Dopiłem wino i zaśmiałem się głośno. Takich osób jak córka
Bawarczykowej mieliśmy u drzwi sporo, bo w powiecie tylko Półmrok
wydawał coś więcej niż poradniki pszczelarza. Niejeden autor wyszedł z
łzami.
Ale też wydawanie książek równie daleko pada od samarytanizmu, co… Co my obaj.
Mój śmiech był głośny, ale też nieco dziwny; nie przypuszczam, by
miał wiele wspólnego z endorfiną. W każdym razie pierwszy raz zaśmiałem
się tej nocy – do własnych, niemiłosiernie splątanych myśli.
Po upływie kolejnej półgodziny dobry nastrój zaczął mnie opuszczać,
na co wpływ miała nieskłonna do odparcia wizja smutnych twarzy moich
krewnych, siedzących przy wspólnym stole. Podniosłem się i przeszedłem z
salonu do gabinetu, gdzie miałem komputer.
Do północy grałem w Diablo.
O północy podniosłem głowę i zacząłem nasłuchiwać.
Panowała cisza.
Nie lubiłem ciszy. Cisza jest jak klucznik-zdrajca. Otwiera
wszystkie drzwi, które człowiek wcześniej usilnie wzmacniał sztabami i
kłódkami. Otwiera je na myśli.
Myśli-włócznie.
Od wielu lat w moim domu nie było miejsca na tego klucznika.
Nieprzerwanie grzmiały dwa telewizory – jeden w salonie na parterze,
drugi w bibliotece na piętrze.
W ten sposób wiązałem klucznikowi ręce.
Z grubsza.
Ale jednak.
Człowiek, który przemawia z telewizora, nie jest kimś, kto wypije z
nami kawę czy wino. Ale ludzki umysł i tak będzie widział w nim żywą
istotę, przemawiającą spokojnym głosem. Zapewniającym o stabilnym
położeniu wszechrzeczy.
Bardzo lubiłem też, gdy dom grzmiał od reklam. Wtedy w mojej
twierdzy unosiły się iluzje wesołości i optymistycznego statusu
wszechrzeczy.
No tak. Ale to wszystko nie działało w święta. W święta telewizor był jak ten targowiczanin i mój klucznik miał wolne ręce.
Piłem zatem więcej wina, jadłem więcej czekolady, a kiedy zawodziły nawet próby z obejrzeniem filmu na DVD, włączałem komputer.
Przerwałem granie w Diablo i nasłuchiwałem. Byłem znużony, ale też całkiem zaintrygowany, to zaś sprawiało, że mój umysł był w niezłej formie.
Z pewnością najlepszej od lat o tej porze.
Panowała cisza pięć minut po północy, i dziesięć minut później także.
A jednak duch nie zjawiał się.
Duch, a raczej wynajęty przez Artura „aktor za pół litra i pęto
żywieckiej”, nie zjawiał się, bo… No cóż, było w sumie dużo tego „albo”,
nagle zdałem sobie z tego sprawę.
I chyba poczułem rozczarowanie.
Dlaczego Fryderyk szkolony pod wiatą nie przybył, by odegrać swą wigilijną rolę w najlepszym kawale mego przyjaciela?
- Bo – wymruczałem z sarkazmem, krzywiąc twarz z grymasie numer 11 –
zapomniał, jak otwiera się drzwi od ogrodu. Albo zasłabł w drodze. Albo
zapił. Może uwalił się zaliczką.
Często mówiłem do siebie. Przeważnie towarzyszyły temu grymasy,
których posiadałem sporą kolekcję. Nazywałem ją z humorem czarnym jak
noc Kolekcją Stu Grymasów.
Bywały dni, że kolekcji nie starczało do południa.
Ano. Tak to wyglądało.
- Albo – dodałem już z większą złością w głosie – zasypało go. Nie
jest Paszczakiem-narciarzem z Finlandii i przegrał z większą zaspą.
Podniosłem się, z tradycyjnymi ukłuciami i szarpnięciami kręgów, i ruszyłem do kuchni.
- Niech ich wszystkich zasypie do diabła.
Wszedłem do kuchni i prawie roześmiałem się sam nad sobą. Bo
wydałem się sobie skrępowanym chłopakiem, który wlazł do przebieralni
dziewcząt i spuścił głowę w skrępowaniu i bezradności.
Tak, owszem, spuściłem głowę. Nie chciałem patrzeć na te cholerne
feerie światełek, na choinki udekorowane, no i w okna – bo przecież ten i
ów nie szanował dobrego obyczaju zawieszania firan czy zasłaniania
swojego małego lukrowanego światka żaluzjami.
Zaparzyłem kawę. A kiedy już chwyciłem kubek i zrobiłem krok w
stronę drzwi, nie wytrzymałem i obejrzałem się. Spojrzałem na domy za
oknem.
Tak, to wszystko było jak pieprzony lukier ułudy.
Kiedy zbyt długo patrzyłem na udekorowane świerki, zawsze,
bezwzględnie zawsze, stawał mi przed oczami obraz choinki oświetlonej
charakterystycznymi dla PRL lampkami, stojącej w domu mojej babci.
To był bardzo zły obraz, bo przypominał o kradzieżach dzieciństwa.
I porzuceniu, którego dokonało.
Obniżyłem wzrok.
Patrzyłem na środek ulicy zasypanej śniegiem. Patrzyłem w punkt,
gdzie w południe stał mój przyjaciel. Oczywiście poszedł sobie już
dawno, lecz wciąż go tam widziałem, skrywanego wielkimi płatkami, ale
przecież wyraźnie szczerzącego zęby.
Chyba jednak trochę się przeliczył z Fryderykiem.
Odwróciłem się i wyszedłem z kuchni.
Wszedłem do salonu marszowym krokiem i opadłem na fotel. Podniosłem kubek do ust, dmuchnąłem w kawę i… omal jej nie wylałem.
Omal też nie zjechałem z fotela, bo stabilność nie była czymś, co trzymała się mego serca i mięśni, i układu nerwowego.
I całego zresztą jestestwa.
W fotelu naprzeciw mnie siedział stary, nędznie ubrany człowiek.
O ile wcześniej określenie „samotnie obchodziłem święta” zastąpiłem określeniem „samotnie nieobchodziłem święta”, tak teraz też o tym człowieku mógłbym równie dobrze rzec, że był „nędznie nieubrany”.
Był po prostu kloszardem, którego dobrze znałem.
Oczywiście – tylko z widzenia. Jak już podkreśliłem, ani ja, ani
Artur nie zawieraliśmy znajomości, które nie obiecywały wzmocnienia
budżetu tudzież prestiżu.
Jeśli mój kamrat zdecydował się w ogóle zamienić słowo z kimś tak
nędznym, to w istocie jego entuzjazm dla całego tego kawału musiał być
olbrzymi.
Nie miałem już żadnych wątpliwości, że gażę stanowił kawałek kiełbasy i butelka wódki.
Tego kloszarda znałem z widzenia nie tylko ja. Znali go wszyscy.
Był jedynym bezdomnym w całym Potokowie.
Bezdomny ten, z całą swoją nędzą, włączywszy zapach klęski
osobistej i rodzinnej, siedział w moim fotelu i uśmiechał się do mnie
łagodnie.
Mój entuzjazm dla żartu Artura przeszedł jak ręką odjął.
W przeciwieństwie do złości.
Zamarłem z tą kawą, trochę jak taki dureń, który na własnej
przestrzeni dał się zaskoczyć i rozbroić. Szukałem słów właściwych do
okoliczności, a nim je znalazłem, kloszard Fryderyk przemówił
przyjaźnie:
- To wielki dom. Byłoby pięknie wypełnić go śmiechem i wołaniem dużej rodziny.
Gorzej nie mógł zacząć, to pewne. Moją twarz ozdobił grymas numer 12, a może już był to numer 100, kiedy odparłem:
- To bardzo pięknie usłyszeć opinię znawcy. Może już pan się
zabierze do swojego domu z pudeł po jesiotrach i wymieni uśmiechy i
krzyki z wielką rodziną, która niewątpliwie go wypełnia.
W moim przekonaniu był to całkiem mocny, a na pewno czytelny
kopniak. Ale kloszard zupełnie się tym nie przejął. Ani nie drgnął,
nawet denerwującego uśmiechu nie zgubił.
Musiał sobie bardzo cenić to wynagrodzenie.
- Aleksie – rzekł wolno – przyszedłem tu dziś do ciebie z dwóch powodów.
- Ależ ja je znam – wszedłem mu w słowo.
- Tak?
- No pewnie. To kawałek Żywieckiej i pół litra Stołowej, prawda? Rzeczywiście sprawy nie do pogardzenia. Sam zastanawiałbym się.
Nie przejął się. Patrzył na mnie z zadumą, którą przypisywałbym
raczej wykładowcom filozofii, a nie odrzutom społecznym, którzy smakują
potrawy nad koksownikiem. Odniosłem jednak wrażenie, że jego uśmiech
osłabł, co dało mi satysfakcję i wydłużyło kły.
- Przyszedłem tu dziś do ciebie, Aleksie…
- …jako duch – przypomniałem mu gorliwie, nie bez wyraźnie
odciśniętego na twarzy szyderstwa, bo niespecjalnie zaangażował się w
całkiem rzetelnie opłaconą rolę.
- Jako duch – podjął z uśmiechem – aby omówić doświadczenie przeoczenia.
Zmarszczyłem brwi. Zapach skrzynek rybnych, z których kloszard
zbudował sobie dom, całkiem mi do niego pasował. Określenie
„doświadczenie przeoczenia” już nie tak bardzo.
- O, widzę, że teksty wypisane przez mojego druha kawalarza zostały wykute. Brawo.
- Niczego nie wykuwałem. Przemawiam swoim głosem i swoją własną myślą.
- Ho, ho! To musi być głos i myśl mędrca, prawda? Tylko jak do tego odnieść fakt, że ubiór pański jest jakiś mało wykładowy?
- Ubiór czyni iluzję.
Pokiwałem głową z podziwem.
- No to rzeczywiście mam do czynienia z filozofem. Który przyszedł
do mnie nie po to, by naciągnąć mojego wspólnika trunki i jadło, tyko
po to by omówić przeoczenie. Zgadza się?
Skinął głową i nieco spoważniał.
- Przeoczenia są doświadczeniem mocno determinującym życie. Opowiem
ci o moim własnym przeoczeniu, Aleksie. Opowiem ci o nim, ponieważ
zmieniło ono moje życie.
- Doprawdy – złożyłem ręce. Patrzyłem na niego jak na intruza
najgorszego gatunku, czyli na kogoś, kogo wiedza nie ma dla mnie
najmniejszego znaczenia, ale on zupełnie się tym nie przejął.
- Przez pięćdziesiąt lat – zaczął cichym, wyraźnie smutniejszym
głosem – prześladowało mnie wspomnienie mojego przeoczenia. Zdarzyło się
to równie ostrą zimą jak ta obecna. Miałem piętnaście lat. Razem z
rodzicami jechałem na święta do rodziny na wsi. By do niej dotrzeć,
musieliśmy przejechać kilkanaście miejscowości. Jedną z nich stanowiła
mała, ale mocno rozciągnięta wzdłuż szosy wieś. – Westchnąłem bezgłośnie
i napiłem się kawy. – Mróz był tak silny, że przez pół dnia jazdy nie
widzieliśmy nikogo – ani żywej duszy. Także w tej długiej wsi. I nagle,
gdzieś w jej środku, ujrzałem coś na jezdni. – Pokiwał głową,
spuszczając wzrok na blat stołu. – Małego psa, szczeniaka takiego, który
skryłby się w kieszeni płaszcza. Cały drżał. Drżał… choć nie był sam.
Nie do końca. Na jego grzbiecie siedziało stworzenie jeszcze mniejsze.
Był to mały jak pięść kot, wychudzony mizerak, który na pewno
potrzebował jeszcze matki i ciepłej skrzyni z kocem, nie zaś trwania w
mrozie na samym środku drogi. Na grzbiecie porzuconego szczeniaka.
Zmarszczyłem brwi i odłożyłem kubek.
- Kociak oczywiście też drżał z zimna – uśmiechnął się nikle
Fryderyk. – Było wtedy chyba z minus dziesięć stopni. W rzeczy samej
jednak ogrzewał on psa tak samo, jak pies ogrzewał jego. I tu chcę ci
powiedzieć parę rzeczy.
- Super – mruknąłem.
Złożył ręce i popatrzył z kolei w sufit.
- W rzeczy samej był to przykład najpiękniejszego przymierza, jakie
widziałem przez całe swoje życie. Najpiękniejszego. – Znów uśmiechnął
się jakby do siebie w niewesoły sposób. – Jednak przede wszystkim był to
najsmutniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem.
Milczałem, czując narastające przygnębienie i rozdrażnienie.
Niewątpliwie Artur realizował jakiś konkretny cel, szykując najemników
na tego rodzaju przedstawienie. Jaki? Nic poza maksymalną konfuzją i
poirytowaniem mojej osoby do głowy mi nie przychodziło.
- No i co? – ponagliłem.
- Ponieważ z każdą upływającą sekundą zdawałem sobie sprawę z
pełnych okoliczności tego obrazu. Że zarówno pies jak i kot zaznawali
strasznego losu, bo człowiek odmówił im schronienia. Bo nikt w całej tej
wsi nie przejął się położeniem zwierząt w warunkach surowej zimy. I
pomyślałem, że są one skazane na śmierć.
Umilkł na chwilę.
A ja pomyślałem, że co prawda moje święta od lat nie były radosne, ale okazało się, że możne je było jeszcze bardziej posmucić.
Rękami mojego wspólnika.
Czyżby jednak odgrywał się?
Rewanżował? Czy naprawdę zakładał, że przejmę się tego rodzaju historią?
- Jednak nie to jest w tym wszystkim najgorsze – podjął ochryple Fryderyk. – Najgorsze było przeoczenie z mojej strony.
- Jakie przeoczenie? – spytałem mimo woli.
- Do rzeczy, które najbardziej gryzą sumienie mężczyzny, należy
brak podjętej decyzji – właściwej i o właściwym czasie. Mówiąc o
przeoczeniu, mam na myśli moment, w którym należy zsiąść z konia.
Mężczyzna powinien wiedzieć, kiedy zsiąść z konia.
Patrzyłem na niego rozszerzonymi oczami. Nie mogłem uwierzyć, że
Artur nauczył go tak wiele w ramach gry, ale w to, że filozof z domu ze
skrzynek rybnych mówił to wszystko sam z siebie, nie mógłbym uwierzyć
tym bardziej.
- Kiedy zagrożone jest bezpieczeństwo dziecka, zwierzęcia, kobiety,
krewnego, przyjaciela, nawet najbardziej rozpędzony i skupiony na
obranym celu mężczyzna musi bez wahania podjąć właściwą decyzję.
Właściwą – podkreślił. – To może oznaczać, że obrany cel zostanie
utracony, ale też ów cel czasem jest przecież tylko iluzją, drogą
donikąd. Zaś o zwycięstwie mężczyzny stanowi wsparcie, którego udzielił.
