Western, USA, 1960
Reżyseria: John Sturges
Muzyka: Elmer Bernstein
Obsada: Yul Brynner, Steve McQueen, Eli Wallach, Charles Bronson, Robert Vaughn, Brad Dexter, James Coburn.
Niedawno obejrzałem, po raz drugi w ciągu roku, Siedmiu wspaniałych.
Uważam ten film za najlepszy z westernów, jakie kiedykolwiek nakręcono.
Zawiera wszystko, co western zawierać powinien. Klimat - pyszny, jaki
tylko przełom lat 50. i 60. mógł uwalniać. Muzyka - cóż tu rzec? Jeśli
powstaje dzieło niezwykłe, coś, co będzie kultowe, co będzie nabierało
ceny i czaru z każdą upływającą minutą od premiery, to jedno jest pewne.
Wszystko spotyka się przy takim projekcie, jakby to rzec, "o właściwym czasie, składzie, proporcji i jakości".
Dlatego muzyka też jest doskonała. Najlepsza z możliwych. Zresztą Rubinstein częstuje nas kilkoma unikalnego brzmienia wątkami.
Pyszna to strawa.
Sceneria?
Pyszna.
Aktorzy?
"O właściwym czasie, składzie, proporcji i jakości". Siedmiu rewolwerowców. Charyzma i charakterność biją od każdego z nich.
Nikt w cień zepchnąć się nie pozwala.
Motyw nielicznych broniących słabych przed silnymi-licznymi jest
pewnie stary jak ten świat. Zaś inspiracja jest tak samo nieśmiertelna
jak pomysł idealny. Siedmiu rewolwerowców być może nigdy nie powstałoby bez Siedmiu samurajów Kurosawy, zaś bez kultowego westernu Johna Sturgesa zapewne nasz mistrz Niziurski nie napisałby kapitalnego Naprzód, Wspaniali!...
Kiedy włącza się stare filmy, można mieć obawy o twarze. O grę. Że to będzie jakąś myszką z drewna wystruganą trąciło.
Mam te obawy czasem. Lubię stare filmy, ale czasem, gdy je oglądam, rozglądam się za kotem.
Siedmiu wspaniałych nie trąci myszami.
Brynner, ten Wspaniały Brynner, McQuenn, Bronson, Cobern, Vaughn - oni mieliby trącić myszami?
Oni trącają tylko kulami.
Kiedy włącza się stare filmy, można mieć obawy o dialogi.
Że będą z drewna wycięte i omszałe. Płaskie, nudne, sztuczne. Nieznośnie archaiczne.
Nie są. Zadziwiająco nie są. Nie mogą być, kiedy usta otwierają Brynner, ten Wspaniały Brynner, McQueen, Vaughn...
Strawa, do której namawiam tych, co zapomnieli, i tych, co nie
zaznali, polana jest sosem wybornym. To sos dialogu ironicznego,
sarkastyczno-życiowego. Sos nie do przecenienia.
Oto kilka próbek tego sosu:
" - Ten byłby dobry. Widzicie, jakie ma blizny?
- Dobry był ten, co mu te blizny zrobił. "
- Dobry był ten, co mu te blizny zrobił. "
" - Bernardo, zrobiliśmy losowanie i wypadło na ciebie, jeśli
zginiesz, to na twoim grobie codziennie będą świeże kwiaty. Oczywiście,
jeśli przeżyjesz, to też będzie dobrze."
" - Pewien facet wskoczył nagi w kaktusy. Spytany, czemu to
zrobił odpowiedział: W tamtym momencie uważałem, że to dobry pomysł."
Zapewniam, że kontekst tychże żartów objawi się w filmie i nada smaku.
Film będzie trzymał w napięciu, i będzie wzruszał.
I pokrzepiał.
Nikt z Was nie obejrzy się na kota.
Nie trzeba obawiać się starych filmów.
Zastanawiam się czasem nad tą kwestią tak popularną: czemu nie
widać dziś w piętnastolatkach ducha pionierskiego, harcerskiej "czarnej
ręki"?
Może dlatego, że wymarły już autorytety, za którymi niósł się ten fluid Przedwojnia?...
Ale może jeszcze coś jest ważnego dla programowania umysłu? Dla tchnięcia czegoś w serce?
Może dawno, dawno temu, oglądaliśmy odpowiednie filmy.
Filmy, w których tchnienie naszym sercom nadawali ludzie tak wspaniali, że do dziś wspanialejący.
