwo".
Bez namysłu odparł:
- Dziadzia!
Tak, już jednoroczny Lew nie miał złudzeń...

A w lipcu 2006 zadziwił sprytem i przewrotnością. Otóż porwał ten półtoraroczny berbeć kubek z niedopitą kawą, zaprawdę błyskawicznie, po czym uciekając mamie, wołał jak kaznodzieja:
- Kaka be! Kaka be!
Przy czym... jednocześnie usiłował tę kawę "be" spić. Trochę kant, hm?

W tymże miesiącu nastąpił niezwyczajny incydent owocowo-mistyczny. Otóż późnym wieczorem, gdy Kuba spał, podjadałem sobie arbuza. I oto w głośniku "niani" rozległ się głos pogrążonego we śnie dziecka:
- Arba! Arba! Arba!
Hm. Zaprawdę, szanujcie dzieci swoje, gdyż wielka jest ich moc telepatyczna.

Gdy Tygrys skończył dwa lata, wypadało już oswajać go z językiem angielskim. Jako, że zbliżała się Wielkanoc, rysowaliśmy mu w znikopisie jajka.
- To jest małe, a to duże jajko - objaśniałem.
- A to jest middle (ang.: średnie) - pokazała środkowe mama.
- Ja rysuję midla - wyrwał znikopis Tygrys.

W tym samym 2007 roku, wiosną delektowaną w Polsce, smyk mój przez chwilę patrzył przez okno, po czym stwierdził:
- Życie przemija.
To nas prawdziwie zafrapowało. Tak, słuchajmy dzieci - one przywracają przytomność prostymi uwagami, prawda?

Nie mogę nie zwrócić uwagi na szarmancję i kindersztubę dwuletniego Spartanina. Co wyszło 5 kwietnia, gdy mama rzekła:
- Poczekaj, Kubuś, mama zrobi sobie kawę.
- Mi nie rób, dziękuję...

Pod koniec kwietnia było jeszcze chłodno, więc nie omieszkałem palić w kominku. Kuba często brał w tym ochoczy udział. Razu pewnego mama stanęła nad nim przy tej czynności i spytała:
- Kuba, idziemy spać?
- Nie, dziękuję - odrzekł z opanowaniem. - Jutro.

Muszę wyznać, że niechęć mojego syna do marnotrawstwa, jakim jest spanie, gdy w tym czasie można eksplorować świat!, była i wciąż jest wyraźna. W maju 2007 miewało to dramatyczny przebieg. Gdy żegnałem się z nim na dobranoc, płaczliwie protestował. Raz rzekłem pocieszająco:
- Kocham cię.
- Nie kochaj! - zapłakał.

Ale gdy już zmęczył się protestami, zapadając w sen, potrafił wymruczeć do mamy:
- Dobranoc, synku...

Aczkolwiek, jeśli zasnął w łóżku rodziców, po czym podstępem był z niego przenoszony do własnego, znosił to bez entuzjazmu. 25 czerwca obudził się na trasie miedzy łóżkami i natychmiast zaprotestował:
- O, balans, chcę w łóśku!

Od małego berbecia identyfikował Bruce'a Lee i potrafił fachowo zacisnąć pięści. Raz dał lekcję tej sztuki mamie. Gdy w końcu zacisnęła pięści należycie i wykonała pokazową serię na Kubie, ten z uznaniem rzekł:
- No! Gitara.

Syn szczęśliwie mnie frapował, ale i sam doznawał tego uczucia. Pewnego dnia, podczas spaceru w mieście, zagadał doń klaun. Gdy się oddalił, Kuba spytał zaintrygowany:
- Co TO było?

Gdy pierwszy raz zawitał na irlandzką wieś, ożywił się na widok kur i zawołał:
- Mama, chodź zobaczyć kangury!

A widząc bizony w grze komputerowej Age of Empires III, zachwycił się:
- Żółwie!

Nieobca mu była samokrytyka i szczerość. Wszak pracowaliśmy nad tym. Nie może więc dziwić, że uczciwie, a nawet z satysfakcją, wyznał kiedyś:
- Jestem małpiszon.

Gdy pod koniec czerwca wróciłem z pracy o 2.00 w nocy, Kuba przebudził się i podniósł głowę.
Obaj jednocześnie zauważyliśmy na ścianie ćmę.
- Idź spać - powiedziałem. - Patrz, ćma już śpi.
- Mmma...
- Powiedz "ćma" - przycisnąłem.
- Robak.
Czyż nie jest to przebłysk rozumności i sprytu u dwulatka?!

Gdy tymczasem ja sam haniebnie nawalałem... Razu pewnego, 24 lipca, Mały Lew ujrzał helikopter nad domem. Natychmiast przybiegł do sypialni, by mi to obwieścić. Już kilka sekund później cofnął się do mamy, do salonu.
- Powiedziałeś? - spytała go.
- Tak, ale Tomek śpi i nie rozumie.
Wybacz, synku! Najwyraźniej kiedyś, gdzieś tam, zgubiłem tę telepatię... A przecież nawet śpiący ojciec powinien rozumieć swego syna. Prawda?

*

Czy wiem, że mój syn jest Gościem mego mikroświata? Duszą, która desantowała się w obranym położeniu, by potem wystrzelić ku własnej, szczęśliwej eksploracji?
Wiem.
Czy wiem, że mój syn jest Strzałą, którą wypada wystrzelić z Łuku, by pomknęła w przód, ku własnym wyborom, pragnieniu, poznawaniu i spełnieniu?
Wiem.
A jednak przez jakiś czas będę biegł za tą Strzałą.
Jak Duży Wilk za Małym Wilkiem.
Nieinwazyjnie. Ot, tak, z boku. Na wszelki wypadek.
Wy, ojcowie - rozumiecie...
Wy, matki - wiecie...
Będę biegł.
Niezbyt długo. Wszak nawet podwojone serce ma swoją metę.
Ale będę biegł za moją Strzałą.
Odprowadzę ją.
Tak to jest z sercem ojca.
Klawo jest...

*

Zapraszam do ostatniej części kapitalnej opowieści AiR.
Tajemnica Hoherberis. Część trzecia

XIII

Obudziłem się o świcie. Od otwartego okna wiała chłodna i świeża morska bryza. Leżałem obok Janty, która obejmowała rękami moją szyję, a głowę miała wtulona w moją pierś. Za nią leżała Allison, którą obejmował Emil. Spojrzałem na zegarek – dochodziła piąta rano.
- Obudziłeś się? – usłyszałem głos Janty.
Skinąłem głową.
- No to się wynosimy po angielsku nomen-omen. Oni jeszcze słodko sobie śpioszkają – szepnęła i pocałowała mnie w usta. – Nie będziemy ich budzić.
Chwilę jeszcze całowaliśmy się, a potem delikatnie, by nie obudzić Harperów, wstaliśmy i zbierając ubrania przeszliśmy do naszego numeru, gdzie oboje wskoczyliśmy pod tusz, a potem wycieraliśmy się ciepłymi, suchymi ręcznikami.
- Co robimy? – zapytała Janta, kiedy wreszcie włożyliśmy coś na siebie i doprowadziliśmy do jakiego-takiego porządku.
- Proponuję tak: kawa, śniadanie, profesor i plaża. Ewentualnie śniadanie, kawa, profesor, plaża lub śniadanie, kawa, plaża…
- Dosyć, dosyć! – Janta zamachała rękami – śniadanie, kawa, profesor, plaża, a potem wieczorek z Allison i Emilem – OK.?
- OK.
I tak też zrobiliśmy.