Rozumiesz, Aleksie. Mówię w wsparciu, którego udzielasz, schodząc z
konia we właściwym momencie.
- Nie rozumiem – wycedziłem z rozdrażnieniem..
- Tamtego mroźnego dnia przeoczyłem swój moment. Prawie natychmiast
wiedziałem, że te dwa małe zwierzaki są skazane na beznadziejną,
surową, bo zrodzoną w nieludzkości człowieka śmierć – ale nie zrobiłem
nic, by to zmienić. Mój ojciec wyminął te zwierzęta i po prostu jechał
dalej. A ja obejrzałem się za nimi, w gardle miałem kulę z lodu, w
sercu żal – lecz nie zrobiłem nic. Nie spróbowałem zatrzymać auta, nie
poprosiłem ojca, byśmy ratowali te biedne stworzenia. Nie wykrztusiłem
ani słowa… Miałem już piętnaście lat. To nie jest mało i oznacza pewien
próg decydowania i odpowiedzialności. Rozumiesz, Aleksie. Nawet nie
podjąłem próby. Nie zsiadłem z konia. Za ten brak zdecydowania przyszło
mi zapłacić. To wspomnienie zagryzało mnie pięćdziesiąt lat i wpłynęło
na całe moje życie.
Przejechałem dłońmi po twarzy w geście zrezygnowania.
- Dobra tam – powiedziałem. – Takie błędy zdarzają się wszystkim.
Nie możemy się winić za to, że niektórzy zamarzają albo giną na bagnach.
I w sumie to całkiem zwyczajna historia. Nie musiała uczynić cię
bezdomnym.
Spojrzał na mnie z zadumą.
- Nie musiała. Ale był to tylko początek. Bo musisz wiedzieć,
Aleksie, że nie przełamałem się nigdy. Przez lata życie wielokrotnie
postawiło mnie w sytuacji, w której należało podjąć jakąś decyzję,
wkroczyć w zdarzenie, umieścić w akcji ciało, a skoro tak, to także i
serce. Nie zrobiłem nic. Nigdy nie zsiadłem z konia i nie uwolniłem z
frustracji i poczucia winy. Utonąłem w tych dwóch najgłębszych z mórz:
we frustracji i poczuciu winy. Możesz mnie nazwać topielcem.
Nie miałem ochoty ani go określać w żaden sposób, ani wysłuchiwać.
- I do czego zmierzamy z tym wszystkim? – spytałem szorstko.
- Do sedna. Czy rozumiesz mój przekaz?
- Ani trochę. Jest ckliwą historią, którą od czasu do czasu przynoszą mi tu młodzi geniusze w nadziei opublikowania.
- Aleksie. Chcę ci powiedzieć coś, zanim odejdę.
- Świetnie. Do słów na odchodne odnoszę się wyjątkowo życzliwie.
- Otóż nigdy nie jest za późno na to, by zsiąść z konia i zmienić
swoje życie. Nie potrafiłem tego zrobić przez pięćdziesiąt lat, a jeśli
sfrustrowanie łączy się z brakiem zdecydowania, to wszelkie zmiany w
życiu będą nam tylko spiętrzać coś, co zwykliśmy postrzegać jako
trudności. Bo los wymaga, by stać u steru. Konsekwencje przeoczenia i
bezduszności nie są tak naprawdę karą, a szansą.
- Szansą – powtórzyłem z sarkazmem. – Popadanie w samotność, biedę, w skrzynie po rybach i takie tam?
- Dokładnie tak – skinął głową. – To sprawia, że człowiek nie
dryfuje w materialnej iluzji, bo surowe położenie stymuluje jego
rozliczanie samego ze sobą. I podsumowuje szansę. Rozumiesz, szansę na
zmianę życia.
- Super – wzruszyłem ramionami. – Tyle że ja nie mieszkam w domku ze skrzynek.
- Ale wiesz – przeszył mnie dziwnym, trochę niepokojącym
spojrzeniem – że tak naprawdę nie mówię o domu ani luksusie. Wiesz o
czym mówię. O zsiadaniu z konia na czas. By podać rękę innym.
Napiłem się kawy, uniósłszy kubek drżącymi palcami.
- Nie jestem zainteresowany podawaniem rąk. Sam ich też nie otrzymuję.
- Czy na pewno?
- Zmierzamy w kierunku rozliczania mnie, czy wrócimy do historii
zimowych o zwierzętach? Choć przecież dzwony na odchodne biją, może w
następną noc wigilijną.
- Nie trzeba kolejnej historii. Wszystkie z mojego życia mówią o
tym samym. Całe życie cierpiałem, ale tego cierpienia nie sprawił nikt
poza mną samym.
- Smutna sprawa. Proszę ponownie użyć drzwi ogrodowych. I domknąć je tym razem, czuję ziąb.
Fryderyk wstał.
- Jesteś młody i możesz mieć drugie życie. Zupełnie inne.
- Mam dobre życie.
- Ponieważ nie jest za późno, dopóki serce bije. – Ruszył w stronę
holu. – I niech cię pokrzepi to, co ci teraz powiem. Otóż po
pięćdziesięciu latach zsiadłem z konia i zmieniłem swoje życie. Wczoraj.
Patrzyłem za nim bliski gniewu.
- Brawo! – rzuciłem. – Rozumiem, że zmieni to pańskie położenie w
cudowny sposób. Że mogę spodziewać się nowego sąsiada na naszej ulicy.
- Aleksie. – Zatrzymał się i obrócił. – Nie mówię o luksusach. Być
może przeoczyłeś 100 000 dobrych momentów na to, by zejść ze swojego
konia i wlać w serce ciepło. Ale wierz mi, wystarczy to zrobić tylko
raz, by wszystko się zmieniło. Możesz to nazwać cudem Bożego Narodzenia.
Wesołych świąt.
W milczeniu patrzyłem jak wychodzi. Nie byłem w stanie wykrztusić
ani słowa ani nawet uczynić kroku przez dłuższą chwilę. Złość mieszała
się we mnie z upokorzeniem. Złość na Artura, bo pewien byłem, że
przedstawienie, które spadło na mnie jak sieć, było jego manipulacją.
Złość pogłębiał fakt, że nie miałem zupełnie pojęcia, jakie intencje
kierowały moim przyjacielem. A znałem go z cynizmu i podstępności.
Upokorzenie budziło to, że mnie – wydawcy i bogatemu obywatelowi
miasteczka – filozoficzno-moralne nauki czynił kloszard. Nędzny, upadły,
może i obłąkany człowiek.
Przez chwilę wytrącony z równowagi maszerowałem w poprzek salonu,
próbując opanować myśli. Na przykład tę, by zadzwonić do Artura i
zakończyć szopkę, która zapowiadała egzekucję na mojej osobie. Tyle że
aby to zrobić, musiałem wyciągnąć komórkę z kosza, a biorąc pod uwagę
jej zawartość – byłem jej pewien – miała już ciężar pięćdziesięciu
kilogramów i kolce zamiast klawiszy.
Zamiast tego ruszyłem do kuchni z niedorzecznym, półprzytomnym
zamiarem zaparzenia sobie nowej kawy, gdy jeszcze nie dopiłem tej, która
stała na salonowym stoliku. Mijając stół bezmyślnie sięgnąłem po pilota
i włączyłem telewizor, bo cisza najwyraźniej znów budziła niepokój.
Jakby Fryderyk podrzucił w nią coś, co szeleści decyzjami przeszłości.
W drzwiach do kuchni stanąłem jak wryty, a moje oczy powiększyły się jabłka.
Na krześle, przy stole umieszczonym w części przeznaczonej na jadalnię, siedziała starsza kobieta.
Poruszyłem ustami jak ryba.
Kobieta uśmiechnęła się, a wtedy zebrałem się w sobie i wydusiłem cierpko:
- Duch Numer Dwa?
- Tak – potwierdziła miłym głosem.
- Ha. – Porzuciłem zamiar parzenia kawy, ale podszedłem do szafki i
wydobyłem z niej pudełko duńskich herbatników. Nie wykonałem gestu
poczęstowania. Nigdy nie byłem specjalnie uprzejmy i szczodry –
pachniało to jeszcze jedną twarzą hipokryzji – a kiedy byłem zły, to
stawałem się już bardzo niemiły. – Nieźle – burknąłem, pakując sobie
ciastko w usta.
Nie miałem wcale ochoty na słodycze, nie miałem ochoty na nic
właściwie, zaczynałem się przyłapywać na małych, pozbawionych sensu
odruchach.
Usiadłem naprzeciw kobiety i postarałem się, by na moim obliczu
wyraźnie rysowało się wyzwanie i niechęć. Przyszło to szybko, ale –
oczywiście – jej uśmiech wcale nie osłabł.
Jakkolwiek wynagrodził tych aktorów z ulicy mój wspólnik, to nie
wspięli się na wyżyny w kwestii charakteryzacji. Fryderyk wyglądał nie
jak obszarpany duch, lecz jak obszarpany nędzarz, co jest jednak różnicą
sporą. Jego twarz nie była blada i upiorna, lecz życzliwa. Marny to typ
ducha, jeśli miał mną wstrząsnąć.
Kobieta postarała się nieco bardziej: była dość blada, zmizerowana i
miała na sobie długą, rozwiewną czerwoną suknię. Ale zrobiła ten sam
błąd, co jej poprzednik. Uśmiechała się.
I w ogóle była promienna. Spodziewałem się po Arturze jednak nieco więcej kunsztu.
Zwłaszcza w kwestii złośliwości. Bo też był to wyjątkowo złośliwy kawał: moralne nauki wigilijne.
Inna rzecz, że cokolwiek skiksowany.
Prychnąłem nie bez satysfakcji, mimo że uczucie złości nie było czymś, co spodziewałem się utracić przed świtem.
- Powinna pani wpłynąć oknem – zauważyłem kąśliwie.
- I co by to miało dać?
- Może bym się wystraszył?
- Skąd przypuszczenie, że to jest właśnie moim zamierzeniem?
- Ach, prawda - klasnąłem dłońmi. – Byłbym zapomniał. Przecież z
pewnością zamierzenie jest to samo, co u pana Fryderyka kloszarda.
Morały o północy.
Uśmiechnęła się zdawkowo.
- Przyszłam tu dziś do ciebie, Aleksie…
Nie mogłem się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem.
– … aby pomówić o doświadczeniu obojętności.
- O. Chyba Fryderyk już poruszył ten niezwykły temat.
- Nie – pokręciła głową. – Fryderyk nie mówił o obojętności, lecz o
czymś, co blokuje odruch niesienia pomocy u takich jak on: wrażliwych.
Takich, którzy odczuwają cierpienie innych istot. A tym czymś jest brak
wiary i strach. Ja zaś chcę ci powiedzieć o obojętności.
Sięgnąłem po następny herbatnik, zastanawiając się, czy wysłuchać
niedorzeczności kolejnego intruza, czy tym razem po prostu wyrzucić go
za drzwi. W zaspę – zaśmiałem się w myśli.
- Obojętność ma jedno, niezwykle czytelne wytłumaczenie, Aleksie. Znasz je?
- Niestety, nie.
- Ja myślę, że je znasz – spojrzała mi w oczy intensywnie. –
Obojętność na położenie żyjących wokół istot, zwłaszcza cierpiących,
wynika tylko z doznanej na sobie krzywdy.
- No proszę.
- A raczej: z po c z u c i a tej krzywdy. Ponieważ taka jest natura
człowieka, że jeśli nie może rozliczyć za swoją krzywdę kogoś, kogo
obwinia – bo jest on poza jego zasięgiem – to wymierza karę wszystkim
innym, których dosięgnąć jest w stanie. To oznacza mnóstwo ludzi.
Chciałem wziąć jeszcze jedno ciastko, ale zrezygnowałem. Zamknąłem
pudełko i popatrzyłem na nią beznamiętnie, być może dość tępo.
- Czy mówimy o mnie?
Poszerzyła uśmiech.
- Mówimy o mnie. W każdym razie póki co… Czy mnie rozpoznajesz?
- Nie. Może widziałem gdzieś panią w mieście, nie przypominam sobie. Nie przyglądam się ludziom.
- Tak. Nie przyglądasz się. To ta kwestia kary i obojętności.
- Śmieszne. Dlaczego człowiek z moją pozycją miałby sobie zawracać
głowę ludźmi z ulicy? Ich opinią? Mam renomę w kraju. Okładki moich
książek są w mediach. Poklask w okolicy domu nie jest mi potrzebny.
Zresztą… Zresztą mieszkańcy Potokowa też mnie ignorują.
- To nieprawda. Są dumni z tego, że mieszkasz z nimi.
- Nie mieszkam z nimi. Powiedzmy, że troszeczkę mieszkam z ludźmi na tej ulicy.
- Jesteś mieszkańcem Potokowa i całe miasto ma z tego satysfakcję. Nie tylko burmistrz.
- Nie lubią mnie.
- Dlaczego?
Żachnąłem się.
- Mniejsza z tym! To mnie w cholerę nie obchodzi! I może już pora na panią. Kto będzie trzeci? Artur?
- Mieszkańcy Potokowa mówią ci ,,dzień dobry” spojrzeniami, a jeśli odwzajemnisz te spojrzenia, usłyszysz prawdziwe powitanie.
- Bimbam na to – skrzyżowałem ręce. – Jestem zawiedziony, że wasze
przebrania wypadły tak marnie. Jak widać, wszyscy bimbają. Ja na ludzi
węszących za poparciem, znajomościami dla zysku, a aktorzy z ulicy nie
kwapili się nawet, żeby założyć białe prześcieradła z wyciętymi otworami
na oczy. Ile mój wspólnik za to pani zapłacił?
- Nic.
- Nonsens!
Spuściła wzrok na stół na pudełko z herbatnikami, ale nie wyglądała na zmieszaną.
- Choć właściwie – wymruczałem – jest to logiczne. Pewnie nie dał
wam zaliczki z braku zaufania i słusznie. Jeśli miał zapłacić po
przedstawieniu, to z pewnością tego nie zrobi. Jest nieudolnym
kawalarzem, ale nie marnotrawi pieniędzy.
Podniosła na mnie oczy, błyszczące i ciepłe.
- Aleksie. Czy rozpoznajesz mnie?
- Nie.
- Mam na imię Aldona. Mieszkam w Potokowie od urodzenia.
- Możliwe. To dla mnie nie ma zna…
- Nie zauważyłeś mnie dotąd, bo mój dom stoi po drugiej stronie,
ostatni pod lasem. Od trzynastu lat nie wyszłam z domu. Przez trzynaście
lat mieszkańcy Potokowa mnie nie widzieli.
Umilkłem, nie wiedząc, co powiedzieć.
A Duch Nr 2 opowiedział swoją ckliwą historię:
- Rodzina jest najwspanialszą konstrukcją, jaką tworzy człowiek.