A poza tym wszystkim... W dzisiejszym świecie dynamicznych,
agresywnych, ogłuszających produkcji, niewiele rzeczy może nas
zrelaksować tak, jak dobry, stary western. Możecie mi wierzyć.
I tylko głosu Jana Suzina mi brak...
***
Autor ostatnio obejrzał:
Liban wojenny, Izrael 2009 ****
Wszyscy ludzie prezydenta USA, Dustin Hoffman, Robert Redford, 1976 ****
Stawka większa niż śmierć wojenny, Polska 2012 ***
Pewnego razu na Dzikim Zachodzie western USA, Italia, 1968, Charles Bronson *****
Pamięć absolutna SF, USA 2012 Colin Farell ***
Postrach nocy horror, USA, Kanada 2011 Colin Farell ***
Londyński bulwar dramat GB 2010 Colin Farell ***
Selekcja dramat GB 2009, Colin Farell ***
***
Ambarassum polega na tym, że nie stworzyłem dotąd żadnej historii dzikozachodniej. Zero westernowych klimatów. Dziwne, niepokojące, ale taka jest prawda.
O Spartanach pisałem, o Szkotach pisałem, o kosmitach i kosmonautach, krasnoludach, goblinach, nawet o Indianach (ale kanadyjskich raczej)... a o kowbojach i ich lassach nic. Ani brzdąknięcia.
Kiedyś nadrobię tę haniebną (wszak jestem miłośnikiem westernów; tylko przez ostatnie 2 tygodnie obejrzałem ich 8 czy 9) zaległość. Dziś jednak dziury nie załatam.
Zamiast więc polukrować tak pyszny tematycznie videosnajper adekwatną opowieścią, muszę chrząknąć przepraszająco i zaprosić do lektury zupełnie niedzikozachodniej.
Raczej do letnioeuropejskiej.
Dziś historia leniwa jak upały lipcowe, historia o lodziarzu i o chłopczyku, co do furgonetki podszedł.
Oby nikomu miłość do lodów Bambino nie przeszła.
Zapraszam do lektury...
Ambarassum polega na tym, że nie stworzyłem dotąd żadnej historii dzikozachodniej. Zero westernowych klimatów. Dziwne, niepokojące, ale taka jest prawda.
O Spartanach pisałem, o Szkotach pisałem, o kosmitach i kosmonautach, krasnoludach, goblinach, nawet o Indianach (ale kanadyjskich raczej)... a o kowbojach i ich lassach nic. Ani brzdąknięcia.
Kiedyś nadrobię tę haniebną (wszak jestem miłośnikiem westernów; tylko przez ostatnie 2 tygodnie obejrzałem ich 8 czy 9) zaległość. Dziś jednak dziury nie załatam.
Zamiast więc polukrować tak pyszny tematycznie videosnajper adekwatną opowieścią, muszę chrząknąć przepraszająco i zaprosić do lektury zupełnie niedzikozachodniej.
Raczej do letnioeuropejskiej.
Dziś historia leniwa jak upały lipcowe, historia o lodziarzu i o chłopczyku, co do furgonetki podszedł.
Oby nikomu miłość do lodów Bambino nie przeszła.
Zapraszam do lektury...
Ice-scream!
Żona nie mogła, niestety, pomóc mi w niczym. Kwadrans
wcześniej wyszła do apteki po syrop homeopatyczny dla naszego smyka.
Nie sama. Z sąsiadką dla obstawy, uzbrojoną trzonek
miotły.
Taka dzielnica. Zdarza się.
Smyk nasz miał trzy lata i bawił się klockami na dywanie.
Piękny widok.
Codzienny, ale piękny.
Codzienny, ale piękny.
Rzadko odwracałem od niego głowę, ale – jakkolwiek
zakochany w dziecku – nie popadałem w odurzenie, lecz czujnie reagowałem na
dźwięki.
Takie, jak klakson lodziarza.
Klaksonu lodziarza nie przegapiam nigdy. Sam nie wiem, z
jakiego powodu najbardziej. Czy dlatego, że brzmi co prawda charakterystycznie,
ale też do reszty głupkowato – jak gdyby lepszego dla dostawcy
dziecięcych marzeń nie wymyślono.
Czy dlatego, że uwielbiam lody ponad wszystko - mógłbym
je jeść kilka razy dziennie.
Nie ma lepszego obiadu, twierdzę, niż wiaderko lodów i
dzbanek zielonej herbaty.
A może decydującym był trzeci powód?...
O którym za chwilę.
Czarek miał wysoką czujność. Też lubił lody. Gdy klakson
rozbrzmiał po raz drugi, tuż pod oknami kamienicy, oderwał spojrzenie od
klocków – zamek godny Disneya rozpadł się – i marszcząc czoło, zauważył z
ożywieniem:
- Lodidi!