* * *

Wróciliśmy z plaży, na którą poszliśmy po spotkaniu z profesorem Milczarkiem. Nieco zaniepokojony brakiem Harperów, z którymi umówiliśmy się na kolację postanowiłem poszukać ich w ich numerze. Wyszedłem na piętro i ruszyłem w stronę naszych włości, kiedy coś dziwnego zwróciło moją uwagę. Mianowicie słyszałem szum płynącej wody zza uchylonych drzwi apartamentu vis-à-vis naszych drzwi – zajmowanego przez Harperów. Z przyzwyczajenia rzuciłem tam okiem i w szparze zauważyłem ludzką nogę, a ściślej mówiąc drobną, kobiecą stopę. Mimo ciepła panującego na korytarzu poczułem lodowaty dreszcz. Podszedłem do drzwi i zapukałem. Odpowiedzią było milczenie.
Allison? – zastanowiłem się na moment – widzieliśmy się z nimi na plaży może trzy godziny temu…
- Jest tam ktoś? – rzuciłem pytanie poprzez uchylone drzwi.
Odpowiedziała mi złowieszcza cisza przełamana regularnym pluskiem wody.
Naparłem barkiem na drzwi i otworzyłem je szerzej.
Szum wody w łazience wzmógł się, ale nie zwracałem na to uwagi, którą przykuła Allison leżąca na brzuchu. Nie widziałem jej twarzy przesłoniętej falą ciemnoblond włosów. W drobnych plecach zauważyłem niewielki otworek, ślad po kuli. Drugi taki sam był w jej lewej skroni. Fachowa robota. Ktoś chciał mieć pewność, że kobieta nie będzie żyła po jego wizycie.
Rozejrzałem się i uważając, by niczego nie dotykać wszedłem do łazienki. W kabinie prysznica, jej dnie, leżał Emil. I jak w przypadku Allison w jego torsie widać było dwa niewielkie otwory po kulach, ale z lewej skroni wyciekała jeszcze krew mieszając się z wodą lecącą z sitek pryszniców. To samo. Ktoś bardzo chciał, by Emil Harper i jego żona skutecznie opuścili ten padół.
- O Wielka Matko! – usłyszałem za sobą cichy okrzyk.
Odwróciłem się. Janta stała w drzwiach przykładając dłoń do ust, jakby chciała powstrzymać kolejny okrzyk, a jej oczy mówiły za siebie. Była blada i przerażona, a ja wcale się temu wcale nie dziwiłem. Bo polubiliśmy ich, a teraz…
Wszedłem do kabiny i zamknąłem dopływ wody. Dotknąłem szyi Emila, ale nie wyczułem pulsu, to było czczą formalnością. Dwie kule przeszyły serce, a jedna mózg. Takie postrzały zawsze zabijają. Wyszedłem z łazienki i podszedłem do ciała Allison. To samo – bezdech, brak pulsu. Temperatura ciała wyrównała się z temperaturą otoczenia. Śmierć musiała nastąpić co najmniej przed dwoma godzinami.
- Co tu się stało? – usłyszałem głos Janty.
- To, co widzisz – mruknąłem – już po nich.
- Ale kto?...
Pokręciłem głową.
Było coś dziwnego z ciałami Allison i Emila, co przeoczyłem w pierwszym szoku. Pochyliłem się nad Allison. Jej rany były czyste, a ich średnice niewielkie. Strzelano do niej z małokalibrowej broni, jakieś 4,5 mm. Nie więcej. Ocknąłem się z pierwszego szoku i dotarło do mnie, że jej rany były zbyt czyste. Morderca strzelał przecież z bezpośredniej bliskości, niemal z przystawki, i nawet gdyby miał tłumik, to nieopalone ziarna prochu musiałyby stworzyć ciemną obwódkę wokół ran wlotowych, tymczasem tego nie było… Nie było lekkiego zapachu kordytu. Było za to coś innego, lekki zapach palonego mięsa – brzegi rany były zasinione i lekko zwęglone. Przez moment błysnęło mi zwariowane skojarzenie z uderzeniem iskry elektrycznej, ale skąd tutaj prąd o takim napięciu, który byłby w stanie zwęglić brzegi i kanał rany? Poza tym nie potrafiłem sobie wyobrazić broni, która byłaby w stanie tego dokonać. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Janty.
- Co robimy? – chlipnęła z oczami pełnymi łez.
- Dzwonię do profesora – odrzekłem – to przypadek akurat z jego parafii. A poza tym, to chodźmy stąd, ale już!
Przeszliśmy do naszego numeru. Zadzwoniłem do profesora Milczarka, odebrał po trzecim dzwonku.
- Milczarek, słucham – rzekł.
- To znowu my, Robert i Janta.
- Poznaję – odpowiedział – co się stało?
Szybko zreferowałem mu to, co zobaczyliśmy w apartamencie naszych sąsiadów. Westchnął ciężko.
- Jak wyglądały rany postrzałowe? – zapytał krótko.
- Jak postrzał z broni małokalibrowej, jakieś 4 – 4,5 mm, ale bez śladów prochu, ale za to ze śladami spalenizny i zsinieniami skóry… Co to było?
- Całkiem nowiutka zabawka – odparł Milczarek – skrzyżowanie małokalibrowego pistoletu z elektrycznym paralizatorem. Amerykanie nazywają to electro-bolt, a my to nazywamy elektryt. Działanie pan widział na własne oczy. By the way, gdzie wy jesteście?
- W naszym apartamencie – odpowiedziałem czując lodowate macki strachu – a co…
- Niech pan słucha – głos profesora stwardniał – niech pan NATYCHMIAST się stamtąd wynosić. Grozi wam niebezpieczeństwo, bo to WY byliście i nadal jesteście celem. Rozumie pan? Uciekajcie stamtąd jak najszybciej, bo ONI się zorientują, że zabili nie tych, których chcieli.
Tyle już rozumiałem sam.
- Ale kim ONI są?
- To ci, o których rozmawialiśmy dzisiaj, Andyjscy Nordycy.
- OK., ale jak stąd uciekniemy, to policja… - chciałem powiedzieć, że policja posądzi nas o to morderstwo, ale Milczarek zrozumiał to w lot.
- Policję biorę na siebie – odrzekł profesor – tylko teraz chodzi o to, żeby ONI was nie dopadli, czekam na was. Czas start, macie tylko godzinę, nawet nie…
Profesor przerwał połączenie.
Janta spojrzała na mnie pytająco.
- Spadamy stąd – powiedziałem – i to im szybciej tym lepiej dla nas…
I w godzinę później znaleźliśmy się w gabinecie profesora Milczarka.
- Co tu jest grane? – zapytałem bez wstępu.
- Siadajcie – rzekł profesor – zaraz wam to wyjaśnię.
- Mam nadzieję – mruknąłem.
- Znacie grę w wybijankę? No to teraz zaczęła się likwidacja wszystkich świadków wypadków na „Carribean Pearl” i osób zamieszanych w tą sprawę. Kilku z nich w ostatnim czasie uległo już to nieszczęśliwym wypadkom, już to zostało zamordowanych przez „nieznanych sprawców”… Teraz zabrali się za was. Mieliście więcej szczęścia, niż rozumu. Swoja drogą to moja wina, nie sądziłem, że ich macki sięgają aż tutaj.
- Co robić? – zapytała Janta.
- Pani musi natychmiast wrócić do oceanu i tam się przyczaić. Tylko tam pani jest bezpieczna, Wodny Lud panią ochroni.
- A ja?
- Pan zostanie tutaj. Mimo wszystko to tutaj jest pan bezpieczny. ONI będą pana szukali wszędzie, ale nie tutaj.
- Dlaczego?
- Zobaczy pan. A co do pani, to jeszcze dzisiaj przerzucimy panią na rafę. Zabierze panią wasz statek patrolowy. Już tam czekają, ale musimy czekać na zmrok, to jakieś cztery godziny.
- Ale ten cały U-25…? – zapytałem.
- Ach, ten… Nie, nie wejdzie tam – spokojnie rzekł profesor – chyba że na wynurzeniu i to całkowitym. Tam jest 20 metrów w najgłębszym miejscu. A gdyby się zjawili, to cóż, mamy dla nich hmmm… niespodziewankę – i to nieprzyjemną.
- A może spróbują przechwycić ten statek patrolowy Wodnych Ludzi? – zapytałem, bo niepokoiło mnie to, czy Janta będzie bezpieczna.
- Spokojnie, nie mają takich środków, by przeniknąć przez Ich maskowanie taktyczne. Syreny mogą zamaskować statki na dwa sposoby: primo – sposób na wieloryba czy ławicę ryb, secundo – sposób na dziurę w wodzie. W pierwszym przypadku statek daje obraz jak zwykły płetwal błękitny z jego wszystkimi charakterystykami sonarowymi albo wygląda jak ławica tuńczyków. W drugim literalnie rozpływa się w wodzie. Fale sonaru po prostu omijają go jak światło omija przestrzeń sferyczną silnego centrum grawitacyjnego. Nawet w przypadku wystrzelenia weń torped naprowadzonych sonarowo przelecą one obok niego i pójdą w kierunku okrętu, który go wystrzelił.
- O matko! „Kursk”! – wykrzyknąłem.
- Nie, to akurat nie było to, choć rzeczywiście, tam eksplodowała głowica konwencjonalnej torpedy…
Przyszło mi coś do głowy.
- Czy ma pan może ten… ten elektryt?
Profesor skinął głową i wyjął ze schowka płaskie pudło. Położył na biurku i otworzył go. W jego wnętrzu leżał czarny pistolet o dziwnym kształcie, przypominający broń z filmów science-fiction. Jego wielkość przypominała czeskiego Skorpiona czy polskiego P-63 Rak.
- Kaliber 4,25 mm, magazynek o pojemności 50 nabojów w trzech rzędach w rękojeści, długi magazynek ma trzykrotnie większą pojemność. Pociski bezłuskowe, ze stopu aluminium i czegoś tam jeszcze, bardzo lekkie i wyrzucane przez sprężony freon. Wybitnie szkodliwy dla środowiska – profesor uśmiechnął się zjadliwie i sardonicznie. – Poza tym bateria na około tysiąc strzałów. Napięcie robocze 55 kilowoltów, natężenie jakieś 2 ampery. Zasięg optymalny do 30 metrów, potem iskra słabnie.
- E, to jakieś do dupy… - mruknąłem zawiedziony.
- Owszem, bo to jest broń do zastosowania tam, gdzie już nie ma powietrza…
- W kosmosie!? – wykrzyknęła Janta.
Profesor skinął głową.
- Kto to wynalazł? – zapytałem.
- Polacy – odparł profesor z niejaką dumą.
- Co!? – krzyknęliśmy unisono.
- Przynajmniej wymyślili to dwaj polscy pisarze: Boruń i Trepka w swej powieści „Zagubiona przyszłość”, już w latach 50. ubiegłego wieku. Ale można to było zbudować dopiero teraz, po wynalezieniu specjalnych baterii plazmatycznych. To jest polski elektryt, o wiele lżejszy i poręczniejszy od amerykańskiego elecro-bolta czy brytyjskiego electrity-gun’a. Elektryt waży tylko dwa kilogramy sto gramów, tamte są ponad trzykrotnie cięższe. Poza tym ten jest z mas plastycznych, a tamte metalowe. Broń dla terrorystów. Niemal niewykrywalna przez detektory na lotniskach i w przejściach granicznych. Skurwysyństwo… - Milczarek zmełł na ustach przekleństwo.
- Fakt – potwierdziłem. – Skurwysyńska broń. Wolę już mojego desert eagle’a.
- Elektryt jest bardzo cichy. Strzał brzmi jak klaśnięcie, jak wystrzał z wiatrówki. Zresztą to jest wiatrówka. To jest broń przyszłości – rzekł Milczarek chowając elektryt z powrotem do pudła.
- Cholera – burknąłem. – Niech to cholera…
Profesor wyciągnął ze skrytki drugie pudełko.
- To zdaje się dla pana – rzekł podając mi je.
Otworzyłem je i ujrzałem mojego desert eagle’a.
- Z pozdrowieniami od jakichś Rosjan… - profesor uśmiechnął się – i z podziękowaniami za jakąś akcję na Bahamach. Nawet nie pytam i nie chcę wiedzieć, co tam się stało.
Jestem pewien, że doskonale wiedział o naszych nocnych przygodach.
- Dobra, dość gadania. Musimy przygotować operację przerzutu pani Janty na rafę. A zrobimy to tak…

* * *

Nasz śmierdzący rybami kuter pykając zdezelowanym silnikiem powoli podpływał do Ocean i Rock w Horseshoe Bay. Zatrzymaliśmy się w odległości około kabla od wystającej z morza skały.
- Czysto na plaży – powiedział profesor odrywając od oczu infralornetkę – zaczynamy.
Wyjął z kieszeni jakiś przedmiot i skierował go w stronę otwartego morza. Zielony laserowy punkt pomknął w kierunku Atlantyku. Patrzyłem jak urzeczony, jak naraz woda przy burcie kutra wypuczyła się i poza tym nic się nie zmieniło, ani jej kolor, ani konsystencja.
- To już pora na mnie – rzekła Janta i objęła mnie rękami za szyję – kochany, nie daj się zabić. Mam wrażenie, że zostawiając ciebie tutaj stchórzyłam…
- Idź, czekają na ciebie. Wiesz, że któreś z nas musi to przeżyć.
Podniosła głowę i spojrzała na mnie, a jej twarz była blada w świetle gwiazd.
- Zobaczymy się wkrótce, nie martw się.
Profesor skinął głową.
- Idę o zakład, że stanie się to wcześniej, niż to wam się wydaje – mruknął jakby do siebie. – Kończcie już te pożegnania, bo kogoś diabli niosą na plażę. Może to ochroniarze, a może…
Pocałowałem Jantę, która przeskoczyła przez burtę prosto na szczyt wodnego pagórka. Myślałem, że wpadnie z pluskiem, ale ona stanęła na wodzie, która po chwili wchłonęła ją. Woda zapieniła się i pagórek znikł.
I Janta w nim.