Nie ma nic mającego więcej znaczenia w sensie emocjonalnym i w sensie
pola doświadczalnego. Ale jeśli przy materialnych budowlach biorą udział
wyuczeni architekci, to przy tworzeniu rodziny architektami jesteśmy
wszyscy. Każdy jeden człowiek. Wszyscy nimi jesteśmy, ale jedynie
niewielu część na poziomie mistrzowskim. To sprowadza właśnie sens
doświadczania.
Położyłem rękę na czole i przez klika sekund zastanawiałem się, czy
możliwa jest tego rodzaju halucynacja przy długotrwałym piciu alkoholu.
- Dlatego na wiele rodzin spadają trudne próby i bolesne
doświadczenia. Szczególnie tam, gdzie nie zadbano o zbroje. O
przytulanie wzmacniające dusze.
- Chryste panie…
- Ja dorastałam w takiej rodzinie – ciągnęła, ignorując moje miny i
komentarze. – Wiele razy usiłowałam sobie to przypomnieć, ale… Cóż,
wychodzi na to, że mój ojciec i moja matka nigdy mnie nie przytulili.
Ani razu. Może na początku?... Nie pamiętam jednak niczego. Żadnej
bliskości.
Poczułem ulatniające się resztki cierpliwości. Gdyby nie fakt, że
obie te dziwne osoby urządzały cyrk na zamówienie Artura, nie
zamieniłbym z nimi ani słowa. A duchowy pancerz Aldony mocno by
ucierpiał, bo potrafię rzecz ubrać w słowa.
I wyrzucić natręta w zaspę, jeśli trzeba.
- Nie jestem terapeutą – rzekłem zimno.
Naturalnie zignorowała to.
- Dorastałam, a poczucie krzywdy rosło wraz ze mną. Mimo to,
próbowałam założyć rodzinę, bo samotność jest strasznym uczuciem, a ja
byłam samotna od urodzenia. Nie potrafiąc rozmawiać, związałam się z
pierwszym mężczyzną, który zechciał mnie pocałować. Uciekł, gdy byłam w
drugim miesiącu ciąży.
Przypomniało mi się, jak mówiła, że od trzynastu lat nikt jej nie
widział. Czy byłem ciekaw, dlaczego? Niespecjalnie. Jej obecność męczyła
mnie. Może trochę, owszem… Ale odliczałem już sekundy do jej odejścia.
Odliczałem też czas do obicia kijem mojego przyjaciela.
Aldona spoważniała. Nie była smutna, jakieś rozpogodzenie nadal
trzymało się jej twarzy, ale kiedy dokończyła, jej głos nie by wesoły:
- Dwa tygodnie po urodzeniu dziecka, położyłam je w koszyku pod drzwiami kościoła i odeszłam.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale nie byłem terapeutą. I miałem
zbyt mało sił, by odpierać własne cienie. Więc to, co robiła w mojej
jadalni Aldona, uznałem za wampiryzm.
Gniew zaczął wracać.
- Byłam samotna i przerażona… Lecz oprócz tego zimna i drewniana.
Nie potrafiłam przytulić tego dziecka i wyzwolić między nami tego, co
wyzwala matka: radości dzielenia życia. Nigdy nie wróciłam.
- Do widzenia – wycharczałem. – Wes… - Życzenia nie przeszły mi przez gardło, choć miałem je wypowiedzieć tonem kpiny.
- Już kończę, Aleksie. Kiedy wyrzucałam dziecko ze swego życia,
znalazł się świadek... Proboszcz Joachim, który objął parafię, zobaczył
mnie z okna. Kiedy pojawiłam się na mszy, potępił mnie na kazaniu przy
wszystkich i porównał do najstraszniejszych potworów ludzkości. Wygnał
mnie z kościoła. Jego ministranci wpadli w takie emocje, że przewrócili
mnie na ulicy. Nikt nie stanął w mojej obronie. Wyklęło mnie całe
miasto. Wyrzucono ze sklepu, obszarpano przy lecznicy. Jedynym, który mi
został, był już tylko Bóg, próbowałam więc jeszcze dwa razy wrócić do
kościoła. Skończyło się tak samo. A potem… Potem byłam w więzieniu.
Jakiś czas. Nie wiem, gdzie znalazło się dziecko. Wróciłam do domu i
zamarłam w nim na trzynaście lat.
Zapadło milczenie. Pomyślałem, że po tym, co usłyszałem, moja chęć
do ignorowania społeczności Potokowa i zaszywania się w swej fortecy
raczej nie osłabnie.
- I cóż chcesz usłyszeć, kobieto – wyrzekłem szorstko. – Sama
jesteś sobie winna. – Nie zaprzeczyła. – Powinnaś się była wyprowadzić.
Pokręciła głową.
- Można się oddalić od ludzi, Aleksie, ale nie od sumienia.
- A było jakieś? – zaszydziłem.
- Tak… Przebudziło się i przemawiało do mnie. Im bardziej byłam umarła, tym bardziej żywe było moje sumienie.
- Duchu Nr 2, w czym, do cholery, mogę ci pomóc?
- Aleksie. Obojętność jest specyficzną rośliną, która wyrasta na
poczuciu krzywdy. Aby nie zaistniała, istnieje jedyne cudowne lekarstwo.
Aby wzrosła strzeliście, istnieje jeden rodzaj leku. Lekarstwem jest
przytulanie, które ma o wiele więcej mocy i znaczenia, niż
najpiękniejsze słowa, jakie zawarł słownik rasy ludzkiej. Im więcej
przytulania, tym więcej wrażliwości i wzmocnienia. Jeśli coś ma wykuć
zbroję na człowieku odporną na wszelkie ciosy świata, to jest to tylko
przytulenie. Mleko matki czyni ciało człowieka gotowym do wszelkich
wyzwań na polu fizycznym, ale dusza nie założy zbroi z żelaza. Rozumiesz
już?
- Piszę i wydaję horrory. Na tym się skupiam. Nie wnikam w
ckliwości i zależności psychologiczne. Czy to się pani podoba, czy nie.
- Rozumiesz – podsumowała, ignorując moje zaprzeczenia. -
Nieprzytulanie dziecka krzywdzi je i pozostawia rezonans, którego skutki
są poważniejsze niż wielu sądzi. A przecież dorośli potrzebują tego tak
samo jak dzieci… Przy całkowitym braku najsilniejszego lekarstwa dla
duszy, wlewa się w nią obojętność. I wzrasta.
- Dobrze, niech i tak będzie – machnąłem ręką. – Ale czemu służy
ten wykład? Nawracamy bogaczy? ,,Rozdawajmy pieniądze ubogim’’? Pewnie
wypadałoby kupić dachówkę Fryderykowi, hm? Ach, pewnie i przytulić go…
Pani też chce, żebym ją przytulił? Teraz? Otóż ja nikogo nie przytulam.
- Dlaczego?
Zamrugałem powiekami.
- Nie mam potrzeby. Nie jestem słaby.
- Kiedy ostatni raz przytuliłeś człowieka, Aleksie?
Zazgrzytałem zębami.
- Dawno. A może nigdy. Nie będę nikogo przytulał i wyciągał z jego kłopotów, dość mam własnych…
- A zatem masz jakieś? Samotność?
- Do widzenia. Może Artur pani zapłaci, ja nie zamierzam za groteskę.
- Nikt mi nie zapłaci – na jej twarz wpłynął znów ciepły, słoneczny
uśmiech. Uniosła się lekko. – Aleksie. Moi rodzice mnie nie przytulali i
wlali we mnie obojętność. Musiałam skrzywdzić własne dziecko, by tę
obojętność przezwyciężyć. Kilka dni po tym, jak je porzuciłam,
zapłakałam po raz pierwszy prawdziwie. Płakałam przez kilkadziesiąt lat.
Wczoraj zrobiłam to ostatni raz.
- Dlaczego? – wyrwało mi się.
- Zmieniłam swoje życie. Zmieniłam mój wybór.
Zacisnąłem palce na blacie stołu i też wstałem.
- Chcę, żebyś jeszcze coś wiedział.
- Nie interesuje mnie to. Cokolwiek mi pani powie, zapomnę minutę po tym, jak zamknę za panią drzwi. To nieuchronne, przykro mi.
Przymknęła oczy.
- Siedem lat temu… proboszcz Joachim przyszedł do mojego domu. W nocy. Nikt o tym nie wiedział. Jesteś pierwszy.
Popatrzyłem w milczeniu na pudełko z ciastkami, czując narastające
znużenie. Ile razy można odkryć w życiu, że od agresji dzieli człowieka
jeden krok? Właśnie odkrywałem to kolejny raz.
- Obudziły mnie psy. Otworzyłam okno. Rozpoznałam go po głosie.
Z telewizora w salonie dobiegł podwyższony ton reklam; zdzwoniły dzwonki mikołajowych sań. A raczej wigilijnej manipulacji.
- Nie mogłam w to uwierzyć, ale… Proboszcz prosił mnie, bym wróciła
do kościoła. Żebym mu wybaczyła to, co zrobił. Mówił, że zmądrzał i
spokorniał… Że nie może sam sobie wybaczyć tego, że… opuścił mnie jako
kapłan boży. Że zawiódł jako posłaniec boskiej opieki.
Mimo wszystko wyobraziłem sobie tę scenę. Słabo znałem mieszkańców,
proboszcza widziałem tylko raz czy dwa z okien samochodu. Nie
wpuszczałem kolędników, nie chodziłem do kościoła.
Mówiąc uczciwie, bardzo rzadko spotykałem kogokolwiek. Jeśli
wysiadałem z auta w mieście, to tylko po to, by zrobić szybkie zakupy w
małym, zdającym się być pustym sklepie.
Nieomal wszystkie potrzebne rzeczy zamawiałem u Bawarczykowej.
Robiłem tak zwłaszcza, odkąd…
- Ten stary, przejęty człowiek padł na kolana. W błoto przed moją
bramą. Prosił, bym przyszła na mszę. Chciał przy wszystkich mnie
przyjąć… A nawet przyznać się do własnego grzechu. Wysłuchałam go…
Dlaczego sprawy Potokowa miały mnie dodatkowo trapić, zgniatać?...
- …i wysłałam do diabła. – Podniosłem na nią oczy. Jej twarz była
spokojna, nie zauważyłem zgryzoty ani przygnębienia. – Już nie wrócił. A
ja przez kolejne sześć lat nie wyszłam do miasta.
Westchnąłem ciężko.
- Tak, tak. I wczoraj zapewne wyszła pani do miasta. Tłumy musiały być poruszone. Do widzenia.
Nie wierzyłem, że to widzę, ale uśmiechnęła się ciepło.
- Dopóki serce bije, Aleksie. Wesołych świąt.
Stanąłem twarzą do szafki z zaciśniętymi pięściami. Kiedy po chwili się odwróciłem, już jej nie było.
Czułem jakieś straszne znużenie umysłu i ciała, ale energicznym
krokiem pomaszerowałem do salonu i wyłączyłem telewizor. Nie pamiętałem,
kiedy go znowu włączyłem. W mojej twierdzy zapadła cisza, której nigdy
nie ufałem. Nigdy nie była sojusznikiem, bo rozkładała zasieki w modelu
życia, który wmontowałem w swoją świadomość. Teraz jednak cisza nie
wydawała się być bardziej szkodliwa niż dzwonki i basowy głos Mikołaja z
telewizora, szczególnie, że chaos by już we mnie całym.
Jeszcze jedna butelka wina pozwoliłaby mi wpaść w odmęt łóżkowej
pościeli i zamknąć ten dzień; byłoby to mimo wszystko całkiem
zwycięskie. Niestety, póki co nie mogłem tego zrobić. Musiałem jeszcze
skonfrontować się z Arturem, który albo postradał rozum, albo wspiął się
na najwyższy szczyt cynizmu.
Najwyższy, bo… Wszystko wibrowało we mnie, trzęsło się, myśli nakładały.
Czy on mógł z takim mistrzostwem – ale i zadziwiającą premedytacją –
dobrać się do mojej duszy? Czy wiedział, że byłem słabszy niż to
pokazywałem?
A może pokazywałem?
Czy wrażliwość da się zakopać? Zakryć?
Czy po prostu zrobił to jedynie po to, by mnie zadziwić, skonfundować, lecz bez wojennych intencji?...
Rozgniewany zacząłem przemieszczać się po domu, wypatrując go w oknach.
Nie chciałem, by problemy mieszkańców Potokowa kiedykolwiek
przychodziły do mojego domu. Nikt nie miał prawa wprowadzać ich do mojej
twierdzy. Dlaczego? Bo tak to już jest, że problem innego człowieka
każe myśleć o własnym, jeśli istnieje jakieś podobieństwo. Jakiś trzon.
Oczywiście nigdy nie pobiłbym Artura kijem ani choćby pięściami,
jednak w tym wzburzeniu zacząłem zastanawiać się nad zerwaniem
przyjaźni i współpracy.
A więc byłem aż tak niestabilny?...
Nagle stanąłem. Twarz Artura szczerzyła do mnie zęby przez okno w
holu. Zrobiłem grymas, chwyciłem się pod boki i przesunąłem wzrok na
drzwi wejściowe, by dać mu do zrozumienia, że czekam na niego i nie
zamierzam bawić się tym wielce specyficznym żartem.
Ruszyłem znów do salonu i opadłem w fotel, tępo gapiąc się w ciemny ekran telewizora.
- Zadziwiłem cię? – usłyszałem wesoły głos od progu.
Spojrzałem wściekle. Mój wspólnik stał w progu rozpromieniony,
jakby zrobił najlepszy kawał w całym swoim życiu. Nie tak to oceniałem,
kiedy wodziłem po nim gniewnym wzrokiem. Miał na sobie tę samą puchową
kurtkę, tę samą błękitną czapkę, w ręku trzymał ten sam pakunek w
metalicznie zielonym papierze.
- Prezent możesz sobie darować – wycedziłem. – I tak nie przyjmę. Cud, że ciebie tu przyjmuję.
- Cud, powiadasz? – zaśmiał się. – Tak, to jest cud. Ale ten prezent nie jest dla ciebie.
- No i klawo.
- Ty już swój otrzymałeś.
- Czyżby?
- Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Będziesz wiedział jutro rano.
- Nie jest to konieczne dla mojego szczęścia.
- A co jest? – przeszył mnie spojrzeniem.
- Daj już spokój! Albo wypijemy sobie wino, ucinając te farmazony, albo zabieraj się stąd.
- Wyrzuciłbyś przyjaciela?
- Nie wiem, czy jeszcze nim jest.
- Jest i zawsze będzie.
- Zobaczymy – warknąłem. – I to nazywasz dobrym żartem? Tę lichą szopkę na kolanie pisaną?
Nie odpowiedział.
- Nasyłasz na mnie wyrzutków z podobnymi do siebie, ckliwymi
tekstami, wykutymi na pamięć, bezczelnych, w dodatku kiepsko
przebranych… Teksty były ckliwe, tylko zapomnieli się rozpłakać, może to
kwestia gaży… - wyrzucałem kąśliwie.
- Dlaczego mieliby płakać? – spytał spokojnie.
Wciąż stał w drzwiach.
- Usiądź, bo mnie irytujesz, kiedy tak stoisz.
- Szczerze mówiąc – obejrzał się jakby za kimś – to nie mam wiele czasu.