Na lody mówił „lodidi”. Nie dlatego, że nie potrafił
wymówić słowa tak infantylnie prostego, jak lody. On po prostu
pieszczotliwym określeniem oddawał swoje stanowisko w sprawie.
Też uważał wiaderko lodów za jedynie słuszny obiad.
Cały rozpromieniony patrzył na mnie z wyczekiwaniem,
które nie zostawiało miejsca na wątpliwości i wahanie.
Dlatego uśmiechnąłem się do niego, wstałem i podszedłem
do szeroko otwartego okna. Upał natychmiast uderzył mnie w nagi tors swoim
pejczem, ale kochałem ten pejcz.
Mógłbym godzinami plażować, smagany, chłostany przez
skwar. Czysta przyjemność.
Hibernacji sprzyja zazwyczaj chłód, mnie zaś hibernował
upał. Jak małego owada zamykał w żywicznym kokonie beztroski. Pozwalał
zobojętnieć na wszelkie sprawy, na przykład zagrożenia związane z dzielnicą.
Aczkolwiek, muszę to wyznać, przy parapecie stanąłem bez
uśmiechu. Miałem ku temu swoje powody.
Zawsze są jakieś powody, dla których człowiek podchodzący
do okna gubi uśmiech.
Wsparłem ręce o parapet i przez zmrużone oczy śledziłem
nysę wtaczającą się na rozległy parking między trzy zwrócone ku sobie
kamienice. Nysa była pomalowana na kremowy kolor, jej naczepa miała tylko jedno
okno i tuzin kolorowych, acz zblakłych naklejek z lodami. Z dachu
odstawał przekrzywiony rożek-gigant.
Zasadniczo – sielankowy, uroczy widok.
Zasadniczo.
Z poważną twarzą powiodłem spojrzeniem dookoła.
Południe. Upał. Pusto. Czas miał pęd ślimaka
winniczka. Bardzo lubiłem ten rodzaj czas i ten rodzaj dnia. Tylko lipiec je
rodził.
I tylko lipiec tak wspaniale używał pejcza.
Celebrowałem lipcowe gorączki hibernacyjne nieomal
codziennie, zwłaszcza, gdy obecność żony pozwalała mi spuścić z oka Czarka.
Niestety, tym razem to miał być ten gorszy dzień.
Furgon zatrzymał się w ten osobliwy sposób, który – nie
wiem czemu – zwracał moją uwagę, odkąd byłem dzieckiem. Kierowca podjechał
niemrawo jednym kołem na krawężnik, po czym przy zatrzymaniu koło z niego
spadło. Zawsze mnie to frapowało – sam nie wiem, czemu.
Przez chwilę panowała cisza.
- Lodidi! – usłyszałem za sobą radosny komunikat.
Obejrzałem się na synka – tkwił na środku dywanu z
klockami w rękach – i szybko wróciłem spojrzeniem na dziedziniec.
Lodziarz, nie opuszczając auta, przesunął się w środku z
szoferki do kasy, wystawiając twarz przez okno.
Natychmiast się jej przyjrzałem.
Nie była to twarz budząca zaufanie i sympatię.
Szkoda. Lodziarze nie są może Świętymi Mikołajami, ale w każdym
razie są kimś tylko trochę mniej ważnym na liście marzeń dzieci. Są być może
mniej magiczni, ale jednak nazwałbym ich oficerami dzieciństwa.
Bardzo ważna sprawa.
Tymczasem ten lodziarz miał pucułowatą, szarą twarz, ręce
podobne rozdygotanym mackom, no i oczy… Małe, brązowe coś-tam, jakby kiełki.
Frapująco ruchliwe kiełki, sugerujące, że nawet, gdyby
padło ciało, w którym je osadzono, to przecież one wciąż żyłyby, poruszały się,
pulsowały, wypuszczały pędy…
Nie tak powinien wyglądać oficer dzieciństwa.
No i ten nagi tors. Sam byłem obnażony, lecz do cholery…
Lodziarz powinien mieć biały fartuch i stylową czapeczkę.
Ale nie miał. Gruby, spocony, wodził wokół cierpliwym,
dziwnym nieco wzrokiem z kiełków.
Raptem znieruchomiał. Jakby spiął się.
Poszedłem za jego wzrokiem i też znieruchomiałem.
Z kamienicy Pod Lwem Czeskim wyszła mała, naprawdę
hobbitowa figurka chłopca.