* * *

Wracaliśmy do portu w Hamilton. Kuter ślizgał się po niewysokiej fali. Noc była pogodna, co rzadko zdarzało się o tej porze roku, najwidoczniej wiosenne sztormy hulały na innych połaciach Atlantyku.
- Profesorze – odezwałem się – dla kogo właściwie pan pracuje? Bo pańskie biuro to tylko przykrywka, prawda?
Skinął głową zapalając fajkę.
- Przykrywka? – oczywiście. A pracujemy dla Komitetu Dziewiętnastu. To jest tajna organizacja zajmująca się ściganiem i tępieniem pogrobowców Hitlera z Twierdzy Andyjskiej. Część prawdy pan już zna. Drugiej części dowie się pan wkrótce.
- Ale Janta…
- Pani Janta ma do wykonania bardzo trudne i niebezpieczne zadanie. Musi wytropić i unieszkodliwić U-25. Oczywiście nie zrobi tego sama, ale przy pomocy innych Syren. To jest bardzo ważne, bo sparaliżujemy im działalność we Wszechoceanie.
- Ale zaraz – powiedziałem – jak wiadomo, oni byli przy zatonięciu „Titanica”…
- Oni SPOWODOWALI zatonięcie „Titanica” – wycedził profesor – bo tylko w ten sposób mogli zmienić rzeczywistość tak, by doszło do Pierwszej Wojny Światowej i Wielkiego Kryzysu, który spowodował możliwość wybuchu Drugiej Wojny Światowej. Obecnie, jak się pan orientuje, trwa kolejny Wielki Kryzys, jeszcze gorszy od tego z lat 1929 - 1933. I to właśnie on może spowodować…
- … wybuch Trzeciej Wojny Światowej – dokończyłem za niego.
- No właśnie! A poza tym jak pan myśli, skąd poszła żeglarska bajęda o uciekającej skale z powieści Verne’a?
- To byli ONI?
- Być może. Pewności nie mamy. Jedno wiemy na pewno: „Nautilius” istniał naprawdę. Jego wrak znajduje się i rdzewieje w jaskini pod wyspą Lord Howe. Ale „Nautilius” nie miał kiosku, zaś w legendach marynarskich mówi się o okręcie podwodnym z nadbudówką na pokładzie. A zatem U-boot…
- No dobrze, profesorze – odrzekłem – a co my będziemy robili?
- A my wkrótce pojedziemy do Europy, gdzie zbliża się bardzo ciekawe wydarzenie. I tam musi być ktoś od nas. Jak wrócimy, to panu pokażę.

I wkrótce to zobaczyłem. Ale to już zupełnie inna historia.

KONIEC

środa, 11 kwietnia 2012

Wilki i Spartanie

Jest rzeczą pewną, że odkrywanie dziecięcej przytomności umysłu nie będzie miało końca. No tak - mamy niby te dzieci, codziennie obserwujemy, wiemy, że są mądre, logiczne, sprytne...
Że mają poczucie humoru, a nawet zmysł ironii! To dopiero niezwyczajne.
Zmysł ironii. U sześcio-, siedmio-, ośmiolatków.
Hm. Niesamowite lekcje piszą nam dziecięce ręce.
Ano. Niby wiemy to wszystko. Niby i ja wiem. Wszak siedem długich (acz zbyt krótkich) lat obserwuję mojego Małego Lwa i wiem, jak niezwykły ma potencjał. Przenikania istoty sprawy, wyrażania jej, dostrzegania, puls autonomii, konkretyzm wyborów, preferencje, przytomność skojarzeń... Logikę. I tę ironię.
Tak nawiasem mówiąc dzieci białoskóre mają ten sam naturalny dar upraszczania sobie życia i decyzji co Indianie w wieku od lat trzech do 103.
W każdym razie mieli go ci niepodbici. Nieedukowani.
Zastanawiam się, w którym miejscu i czasie dorastający Europejczycy i Amerykanie go tracą.
Wychodzi na to, że w szkole.
I w domu rodzinnym - wszak tworzą ów dom zaedukowani na śmierć (serca i intuicji) rodzice.
Ex-uczniowie. Ex-dzieci.
Wracając do sprawy - patrzę na Lwa i frapuję się szczęśliwie.
Frapowanie szczęśliwe umila życie. W zasadzie wystarczy nawet, by w ogóle chciało się żyć.
Oczywiście ów potencjał mają dzieci wszelkie, ja frapuję się Lwem, bo jest to Lew mój.
To chyba najprostsze uzasadnienie, ot, takie westchnienie ojcowskie.
W każdym razie wiecie, o czym mówię. O tym braku pokory nas - dorosłych.
Zaedukowanych.
Który to brak pokory, i przenikliwości, i przytomności, i indiańskiej prostoty, sprawia, że wciąż i wciąż dziwimy się tym dziecięcym przebłyskom - codziennym! - geniuszu i radości życia, zbudowanych w urzekającym mistrzostwie z najprostszych cegieł.
Ja to wszystko wiem. Od dawna.
Że dzieci wcale nie są głupsze. Że nie mają nieprzenikliwego poczucia humoru.
Że stosują z polotem huzarów-Madziarów logikę poczynań codziennych.
Owszem - jest parę różnic. Nie są zaedukowani.
Nie wyolbrzymiają problemów wielkości i rangi skąposzczeta do rozmiaru humbaka.
Są naturalne i szczere.
Wiem to wszystko, ale... wciąż przecież zapominam.
Gdybym nie zapominał, nie dziwiłbym się, nie frapował.
Widocznie jestem zaedukowany na śmierć.
Ale nie czynię z tego dramatu. Ba, frapuję się moim synem i jego przebłyskami szczęśliwie.
Już dla samego tylko tego frapowania - bardzo chce mi się żyć.

******

Mój syn Jakub poszedł spać zamyślony nad obroną termopilską i heroizmem Spartan. Zapowiedział, że napisze historię Termopil jeszcze raz. Owszem, Persów nadejdzie wielu, ale Spartanom przybędzie odsiecz. Armia Egiptu.
Poniżej zamieszczam coś, co przydało mi szczęśliwego frapowania. A nade wszystko: szczęśliwego śmiechu. Mam nadzieję, że ubawi to i Was, drodzy Goście.
Oto, jak siedmioletni Lew rozmawiał z kobietą w wieku... No, w wieku Lwa Dużego.
Zaprawdę poradził sobie... Zresztą oceńcie to sami:

[...]
Tygrys: to ja kuba moj tata jest z kosmosu (chuckle)hihi
Gazela: oooo to sprawa oczywista od poczatku (bandit)
Tygrys: oki doki
Gazela: :)
Tygrys: (y)
Gazela: chociaz zaraz.... :^) Wilk z kosmosu ?? nie, nie , to jakas sicemka
Tygrys: nooo
Gazela: ściemkaaa
Gazela: no tak, mysle raczej Wilka przywiało z jakieś krainy gdzie cywilizacje zatrzymali na mieczach i jezdzie konno (think)
Tygrys: co
Gazela: :*
Tygrys: (h)!!!!
Gazela: (inlove)
Tygrys: spokkujj Tak, Gazela zaskakuje Tygrysa flirtem, co on tonuje z opanowaniem i charyzmą właściwym drapieżnikom pewnym swej siły i prestiżu.
Gazela: hihi
Gazela: hmmmm
Gazela: spokój wymieniamy na spokoje .... czy nie ?hm hm hm
Gazela: (party)
Tygrys: kiedy ostatnio udeżyłaś sie w głowe To nie tupet! To troska Wojownika Silnego! Acz i zmysł ironii, owszem...
Tygrys: hm
Tygrys: hm
Tygrys: hm
Gazela: ?
Gazela: teraz :x
Tygrys: zadzwonie jak tata bendzie w pracy Ekspansji czas nadszedł...
Tygrys: co
Gazela: ??? ...co wyraźnie zaskakuje.
Tygrys: pliśśśśś
[...]
Tygrys: czejści
Gazela: :)
Tygrys: :* cmok cmok
Gazela: osz Ty podrywaczu :)
Tygrys: hihi
Gazela: no tak tak :) :$
Gazela: co robisz ?
Tygrys: nic właśnie malowałem jajka
Gazela: nic to nie malowanie jajek
Gazela: jak wyszly??
Gazela: z Oscarem malujesz ?
Tygrys: tak (h)
Gazela: to prosze mi zdjecia porobic
Gazela: inaczej nie wierze!
Tygrys: ok
Gazela: potem dam maila i przeclecie
Gazela: a ja gotuje gulasz i pare żurek
Gazela: a nie ma mi kto wyjsc z psiakiem
Tygrys: oooo
Gazela: o
Tygrys: biedna (h) Świetny zmysł podboju - czyż zatroskanie mężczyzn twardych nie ujmuje kobiet?
Gazela: no wlasnie
Gazela: a tu nic pomocy od Was
Tygrys: ja ci pomoge jestem twary jak kamień (flex) No właśnie.
Gazela: to dawaj
Gazela: psiak musi sie wybiegac
Gazela: a nie jest taki malutki
Gazela: mam na dzieje ze nie wymiękasz
Tygrys: nie Krótko i charyzmatycznie.
Tygrys: :* cmok cmok cmokkk!!!! Po czym za ciosem!!!
Tygrys: :* (h) :* (h) :*kochan I za ciosem!
Gazela: oooo
Gazela: tata sie obrazi :0
Gazela: chcesz zobaczyc jak moj psiak wyglada ?
Tygrys: tak
Gazela: umiesz przez skypa odebraz zdjecie?
Tygrys: tak Krótko i charyzmatycznie.
Gazela: wysłano pppp.jpg,... ***
Tygrys: maszrAcje taTA SIE OBRAZI XD
Gazela: eee
Gazela: no cos ty
Gazela: nie ma za co :)
Gazela: zartowalam :)
Gazela: jak Ci sie podoba psiak?
Tygrys: nooo (h)
Gazela: jest bardzo madry
Gazela: i wszystko rozumie
Gazela: nie musi chodzic na smyczy
Tygrys: a ha
[...]
Gazela: halo
Gazela: Kuba jest ? Porzadki zrobione?
Tygrys: RROBIE
Gazela: no to bardzo ladnie
Gazela: Tacie bedzie bardzo milo i sie ucieszy, bedzie mial mila niespodzianke
Gazela: Oscar zrobil dobry obiad ?
Tygrys: SAŁATKE
Gazela: o matko
Gazela: Wy jestescie wszysscy na diecie ???:):):)
Tygrys: TAK
Gazela: to kto zje moje pyszne miesko?
Tygrys: HIHI JA
Gazela: no to cale szczescie
Tygrys: OK
Gazela: Tata juz dzwonil ?
Tygrys: NIE
Gazela: nieladnie
Tygrys: NIE NO DZWONIL
Gazela: no
Gazela: a kazales mu do mnie tez zadzwonic ??
Gazela: Mały Wilku
Gazela: zartowałam
Tygrys: hahahahahahahahahahahah!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Gazela: halo
Gazela: co tam małoletni:) No troszkę faux pas, Pani Gazello.
Tygrys: ninazyj mnie małoletni
Tygrys: wrrrrrrr
Gazela: to bardzo lade okreslenie
Gazela: wrrrrrrrrrrrrrr
Tygrys: ok pienkna Wow!
Gazela: o dziekuje
Tygrys: :*
Gazela: rzeczywiscie natura urode mi dała :):):) No, no, no!...
Tygrys: no
Tygrys: jeś madelkom
Gazela: nie
Gazela: czemu Ci to przyszlo do główki?
Tygrys: oo szkoda
Gazela: nie
Gazela: wcale nie
Gazela: nie chcialabym nia byc i zajmowac sie takimi glupotami
Gazela: najwazniejsze to być mądrym, a uroda mija
Tygrys: kachasz mnie To właśnie takich chwatów zdecydowanych brał Leonidas pod Termopile!
Gazela: mały Wilk chciałby zeby Valeria go tak bardzo lubila??
Tygrys: valeria
Gazela: :)
Gazela: wiesz jak mam na imiE?
Tygrys: Gazela
Tygrys: nie pszeskadzam ci Noo, jest i zmysł taktu i szarmancji u Tygrysa.
Gazela: nie
I uwaga:
Tygrys: 8-) jestem pienkny ?
Gazela: jasne
Tygrys: ok
Gazela: jak bedziesz cwiczyl jak tata to bedziesz ladniejszy :)
Tygrys: czyli teras nieładny Bardzo przytomna konkluzja, choć chybiona, oczywiście.
Gazela: teraz mały Wilk co bedzie sie zmieniał i mężniał
Gazela: :):)
Gazela: madrala z ciebie
Tygrys: ok gazela
Gazela: :)
Tygrys: :*
Gazela: (sun)
Tygrys: (*)
Tygrys: (ninja)
Gazela: lubisz czytac ksiazki?
Tygrys: nie
Gazela: to zle
Tygrys: wieszże piszemy 2 godziny
Gazela: tak?
Gazela: i co?
Tygrys: no i mam dość Szarmancja i troska się liczą, ale szczerość nie mniej.
Gazela: to lec
Gazela: pograj w cos fajnego z Oscarem
Tygrys: wisz że cie podrywam
Gazela: niee
Gazela: cos Ty
Tygrys: tak jeś pienkna
Gazela: dziekuje bardzo :)
Gazela: uciekaj wiec od komputera
Gazela: sio
Tygrys: nieeee
Tygrys: nigdy
Gazela: tak
Tygrys: ooo
Gazela: i sluchac mi sie tu starszych !!!!
Gazela: (chuckle)
Tygrys: jutro pokadamy z tatom
Gazela: dobrze
Tygrys: tylko nie wiem o ktorej
Gazela: jutro moze mnie nie byc na komputerze
Tygrys: komputer benzie caly dzień wlonnzcony
Tygrys: ok pienkna
Gazela: jakos sie uda
Gazela: a teraz uciekaj
Gazela: pa
Tygrys: (h) :* :$ (F) (*) (sun) (angel)
Gazela: (hug)
Tygrys: kochasz mnie To nie brzmi jak pytanie!...
Gazela: ? o ...to i konfuzja spora.
[...]