- Rozumiem. Masz prezent do odniesienia. Dla której z nich?
Artur nie stronił od kobiet. One od niego także. Niejedno serce pękło z trzaskiem.
Zapewne najgłośniej serce kobiety, która pięć lat temu urodziła mu syna. Nigdy go nie odwiedził.
Pieniądze przelewał na konto. Jeśli ocenić sprawy uczciwie, ja miałbym więcej powodów, by mu czynić morały.
„Kocham macierzyństwo, ale nie ojcostwo” – rzekł kiedyś swobodnie. –
„A przede wszystkim kocham dwie kobiety przez pół godziny, a potem dwie
inne przez kolejne pół godziny.”
Jeszcze dotąd nie widziałem, by kupił prezent komukolwiek. Nie robiliśmy ich nawet sobie.
Poczułem się nagle dziwnie. Kolejna fala złości wymieszana z rozczarowaniem. Dlaczego?
Dlatego, że mój przyjaciel – czy rzeczywiście był nim teraz i
kiedykolwiek? – nie zamierzał ze mną zostać? Więc nie chciałem zostać
sam? Coś zdławiło mi krtań, usiłowałem zebrać myśli, by przynajmniej
zrozumieć siebie. Bo raczej odczuwałem zagubienie. Silniejsze niż
wcześniej.
- No cóż – rzekłem sarkastycznie – skoro nie zamierzasz odgrywać
trzeciego ducha, nic tu po tobie. Idź do kochanek. Jest Wigilia, pewnie
będzie ich z sześć.
Patrzył na mnie spokojnie.
- Brakuje ci przytulenia.
- Ty durniu! – wybuchnąłem. – O czym ty mówisz! Zabieraj się.
Spaliłeś ten kawał. Słyszałem was pod sklepem. Byłem za wiatą. Spisek
się nie powiódł.
Pokiwał głową.
- Aleksie. Przyjacielu mój.
- Phe!
- Miałeś przede mną dwóch gości. Co czułeś, gdy z tobą rozmawiali?
- Czułem, że skrewiłeś. To było żałosne, oto co czułem. Przyjacielu mój.
- Co czułeś po wizycie Fryderyka?
- Złość – odparłem szczerze.
- A po wizycie Aldony?
- Przygnębienie. Znużenie.
Znów skinął głową. Nie uśmiechał się, jednak patrzył na mnie irytująco czułym wzrokiem. Nie podobał mi się ten wzrok.
- Tak – rzekł, jakby zgadzał się z moimi odczuciami. – Co jednak,
jeśli rzecz sprowadzić do przekazu, a nie do człowieka, który z nim
przyszedł?
- Co masz na swojej intrygującej myśli?
- Załóżmy sobie, że nie zdenerwowali, nie zmęczyli cię ludzie,
których ugościłeś w swoich progach – wszak byli to chyba serdeczni,
uśmiechnięci i całkiem mili ludzie? – lecz… ich słowa. Treść. Przekaz,
jak powiedziałem. Czy nie tak to właśnie wygląda? Emocje wywołuje w nas
nie człowiek, lecz jego przekaz. Wysłowiony albo zobrazowany.
Jakikolwiek wnosi.
- Przekaz?
- Tak, coś, co poruszyło twe struny. Mocno poruszyło, nie zaprzeczajmy.
- Zamierzasz być kolejnym rozliczającym mnie sędzią?
- A czy oni cię rozliczali? – uniósł brwi. – Czy raczej siebie?
- Hm.
- A widzisz. A jednak poczułeś się rozliczony. Ciekawe, prawda?
- Niespecjalnie. Zamierzasz popsuć mi święta?
To pytanie było tak absurdalne, że zaśmialiśmy się obaj. Artur
zamilkł wyraźnie odprężony i patrzył na mnie w oczekiwaniu, że coś
powiem. Udało mi się odrobinę – szczyptę – ochłonąć i z westchnieniem
ciężkim, jakby kula wytoczyła mi się z gardła, rzekłem:
- Dobrze. Może i w istocie ci mili-bezczelni intruzi nie rozliczali
mnie z niczego, jednak przemawiali do mnie tonem kaznodziei. Jak do
ofiary losu. – Nie zareagował. – Weszli bez pukania i pouczali mnie jak
uczniaka. Oni. Ludzie… no, upadli. To mnie upokorzyło. To mogło mnie
wnerwić, sam przyznaj.
- Ludzie upadli?
Rozłożyłem ręce.
- Kloszard i dziwaczka-samotniczka, która wyrzuciła niemowlę z
serca. Świetny materiał na kadrę pedagogiczno-filozoficzną, doprawdy.
Chyba warto zbudować na tym książkę. Gdyby jednak nawet byli to ludzie o
duchu świecącym szlachetnym złotem, to i tak nie robiłoby to większej
różnicy.
- Dlaczego?
- Bo ja nie przyjmuję pouczeń. Sam też ich nie rozdaję. To jest fair.
- A pomoc?
- Pomoc?
- Tak, pomoc. Wszyscy jej potrzebujemy.
- Jaką konkretnie pomoc masz na myśli?
- Bliskość. Bezinteresowną. Ludzką. Co jakiś czas ktoś z nas
upuszcza latarnię i schodzi ze szlaku. Wtedy ktoś podchodzi ze swoją
latarnią i pomaga. Rozumiesz.
Przyjrzałem mu się w zastanowieniu.
- Szczerze mówiąc, drogi Arturze, to nie rozumiem. Nie jesteś kimś,
kogo znam. Nie rozumiem, co za grę prowadzisz. Oby koniec był szybki.
Nie chcemy tu rannych.
Znowu wybuchł śmiechem.
- To zależy, co rozumiesz przez grę, Aleksie. Życie możemy uznać za grę.
- Mniejsza z tym. Chyba kapuję twój wic. Chciałeś mnie roztkliwić
tymi harcerskimi podchodami, a kiedy już bym zapłakał, stanąłbyś nade
mną i obśmiał jak koń, czyż nie?
- Nie.
- Nagrywasz to wszystko?
- Rozbawiasz mnie, mój drogi. Masz mnie za podstępnego człowieka.
- Nie bezpodstawnie chyba.
- Hm – przybrał tajemniczą minę.
- Kończymy szopkę? – zaproponowałem. – Mamy dwie opcje. Wychodzisz
się zabawiać z panienkami – i na zdrowie ci! – albo zostajesz i
wyśmiejemy wigilijny świat jak przystało na ludzi rozumnych.
- Muszę cię zostawić, Aleksie.
Obniżyłem wzrok na prezent.
- Chyba już kapuję nareszcie. Zakochałeś się. To by wyjaśniało te
szlachetne wygłupy i więcej uśmiechów na twarzy w jeden wieczór, niż
przez ostatnie dwa lata. Wpakowałeś się, co? Tracisz zimną krew?
Harlequinizujesz się?
Zielony papier połyskiwał drażniąco. Cieszyło mnie, że nie był
przeznaczony dla mnie. Nie chciałem zetknąć się z uczuciem, które mogło
towarzyszyć odpakowywaniu.
- Nie zakochałem się. W każdym razie – nie w kobiecie, którą całowałem ostatnio. Kocham ciebie.
- Ho – wybąkałem cokolwiek zbity z tropu.
- Tak. Dlatego dziś wręczam ci najważniejszy prezent z wszystkich, jakie dotąd otrzymałeś.
- Nie mam już miejsca w garażu.
- Nie będzie potrzebne.
- Nie masz, mam nadzieję, na myśli towarzystwa tych ludzi, którzy przyszli zwierzać się z grzechów.
- Nie zwierzali się z grzechów, Aleksie.
- Owszem.
- Czy użyli tego słowa?
- Nie pamiętam. Mieli poczucie winy.
- Tak. Kiedyś.
- No tak. Przeszło im. Cud Bożego Narodzenia?
- Cud bożego serca. Rozdano je nam wszystkim. Nie ma grzechu.
- Nie ma?
- Nie ma. Jest doświadczanie, przyjacielu mój. Fryderyk i Aldona
mówili o doświadczeniu. O doświadczeniu przeoczenia i obojętności.
- I co by to oznaczało? Że można ranić, bo Bóg i tak nie zgubi uśmiechu z twarzy?
- W rzeczy samej.
- Dobre sobie. Kiedy będziesz wracał do domu, wstąp do proboszcza Joachima i przekaż mu dobrą nowinę.
- Wszystko, czego doświadczamy od innych – i od siebie samego – jest wynikiem wyboru, którego dokonujemy na własne życzenie.
- Dom ze skrzyń po jesiotrach?
- Cokolwiek.
- Alienacja? Wypadek? Zabójstwo?
- Dusza jest nieśmiertelna, Aleksie.
- Oszalałeś – stwierdziłem z przerażeniem. – Mam nadzieję, że to nie zabije naszego wydawnictwa. Nie chcę takiego doświadczenia.
- Nasze wydawnictwo – wyszczerzył zęby – czeka świetlana przyszłość.
- Bóg uśmiecha się nad nim?
- Uśmiecha się nad tobą.
- Ha. Że też nigdy nie byłem w kościele.
- To tylko budynek.
- To prawda… Wiesz, niepotrzebnie przebrałeś ich za duchy. Mogliby mieć habity jezuitów albo kaptury inkwizytorów.
- Twój umysł jest przenikliwy. Jesteś silną duszą, przyjacielu mój.
- Jestem w duchowych konwulsjach i skończy się to marnie, jeśli zaraz nie pójdziesz.
- Zaraz pójdę. Jeszcze tylko jedna rzecz.
Przez chwilę trwało milczenie. Byłem zbyt wyczerpany na opór. Artur wprost emanował energią.
- Dobra – machnąłem ręką. – Szybko z tym.
- Chciałbym, żebyś coś zrobił dla mnie jako dla przyjaciela.
- Okej… Oprócz przygarnięcia bezdomnego i mediacji między proboszczem, a Aldoną.
- Tym się nie martw.
- Więc czego chcesz?
- Drobiazgów. W zamian otrzymujesz całe udziały w wydawnictwie i moją miłość nieskończoną.
- Mówisz jak idiota – zdenerwowałem się. – Chcesz mnie zostawić?
Oszalałeś? - Omal mi dodałem dramatycznie: ,,Mam tylko ciebie’’. – Mów
czego chcesz, zrobię to za darmo.
- Za darmo?
- Jestem twoim przyjacielem.
- Jesteś nim.
- No to nadawaj – zasapałem.
Uśmiechnął się. Nie wiem, jak to się stało, ale poczułem ciepło
tego uśmiechu. W całym moim wnętrzu szalał sztorm wymieszanych emocji:
szoku, gniewu, lęku i… jakiejś nadziei, której nie rozumiałem.
- Aleksie. Proszę cię, żebyś zaniósł ten prezent mojemu synowi.
Proszę cię, żebyś spotkał się z dziewczyną, którą odrzuciłeś. Proszę
cię, żebyś spędził święta ze swoją rodziną. Proszę, żebyś zwyciężył w
maratonie.
Cisza trwała dłuższą chwilę, bo wprost zamurowało mnie.
Zamurowałoby mnie każde jedno z tych życzeń, w połączeniu zaś okazały
się wiązką granatów. Musiałem przełamać ogłuszenie i paraliż, aby się
odezwać.
- A więc naprawdę… Jednak rzeczywiście rozum ci odjęło.
- Myślę, że mi przywróciło raczej – zapewnił ciepło, chyba ubawiony moim wstrząsem.
- A zatem tak działa miłość? – przeszyłem pakunek spojrzeniem.
- Miłość? Tak. Tak! Tak działa miłość.
- Szkoda, że wpadłeś w tę pułapkę. Wyrzuciło cię za bandę. Nie
sądzę, byś prędko wciągnął swój bobslej na tor i żal mi cię szczerze,
Arturze. Ale ja tym bardziej dziękuję sobie za to, że odgrodziłem się od
tego chemicznego zagrożenia ścianami domu i samochodu, bo widzę, że
marnie to skutkuje. Ty nawet nie jesteś świadom zmian, jakie zaszły w
twoim umyśle.
- Owszem, zapewniam cię, jestem ich bardzo świadom. A także tych, które zachodzą w tobie.
- Nie zachodzą, przykro mi. I nie zaniosę prezentu twojemu dziecku.
To śmieszne, że mnie o to prosisz. Ja nie kupuję prezentów nawet swojej
siostrze i rodzicom.
- Zaniesiesz je im wszystkim.
- Jaka siła mnie do tego zmusi?
- Twoje serce.
- Znasz moje serce od siedmiu lat. Możesz je wymienić na krzemień, nic się nie zmieni.
- Już się zmienia. W nas wszystkich.
- Oczywiście, w tobie widzę te zmiany. Smutna sprawa.
- Czy wyglądam na smutnego? – wyszczerzył zęby.
- Artur. Nie zaniosę prezentu twojemu dziecku. Sam to musisz
zrobić. Jesteś jego ojcem, choć mały pewnie nie odróżni cię od dostawcy
węgla.
- Aleksie. Jutro zaniesiesz prezent mojemu synowi. Potem pójdziesz
na obiad świąteczny do swojej rodziny. Po drodze wstąpisz do Wiktorii.
- Przestań! – prawie krzyknąłem. Poczułem bicie serca - najwidoczniej i krzemień jest do tego zdolny.
Mój przyjaciel nieco spoważniał.
- Ta sprawa jest nieskończona. Obaj to wiemy. Ona nigdy nie będzie całkiem szczęśliwa, jeśli jej nie powiesz.
- Czego?
- Prawdy. Prawdy o tym, że złamałeś jej serce z powodu nogi.
Zamroczyło mnie.
Znajomość z Wiktorią trwała kilka tygodni. To był czas, w którym
poruszałem się jeszcze po mieście, choć przygnębienie utratą nogi nie
minęło. Wymieniałem przelotne spojrzenia z ludźmi i nie cofałem się z
drzwi sklepowych tylko dlatego, że w środku byli ludzie. Wtedy jeszcze
nie.
Owszem, moja rozpacz przygasła, lecz tkwiłem w przygnębieniu.
Jeszcze niedawno byłem młodym, obiecującym maratończykiem. Biegałem po
lesie z plecakiem, przeskakiwałem przez skały jak kozica. Kiedy
kończyłem bieg na zalesionym wzgórzu, okiem zwycięzcy patrzyłem na
doliny polskie i oddawałem się marzeniom na miarę sportowego Aleksandra
Wielkiego.
Kiedy sen się urwał, padł cios, ale najwyraźniej coś z pragnień i
wiary przez chwilę trzymało się wczepiało się jeszcze we mnie, skoro…
Wiktoria pracowała w sklepie z zabawkami, należącym do jej
rodziców. Była delikatną, złotowłosą dziewczyną o smukłych kształtach i
oczach, które budziły spokój i ufność w powodzenie spraw.
Kiedy na nią patrzyłem, wokół niej zlatywały się… No tak.
Powiedziałem jej to tamtego dnia, kiedy pierwszy raz wszedłem do sklepu,
żeby kupić zabawkę dziecku siostry.