Biedny, skromny, blady – taki tam syn węglarza z
opowiadań Amicisa. Na sam jego widok ręka sama szukała portfela.
Zaś lodziarz oblizał się i zmrużył oczy.
Poczułem chłód w żołądku.
Chłopiec nie przegapił nysy. Jeśli jest na tym świecie
kilka rzeczy, które przegapiają ośmioletni chłopcy, to raczej nie należą do
nich cyrki, lunaparki, automaty do gier i lodziarki.
Szkoda.
Chłopiec szedł wolnym, ale już ostatecznie nakierowanym
krokiem do furgonetki. Lodziarz patrzył na niego wzrokiem, który mi się nie
podobał: natrętnie, uporczywie, prawie chciwie.
No i uśmiechnął się, a mnie nigdy uśmiech nie pasował do
pucułowatej twarzy, z której kapie pot. Nie wiem, czemu. Po prostu nijak się to
ma do siebie.
Chłopiec zrobił kolejne dwa kroki, a ja poczułem jak mój
niepokój wypełniający brzuch przybiera postać piłki plażowej.
Silna intuicja może być zbawieniem, ale przysparza
zmartwień.
Lodziarz wychylił głowę i z uśmiechem rzekł:
- Chodź, chłopczyku, śmiało, wafelki za darmo…
Chłopiec poszerzył uśmiech. Zacisnąłem palce na
parapecie.
- Chodź, chodź… - zachęcał lodziarz. – Nareszcie klient,
bo mi tu grobami kosynierów pachniało… Lubisz toffi?
- Lodidi! – krzyknął niecierpliwie Czarek.
Obejrzałem się z nieszczęśliwą miną. Mój smyk wciąż
siedział na dywanie, otoczony pierścieniem plastikowych asteroid. Uspokojony
tym widokiem wróciłem wzrokiem czym prędzej do lodziarki.
Chłopiec miał już do niej tylko kilka kroków. Piłka lęku
w moim brzuchu była zdecydowanie zbyt wielka. Nie czułem już ani upału, jeśli
coś chłostało mnie teraz, to tylko napięcie.
Nie podobało mi się to wszystko. Gdybym szybko zbiegł…
- Lodidi… Tata, lodidi…
- Lodidi… Tata, lodidi…
Znów obejrzałem się na dziecko. Zaczynałem kręcić głową
jak bizon ostrzeliwany z indiańskich łuków.
Ale co mogłem zrobić?
- TOFFFFFIIII… - wybulgotał lodziarz.
Ludzie nie mówią, lecz bulgoczą, kiedy upał obleka ich
nerwy i mięśnie siecią żywicznego kurzu, albo kiedy… mają złe zamiary.
Nie miałem wątpliwości w tym wypadku.
Chłopiec uśmiechnął się blado i zatrzymał przy oknie
lodziarza. W tej samej chwili podjąłem najtrudniejszą decyzję w swoim życiu.
Ciekawe, że zarazem najszybszą.
Ci, którzy mają w domu kilkuletnie berbecie, wiedzą, jak
to jest. Dzieci tak małych po prostu nie zostawia się samych.
Nie wolno tego robić.
Nie wolno.
Istnieje potwierdzony strasznymi faktami pogląd, że
rodzic, który zostawi małe dziecko nawet na krótką chwilę same, zostanie surowo
ukarany. Bardzo baliśmy się tego z żoną i nigdy, przez całe trzy lata, Czarek
nie był zostawiany sam sobie. Ani na sekundę.
Mimo to dwa razy spadł z łóżka, wystrzeliwując do jego
krawędzi z impetem rakiety. Łomot uderzającej o parkiet główki będzie odbijać
się echem w moim sercu do końca moich dni.
Ale nigdy nie został sam. Za bardzo drżeliśmy o jego
bezpieczeństwo.
Teraz zaś przyszło mi drżeć o kogoś jeszcze.
Mały, wątły, chyba lżejszy od bociana chłopiec stał pod
oknem, a baryłkowaty, mackoramienny lodziarz polewał rożka czekoladą, nie
spuszczając z malca oczu. Wyglądał jak humbak uczłowieczony przy tym dziecku,
ono zaś jak niziołek skazany na okupacyjne racje żywnościowe.
Tak, podjąłem już decyzję; pozostawała jeszcze kwestia
odpowiedniego momentu.
Niełatwo o ten moment, jeśli musi spełnić dwa warunki:
mój syn musi pozostać w bezpiecznym obszarze, zaś tam na dole… Tam na dole nie
może być za późno…
I nikogo. Jak okiem sięgnąć, nikogo. Zło wysuwa kły, gdy
dobro wpełza do śpiwora.