Zwróćcie, moi drodzy Goście, uwagę na zmysł ironii i konkwistadora, jakie to zdradza siedmioletni Lew Jakub. Jestem spokojny o jego los na wszelkim szlaku. Tym bardziej na tym, gdzie gazelom nogi splączą się na jego widok.
W przytoczony tekst nie zostały, naturalnie, wprowadzone żadne ingerencje ortograficzne, stylistyczne, pedagogiczne, kardiologiczne i inne takie. Zmienione zostały z kolei nazwiska bohaterów. Przynajmniej 50% z nich. Nie trzeba ujawniać, że Gazela w rzeczywistości jest Zebrą, ta rzecz zostanie trwale utajniona.
Natomiast - jakkolwiek drugą cześć tej Skype-story zamieszczę dopiero jutro (plus zakończenie opowiadania AiR!) - już dziś obnażę inną tajemnicę. Bo ktoś mógłby zapytać - ciągle ktoś pyta - dlaczego Duży Lew jest wciąż samotny?
No jak to dlaczego, do cholery. Przecież to jasne. Wszystkie dziewczyny podbiera mu Lew Mały, prawdziwy Wilk, Tygrys, Lew, Spartanin. Kto by się oparł takiej mieszance?
A ja się tam na Lwa Małego nie gniewam.
On mnie tak szczęśliwie frapuje...

wtorek, 10 kwietnia 2012

Kolekcjoner czekoladokości

Ludzie różne rzeczy kolekcjonują. Tu nie ma szablonu. Że tylko motyle albo znaczki czechosłowackie.
Które zresztą też zbierałem, a dziś żałuję, że sprzedałem.
Ale w istocie w tym instynkcie abonida-zbieracza panuje fascynująca różnorodność. Jedni zbierają kapsle od mirindy z roku 1977, inni kudły wyrwane pawianom babuinom, kolejni bagnety z wojny amerykańsko-meksykańskiej, albo karnety MPK Gniezno na 53 Wełnica i 57 Czerniejewo... Albo rozruszniki serc skradzione przy pomocy technik niezwykle zręcznych.
Czy jakiekolwiek istoty przejawiają podobne dziwactwo, oto jest pytanie.
Choć Szaracy z Zeta Reticuli ponoć wycinają macice omamionym hipnozą nieszczęśnikom.
Może w celu kolekcji macicznej.
Zbiera się wszystko. Nie zawsze przedmioty kieszonkowe czy klaserowe. Kolekcjoner zafascynowany długością okazu będzie chwalił się zbiorem w rodzaju kopii husarskiej, sarissy macedońskiej, włóczni chińskiej (z przedłużającą kokardką), piki szwedzkiej i laski pana Tau.
Tudzież Charliego Chaplina.
Ja sam zbieram auta PRL, bo są po prostu piękne. Chciałbym sobie sprawić w proporcji 1:1 takiego zaporożca, fiata lub warszawę.
Może kiedyś.
Auta z lat 80 są przecudne. Mają kształt i duszę.
Choć nie upierałbym się tylko przy limuzynach polskich. W rzeczy samej czuję miętę wzmocnioną kolendrą do mercedesa SL. Tego z lat 80., naturalnie.
Gdyby Wenusjanie osiedli na Ziemi i rozejrzeli się z pobłażaniem, zadając to oczywiste pytanie:
- No tak... Ale co wy właściwie osiągnęliście?
...pokazałbym im mercedesa SL.
To - myślę spokojnie i bez wątpliwości - zatkałoby im te wąskie, bezwargie usta.
Czy zrobiłby to zaporożec? Tu już pewności nie ma.
Choć zaporożec widoczny dziś na drodze zatyka usta - całkiem uwargowione - wielu Ziemianom.
Ja zbieram samochody PRL.
A Mały Lew? I oto jest - tak przypuszczam - przykład kolejny zbioru nietuzinkowego.
Mój syn kolekcjonuje świąteczne figury czekoladowe. Mikołaje, Renifery, Zające i takie tam.
Na zdjęciu widzicie zbiór komponowany od lat trzech. Jest prawie nienaruszony.
Mocno prawie. Ustalmy, że czynniki różne uszczupliły kolekcję o jakieś 20%. I zresztą głównie o mniejszego kalibru jajka. Może jakiś tam Zając, Królik czy inny Kur.
Ale czyż nie jest to świadectwem woli spartańskiej, by przez 3 lata nie złamać szyku, nie wywiesić białej flagi, nie dokonać napadu wilczo-wilkołaczego na członków kolekcji?!
Owszem, Bałwan ma zmiażdżoną miednicę, Pomarańczowy Zając pogruchotane nogi, Niebieski Zając podarte nogi i omszałe ciało, Mały Zając coś na kształt leju po szrapnelu w brzuchu, Mikołaj Lindta wygląda jakby kombajn dwa razy przeciął mu drogę, Fioletowy Zając ma oderwaną głowę, Mikołaj Lindta trzyma się w jednej bryle tylko dzięki szlachetnej swej szacie (acz z widocznym już trudem), zaś Pomarańczowy Zając (on pewnie ma trzy lata) jest w formie najbardziej dramatycznej: cały tył głowy świadczy o ciężkim pobiciu z nienawiści.
Trzeba jednak zrozumieć, że kolekcja tego rodzaju żywot ma wyjątkowo trudny. Po pierwsze: różni osobnicy w dom przychodzą. A to ludzie, a to chupacabry. Czekolada ładnie opakowana zawsze kusi.
O ile nie jest jeszcze mchem celtyckim pokryta.
Po drugie: służebne kurze ścierają, a ze zgrabnością bywa różnie.
Po trzecie koty w domu są dwa, a zdarza im się mimo wszystko źle wymierzyć wysokość, szerokość, kąt i w ogóle skiksować niezdarnie.
Jakby to mors skakał po grani, a nie najdoskonalszy gimnastyk tego świata.
Czy te kiksy nie są czasem odrobinę intencjonalne, to już druga sprawa.
Koty też przekazują nam jakieś komunikaty.
Na swój koci sposób.
A zrzucenie z półki Świętego Mikołaja zwraca uwagę.
W każdym razie kolekcja żyje.
I rośnie.
Strat przybywa - ale eksponatów bardziej.
I z dumą stwierdzam, że Mały Lew kolekcję ma unikalną. Nie dość, że świąteczną, czekoladową, to jeszcze prężnie trenującą samodyscyplinę.
Ja bym tak nie umiał.
Marny byłby los wszelkiej czekoladowej kolekcji pod moją jurysdykcją.
Padłyby nie tylko zaporożce.
Padłby i sam mercedes SL.
Pierwszego dnia.

Zapraszam do drugiej części tytaniczno-kandyzowanej historii.

Nadesłał: AiR
Tajemnica Horheberis. Część druga

VIII

- Nienawidzę poniedziałku – powiedziałam przeciągając się pod kołderką – znowu zaczynamy wszystko od nowa…

Uwielbiałam pieszczotę jaka pościel dawała mojemu nagiemu ciału, ale jako że było wpół do jedenastej trzeba było wstawać. Spojrzałam obok mnie, leżała tam Oliwia pogrążona w słodkim śnie.
- Ollie! – krzyknęłam szturchając ją w bok – wstawaj! Koniec tego dolce far niente!
Przeciągnęła się ziewając słodko.
- Zabij mnie, ale nie każ wstawać! – powiedziała uśmiechając się.
- A nie jesteś czasem głodna?
- Jestem – powiedziała i podniosła się – i to bardzo. Jesteś bardzo, hmmm… męcząca.
I rzuciła mi rozbrajające spojrzenie.
- No to co robimy?
- Najpierw lunch, potem rozejrzymy się za jakimiś facetami?
Zastanowiłam się na moment.
- Nie powiedziałam ci wczoraj, ale spotkałam kogoś bardzo dziwnego. Niejaki Smith a może Smythe – zastanowiłam się na moment – no to zresztą nieważne, to i tak na pewno pseudonim. Najpierw opowiedział mi historię księżniczki Horheberis, a potem poszliśmy do niej i…
- … i co?
- No właśnie. Zbadał jej mumię przy pomocy jakiegoś urządzenia i powiedział, że jest ona skażona jakimiś grzybami… Czekaj, nawet powiedział ich nazwę As… Asper… wiem! – Aspergillus flavus! I że to on właśnie zabija tych, którzy mają jakąkolwiek styczność z tą mumią.
Jej twarz spoważniała nagle.
- Tak mówisz? Teraz rozumiem, czym mogły być te czarne kropki na ścianach jej krypty. To były kolonie tego grzyba! I co dalej.
- No nic takiego. Kazał mi się wykąpać i spalić wszystkie ciuchy i buty, które miałam na sobie… Aha, no i dał mi do picia jakieś rzadkie świństwo, które smakowało jak benzyna z lizolem.
- O matko! – twarz Oliwii wykrzywił grymas obrzydzenia – rzeczywiście rzadkie świństwo!
- Żebyś wiedziała!
- I co dalej?
- Ano nic, wróciłam do kabiny i zrobiłam co kazał, a potem się położyłam. Resztę znasz.
Położyła się na wznak kładąc ręce pod głowę, a jej jędrne piersi wycelowały suteczkami w sufit kabiny. Przełknęłam odruchowo ślinę.
- Wstaję – oznajmiłam – muszę wreszcie dokończyć opisywanie tej mumii. Trzeba będzie ostrzec pracowników muzeum i instytutu… No i powiadomić profesora Henry Jonesa.
- To ten, którego ma takiego słodziaczka, którego nazywają Indy?
Skinęłam głową i podniosłam się z koi.