Właściwie zrezygnowałem już z kobiet. Po wypadku coś zapadło się we
mnie i nawet zdawało mi się, że zdołałem wyłączyć tę cześć mózgu, która
odpowiada za dostrzeganie i ocenianie kobiet. Coś jakby półświadome
dopasowywanie figury, ruchów i emanacji duchowej z oczu kobiety – do
własnych kryteriów. Każdy to robi. A ja uznałem, że mnie nigdy już nie
będzie to potrzebne.
Zaczynałem gorzknieć, przygasać.
Spotkanie z Wiktorią było niczym zapalenie pochodni w głębokiej jaskini.
Na chwilę.
Wszedłem do sklepu, spojrzałem na nią… i nagle zapomniałem o tym
wszystkim; o nodze i całej rezygnacji. Bez zastanowienia, z nieskrywanym
urzeczeniem, powiedziałem:
- Kiedy na panią patrzę, wokół pani zlatują się puzzle z innego
świata. Układają się w bajkę, myślę, piękną ruską bajkę o carze i jego
ślicznej córce, którą kochają zwierzęta i wojownicy. Te puzzle zlatują
się jak kolorowe ptaki i w jednym momencie tworzą za panią baśń, w którą
pragnie się wskoczyć, żeby zostać już na zawsze. Razem z panią.
Kiedy to powiedziałem, przez dobre pół minuty patrzyliśmy na siebie w milczeniu, przy czym na naszych twarzach rosły uśmiechy.
- Jeśli bajka buduje się wokół mnie w sklepie z zabawkami –
odezwała się wreszcie wesoło – to chyba wszystko jest na swoim właściwym
miejscu.
I tak to się zaczęło.
A skończyło trzy tygodnie później. Zadzwoniła do mnie wieczorem.
- Aleksie, co powiesz na randkę nad rzeką? Jutro w południe? To w
sumie będzie piknik. Nie znasz tu jeszcze nikogo, ale sprowadzę kilku
fajnych znajomych. Pośmiejemy się, objemy sernikiem, upijemy sokiem z
jabłek i popływamy, co? Uwielbiam pływać. A Ty?
- Ja też… - wyszeptałem.
- Masz zgrabne nogi? Takie, wiesz – zaśmiała się – jak piłkarze.
Lubię zgrabne nogi u mężczyzn. A potem… Potem im uciekniemy. Do lasu.
Może nawet pozwolę ci się pocałować. Jeśli, powiedzmy, obronisz mnie
przed niedźwiedziem. Co ty na to?
- …
- Aleks?
- Super.
Rozłączyłem się i nigdy więcej nie odebrałem od niej telefonu. Nie
przeczytałem żadnej wiadomości. Nie poszedłem na piknik. Ani do sklepu.
Poddałem się.
Nie chciałem litości, sztucznej akceptacji i wymuszeń.
Nie chciałem też zostać odrzucony twarzą w twarz.
Poddałem się ostatecznie.
Do dziś o protezie wiedzieli tylko Artur i moja rodzina.
Prawda była taka, że kiedy wracała myśl o Wiktorii, o tym, co za
stratę zadałem sobie, i co za ból zadałem jej… cóż, zdaje się, że był to
ten najgłębiej wbijający się w moje serce oszczep. Przed tym oszczepem
uciekałem z największą desperacją. Jednak sami to dobrze wiecie… Nie da
się uciec. Wszelkie uniki zapewniają jedynie krótkotrwałą ulgę, nie
odcinając zresztą cieni, które zaległy we wnętrzu.
A dziś strzelało do mnie nie tylko to zdradzieckie wnętrze. Dziś
strzelał do mnie mój przyjaciel i wspólnik. Tej zdrady nie potrafiłem
pojąć. Nie umiałem się też bronić.
Byłem tym, kim byłem. Jednonogim człowiekiem o krzemiennym sercu. Marny to typ wojownika w kwestii uników. Marny w każdej.
Byłem więc kimś marnym, ale też kimś, kogo nagle mój przyjaciel usiłował zmienić.
Dlaczego?
Czy było to możliwe?
Czy chciałem tego?
*
Patrzyłem na niego z twarzą pozbawioną życia.
- Artur… Nie zmuszaj mnie, żebym… Mam wszystko jakoś poukładane.
- Nic – pokręcił głową. – Nic nie masz poukładane.
- Trzymam jakiś kurs, ustalmy.
- To jest dryf. Dryf wiedzie donikąd. Może do wodospadu.
Spuściłem wzrok.
- Dobrze – mruknąłem. – Skoro tak wolisz… to niech będzie tak:
straciłem nogę i marzenia. Nie poradziłem sobie z tym i wciąż leżę tam,
gdzie upadłem w dniu wypadku. Unieszczęśliwiłem ludzi, którzy mnie
wsparli. Unieszczęśliwiłem ludzi, którzy przyszli po wsparcie do mnie.
- Teraz mówisz do rzeczy – ocenił głosem, w którym zabrzmiało nie potępienie, lecz ciepłe uznanie.
- Dlatego nie zasługuję na próby reanimacji. Zostaw mnie z tym wszystkim. Jest tak, jak ma być. Zbieram swoje żniwo.
- Właśnie. Zbierasz swoje żniwo. Nikt cię nie zmusza. Przestań je zbierać. Wstań.
- To śmieszne.
- To proste. Wstań. Jesteś maratończykiem.
- Jeśli maratończycy pełzają…
- Maratończycy prą do przodu w ten czy w inny sposób. Zawsze parłeś.
- Czyżby?
- Co powiedziałem przed chwilą o grzechu i winie? To iluzja. Doświadczyłeś swoich wyborów. Teraz zmień je na inne.
- Kur… Mówisz o tym, jak o układaniu klocków Duplo. To nie jest proste. Nie chcę zresztą, rozumiesz?
- To jest proste. Wierz mi, przyjacielu mój. Chciałeś doświadczyć rozpadliny i doświadczyłeś jej.
- Chciałem doświadczyć uciętej nogi? Po to biegałem po lesie? Czy tak?
- Chciałeś doświadczyć utraty. Dusza jest nieśmiertelna. Wierz mi,
że tak, jak spotkanie musi zwieńczyć pożegnanie, tak stratę – zysk.
- Nie na odwrót przypadkiem?
- W rzeczywistości to się przeplata. W nieskończoność.
- Niech cię… Nie chcę brać się z tym za bary, Arturze. Zaakceptuj to i daj mi spokój. Idź już.
- Doświadczysz zysków i słońca, kiedy taki podejmiesz wybór. Podejmij go. Tu i teraz.
Patrzyłem na niego z otwartymi słowami. Był nie do odparcia, mimo
że stał w progu i stwarzał złudzenie kogoś, kogo łatwo się pozbyć.
- Podjęcie wyboru zajmuje sekundy. Tu i teraz.
- Tu i teraz?
- Tu i teraz.
- I co to zmieni? – głos mi drżał ze zdenerwowania i strachu. Nie
chciało mi się już kryć żadnych emocji. I tak nie dysponowałem
najmniejszymi zasobami energii, by toczyć jakieś gry wymagające
maskowania.
- Wszystko. Dlaczego większość ludzi, którzy tu przyszli ze swoimi utworami, dostała od nas kopniaki?
- Bo chcieliśmy doświadczać upokarzania innych?
- Owszem. Ale i oni – ich dusze – chcieli zaznać tych upokorzeń. Odrzucenia.
- Po co, do licha? Czy upokorzenie i udręki to jakaś cholerna przyjemność? Kto chce w tym tkwić?
Uśmiechnął się znacząco.
- I kto to mówi?
Zagryzłem wargi.
- Ale fakt, że gorzkie doświadczenia dopełniają całości i wszyscy
ich potrzebujemy. Nie ma jednak co przesadzać, Aleksie. Pora wstać. I
pobiec. Pora na ciebie.
- Nie mogę do niej pójść. Nie mogę spojrzeć jej w oczy. Może… może
pójdę do rodziców. Ale prezentu twojemu dziecku też nie zaniosę. Nic z
tych rzeczy. Pouczasz mnie…
- Nie pouczam. Wspieram.
- Tak, ale to chyba jakieś otwieranie na szlachetność? Takie
nawracanie Ebenezera Scrooge’a? Tylko wiesz, nie pasuje do tego fakt, że
pchając mnie do konfrontacji z moimi grzechami…
- Doświadczeniami.
- …sam migasz się od tego, żeby spojrzeć w twarz swojemu dziecku i jej matce. Nie sądzisz? Porzuciłeś ich. Zgadza się?
Patrzył na mnie w zamyśleniu.
- Porzuciłeś ich. No, ale być może przekonanie, że ich dusze
chciały tego doświadczenia, uwalnia cię od tej powinności, prawda?
Wygodne…
- Aleksie.
- No mów, mów, manipulatorze.
- Czegokolwiek chciały nasze dusze, stało się. Ale teraz one chcą
doświadczyć słońca. Radości. Oczyszczenia. Wybaczenia. Wolności.
Powiedzmy: maratońskiego biegu. Ty tego chcesz, ja, Wiktoria, i nasze
rodziny.
- A skąd twoje o tym tak absolutne przekonanie?
- Bo stoję tu przed tobą i mówię ci to wszystko.
Przesunąłem spojrzenie na okna wychodzące na pijacką wiatę
Bawarczyków. Były to bezpieczne okna, bo za nimi była ciemność. Żadnych
tam obwieszonych lampami choinek.
- Arturze. Przyznam ci – zacząłem ochryple – że poruszyłeś to
wszystko we mnie. Widocznie… No cóż, nie dało się tego zabić. Masz
pewnie rację z tym wszystkim, o czym mówisz… Ale nie mogę spełnić twoich
życzeń. Nie mam na to sił. Przykro mi. Może już po mnie. Po prostu. -
Wróciłem do niego wzrokiem i przekonałem się, że nie był specjalnie
przejęty. Musiałem uznać, że kiedy pewnych rzeczy nie da się zrozumieć,
to trzeba je sobie zostawić. Dziś nie rozumiałem wielu spraw, a ten brak
przejęcia u moich rozmówców do nich należał. Postanowiłem to zostawić. –
Nie pobiegnę w maratonie. Mam znakomitą protezę, ale nie biegałem od
lat. Do reszty zrujnowałem się kiepską dietą. Jeden przysiad mnie
położy. Daj spokój z tymi fantazjami… Nie pójdę do Wiktorii, człowieku…
Ona już ma swoją rodzinę, męża, dzieci, stabilne życie. Jestem dla niej
cieniem, który się rozwiał.
- Zakochała się w tobie i przeżyła odrzucenie. Odrzucenie wymaga wyjaśnienia, inaczej rezonuje.
- I nie pójdę do mojej rodziny. Nie chcę ich litości. Zresztą raczej zepsułbym im nastrój.
- Pamiętaj, że dusza co prawda jest nieśmiertelna, ale ciało, które
ją nosi, nie. Jeśli będziesz się z tym guzdrał, po prostu poczekacie na
siebie trochę dłużej.
- Jasne. Do następnego życia.
- Nie popsujesz im nastroju. Wniesiesz im słońce, na które czekają.
- I nie pójdę do twego syna, Artur. To cyniczna, straszna prośba. Obawiam się, że nie mogę spełnić żadnego z tych życzeń.
- Spełnij jedno.
- Jedno?
- Obiecałeś mi.
- Hm – zawahałem się.
- Zrób to dla mnie. Jeden jedyny raz. Proszę cię jako przyjaciel.
- Jedno… Psiakrew, dobrze. Które?
Zapytałem, ale byłem prawie pewien, że będzie chciał widzieć mnie przy stole rodzinnym. Bo to było chyba najważniejsze?
Pomyliłem się jednak.
- Jutro zaniesiesz ten prezent mojemu synowi. Dziękuję ci, Aleksie. Kocham cię.
Ramiona mi opadły w geście rezygnacji.
- Cholera… Czemu właśnie to?
Zaczął się uśmiechać. Szerzej i szerzej.
- Muszę już iść.
Wsparłem łokcie o blat stołu i skryłem twarz w dłoniach.
- Czemu właśnie to?...
Nie uniosłem twarzy, ale usłyszałem jego głos z korytarza.
- Bo wiem, że kiedy zaniesiesz prezent mojemu dziecku, to spełnisz
także wszystkie pozostałe życzenia. Pamiętaj jeszcze o jednym: Cokolwiek
mnie spotyka, sam to sobie sprawiłem. Cokolwiek. Wesołych świąt,
Aleksie.
Kiedy po chwili się wyprostowałem, już go nie było. Połyskujący, zielony prezent leżał na ziemi.
Wstałem i podszedłem do niego. Nie wiem, co kazało mi to zrobić, ale rozpakowałem go.
Nic nie rozumiałem tej nocy. Nie rozumiałem więc także widoku
małego, białego jak śnieg pieska, który spał ufnie na dnie pudełka.
*
Nie zasnąłem już do rana. Powinienem być naturalnie śmiertelnie
wyczerpany i półprzytomny, gdy nastał świt, ale jakimś cudem nie byłem.
Bawiłem się z psem i myślałem. Tak minął mi czas do 10.00 rano.
No, było coś jeszcze w międzyczasie. Pies został nakarmiony,
nasikał tu i tam, a ja uroniłem kilka łez, które jednak związku z tym
sikaniem nie miały.
O 10.00 zaparzyłem sobie kubek herbaty, a potem ubrałem się ciepło, owinąłem kocem psa i zapakowałem do pudełka.
Wyszedłem w świat świąt i zimy, ale nie wywołało to drżenia na moim ciele i duchu.
Nie to.
Poczułem jednak drżenie już chwilę po tym, jak zapukałem do drzwi.
Nim się otwarły, rozglądałem się wokół mrugającymi oczami kogoś, kto
wyczołgał się z jaskini. Świat był… No cóż. Nie był na pewno koszmarny.
Wracał mróz, a nade wszystko słońce, które pozwoliło na jakiś czas
odegnać się władcom śniegu. Znajdowałem się w jakimś dziwnym stanie.
Moje ciało było wyczerpane do cna, spustoszone, półmartwe, ale mojej
duszy jakby to nie obchodziło. Jakby miała pewność, że i tak zaciągnie
to umęczone ciało wszędzie tam, gdzie będzie trzeba, choćby dnem Wisły.
W istocie stan ciała nic mnie nie obchodził. W moim umyśle nie było
spokoju, muszę to przyznać. Tam wciąż działy się dziwne rzeczy. A
jednak, mimo półśmierci ciała i niespójności rozumu, wyruszyłem tam,
gdzie wyruszyłem.
Dlaczego? I – najważniejsze pytanie – czy poszedłbym wszędzie tam,
gdzie poszedłem, gdybym chwilę później, nad Wisłą, nie przeżył czegoś
szczególnego?
W zasadzie nigdy do końca nie udzieliłem sobie odpowiedzi na to
właśnie pytanie. Może wyda się to wam dziwne, lecz przyjąłem, że nie
wszystko wymaga przebadania, a nawet – pojmowania.