Dobro jest głupie. A przynajmniej haniebnie nieczujne.
Cholerna intuicja. Nawet upał już mnie drażnił. Pewnie
sprawił to pot, na którym spływał mój lęk.
Przechyliłem się nad parapetem i względnie swobodnym
głosem zawołałem:
- Po ile murzynki?!
Magiczna chwila, w każdym razie tak groteskowa, jak
fascynująca… Poczułem ciarki, gdy obaj, lodziarz i wątły „syn węglarza”,
obrócili niespiesznie głowy i odszukali mnie spojrzeniami.
Żaden się nie spłoszył. Co to, to nie.
Hobbiciątko zmarszczyło brwi.
Lodziarz uśmiechnął się i oblizał wargi. Jego zaciśnięta
na rożku macka wysunęła się z okna i zawisła nad głową chłopca. Który
oderwawszy ode mnie wzrok, ostrożnie, z namaszczeniem, odebrał rożka,
jakby tym samym odprawiał sobie nabożeństwo. Po prawdzie to się temu nie
dziwiłem.
- LODIDI!!!
Ten krzyk poderwał mnie niczym spłoszonego szczygła; tak,
to był ten moment – ostatni możliwy.
Ostatni możliwy.
Zatrzasnąłem okno – tego nie przegapiałem. Dzieci są
szybkie i potrafią się wspinać.
Nad zadziwionym Czarkiem przeskoczyłem. Przelatując przez
korytarz chwyciłem trzonek naostrzonej miotły – każdy sąsiad miał ją w arsenale
– i wpadłem niezdarnie w drzwi.
Zlatywałem ze skrzypiących, drewnianych schodów bardziej jak ptak
wojenny niż człowiek, który jeszcze rano odbudował jedenaście zamków
disnejowskich, zburzonych przez syna.
Ale i tak martwił mnie upływ czasu. By zbiec z czwartego piętra
i dopaść furgonu, potrzebowałem minimum piętnastu sekund.
Za dużo.
To, że mój trzyletni syn miał zostać bez opieki o wiele
tych sekund więcej, martwiło mnie nie mniej.
Żona nie mogła, niestety, pomóc mi w niczym. Kwadrans
wcześniej wyszła do apteki po syrop homeopatyczny dla naszego smyka.
Ale żona podłoży ogień w tym obszarze swego serca, w
który się wprowadziłem pięć lat wcześniej, jeśli tylko coś złego wydarzy się
dziecku.
Omal nie zwróciłem w połowie schodów z tą myślą…
Sfruwałem jednak w dół z włócznią determinacji, aż w końcu wypadłem na
zewnątrz.
I serce ścisnął mi ból zawodu i grozy. Przy nysie nie
dojrzałem dziecka, a w oknie lodziarza.
Okno było zasunięte.
Biegłem z warkotem wilczym, choć z przekonaniem, że było
już za późno.
I było.
Za późno. Tragicznie za późno.
Rożek leżał rozbity na chodniku.
Susami pantery dopadłem furgonu i nie wypuszczając
trzonka, wpiąłem się do okna.
Za późno. Po prostu.
Lodziarz, ten cholerny, nieostrożny humbak, leżał w
groteskowym skręceniu-stłoczeniu między maszynami do lodów. Z jego rozerwanej
krtani sączył się ciemny strumyk.
Ze ściśniętym gardłem odskoczyłem w tył i gwałtownie
rzuciłem się w kierunku klatki. Czy…?
Biegnąc niezdarnie, lecz jeszcze szybciej niż poprzednio,
obejrzałem się za siebie, szukając wzrokiem potwora.
Mały syn węglarza, wypłosz i morszczuk, a przecież pomiot
zła wcielonego, okrutny, przewrotny niziołek, uciekał pędem po drugiej stronie
ulicy. Biegł w stronę nieczynnej zajezdni, gdzie jego rodzina miała gniazdo.
Gniazdo wampirów. Pieprzonych zabójców z najgorszego
szczepu: odpornego na słońce i szkolącego oseski w osamotnionych atakach.
Gniazdo w naszej dzielnicy. Taki pech.
Władza przymyka oczy. Jak zwykle.
A my trzymamy te miotły naostrzone.
Ale pech szczególny. Bo w ogóle lodziarze do nas nie
docierają. Miejscowi się nie kwapią, a przyjezdni nic nie wiedzą i się nie
chronią.
Cholerny gówniarz-nosferatu wyssał nam szóstego w tym
miesiącu.
***