* * *


- No nie, ty chyba żartujesz – Bob obrócił twarz do przytulonej doń Syreny – przecież Henry Jones to osoba całkowicie literacka!
Ta roześmiała się.
- Wszyscy tak myślą, a tymczasem taki tandem istniał naprawdę!
- Naprawdę?
- Ależ oczywiście, tylko rzecz jasna nie przeżywali takich przygód jak na filmach Spielberga. Byli spokojnymi, rzeczowymi i bardzo sumiennymi pracownikami Muzeum, dla którego była przeznaczona mumia księżniczki Horheberis.
Bob przez moment zamilkł a po chwili oboje oddali się krótkotrwałemu atakowi śmiechu.
- Opowiadaj dalej – rzekł Bob, kiedy oboje naśmiali się do syta – co było dalej tego dnia?
- A teraz przejdę do początku końca. Jak już powiedziałam, by poniedziałek, 14 kwietnia 1912 roku…

* * *


Dochodziła jedenasta wieczorem, i zamierzałyśmy się położyć. I wtedy zauważyłam coś osobliwego. Miałam wrażenie, że na coś czekam, że zaraz coś się stanie. I najgorsze było to, że ów nastrój oczekiwania udzielił się także i Ollie.

- Coś mnie nosi – powiedziałam – mam przeczucie czegoś, co się stanie i to niebawem.
- Zadziwiające, ale mnie też – odparła Oliwia. – Wiesz co? chodźmy na górny pokład, może widok oceanu nas uspokoi?...
- Może – odrzekłam biorąc płaszcz i kapelusz.
Szłyśmy na górny pokład gnane jakimś szczególnym niepokojem. Mimo dość późnej pory trwały dancingi i ludowe zabawy, słychać było muzykę, ludzkie śmiechy i rozmowy. W kątach widziałyśmy całujące się pary. A jednak coś się już działo, co kazało nam wyjść na pokład spacerowy, na którym stały cztery ogromne kominy… Trzy z nich buchały dymem, a czwarty od czasu do czasu wypuszczał obłoczek pary.
Podeszłyśmy do relingu, który znajdował się nieomal nad mostkiem. Omiotłam wzrokiem horyzont. Było dziwnie ciemno, mimo pałających nad głowami brylantowych światłe gwiazdozbiorów. Ocean był gładki i tylko stały podmuch rozcinanego przez nasz statek powietrza był odczuwalny na twarzach.
- Robimy chyba jakieś dwadzieścia węzłów – powiedziała Oliwia.
- Nawet dwadzieścia jeden – mruknęłam patrząc na odkosy dziobowe i fosforyzujący kilwater za rufą. W świetle padającym z bulajów i pokładów „Titanica” od czasu do czasu pojawiały się kry lodowe. Od wody ciągnął mroźny chłód, a nad zachodnim horyzontem widać było na niebie jaśniejszy ice-blink.
Naraz poczułam lodowaty uścisk w sercu.
- O matko, czy widzisz to, co ja? – usłyszałam głos Ollie.
- Na tle nieco tylko jaśniejszego nieba ujrzałam ciemny, czarny i dwuczuby kształt.
- To jest góra lodowa… – wyrwało mi się.
Niemal w tej samej chwili obok nas stanął Smith. Patrzył na zegarek.
- Już! – powiedział nie odrywając oczu od cyferblatu.
Usłyszałyśmy dźwięk dzwonu z bocianiego gniazda i okrzyk któregoś z wachtowych.
- Góra lodowa przed nami!
Poczułam jak drętwieję z przerażenia.
Po kilku sekundach pokład zadrżał, a za rufą woda zapieniła się gwałtownie od pracy maszyn na rewersie…
Naraz ocean pojaśniał. Niebo pozostało ciemne, a czarny kształt przed nami się wyostrzył. Obok niego pływały mniejsze czarne plamy. Spojrzałam na pokład – obok nas stała jakaś czarna postać. Ciało Ollie widziałam przez gruby płaszcz i suknię, w którą była odziana, ale Smith był ciemny. To było dziwne, ale mogłam widzieć w ciemnościach.
Dlaczego? – pomyślałam w popłochu.
Spojrzałam na dół i zobaczyłam, jak jaśniejące sylwetki ludzkie wysypały się na pokład. Zrozumiałam, że to byli marynarze.
- Trzymajcie się – usłyszałam głos Smitha – zaraz uderzymy w nią…
Ziejący zimnem i czernią kształt przybliżał się powoli i odsuwał jednocześnie w prawo. Zrozumiałam, że sternik dał całą w lewo, ale niewiele to pomogło. Po kilku sekundach obok prawej burty wyrosła ściana czerni, a pokład znowu przeszył wstrząs i lekka wibracja przechodząca w wyraźny dygot.
- Stało się – rzekł Smith zamykając swój chronometr – niech panie idą do łodzi i się ratują. „Titanic” pójdzie na dno za dwie godziny. A na mnie pora…
Z flegmą włożył zegarek do kieszeni i… znikł. Literalnie rozpłynął się w powietrzu.
Ollie krzyknęła cicho.
Ostro zawyła syrena alarmowa.
- Nie drzyj się – warknęłam – czy ty widzisz to, co ja? Widzisz w ciemnościach?
Skinęła głową.
- Kto to był? – zapytała głosem, w którym słyszało się strach.
- Nie wiem – odpowiedziałam – ale słyszałaś, co powiedział?
- Musimy pójść do łodzi…
- No to idziemy! – rzekłam i pociągnęłam ja za rękę.
Statek stał. Czarna masa przestała przesuwać się względem statku, co oznaczało, że „Titanic” został zastopowany. Zeszłyśmy na pokład C. Ludzie nieco podenerwowani rozglądali się dookoła wypatrując członków załogi.
- Mamy tylko pewien problem, to tylko lekka kolizja, tym niemniej proszę włożyć kamizelki ratunkowe i pójść do łodzi i tratw ratunkowych – usłyszałam głos któregoś z oficerów.
Zbiegłyśmy już na pokład E, by pójść do ładowni. W perspektywie korytarza ujrzałyśmy, jak na jego zakończeniu pojawiła się coraz bardziej powiększająca się kałuża wody. Pokład przechylił się ku przodowi. Statek przegłębiał się na dziób.
Zrozumiałam, że woda przeszła ponad grodziami wodoszczelnymi i przelała się na pokład E, którego zalanie będzie już tylko kwestią czasu. I to krótkiego!
- Ratujemy Horheberis? – zapytała Ollie.
- A niech idzie do dia… - zaczęłam – wolałabym wziąć nasze notatki.
Zawróciłyśmy. Ludzie przeczuwając niebezpieczeństwo gromadzili się przy trapach i windach. Ubrani byli w płaszcze i kurtki, na które wkładali kamizelki ratunkowe.
- Panie do łodzi ratunkowych – usłyszałam głos jakiegoś oficera, chyba Lowe’a.
Ktoś włożył na nas kamizelki ratunkowe i wyprowadził nas na pokład łodziowy. Pokład znowu zakołysał się i rufa poszła wyżej do góry. Z górnego pokładu wzniosła się flara i zabłysła nad spokojną wodą. Przez moment nie widziałam niczego, bo raca oślepiła mnie dokładnie.
- Cholera – usłyszałam głos Oliwii – nie patrz na to.
- Widzę. Oślepia jak diabli. Co robimy? – zapytałam.
- Dajemy stąd dyla, to jasne.
- He, he, tylko dokąd? Ta woda jest niewiele cieplejsza od lodu… - mruknęłam. W obliczu śmierci zaczęłam mieć wisielczy humorek.
Oliwia wychyliła się przez reling. Statek jeszcze bardziej zagłębił się na dziób i reling na dziobie był już na poziomie wody…
Naraz poczułyśmy wstrząs i głuchy huk. Z przedniego komina strzelił w ciemne niebo strumień brudnej pary. Reling ustąpił i wraz z Oliwią leciałyśmy do ciemnej wody. Poczułam potężne uderzenie i straszliwe, lodowate zimno otaczającej mnie wody. Odruchowo wciągnęłam potężny haust gorzkosłonej wody i poczułam dławiący ciężar płynu w płucach.
- To już koniec… - pomyślałam.

IX

Chciałam krzyknąć, ale nie mogłam. Umarłam? Nie. To było dziwne, ale nie czułam teraz chłodu i… oddychałam wodą! Rozejrzałam się. Obok mnie ujrzałam Ollie, która patrzała na mnie z dziwną miną. Poza tym widziałam doskonale w otaczających nas ciemnościach.