Jeśli zdać się na instynkty, które poprowadzą nas od czasu do czasu
zamiast kalkulującego umysłu, to może się okazać, że otrzymamy zarazem
dwa spore zyski. Awans i odpoczynek. Sprawy nie do przecenienia.
Jednak to przyszło do mnie później. W chwili, gdy tego poranka
mroźnego i słonecznego, stanąłem u drzwi malowanych w zielony kolor,
byłem raczej półprzytomny i nie miałem woli i mocy, by uzasadnić sam
siebie.
Ale przecież kroczyłem.
Stanąłem u tych drzwi, żeby…
Pani Bawarczyk stanęła w progu i wytrzeszczyła oczy.
- O, Boże!... – Przytknęła dłoń do ust jakby w zawstydzeniu. – Przepraszam, nie spodziewałam się… Coś się stało?
Przełknąłem ślinę.
- Pani… sąsiadko – wymówiłem nie bez wysiłku. - Ja mam prośbę do pani. Jeśli można.
- Prośbę? Oczywiście! Czy coś trzeba ze sklepu?
- Właśnie – odetchnąłem, mimo że skrępowanie, jakie czułem, zdawało
się ważyć jakieś dwadzieścia kilogramów. – Tylko kilka rzeczy… Trochę
jedzenia. To zajmie kilka minut… Przepraszam – dodałem niewyraźnie.
To ,,przepraszam,, było bardziej za to, że odmówiłem jej i mężowi
pomocy poprzedniego dnia, ale wówczas nie potrafiłem tego jasno wyrazić.
Nie przepraszałem nikogo od lat.
- Nie ma o czym mówić – zapewniła z entuzjazmem, obniżając wzrok na
prezent, który trzymałem pod ręką. – Proszę iść do drzwi, otworzę od
środka… Co ja mówię, zresztą! Za mną, proszę!
- Chwileczkę…
- Tak? – zastygła.
- Czy z mężem już lepiej?
Patrzyła na mnie dużymi, zmęczonymi, ale rozjaśnionymi oczami.
- Tak, dziękuję. Wszystko w porządku.
- Sąsiadko. Chcę powiedzieć, że gdyby cokolwiek… Proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Mam silne auto – chrząknąłem.
- Dziękuję… Zawsze wiedziałam, że pan jest dobrym człowiekiem. To się widzi w oczach.
Zmilczałem. Dobrym człowiekiem… Ja bym powiedział, że moimi żyłami spływała marność. Tak w każdym razie było dotąd. Ale jeśli…
- A może dołączy pan do śniadania świątecznego?
- Nie… dziękuję. Mam kilka spraw. I… spieszę się do rodziny.
Musnęła mnie spojrzeniem i ruszyła przodem. By dojść do zaplecza
sklepu, musieliśmy minąć jadalnię. Kilka osób siedzących przy stole
zwróciło do mnie twarze.
- O! – wyraził zdziwienie pan Bawarczyk. – Proszę zasiąść do śniadania z nami, nie trujemy!
Rozbrzmiał wesoły śmiech.
- Może jutro! – odkrzyknąłem, szybko zebrawszy się w sobie. – Wesołych świąt!
Córka Bawarczyków odprowadziła mnie wzrokiem.
- Czego nam trzeba? – zapytała sklepikarka, stając przy ladzie i patrząc na mnie wyczekująco.
Zastanowiłem się.
- Dobra. Dwie duże torby. Proszę w nie naładować słodycze. I
wędliny. Sery. Soki. Co tylko można. Co tylko… Cokolwiek. A świece pani
ma?
- Tak.
- Wszystkie. I zapalniczki. I… nie ma pani ubrań, prawda? – spytałem głupio.
- Nie – rozłożyła ręce. Nie spuszczała ze mnie oszołomionego wzroku.
- Dobra, pani Bawarczykowa, sąsiadko… Proszę mi zapakować torby. Ja wyprowadzę wóz z garażu.
Kiedy po chwili wróciłem do sklepu, pakowanie dobiegało końca.
- Czy nie za dużo? – spytała z niepokojem.
- Zdecydowanie za mało – odparłem posępnie. – Za mało… Do tej torby
poproszę jeszcze latarkę i baterie. Ma pani latarkę? A może koc? Jakiś
koc?
- Latarkę mam. Koc?... Nie – Przybrała bezradną minę. – Ale… mam w domu. Mogę oddać.
- Może pani? – Cały drżałem.
- Zaraz przyniosę… Sąsiedzie drogi, co się stało?
Spuściłem głowę i nabrałem oddechu.
- To… sąsiadko. To po prostu – zaśmiałem się cicho – cud Bożego Narodzenia… Chyba. Może?...
Jej uśmiech gonił mnie, kiedy wynosiłem torby.
Zamknąłem bagażnik i wyciągnąłem portfel.
Uśmiech pani Bawarczyk na chwilę zamknął mi usta. Mimo znużenia odkrywałem w sobie frapującą spostrzegawczość.
- Nie wiedziałem, że ludzie potrafią się tak uśmiechać – powiedziałem szczerze.
Roześmiała się i rozłożyła ręce.
- Nie wiedziałam, że…
- Że ludzie potrafią się tak zmieniać? – mrugnąłem okiem.
- Pan zawsze był miłym człowiekiem, sąsiedzie.
- Nie byłem. Ale obiecuję poprawę. Nie złożę skargi na tę dobudówkę.
- Nie złoży pan? – powtórzyła z oszołomieniem.
Znowu mrugnąłem.
- Wszyscy potrzebujemy przytulenia.
Omal nie upuściłem prezentu i nie kucnąłem z zamiarem skrycia
twarzy w dłoniach. Co ja wygadywałem? Czy uprawiałem nowy rodzaj
komizmu? Czy przypadkiem nie robiłem z siebie pajaca bardziej niż
kiedykolwiek przedtem?...
Ale to pajacowanie zaczynało być… owszem, upajające. I to coraz bardziej, z każdą minutą.
Dlaczego więc nie miałbym pajacować dalej? Ot, choćby na złość sobie?
Tak, właśnie, na złość sobie, za karę, niech to podetnie drugą nogę…
O dziwo, te myśli jakoś nie budziły we mnie złości ani tego
mrocznego rodzaju satysfakcji. Wcale – i nie ogarniałem tego. Te myśli,
jakby niecelne, pojedyncze wystrzały z przewracającej się baszty,
przebiegły obok mnie i… znikły gdzieś w zaspie.
Bo ja czułem się po prostu… dobrze. Może i trochę zobojętniały na
wstrząsy własne, lecz jakoś podekscytowany tymi harcami, w które wdałem
się ze światem.
Robiłem w konia ten świat? Albo on mnie?
Nie, nikt nikogo nie robił w konia, Aleksie, ty po prostu… Uciekłem
od tej myśli w głośny śmiech, choć nie była ona włócznią. Absolutnie
nie włócznią…
Moje ciało było poszatkowane, a rozum – a niech tam, jeśli nawet
odjęty – lecz skoro moja dusza harcowała, to jedno było pewne. Ciało nie
umrze. I pójdzie tam, gdzie dusza je zaciągnie.
Być może miałem oczy pajaca, być może szaleńca, kiedy patrząc nimi na sąsiadkę, powtórzyłem:
- Wszyscy potrzebujemy przytulenia.
- Wszyscy… Tak, to prawda… To ja przyniosę ten koc. Czy mogę zapytać, dla kogo pan to wszystko kupił? Dla rodziny?
Pokręciłem głową. W odruchu chciałem zignorować to pytanie, zapętlić odpowiedź. Ale dlaczego miałbym to zrobić?
Dlaczego nie miałbym powiedzieć po prostu prawdy?
- Sąsiadko. To specjalne prezenty. Dla pana Fryderyka i pani Aldony. Z miasta.
Krew uciekła z jej twarzy.
- Dla kogo? – wykrztusiła.
- No… No wie pani. Dla tego bezdomnego. Co mieszka w tych
skrzynkach pod targowiskiem. I dla pani Aldony. Ona kiedyś… Pani chyba
wie?...
Milczała wstrząśnięta.
- Coś nie w porządku? – zaniepokoiłem się. – Wiem, że to tylko drobiazgi. Nie mogę nimi odmienić ich losu… Ale…
Przełamała się.
- Sąsiedzie…
- Tak?
- To pan nie wie?
- Czego? – zdziwiłem się.
Patrzyła mi w oczy ze smutkiem.
- Oni nie żyją.
Nie zrozumiałem.
- Kto?
- Pan nie wie… Mogłam panu powiedzieć wczoraj, ale… pan się zawsze
spieszy, nie dziwię się. Jest pan człowiekiem interesu –
usprawiedliwiała mnie.
- Kto nie żyje?
- Ten bezdomny. I pani Aldona.
- …
- Stary Fryderyk zamarzł przedwczoraj na śmierć. Znaleźli go strażnicy miejscy pod skrzynkami.
- …
- Zamarzł. Mróz go zabił, biedaka.
- To niemożliwe – wybełkotałem wstrząśnięty. – To niemożliwe… On był…
- Leżał skulony jak dziecko – opowiadała z przygnębieniem. – Ale wie pan, co oni tam znaleźli?
Nie potrafiłem wydobyć głosu.
- On umarł z uśmiechem na twarzy. W rękach, pod kurtką, trzymał
małego, białego jak śnieg psa. I uratował go przed zamarznięciem. Piesek
przeżył. Tylko potem zaraz gdzieś zniknął strażnikom. Pewnie uciekł…
Mam nadzieję, że ktoś go przygarnie szybko. Idą z powrotem silne mrozy…
Nieporuszony jak skała czekałem na dalsze słowa. Ponieważ rozum mi odjęło, nawet nie próbowałem zrozumieć tego, co się działo.
- Biedna pani Aldona… Umarła w kościele. Poszła do kościoła
wieczorem. Po raz pierwszy od lat… Siadła w ławce i zaraz umarła. Z
uśmiechem na twarzy. I tak znalazł ją proboszcz. Nikt go nie widział
jeszcze, żeby płakał, ale podobno płakał, kiedy koło niej usiadł i ją
objął. Tak ich rano znaleźli. On ją tulił i płakał, a ona się
uśmiechała. – Westchnęła. – To są cuda, drogi sąsiedzie. To są cuda.
Patrzyłem w śnieg u stóp. Przez chwilę złudzenie kazało mi wierzyć,
że śnieg ten topi się i że się w nim pogrążam. Przeszły mnie dreszcze.
- Wszystko w porządku? – zaniepokoiła się.
Zbierz się, Aleksie.
Zbierz się? Czy jest w tym wszystkim jakiś porządek? Czy kolejna pułapka?
Moje ciało zesztywniało jak blok lodu.
– Chce pan zwrócić towar?
- Nie – wydusiłem. – Wielu ludzi czeka na prezenty. Pójdę już. – Przełamałem odrętwienie i ruszyłem w stronę ulicy.
- Nie pojedzie pan autem?
- Nie, przejdę się. To czasem… bardzo pomaga.
Zrobiłem kilka kroków, a wtedy usłyszałem:
- Wesołych świąt! Tym biedakom gorzej już nie będzie. Oni świętują u stołu pańskiego.
Zatrzymałem się. Próbowałem mimo wszystko zebrać jakieś myśli.
Takie pobliskie, takie najprostsze, które niczym wyciągnięte dłonie
pomogą odszukać ścieżkę w zamieci, w którą tak nagle się wpadło.
Fryderyk i Aldona.
Nie żyli, zanim do mnie przyszli. Takie rzeczy się nie dzieją. Nigdy i nigdzie.
Ale przecież zdarzyły się. Rozmawiałem z duchami.
Fryderyk i Aldona weszli w mój dom jak duchy i opuściły go jak duchy.
Miały… mądrość duchów.
Bardzo duchową mądrość.
I życzliwość. Właściwie… emanowały miłością. Do mnie.
Tym razem przeszedł mnie dreszcz nieomal gorący.
Nabrałem oddechu i pokiwałem głową. To była prawda. Fryderyk i
Aldona, duchy, które przebrane za ludzi, odwiedziły mnie w noc
wigilijną, świętowały u stołu pańskiego. U tego stołu nigdy nie będzie
dane zaznać im chłodu, obojętności i odrzucenia.
Ty już swój prezent otrzymałeś.
Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Będziesz wiedział jutro rano.
Obróciłem głowę i nikle uśmiechnąłem się do pani Bawarczykowej.
- Sąsiadko.
- Tak?
- Proszę przekazać ode mnie wiadomość córce.
- Córce? – powiększyła oczy, które natychmiast zalśniły, jakby wpadły do nich światła świąt.
- Pojutrze rano niech zawita do mnie ze swoją książką wypadków
kulinarnych. Jakoś wcześniej… nie przejrzałem tego. Ale mam przeczucie,
że jest to coś bardzo oryginalnego. Wesołych świąt.
Złożyła ręce. A potem pobiegła do domu jak nastolatka.
Ja zaś ruszyłem dalej, skręcając w stronę rzeki. Albowiem mój dzień przemian świątecznych dopiero się zaczął.
Mogłem iść chodnikiem – a raczej pokrywającym go wałem śnieżnym –
wzdłuż jezdni aż do mostu i doszedłbym do miasta po jakichś czterdziestu
minutach (latem znacznie szybciej). Ale między domem Bawarczyków, a
kolejnym, wąska ścieżka stanowiła skrót do Wisły. Nabierał on
szczególnego znaczenia zimą, jeżeli rzekę skuł lód, bo wtedy można było
zawitać na rynek w niecały kwadrans.
Co prawda rzadko kiedy był to lód prawdziwie bezpieczny, ale w tym
roku cały nieomal grudzień mróz Wisłę skuwał i zamieniał w deptak.
Dopiero od tygodnia temperatura się podniosła i zaczęło zasypywać świat
śniegiem. Do dziś – tego ranka wrócił mróz i złoto słoneczne.
Nie dlatego jednak skręciłem do rzeki, by skrócić sobie drogę. Nie
lubiłem ryzyka. Szczególnie od wypadku, który wynikał z mojej
nonszalancji. Chciałem przejść brzegiem, by… Czy ja wiem zresztą,
dlaczego tam skręciłem? Czy wszystkie impulsy są wytłumaczalne?
Prędzej czy później są. Czy jednak muszą być?
W mojej głowie panował natomiast zamęt i spacer w jakiejś otwartej,
jasnej przestrzeni był mi potrzebny, pożądałem tego. Dzień był
słoneczny, jak rzekłem, prawdziwie złoty.
Nad brzegiem aż przystanąłem oszołomiony i kurczowo przycisnąłem
prezent do piersi. Spowita śniegiem rzeka i oba brzegi były jakoś
niezwyczajnie… błękitne. Nigdy nie widziałem świata zimowego w takim
odcieniu. Nie w słońcu porannym.
Śnieg był błękitny, niebo granatowe, zaś miasteczko… Aż mi dech
zaparło, gdy przesunąłem załzawionymi oczami po ciągu kamieniczek. To
był obrazek niczym z klasycznych niemieckich bombonierek świątecznych.
- Cudowne… - wyrzekłem bezgłośnie.