- Patrz! – wykrzyknęła – jesteśmy Syrenami!
To było ewidentne. Dlaczego tego wcześniej się nie domyśliłyśmy? Ale nie było teraz czasu na roztrząsanie tego problemu. Działy się o wiele ważniejsze rzeczy.
Znajdowałyśmy się jakieś trzydzieści stóp pod wodą. Spojrzałam w górę – ku powierzchni. Znowu mogłam widzieć w ciemnościach. Nad nami i obok nas zwisał ogromny kształt parowca, który powoli osuwał się w głębinę. Obok niego widać było ruszające się w wodzie sylwetki ludzi. Ich ciała pod wpływem chłodu szybko ciemniały i w końcu przybierały barwę otaczającej je wody… Zrozumiałam, ci ludzie już nie żyli. Umierali z zimna, którego ja w ogóle nie czułam mimo tego, że moje ciało było wolne od odzieży.
Naraz poczułam, jak Ollie łapie mnie za rękę i wskazuje coś w głębinach.
W lodowatym mroku coś się poruszało i to coś było cieplejsze od otoczenia, bo świecące nikłą poświatą. Obły, niemal wrzecionowaty kształt unosił się powoli w górę. Naraz usłyszałyśmy dziwny szum i podwodny statek zatrzymał się o kilkadziesiąt jardów od nas.
- Statek podwodny pana Verne’a – powiedziałam.
- Raczej okręt podwodny admirała Hollanda – odpowiedziała Oliwia – ale…
No właśnie, ale… Był jakiś dziwny. Na wrzecionowatym kadłubie widać było nadbudówkę, która otoczona była czymś w rodzaju kosza z metalowych prętów. Przed nadbudówką znajdowało się coś w rodzaju działka.. Na nadbudówce ujrzałyśmy czarne z białą obwódką litery tworzące napis U-25 i dziwna swastyka połamana w lewo…
Naraz moją uwagę przykuł ruch w górze. Od kadłuba tonącego statku oderwały się cztery sylwetki i zaczęły płynąć w dół – w kierunku dziwnego podwodnego statku. Miały w rękach coś, co przypominało metalowy pojemnik. Potem wypadki potoczyły się szybko. W dziobie okrętu otworzyły się eliptyczne luki i ludzie machając płetwami weszli w nie i znikli w jego wnętrzu wraz z pojemnikiem. Po kilku sekundach usłyszałyśmy coś w rodzaju świstu i szumu, i nieznany statek zapadł się w ciemne otchłanie.
Wymieniłyśmy zdumione spojrzenia, a potem powoli podpłynęłyśmy pod statek. W jego części dziobowej znajdowało się kilka wąskich szczelin, przez które rwała ostro woda. To tutaj „Titanic” nadział się na ostrogę lodową. Pokonując silny prąd wody obejrzałyśmy szczeliny. Blachy nie były rozdarte, jak się tego obawiałyśmy, ale wgięte do środka i puściły na złączeniach. A zatem kadłub nie był otwarty jak puszka konserw…
Odpłynęłyśmy, bo kadłub znowu zaczął się osuwać w dół robiąc coraz bardziej stromą stójkę przy akompaniamencie huku i trzasków pękających grodzi i pokładów, ryku rozprężanego powietrza wypychanego z pomieszczeń przez wodę. „Titanic” coraz szybciej tonął zagłębiając się dziobem. Z dziur w kadłubie wysypywały się jakieś przedmioty, które powoli opadały na dno i traciłyśmy je z pola widzenia. Naraz kadłub drgnął i usłyszałyśmy potworny trzask pękających wręg i dłużnic oraz wrzask rozdzieranej blachy, a w chwilę później huk potężnego uderzenia rufy o wodę. Kolejne szczątki posypały się z ogromnej rany. Część dziobowa wykonała wahnięcie, które postawiło rufę prostopadle do wody i po kilku sekundach zaczął się ostatni akt dramatu. Ogromna konstrukcja przy akompaniamencie huku, świtu i trzasku, bulgocąc resztkami powietrza i pary zanurzyła się wreszcie w wodę i ruszyła w stronę dna. Na głębokości pół mili wrak rozpadł się i znikł nam z oczu…
Teraz dopiero z powierzchni dobiegł do nas odgłos krzyków i jęków umierających ludzi, groteskowo zniekształcony przez warstwy wody…

* * *

- I jak one się stamtąd wydostały? – Bob zadał to pytanie, bo zżerała go ciekawość.

- Wyobraź sobie, że wyłowił je nasz statek patrolowy, który śledził rejs tego olbrzyma. No mniejsza o to. Opowiedziały tą historię, ale nikt im nie uwierzył. Ani w to, że spotkały Smitha, ani w tajemniczy okręt podwodny, na który coś przeładowano z wraku. Lekarze orzekli, że to był stres wywołany katastrofą i przemianą w Syreny w lodowatej wodzie… Wiesz jak to jest.
- Smith mógł być jakimś zamaskowanym Kosmitą, ale ci z U-25… To przecież jacyś naziści. Na pewno Niemcy. Ale przecież U-bootwaffe powstała dopiero w dwadzieścia lat później, po Rapallo. I co dalej?
Janta wyprostowała się.
- I to właściwie wszystko. Babcia wróciła do Nowego Jorku, oczywiście incognito, a Oliwia została w oceanie.
- A nie szukały Alexandra?
- Owszem, pływały wśród martwych ciał na powierzchni morza, ale… Jednym słowem nie było go tam. To było straszne doświadczenie. Mógł być w kadłubie i poszedł na dno razem z wrakiem… Po kilkudziesięciu minutach usłyszały dwa mocne odgłosy uderzeń. To dwie części kadłuba „Titanica” spadły na dno Atlantyku. I to był finał dramatu. Nasz statek podjął je w stanie niemal skrajnego wyczerpania, kiedy się zaczęło rozjaśniać i przybywała „Carpathia” na miejsce tragedii. Byli potężnie zdziwieni widząc dwie Syreny dryfujące wraz ze zwłokami pasażerów.
Dzień powoli dobiegał do końca. Słońce ciągnąc złocisty płaszcz powoli zsuwało się w wody oceanu. Janta i Bob podnieśli się z piasku i ruszyli w stronę hotelu. Niepokoiła ich tajemnica nocy sprzed stulecia i postanowili ja rozwikłać. Za każdą cenę.

* * *

Wszedłem do kawiarenki internetowej i zagłębiłem się w błękitną przestrzeń światowej Sieci. Najpierw sprawdziłem, co za okrętem był U-25. Znalazłem szybko jego dane i ku swemu zdumieniu dowiedziałem się, że był to okręt typu IA, który zwodowano w 1936 roku i początkowo był jednostką szkolno-propagandową, a potem dopiero bojową. Po zaliczeniu czterech patroli bojowych został zatopiony na Morzu Północnym, w dniu 1 sierpnia 1940 roku, na pozycji: 54°14’ N – 005°07” E.

- Może to był jakiś inny numer? – zapytałem Jantę, która patrzyła mi przez ramię na ekran komputera.
- Nie – odparła – babcia widziała tam dokładnie numer 25.
Przez chwilę milczeliśmy.
- Czekaj, czekaj – mruknęła – pokaż mi dane techniczne tego U-boota…
Kilkoma kliknięciami przywołałem dane z Wikipedii.
Spojrzała na nie i zmarszczyła nosek.
- To niemożliwe – mruknęła.
- Co jest niemożliwe?
Pokazała palcem na kilka linijek pisma.
- No to – stwierdziła – nie widzisz? Ten okręt ma tylko 72 metry długości, 6 metrów szerokości i 9 metrów wysokości.
- No i co z tego? – odparłem.
- A to, że babcia jego długość porównywała z „Titanicem”.
Zatkało mnie.
- Że co??? – zapytałem.
- A tak. Nie powiedziałam ci tego? Jego długość była niewiele mniejsza od „Titanica”.
Znowu poszukałem w Internecie.
- No przecież „Titanic” miał 268,99 metra długości! – dźgnąłem palcem w monitor. – Tu wyraźnie stoi napisane!
- No właśnie! – przytaknęła – babcia twierdziła, że był niewiele krótszy od „Titanica”.
- Ale to musiał być olbrzym większy niż „Kursk”, który miał 154 metry długości!
- Okręt podwodny o długości ćwierć kilometra – odparła z flegmą. - Nie inaczej!
- Wyobrażasz sobie coś takiego? – zadałem jej pytanie. – A skoro tak, to powiedz mi, jak to się stało, że nikt poza twoją babcią i jej przyjaciółką nie widział tego fenomenu?
Potarła czoło.
- No to chyba jest oczywiste – stwierdziła – on nie wynurzył się na powierzchnię, a ci, którzy go widzieli pod wodą już nie żyli, bo zabiło ich zimno. Maksymalny czas dla człowieka, to pięć do dziesięciu minut.
- No tak, masz rację – przytaknąłem.
- Potrafisz to wszystko wyjaśnić? – zapytała patrząc mi w oczy.
Pokręciłem głową.
- Widzieliśmy różne rzeczy i słyszeliśmy niejedno. Ale nie te wydarzenia.
- Może znasz kogoś, kto…
Zastanowiłem się. Mehner mówił coś o jakimś profesorze mieszkającym na Bermudach, który parał się jakimiś dziwnymi rzeczami i miał polskie nazwisko.
- Chyba mam kogoś, tylko musimy go znaleźć – odparłem – to profesor, nazywa się Milczarek. I mieszka tutaj.
- W Hamilton?
- W Hamilton. Poszukamy go?
Skinęła głową i pocałowała mnie w policzek.
- No to poszukamy go jutro, a dzisiaj pójdziemy grzecznie spać…
I poszliśmy.

X

Nazajutrz po śniadaniu ruszyliśmy na poszukiwania profesora Milczarka. Poszło nam łatwo, bo wystarczyło otworzyć książkę telefoniczną. Po chwili wystukałem numer i czekałem ze słuchawką przy uchu. Po czwartym sygnale odezwał się lekko ochrypły głos.

- Słucham, Milczarek.
- Witam panie profesorze – powiedziałem to po polsku – nazywam się…
- Proszę bez nazwisk – profesor przerwał mi ostro. – To dla pańskiego bezpieczeństwa.
- Mam dla pana informacje, które mogą pana zainteresować – odparłem.
- Wiem – odrzekł – tu nikt nie dzwoni z nieinteresującymi informacjami. Ma pan czas?
- Oczywiście panie profesorze – odpowiedziałem.
- A zatem spotkajmy się za pół godziny na bulwarze w kawiarence Cocos Paradise.
- Po czym, pana poznam? – zapytałem.
- Będę miał na sobie koszulę w jasnoniebieską kratę i zielonkawe spodnie. Zestawienie nieco wściekłe, ale na tyle nietypowe, by wpadło panu w oko… - roześmiał się.
- A zatem do widzenia.
- Do zobaczenia – powiedział i usłyszałem trzask odkładanej słuchawki.
Spojrzałem na Jantę.
- Zbieramy się – rzekłem podnosząc się z fotela – za pół godziny spotkanie w Cocos Paradise.
Kafejkę znaleźliśmy po kilku minutach. Niewielki lokalik z widokiem na ocean, dokładnie „przeźroczysty”. Nie dało się w nim zamontować podglądu i podsłuchu, bo poza dachem i lekkimi wspornikami nie było tam niczego, gdzie dałoby się wkręcić jakąś „pluskwę”. Zamówiliśmy kawkę i usiedliśmy tak, by widzieć bulwar na którym toczył się leniwie poranny ruch. Właśnie upłynęła trzydziesta minuta, kiedy usłyszeliśmy za sobą męski głos.
- Good morning. I presume you contacted with me a half of an hour ago – didn’t you?
Odwróciliśmy się. Za nami stał mężczyzna o absolutnie nie-profesorskim wyglądzie i uśmiechał się swymi oczyma, które patrzyły na nas badawczo spoza przydymionych okularów. Miał na sobie białą koszulę w jasnoniebieską kratę i zielonkawe spodnie, a opalone stopy tkwiły w sandałach.
- Yes, I did – odparłem wstając. – Witam pana, profesorze – dodałem już po polsku.
- Możemy rozmawiać swobodnie, tu nie ma podsłuchów czy podglądów – rzekł profesor i położył na stoliku swoją saszetkę. – Ale muszę to zastosować. Pan rozumie, względy bezpieczeństwa.
Pstryknął czymś, co znajdowało się w saszetce i zamknął ją na suwak.
- Co to jest? – zainteresowała się Janta.
- Zagłuszacz radiowy pracujący na częstotliwościach używanych przez producentów sprzętu szpiegowskiego – odparł profesor – działa w zasięgu pół mili, głuszy wszystko, co tylko emituje promieniowanie radiowe. Wasze komórki też.
Uśmiechnął się przepraszająco.
- Kto was tu skierował? – skierował to pytanie do mnie.
- Kapitan Hermann Mehner z „Carribean Pearl”, niestety…
- Wiem, wiem – Milczarek machnął ręką – słyszałem o tym, ehem, wypadku. I wiem, że to nie był przypadek.
- No właśnie, ktoś nas chciał się pozbyć jako niewygodnych świadków. Podejrzewam nawet kto. Ale to już nieważne.
Westchnąłem. Zapadł moment milczenia, które znów przerwał profesor.
- A teraz słucham, z czym państwo do mnie przychodzą?
- No właśnie – westchnąłem ponownie – ta sprawa jest strasznie nietypowa, bo dotyczy wydarzenia sprzed wieku.
Profesor uniósł lekko brwi.
- „Titanic” jak zgaduję?
- Skąd pan…? – Janta zrobiła śliczną zdziwioną minkę, a jej oczy zamieniły się w zielone spodeczki.
- To elementarne, szanowna pani – odparł profesor – skoro przychodzi do mnie marynacha z Syrenką i chce mówić o sprawie sprzed wieku, no to może chodzić tylko o noc z czternastego na piętnastego kwietnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku. Czyż nie jest to oczywiste?
- N-no tak… - przyznała niepewnie.
- Ano właśnie – rzekł – a zatem słucham panią, bo to chyba pani ma coś do powiedzenia w tej materii?
Janta skinęła głową i opowiedziała to, co opowiedziała mi wczoraj na plaży. Milczarek słuchał nie przerywając jej. Kiedy skończyła skinął głową i zapatrzył się na moment w lazur morza.
- Co pan na to? – zapytałem.
- Pański wniosek, co do Smitha czy Smythe’a jest słuszny – odparł – to był jakiś Kosmita. Natomiast ten okręt podwodny i tych czterech płetwonurków… To jest naprawdę, hmmm… niepokojące.
- Dlaczego?
- No bo popatrzcie: okręt podwodny o rozmiarach niemal dwukrotnie większych od amerykańskich czy rosyjskich atomowców, sam na pewno o napędzie atomowym – Janta skinęła głową – pojawiający się znikąd i znikający… Czy wasz statek patrolowy niczego nie zauważył w pobliżu wraku?
Janta pokręciła głową.
- Nie, niczego. I faktycznie, ten U-Boot pojawił się nagle i nagle znikł. Jakby się rozpłynął. Nie zajmowaliśmy się tym, bo były ważniejsze sprawy. I faktycznie, ten okręt lekko świecił, widocznie wypromieniowywał ciepło.
- No bo musiał, reaktory mają to do siebie, że grzeją… - odparł profesor. – Pani też widzi w podczerwieni?
- Tak, oczywiście – odparła Janta – to jest przystosowanie…
- Jasne – odrzekł Milczarek – ale właśnie: co wiozły te dwie Syreny do Nowego Jorku?
- Mówiłam, mumię księżniczki Horheberis.
- No właśnie, a poza tym na pokładzie „Titanica” było coś, co nazywało się…
- Le mauffé. Czyli ponoć diabeł. I to miało jakiś związek z Templariuszami?
- Miało. Wprawdzie to nie była figurka Baphometa, ale coś podobnego. Z zapisków z tych czasów wiadomo, że Templariusze przywieźli ją z Ziemi Świętej, wraz z innymi artefaktami w rodzaju mandylionu czy chusty św. Weroniki – co jak się okazuje było po prostu tym, co nazywamy dzisiaj Całunem Turyńskim. Natomiast figurka, o której mowa była figurką egipskiego boga Seta. To wynika z opisu zostawionego nam przez Gotfryda de Cairnhac. Teraz pani rozumie, że ten związek istnieje?
Spojrzeliśmy po sobie.
- Czyli „Titanic”…
Mielczarek spojrzał na nas jak na wyjątkowo tępych uczniów.
- Oczywiście! Został skierowany na ten kęs lodu. A raczej to ta góra lodowa została postawiona mu na drodze. Stąd te wszystkie rozbieżności w zeznaniach oficerów nawigacyjnych „Titanica”!
- No dobrze – rzekłam – a co byłoby, gdyby „Titanic” nie pędził z prędkością 22 węzłów i wszystko na mostku było OK. Marynarze na bocianim gnieździe mieli lornety, na oku byłby dodatkowy obserwator…
- Ale ich NIE BYŁO. I trzymajmy się faktów. Tak być MUSIAŁO. Zrozumcie, to była zmiana rzeczywistości!
- Ale w takim razie, kto u licha, wykradł z wraka figurę Seta i mumię przeklętej księżniczki Horheberis!? – zapytała moja Syrena.
Profesor spojrzał na nas.
- To były te same siły, które są odpowiedzialne za ataki na WTC czy zamachy w Europie. Te same siły, które usiłowały zgładzić Jana Pawła II i kilka innych osób ze świecznika.
- Al Kaida? – oczy Janty rozszerzyło zdumienie – ale oni przecież…
Profesor pokręcił głową.
- Al Kaida jest tylko jednym fragmentem większej całości. A tej całości na imię jest… - profesor zrobił dramatyczną pauzę – Czwarta Rzesza Niemiecka z Andyjskiej Twierdzy w Ameryce Południowej!
Ze zdumienia odebrało nam mowę.
rozpłynął. gle i nagle znikł. nie zauważył w pobl;iżu wraku?h czy rosyjskich atomowców

XI

Znowu plaża i znowu koniec dnia. Ciepły wiatr i niebieskie morze. Bob trzyma Jantę w swych objęciach.

- Zostaniesz tutaj? – powiedziała Syrena tuląc się do niego.
- Trzeba będzie – Bob z westchnieniem przyciska ja mocniej do siebie – ktoś musi uprzątnąć ten bałagan.
- Ale dlaczego akurat ty?
- My, Janto. Ty też jesteś w tym unurzana i to po twoje śliczne uszka… - Bob muska wargami ucho Janty.
Zachichotała.
- A poza tym wiesz, że oni zagrażają światu. Naszemu wspólnemu światu.
Syrena kiwa wdzięczną główką.
- Najgorsze jest to, że oni opanowali chronomocję i dzięki temu też mogą przemieszczać się w czasie. Na razie poruszają się w nim tak jak my, nie naruszając włókna Claperiusa, ale stąd tylko krok do tego, by zmiany Rzeczywistości wykorzystać do własnych niecnych celów. Sama rozumiesz, że symbolika swastyki czy runiczne znaki nie wzięły się same z siebie, a stanowią efekt ich działalności w Przeszłości. Przyszłość na razie jest dla nich zablokowana na początku XXII wieku, ale sama wiesz, że te blokady można obejść. Trzeba będzie wrócić do kwietnia 1945 roku i…
Janta podniosła wzrok na Boba.
- Nie powiesz mi, że…
Bob skinął głową.
- Powiem. Trzeba wprowadzić kogoś do bunkra Hitlera w kwietniu 1945 roku, albo w pierwszych dniach maja i wykończyć go, zanim wraz z Hanną Reitsch ucieknie samolotem z płonącego Berlina do bazy U-bootów w Bergen, skąd popłynie do Ameryki Południowej, na Grenlandię czy do Neuschwabenlandu na Antarktydzie.
- Wprowadzić?... – zapytała Janta - … i co dalej?
- Co dalej? – Bob spojrzał na nią – to oczywiste. Wyeliminować. Fizycznie.
- Ja-ak t-to fizycznie?
Bob puścił Jantę i podniósł się ze swego miejsca.
- To oczywiste – rzekł chłodno – fizycznie. Zatłuc, zastrzelić, zasztyletować, otruć. Innymi słowy mówiąc, zabić. Coś takiego nie jest godne tego, by żyć. To jest wojna i to o naszą przyszłość.
Janta skrzywiła się.
- I kto to mówi? A gdzie humanitaryzm i wszystkie wzniosłe hasła, którymi się zasłaniacie? Co?
- Janto, kochanie – Bob ujął ją delikatnie za ramiona i potrząsnął – to JEST wojna, niewypowiedziana, bez frontów i mas wojsk, ale jednak. Tutaj ofiary też liczy się w tysiącach i setkach tysięcy, bo uruchomione są systemy broni, o jakich jeszcze się nikomu nie śniło.
- Fukushima? – Janta uniosła brwi – i Czarnobyl?
- Nie tylko – Bob nadal trzymał ją za ręce – także Seveso czy Bhopal. To były tylko próby. Generalny koniec świata miał być 21 grudnia 2012 roku, kiedy to we wszystkich wielkich centrach finansowych, administracyjnych, naukowych, i tak dalej miały zostać zdetonowane głowice anihilacyjne. Na szczęście zamiar ten udaremniono dosłownie w zarodku…
I długo tak rozmawiali idąc plażą w kierunku hotelu, aż słońce zawisło nad linią horyzontu, a jego złocisty płaszcz zanurzył się w oceanie.

* * *


Weszliśmy do foyer i wzięliśmy z recepcji klucz do naszego numeru. Janta nieco marudziła w hotelowym sklepiku, ale ja na nią nie czekałem. Szybko poszedłem do naszego apartamentu, który apartamentem wprawdzie nie był, ale był wystarczająco wygodny, byśmy my, ludzie wędrowni, czuli się w nim wystarczająco szczęśliwi. Miałem ochotę na prysznic, bo skóra piekła mnie od morskiej soli, a słońce też zrobiło swoje…

Szybko wbiegłem do pokoju, zrzuciłem tylko kąpielówki i nagi wskoczyłem pod tusz. Po kilku minutach Janta wśliznęła się do kabiny i oboje spłukiwaliśmy z siebie sól i kurz dnia.
- Wiesz, że mamy fajnych sąsiadów? – zapytała.
- Nie, nawet nie miałem czasu tego sprawdzić – odrzekłem.
- Oboje gdzieś w naszym wieku, ona ciemna blondynka, on nordycki blondyn. Niezłe ciacho – skomentowała pokazując mi język.
- Dam ci ja ciacho – burknąłem biorąc ją w ramiona.
Wywinęła mi się i uciekła z łazienki. Wyszedłem po paru minutach, owijając się w biodrach ręcznikiem. Otworzyłem drzwi łazienki i ujrzałem Jantę z dwojgiem młodych ludzi. Nie przesadziła – byli dokładnie tacy, jak ich opisała. Wszyscy wyluzowani w strojach plażowych z butelką whisky i czterema szklaneczkami na stoliku. Spojrzałem po nich dokładniej i miałem niejasne wrażenie, że skądś ich znam.
- Cześć wszystkim – powiedziałem.
- Halo! – usłyszałem w odpowiedzi.
- Pozwól, że ci przedstawię – Janta podjęła rolę gospodyni domu – Allison i Emil Harperowie. A to jest Bob, mój mąż.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Jesteście z Kalifornii? – zapytałem.
- Nie, z Londynu – odpowiedziała Allison – ale masz rację, jesteśmy z Santa Barbara, ale pracujemy w Londynie i właściwie jesteśmy sąsiadami. Mieszkamy w Shotley Gate.
- No tak, a my w Felixtowe, to o rzut beretem przez ujście Tamizy.
- A wy jesteście pływającymi? – zapytała ze zdumieniem Allison – oboje?
- Oboje – odparłem – co ciebie tak dziwi?
- Nic – zachichotała – my też pracujemy we dwoje…
- Można wiedzieć, gdzie? – zapytałem.
- Wytwórnia 21SSS – odpowiedział Emil śmiejąc się.
- Nie słyszałem o takiej firmie – wzruszyłem ramionami – a co to takiego?
Roześmieli się wszyscy.
- To skrót od 21st Sextury Sex Studio w Soho – wyjaśniła Allison.
- No tak… - roześmiałem się i ja – no to teraz wiem, skąd was znam!