Po chwili ruszyłem z mozołem w stronę mostu.
Wciąż miałem mętlik w umyśle i… wzruszenie w sercu. Ubrałem się ciepło, ale drżałem, jakbym tę noc spędził w zaspie.
Byłem półprzytomny i rozedrgany – czułem każdą jedną komórkę, jakby
były nie na swoim miejscu. Jednak w jednym miejscu – tym właściwym –
skądś nazbierała się determinacja.
Dlatego szedłem tam, gdzie szedłem.
Owszem, mój umysł był do niczego i nie potrafił dać mi odpowiedzi
na pytanie wracające jak bumerang. Jak mój przyjaciel nakłonił dwa DUCHY
do odwiedzin i sprawienia mi nauk?
Nie nauk, prawda. Wsparcia.
Jak on to zrobił?
Jak?
Artur nie był buddystą ani joginem trenującym eksterioryzację.
Ani nawet miłosiernym dobrodziejem.
Zwłaszcza nie miłosiernym dobrodziejem.
W każdym razie nie do wczoraj…
Artur był moim przyjacielem, powiedzmy, kimś na taką miarę,
okazującym mi wsparcie i pokrzepiający żart, lecz nic budzącego czułości
i wzruszenia. Nic, co miałby zrodzić troski nad zabiedzonym otoczeniem.
Brzęk monet i śmiech ironii, te dźwięki stanowiły boazerię naszego
wydawniczego gabinetu.
A jednak wczoraj mój wspólnik sprawił mi prezent, który czynił z niego dobrodzieja w najmocniejszym tego słowa znaczeniu.
Prezent mistyczny. Z mistycznym skutkiem.
Artur wypchnął mnie w świat, który powoli stawał się obcą, oddalającą się planetą, kiedy ja przysiadłem na asteroidzie.
Nie mogłem tego pojąć. Ani metamorfozy Artura, ani jego mocy
sprawczej. Ale czy musiałem? Skoro pojmowanie jest przerastające, należy
chyba je zostawić – przynajmniej chwilowo. I czerpać.
I tak pewnie dzieli się życie. Jak na dzień i noc, dzieli się ono na czerpanie i pojmowanie.
Yin-yang.
Lecz na Boga… Duchy?
Czy Bawarczykowa mogła mnie nabrać?
Nie. Była zbyt wiarygodna. Przejęta i szczerze poruszona.
Poza tym… to by nie miało sensu.
Szedłem z dziwną energią, choć nogi łamały mi się w śniegu. Dłuższą chwilę patrzyłem z zahipnotyzowaniem na drugi brzeg.
Potoków.
Piękne miasteczko.
Miasto cudów świątecznych…
Jak on ściągnął te duchy?
JAK…??
Aleksie! Dziś w nocy…
Spojrzałem przed siebie…
…i zatrzymałem się.
Miasto cudów.
Od mostu szła ku mnie wysoka, ubrana w czarną kurtkę kobieta.
Była daleko, ale zawsze rozpoznawałem swoją siostrę z daleka.
Może dlatego, że w ostatnim czasie widziałem ją tylko z daleka.
Przeszły mnie kolejne dreszcze.
Tego ranka przestałem blokować i zwalczać myśli, które wnosiły
niepokój, wątpliwości i poczucie winy. To był ciężki bój i nie zawsze
był zwycięski. Jednak dziś ustał.
Dlatego myśl, że tęskniłem za Dorotą od dawna, przeszła mnie natychmiast. Poddałem się temu nieomal z ulgą.
Tęskniłem za moją siostrą. Samo zezwolenie na przepełnienie się tą
myślą było tak niezwykłe, że odczułem błogie poruszenie i zacząłem się
uśmiechać. Nieco dalej, za Dorotą, przy brzegu kręcili się jacyś ludzie,
ale ledwie musnąłem ich wzrokiem. Jeszcze ich nie zauważałem, choć nie
miało to trwać długo.
Patrzyłem na siostrę, która szła do mnie.
Gdy podeszła, mój uśmiech odpadł z twarzy i zniknął gdzieś w śniegu u stóp.
Jej oczy były załzawione.
- Wiesz już? – spytała cicho.
- Nie – wyszeptałem, odruchowo schodząc spojrzeniem do ludzi przy brzegu. – O czym? Nie wiem…
Ale dobrze wiedziałem.
Zimny kamień wytoczył mi się z piersi.
To była jedyna myśl, którą tego dnia udało mi się odeprzeć przez
dłuższą chwilę. Aż do tej pory. W głębi serca musiałem jednak już
wcześniej zdawać sobie z tego sprawę.
Dorota obejrzała się za siebie.
Ludzie w pomarańczowych kamizelkach kierowali się do samochodów stojących na poboczu.
- Nic nie wiem – powtórzyłem tępo.
Lecz wiedziałem, oczywiście.
Dobrze wiedziałem, że mój przyjaciel Artur nie mógłby sprowadzić mi dwóch duchów, gdyby sam nie był trzecim.
Gdyby nie umarł.
ALEKSIE! DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Umarł.
Zapadałem się w błękitnym śniegu. Czułem go u pasa.
- Szedł do ciebie wczoraj rano… - Dorota wtuliła się we mnie. –
Wpadł pod lód. Nie mogliśmy się dodzwonić... Nikt nie mógł… Znaleźli go
przed chwilą.
Martwym spojrzeniem patrzyłem na lód wiślany.
- Przykro mi, Aleksie…
Przez chwilę zastanawiałem się, czy sam nie chcę zamienić się w
kawałek lodu. Wolny od strat, odpowiedzialności, decydowania… Żądza
wiecznego zlodowacenia rosła we mnie gwałtownie.
Ujrzałem swoje ciało z boku. Więc tak łatwo je porzucić? Wystarczy
po prostu się odsunąć? Może wielu ludzi tak umiera? Po prostu odchodzą
od ciała,. Kiedy ciężar emocji i konfrontacji jest zbyt wielki?
Mój towarzysz odszedł. A skoro tak, to czy nie odeszła wraz z nim motywacja i rozbudzone pragnienie zmian?
Mój przyjaciel życia by duchem, gdy odwiedził mnie po raz ostatni.
Oni wszyscy byli duchami. Jak duchy weszli i jak duchy opuścili mój dom.
Jak duchy przenikali moje myśli.
Żywy był tylko pies, którego ocalił Fryderyk.
Pies, którego Artur przyniósł do mnie w pudełku.
Prezent życia, który miałem wręczyć jego synowi, ponieważ on nigdy już nie będzie mógł wręczyć mu żadnego innego.
Arturze…
Nigdy cię nie opuszczę.
- Arturze…
Dusza jest nieśmiertelna, Aleksie.
- Dlaczego…
Cokolwiek mnie spotyka, sam to sobie sprawiłem.
Stałem na błękitnym śniegu i zamieniałem się w lód.
Uciekałem ostatecznie na swoją asteroidę śmierci zasłużonej.
Ale niezbyt długo.
Dorota wtulała się we mnie, a ja czułem jej ramiona na plecach, co
oznaczało, że wciąż tkwiłem w tym oblekanym przez lód rezygnacji ciele.
Lecz odczułem coś jeszcze i to coś szybko roztopiło lód. Gdy tak
trwaliśmy objęci i stężali, poczułem nagle ciepłe dłonie na moich
barkach. Ciepłe i miękkie, lecz spływające siłą, którą mogą dać tylko
dwa źródła wszechświata: miłość i oświecenie.
Mój przyjaciel stanął za mną i znów dał mi swoje wsparcie.
Nigdy cię nie opuszczę, przyjacielu mój.
Nabrałem powietrza mroźnego w płuca i zamrugałem oczami, jakbym budził się z letargu.
- Dorotko…
Odsunęła się i podniosła na mnie zdziwione oczy. Mój ton głosu – a może coś jeszcze – uderzył ją.
Albowiem, oprócz rozczulenia, zaczęło we mnie wkraczać coś więcej. Coś, czego od dawna nie miałem do dyspozycji.
Spokój i pewność co do działań. Wiedziałem, jakie należało podjąć.
Mniej lub bardziej wiedziałem to już wtedy, kiedy robiłem poranne
zakupy w sklepie sąsiadki. Teraz jednak wypełniło mnie światło pewności
niezachwianej.
- Dorotko.
Na jej twarzy niedowierzanie mieszało się z czułością. Bardzo podobało mi się to połączenie.
- Czy mogę przyjść do was na obiad świąteczny?
- Ależ… Aleks… Wszyscy czekamy na ciebie. Boże… Chodź ze mną od
razu, proszę cię… Boże – znów wtuliła się silnie. – Nie możesz być sam…
Śnieg mienił się niebem, a kamieniczki czarem dickensowskim.
- Przyjdę na obiad. Jak tylko załatwię pewne sprawy. Powiedz mamie,
że jestem głodny jak ten chłopak, którego pamięta. I że ją kocham.
- Przyjdziesz?...
- Przyjdę. Już zawsze przyjdę. Tylko naprawię coś, co trzeba naprawić.
Ciepłe dłonie zsunęły się z moich ramion. Artur odszedł.
Miałem jednak przekonanie, że nie na zawsze i nie tak naprawdę.
W oczach miałem łzy wycięte z lodu, ale do twarzy przedzierał się uśmiech wprost z serca.
Objęcia zaznane we właściwym czasie wyciągają ludzi z najgłębszych rozpadlin.
Kiedy zbliżałem się
do czerwonych drzwi małego domku w jednej z wąskich, odchodzących od
rynku uliczek, nie wiedziałem jeszcze, co powiem synowi Artura.
W gruncie rzeczy nie zastanawiałem się nad tym zbyt pilnie. Nie
tylko dlatego, że byłem – mimo wypełnienia mocą – jakby odessany z
emocji, w każdym razie tych intensywnych.
Jednak ta noc nauczyła mnie kilku rzeczy. Między innymi tej, by się
nie udręczać brakiem odpowiedzi. Wszystko ma swój czas i cel.
Jeśli nabierzesz tego przekonania, staniesz u każdych drzwi. Nawet takich.
Matka Dawida miała przygnębioną twarz, więc nie pytałem, czy wie. W
Potokowie wieści szybko się rozchodzą. Zwłaszcza o śmierci trzech osób w
tygodniu świątecznym.
Stała w progu blada, zmizerowana i zmęczona.
- To pan… Pan Aleks. Nie spodziewałam się… Czy… wejdzie pan?
- Mogę?
- Tak… Proszę.
Wszedłem za nią do wnętrza. Niewiele widziałem mieszkań w mieście,
ale wiedziałem, że sporo sprawia wrażenie, jakby czas stanął w nich w
czasie ostatniej wojny. To było jedno z takich.
Chciała mnie wprowadzić do pokoju, który pełnił funkcje salonu –
choć ja nazwałbym go pralnią, a przynajmniej określiłbym to tak dzień
wcześniej – lecz powstrzymałem ją.
Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy.
- Czy Dawid wie?
- Nie.
- Okej… Ale… Hm. Pyta… Pytał czasem o ojca?
- Tak.
- Dobrze… - Westchnąłem. – Chciałbym z nim porozmawiać.
Zawahała się.
- Mam dla niego prezent od Artura – wyciągnąłem pakunek spod kurtki.
Coś chwyciło ją za gardło, zrobiła nieokreślony ruch ręką, jakby
chciała przetrzeć twarz, po czym wskazała mi drzwi do pokoju dziecka i
odeszła na bok.
Dawid leżał na dywanie i bawił się klockami. Rozejrzałem się
błyskawicznie. Pokój był nie najgorszy, suchy i ciepły, w otoczeniu okna
nie dostrzegłem grzyba ani wilgoci.
Chłopiec obrócił głowę i przyjrzał mi się spokojnie.
Uznałem, że przedłużanie tej chwili jest tak samo zbędne jak byłoby
jej skrócenie. Naturalny bieg jest zawsze słuszny, a wyznacza go
ufność.
Usiadłem na dywanie obok niego . Obaj patrzyliśmy na połyskujący zielenią prezent.
- To od Mikołaja? – spytał.
- Nie. Od twego taty. Dla ciebie – podkreśliłem.
- Od taty? – zdziwił się lekko. – Nigdy mi nie dał prezentu.
Zagryzłem wargi i potoczyłem wzrokiem po klockach. Niewątpliwie
Dawid budował z nich farmę dla widocznych w rozerwanym opakowaniu
zwierząt.
- Widzę, że Mikołaj już u ciebie był.
- Tak. Dostałem klocki, zwierzęta i dwie czekolady. Jedną już zjadłem z mamusią.
- Wspaniale. Jesteś dobrym chłopcem, bo się dzielisz.
- Czy tatuś przyjdzie?
Nie było to łatwe, ale spojrzałem mu w oczy. Postarałem się, by ujrzał w nich ciepło.
- Wiesz, Dawidku… Czasem, gdy mężczyzna ma… hm, pewien kłopot, żeby
coś pojąć, zobaczyć… Wiesz, żeby coś zrozumieć i docenić. Wtedy czasem
potrzebuje wspiąć się na drzewo. – Słuchał z uwagą. Nie patrzył na
prezent, tylko na mnie. Wiedziałem, że łaknie męskiej energii.
Potrzebował jej jak każde dziecko. – Albowiem z dużej wysokości można
zobaczyć więcej. Oczywiście to wcale nie musi być drzewo prawdziwe,
wiesz? Można je sobie wyobrazić. Albo narysować. W każdym razie z tego
drzewa można ujrzeć to, co jest naprawdę ważne. I twój tata… - umilkłem,
by uciec od wzruszenia. Chciałem pozostać ciepły, niosący spokój
otuchę. Ja sam dostałem jej wiele ostatniej nocy. To był potężny zapas,
którym mogłem się dzielić. Odkrywałem też niezwyczajną siłę spokoju.
- Czy pan już był na drzewie?
Uśmiechnąłem się.
- Chyba tylko w połowie. Zabrakło mi odwagi, by bardziej zbliżyć
się do wierzchołka. Ale wiesz, co, Dawidku? Jeśli mi narysujesz drzewo,
będę się wspinał na nie bardzo często, może każdego dnia. Tak… Każdego
dnia będę wchodzić na drzewo, żeby upewnić się, że widzę rzeczy ważne.
Rozumiesz. Ludzi, którzy szukają pocieszenia i pomocy. Którzy mają
bardzo żywe serca.
– Codziennie?
- Tak. Jeśli będę tego potrzebować.
- Czarami?
- Tak. Wyobraźnią. Czarami. Jeśli będę trzymać ręce na rysunku i
zamknę oczy, to będzie tak samo, jakbym wspinał się na prawdziwe drzewo z
lasu. Twoje drzewo będzie mi pomagać. Narysujesz mi je?
- Dobrze. – Odrzekł z powagą. – A czy tatuś wszedł na drzewo?
Dołożyłem dwa klocki do budynku farmy.
- Twój tatuś uznał, że zbyt długo nie widział tego, co jest dla
niego naprawdę ważne. Dlatego pomyślał, że drzewo może nie będzie
wystarczająco wysokie, aby to odkryć. I wspiął się wyżej.