Wieczorynka przedłużyła się do jedenastej w nocy. Alkohol lekko zaszumiał nam w głowach.
- A co powiedzielibyście na to, gdybyśmy wzięli udział wszyscy w filmie z naszej wytwórni? – zapytał znienacka Emil. – Macie warunki i wygląd. Hmmm…?
- A co my z tego mamy, poza przyjemnością? – zapytała Janta.
- Oczywiście kasę – odpowiedziała Allison – gaże zgodnie z taryfikatorem i 10% od zysków.
- Fifty-fifty – odparła Janta – inaczej nic z tego.
- OK., niech będzie – ku naszemu zdumieniu Emil zgodził się bez oporów – 50%. Zaraz spiszemy umowę.
Wstał i wyszedł z apartamentu. Po chwili wrócił z laptopem w ręce.
Musiałem mieć nieźle w czubie, bo podpisałem tą umowę. Janta też. I tak zostaliśmy zatrudnieni przez 21SSS jako aktorzy w filmach dla dorosłych.

XII

Umówiliśmy się na następny dzień na kawałku plaży, gdzie mieliśmy kręcić pierwsze próbne sceny naszego filmu. Okazało się, że Allison i Emil pomyśleli już o wszystkim – najwidoczniej mieli już z góry ułożony scenariusz, który teraz realizowali. Co więcej – wpisana była weń druga para.
- Masz słuszność – oświadczył spokojnie Emil, kiedy zwróciłem mu na to uwagę – scenariusz napisaliśmy jeszcze w Anglii, a teraz po prostu go realizujemy.
- I przewidzieliście w nim nas? – zapytała Janta.
- No niezupełnie – odezwała się Allison – przewidzieliśmy tam sekwencję z udziałem drugiej pary. Po prostu my kochamy się na pierwszym planie, a wy w tle. Zresztą sam tytuł „Niebiańska plaża” mówi sam za siebie. Mamy się kochać i imprezować pod niebem tropików i głównie w plenerach!
Pokiwałem głową ze zdumieniem.
- Musicie to bardzo lubić – powiedziałem.
- Pewnie, że tak – odrzekła Allison wypinając i tak już sterczące kształtne piersi – a wy nie?
Roześmialiśmy się.
- Tak, i to bardzo – powiedziała Janta.
- No to świetnie! – odpowiedziała Allison – czy zrobiliście tak, jak wam mówiłam?
Allison prosiła nas o ubranie się w lekki i luźne ciuchy, by na skórze nie odbiły się gumki czy szwy, które potem nieładnie wychodzą na zdjęciach.
- Zrobiliśmy – odrzekłem.
- No to rozbierajcie się i zaczynamy próbne zdjęcia.
Z pewnym zażenowaniem zdjąłem ubranie. Janta też pozbyła się ciuszków. Harperowie spojrzeli na nas z uznaniem.
- Jesteście ładni. Zrobimy z was gwiazdy – oświadczyła Allison.
Z torby, która miała na pasku wydobyła przybory do makijażu. Przypudrowała nam twarze, pociągnęła szminką po ustach Janty.

- Właściwie nie musisz się malować – orzekła uważnie taksując jej twarz.
- Ty też – odpowiedziała Janta – co powiesz na mały numerek tylko we dwie?
- Hmmm…, zastanowię się – odparła Allison – kręcimy też o les i bi.
- Dobra, potem sobie pogadacie – rzekł Emil – słońce schodzi, za pół godziny będzie ciemno.
- Ale za to kolory będą nasycone ciepłymi promieniami – odparła Allison – no już, na plan.
Przez pół godziny tańczyliśmy przed jej aparatami fotograficznymi. Dosłownie, bo to był taniec. Poruszaliśmy się lekko stąpając po twardym piasku plaży. Słońce powoli zapadało się i wreszcie dotknęło linii horyzontu. Po kilku minutach zapadła niemal zupełna ciemność.
- Wystarczy – powiedziała Allison – wracamy do domu. Obejrzymy to sobie po kolacji.
Szybko ubraliśmy się i poszliśmy do niewielkiej knajpki, w której dostaliśmy jakieś owoce morza robione na tutejszy styl. Nie powiem, dobre to było. Potem poszliśmy do hotelu, gdzie Harperowie zaprosili nas do siebie.
- Chodźcie, zrobimy sobie przegląd tego, co dzisiaj robiliście na plaży – Emil zaciągnął nas do ich apartamentu.
Allison wyjęła karty pamięci z aparatu fotograficznego i włożyła jedną do czytnika swego komputera, a potem włączyła projektor. Emil otworzył butelkę whisky i nalał do szklaneczek, a potem zasunął zasłony.
- Masz już Allie? – zapytał.
- No, jest OK. – rzekła Allison z zadowoleniem w głosie – siadajcie i patrzcie!
Klepnęła w klawiaturę i na ścianie pokazało się pierwsze zdjęcie. Potem drugie. I trzecie. I kolejne…
Allison była doskonałym fotografem. Patrzyłem zachwycony na Jantę, płynne ruchy jej giętkiego ciała zachwycały naturalnością.
- Ona jest cudowna – rzekła Allison – jest taka naturalna. Jest bliżej Natury, niż my wszyscy…
Nawet nie wiedziała, jak była blisko prawdy.
Usiadła blisko mnie, że przez cienki materiał koszulki poczułem ciepło jej ciała, a nasze gołe kolana spotkały się ze sobą.
- Ty mi się też podobasz – szepnęła cicho mi do ucha.
Odwróciła się do komputera i jej pierś musnęła moje ramię. Spojrzałem na Jantę i zauważyłem, że Emil klei się do niej. Wymieniliśmy z Jantą błyskawiczne spojrzenia i skinęliśmy nieznacznie głowami.
Aha, na to macie ochotę? – pomyślałem. Objąłem Allison, a ona pocałowała mnie w usta. Oddałem jej pocałunek, a ona zdjęła ze mnie koszulkę. Szybko rozebraliśmy się z reszty ciuchów.
- Poczekaj chwilkę – szepnęła gryząc mnie w ucho – nie pożałujesz.
Podniosła się i podeszła do Janty, która pieściła się z Emilem.
- Chodź – powiedziała wyciągając do niej rękę – pokażemy chłopakom naszą wyższość nad nimi.
Oho! – pomyślałem – zapowiada się ciekawie.
Tymczasem obie stanęły w półmroku, który panował na środku pokoju i delikatnie się objęły.
Emil usiadł za mną i czekał, co będzie dalej. Delikatnie głaskał mnie po karku, a ja położyłem dłoń na jego udzie. Czekaliśmy w napięciu, co będzie dalej.
Allison sięgnęła po buteleczkę olejku czy pachnącej oliwki i polała nią sobie piersi i brzuch, a potem zaczęła się delikatnie ocierać piersiami i piersi Janty. Obie westchnęły rozkosznie. Potem to samo zrobiły brzuszkami i wreszcie podbrzuszami. Od czasu do czasu całowały się soczyście i namiętnie, różowe języczki wirowały wokół siebie, dotykały warg i innych czułych punktów twarzy i szyi… Ich oddechy przyśpieszyły, sterczące piersi falowały zgodnym rytmem.
Allison pociągnęła Jantę za ręce i obie skierowały się w stronę łoża, na którym siedzieliśmy.
- Poczekajcie jeszcze chłopaki – powiedziała kładąc się i pociągając Jantę za rękę. Położyły się obok siebie i wtedy zaczęły naprawdę się pieścić. Delikatnie całowały i głaskały swe giętkie ciała. Allison usiadła na piętach i szeroko rozłożyła swe uda, a Janta usiadła za nią. Całowała jej karczek, a jej ręce błądziły po ciele Allie, aż wreszcie dłoń Janty wsunęła się pomiędzy gościnnie rozwarte uda. Potem obydwie uklękły i pieściły nawzajem swe muszelki.
Poczułem, jak robi mi się gorąco. Emil usiadł po przeciwległej stronie łóżka i patrzył na obie dziewczyny rozjarzonymi oczami. Tymczasem Janta położyła Allison na łóżku na wznak, a sama wsunęła dwa paluszki w szparkę Allison. Potem wyjęła je i położyła się na Allie. Ich usta połączyły się w obezwładniającym słodyczą pocałunku.
Janta uniosła się na rękach.
- Co powiesz na sixty-nine? – zapytała rozmarzonym głosem.
Allison błysnęły oczy.
- Uwielbiam to – odpowiedziała.
Położyła się wygodniej na plecach, a Janta położyła się na niej i przywarła wargami do jej muszelki. Teraz obie wydawały z siebie stłumione okrzyki rozkoszy. Ale to trwało może minutę, bo Janta zaproponowała nożyce. Obie dziewczyny usiadły twarzami do siebie i rozrzuciły szeroko nogi, poczym szybko zetknęły się wygolonymi podbrzuszami, a następnie zaczęły poruszać biodrami tak, by ich koraliki rozkoszy zderzały i tarły o siebie. Widok był niesamowity, i po chwili poczułem następną falę gorąca.
Nie wytrzymałem. Objąłem Jantę i pociągnąłem ja do siebie. Zapiszczała z uciechy i natychmiast usiadła na mnie wchłaniając mnie w swe wilgotne wnętrze. Kątem oka zauważyłem, jak Emil kładzie się na Allison i oboje ruszają w rozkoszny maraton. A potem nie miałem na obserwację, bo Janta przydusiła swym ciałem moje biodra i odchyliła do tyłu wypinając swe nabrzmiałe piersi, które ująłem intensywnie masując jej suteczki. Po kilku minutach osiągnęliśmy szczyt. Chciałem wyjść z niej, ale Janta mi nie dała. Powoli osunęła się na mnie, zdyszana, spocona, rozdygotana i rozgrzana szczytowaniem.
- Nie wyjmuj, proszę – szepnęła mi do ucha – chcę to przeżyć od a do zet…
I przeżyła.
[CDN]