- Wyżej?
- Tak. Aż do nieba.
- Do nieba?
- Tak. Bo stamtąd widzi się już naprawdę wszystko. Tylko że… że się już nie schodzi.
Milczał.
- Z drzewa można wrócić, ale z nieba nie. Jednak dzięki temu, że
twój tatuś tam wszedł, ja nie będę musiał tego robić, żeby naprawdę
zobaczyć całe piękno świata. Twój tatuś będzie czekał na ciebie w
niebie. Będzie patrzył na ciebie i mamę każdego dnia. I obiecuję ci, że
zawsze, kiedy wejdę na twoje drzewo, zaniosę mu pozdrowienia od ciebie, a
przyniosę w zamian buziaki.
- Od taty?
- Tak.
- To fajnie.
- A tu – wyciągnąłem ręce – jest prezent od niego.
Oddałem mu zielony pakunek i podniosłem się z twarzą, która
drewniała w odruchu samoobrony. Nie chciałem zostawić łez w pokoju, do
którego powinno wpadać jedynie złote światło słońca i błękit
świątecznego śniegu.
Zaczął odwijać papier, ale przerwał i dogonił mnie wzrokiem.
- Przyjdzie pan jeszcze?
- Tak. Przyjdę po drzewo.
- A potem?
- Oczywiście, że przyjdę.
Kiedy podchodziłem do matki Dawida, z pokoju dobiegł głos radosny, choć stłumiony niedowierzaniem:
- Mamusiu! Mamusiu, mamusiu, mam pieska…
Uśmiechnąłem się mimo wszystko.
- Nie pytam nawet, czy ten prezent jest odpowiedni – wzruszyłem
ramionami. – Uznałem, że skoro on mi go polecił wręczyć, to… to musi być
wszystko w porządku. – Pomyślałem, że o nocy duchów opowiem jej innego
dnia. Może wtedy, kiedy przyjdę po drzewo.
Skinęła głową.
- Dziękuję…
- Ja również. Ma pani wspaniałe dziecko. Warto było upaść na
kolana, żeby otrzymać dar jego uwagi. – Chrząknąłem i ruszyłem do drzwi.
– Ach, gapa ze mnie – uderzyłem się w czoło. – Przecież i dla pani jest
prezent.
- Dla mnie? – rozszerzyła oczy. – Od Artura?
- Czy od Artura? – powtórzyłem z namysłem. I z przekonaniem
odpowiedziałem: - Zdecydowanie tak. Nie może być żadnych wątpliwości w
twej sprawie.
Podałem jej kopertę i wyszedłem. Koperta była gruba, sama nie wiem
czemu, ale pomyślałem, że wypada oddalić się szybko, jeśli wręczyło się
komuś grubą kopertę.
Nikomu jeszcze nie wręczyłem tak grubej.
Sprostuję: ja i Artur ją wręczyliśmy. Nadal mieliśmy spółkę. Nie zamierzałem odpuścić mu w tej sprawie.
Przemierzałem przez dwadzieścia minut rynek i pobliskie uliczki,
wykorzystując ten czas na odreagowanie żalu i radości, które wyniosłem
przez czerwone drzwi. Okazało się po raz kolejny, że radość może
wymieszać się z żalem i że nie zgrzyta to niczym, bo ostatecznie wiedzie
do uwolnienia.
Nabierałem uwolnienia z każdym krokiem na brukowanych ulicach, z
każdym oddechem, który sycił ciało i duszę mrozem – tym cudem stworzonym
człowiekowi przez Boga na oczyszczenie ciała i umysłu.
Polubiłem mróz natychmiast i na zawsze.
Co jakiś czas mijał się ze mną przechodzień, któremu na mój widok
zdumienie rozciągało twarz, a ja do każdej z tych twarzy ze śmiechem
wołałem:
- Wesołych świąt!
Po dwudziestu minutach czułem nieomal pełne uwolnienie. Sprawiło
ono, że radość bardzo wzrosła, zaś żal znacznie zanikł. Nie było to
jeszcze całkowite uwolnienie – ale niosło mnie ono niczym zjawę przez
najpiękniejsze miasteczko w Polsce.
Aż zaniosło mnie pod zielone drzwi sklepu z zabawkami.
- Halo?
Serce zatrzepotało mi gwałtownie, lecz mój głos utrzymał wibracje
ciepła i radości. Byłem pewien, że jego mocy ulegnie każdy. Także osoba,
do której zadzwoniłem.
- Czy pani Wiktoria?
- Tak?
- Bardzo przepraszam… Przepraszam, że dzwonię w święto… i że, cóż,
powiem wprost… Jeśli uczyni pani wyjątek i zejdzie na chwilę do sklepu,
kilkoro dzieci w Potokowie dostanie dodatkowe prezenty. Wie pani, z
takich biedniejszych domów.
- Pan chce, żebym zeszła teraz? Pan zamierza kupować?...
- Tak. Przepraszam, bardzo mi zależy…
- Niech pan nie przeprasza. Oczywiście już schodzę, za minutkę
jestem. Dla tych biedniejszych dzieci otworzyłabym sklep o północy.
Nabrałem powietrza głęboko, bo sprawiło mi to uprzejmość. Mróz
wracał, nabierał siły. Pierwszy raz miałem odczucie mrozu jako zjawiska
sojuszniczego. Bo też przenikał on przeze mnie i utwardzał to, co było
zbyt miękkie, odświeżał to, co się zapadło, odcinał od mroków
przeszłości i pchał w światło działania.
Tylko mróz. Ale tak to właśnie czułem w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.
Obejrzałem się. Przez rynek przemykał ktoś z rzadka, przeważnie
niosąc prezent lub potrawę, by dzielić się świąteczną radością z
bliskimi albo po prostu znajomymi. Jeszcze wczoraj nazwałbym to
dzieleniem hipokryzji, lecz dziś już nie kwapiłem się do tego. Dziś nie
miałem ochoty być sędzią dla nikogo, bo… Nie chciałem już sądzić sam
siebie.
Na środku rynku osadzono wielki świerk spowity srebrnymi
serpentynami. Granatowe bombki i zielone latarenki czyniły klimat jedyny
w swoim rodzaju.
Zauważyłem go? Owszem. I chłonąłem.
Świerk był martwy i nieruchomy, a jeśli na sprawionych mu
dekoracjach ludzie pozostawili jakieś fluidy, to przecież musiały już
rozwiać się albo zamarły pod szronem.
A jednak ten martwy świerk stał niczym strażnik-opiekun, druid
świąteczny, inicjujący coś, z czego może i świadomość ludzka nie zawsze
zdawała sobie sprawę, a jednak… Pomyślałem, że nie może być ani jednego
tworu boskiego na Ziemi, który nie posiada wpływu na istotę człowieka,
ale w takim razie wszystko, cokolwiek człowiek postawił, ukształcił,
pokolorował – to wszystko też musi uwalniać jakieś wpływy, mniejsze lub
większe.
Jak ten świerk w sercu Potokowa. Martwy, ale żywy.
Podpełzały jeszcze do mnie dziwne myśli, takie, że może błaznuję,
że się oszukuję, że się pogubiłem, lecz myśli te rozwiewały się
natychmiast, bo je ignorowałem. Miałem już gdzieś ocenę swej postaci,
tak własną, jak sędziów pochylonych nad planetą.
Osąd nie miał znaczenia. Liczyło się tylko wsparcie, które niosłem.
Byłem pewien, że zapłaciłbym każdą cenę za wybór, którego właśnie ostatecznie dokonałem.
Nie będzie już odwrotu.
Może będę musiał czasem wspiąć się na drzewo Dawida, lecz nie będzie już odwrotu. Nigdy.
- Proszę – usłyszałem i znów serce mi zabiło.
Ile wzruszeń mogą unieść płuca człowieka?
Tyle, ile trzeba. Tyle, ile trzeba tym płucom, by zrzuciły z siebie smolisty nalot udręki wyborów, które zawiodły.
Nie rozpoznała mnie jeszcze. Kiedy przekręcała klucz od środka,
patrzyłem na kamieniczki. Kamieniczki jak z klasycznej niemieckiej
bombonierki świątecznej.
Wszedłem za nią powoli, bo krok w przeszłość, która prowadzi w
przyszłość, musi być krokiem powolnym. Kroczyłem mostem, który oznaczał
jeszcze jedną ważną konfrontację.
Bardzo jej chciałem.
Teraz mogłem to sobie powiedzieć otwarcie i bez gniewu: od dawna jej wypatrywałem.
Przy ladzie obróciła się i zaczęła z uśmiechem:
- To ja panu dziękuję. Jeśli…
Zapadło milczenie, ale nie pozwoliłem, by się rozciągnęło.
Otaksowałem ją tylko spojrzeniem, które wyrażało ciepły, życzliwy
sentyment, bo to właśnie czułem. I poczucie winy, bo i to czułem.
- Wiktorio.
- Aleks… Cholera.
W jej głosie nie było nic nieprzyjemnego. To dodało mi otuchy.
- Przyszedłem dziś, żeby cię przeprosić. Przyszedłem tu dziś, żeby ci powiedzieć, dlaczego… - zawahałem się.
- …odrzuciłeś mnie? – spytała cicho i spokojnie.
Spuściłem wzrok.
- Tak naprawdę, Wiktorio… Tak naprawdę… Odrzuciłem sam siebie.
Byłem w tobie zakochany od pierwszej chwili i wiesz… chciałem, bardzo
chciałem! zatopić się w tym, co sobą roztaczałaś. Przez chwilę było mi
bardzo słonecznie i uwierzyłem, że to możliwe. Że będziemy razem i
dzięki temu pójdę silny i spokojny właściwą drogą.
Czekała w milczeniu. Nie wahałem się już. Byłem opanowany, ale i zdecydowany.
- Prawda jest taka, że tego dnia, w którym mieliśmy pływać… w
którym miał być ten piknik… Pamiętasz, pytałaś, czy mam nogi jak
piłkarz?...
Pokręciła przecząco głową. Jej oczy posmutniały.
- Oczywiście, że nie pamiętasz i ja to rozumiem. Bo to pytanie o
to, czy mam zgrabne nogi, było po prostu takim flirtem, gestem zalotnym,
a nie żadnym nabożeństwem. Następnego dnia powiedziałabyś coś innego w
ramach tej najbardziej uroczej z gier, może coś o piersi hoplity. Teraz
to rozumiem. Wtedy… chyba nawet nie spróbowałem zrozumieć. Wiktorio…
Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Jej były zbyt smutne. Zdecydowanie
zbyt smutne. Jak jeziora, które straciły błękit, gdy poczerniało nad
nimi niebo. Dlatego uśmiechnąłem się i w uśmiechu zawarłem wszystkie
cuda, których doświadczyłem tej nocy i tego poranka.
- Byłaś urocza w każdej minucie, którą mi poświęciłaś. W każdej
jednej. – Pokiwałem głową. – W każdej jednej… I chcę ci powiedzieć, że
tak naprawdę to, że zapytałaś mnie o nogi, nie miało znaczenia dla mojej
ucieczki. Tak naprawdę uciekłem już wcześniej. Jeśli przewrócił mnie
jeden powiew wiatru, to oboje dobrze to wiemy- już wcześniej zgubiłem
równowagę.
- Aleksie – wyszeptała. - Nie rozumiem, o czym mówisz.
- O swojej słabości. Miałem wypadek, zanim cię poznałem. Amputowano mi nogę. Mam protezę.
- Mój Boże… - jej wsparte o ladę pięści zbielały.
- Po prostu wystraszyłem się. Nigdy bym ciebie nie porzucił, bo
mądry i silny człowiek nie porzuciłby kobiety, która jest czarodziejką.
Ale człowiek słaby porzuciłby siebie. I ja to zrobiłem tamtego dnia.
Porzuciłem siebie. – Wiedziałem, że w moich oczach zalśniły łzy. Nie
miałem potrzeby tego tuszować. To nie były łzy porażki i rozpaczy.
- Aleks… Boże, zraniłam cię. Gdybym…
- Nie – uciąłem. – To ja zraniłem siebie. I ciebie. Oboje to wiemy,
choć może potrzeba tobie jeszcze kilku minut, żeby przyznać mi rację –
parsknąłem krótkim śmiechem. – To nie ty zraniłaś mnie, tylko ja ciebie.
Bo nie mówiąc ci prawdy, wyrządziłem ci dwie krzywdy. Skazałem cię na
zafrasowanie osoby odepchniętej, a odepchniecie bez wyjaśnienia wczepia
się w serce. Dziś zabieram to z twego serca, Wiktorio. Wyrządziłem ci
krzywdę, bo nie mówiąc ci prawdy, nieświadomie uznałem cię za osobę
małostkową, nieczułą, wygodną i niezdolną do miłości wsparcia i
wyrzeczenia. Dziś uwalniam cię od tego osądu. Przepraszam cię. Wybacz
mi.
Znów patrzyłem pod nogi. Nie chciałem wymuszać jej przebaczenia błyszczącymi oczami.
Trwała cisza.
Sklep pachniał drewnem, zabawkami i jemiołą.
Był jednym z tych miejsc, w których można było na chwilę przymknąć oczy i zapaść się w tunel ukojenia.
- Aleksie…
Przymknąłem oczy, choć nie zamierzałem korzystać z tunelu. Nie po to tu przyszedłem.
- Nigdy cię nie winiłam. Jeśli mam ci co wybaczać, to już to
uczyniłam. Właśnie wlałeś mi światło w duszę.- Odetchnąłem i podniosłem
wzrok. - A i ty mi wybacz, bo…
Podniosłem palce na wysokość jej ust.
- Nigdy nie byłaś niczemu winna. Dokądkolwiek poszliśmy, zawiodły
nas tam nasze wybory. To ja nie poszedłem na piknik. Ale myślę, że nawet
piknik, który został zmarnowany, pozostaje piknikiem, który wniósł
pożytek. Tak to widzę. Jeśli jednak obwiniesz się za cokolwiek, to
oczyszczam cię tu i teraz, bo wniosłaś w moje życie radość i nauki. I
dziękuję ci. Twoje czary wciąż działają i będę z nich korzystał. Zawsze.
- Aleksie… Wiesz, że mam rodzinę?
- Tak – uśmiechnąłem się. – Dlatego nie będę przychodził zbyt
często. Pewne ścieżki nie powinny krzyżować się bardziej niżby należało.
Ale zakupy w Wielkanoc, Dzień Dziecka i Boże Narodzenie, to chyba brzmi
rozsądnie, prawda?
Rozpromieniała.
- To rzeczywiście minimum… Mógłbyś chyba zajrzeć trochę częściej. Mój mąż to fajny człowiek.
- To dobrze. W takim razie zajdę jeszcze ósmego marca. Zatem do
zobaczenia za dwa miesiące. – Mrugnąłem okiem i odwróciłem się, żeby
odejść. Zatrzymałem się jednak i w zamyśleniu nie przeszkadzającym
czerpaniu – co chyba jest czymś niecodziennym – powiodłem wzrokiem po
półkach, zabawkach, dekoracjach. Przy drzwiach stał potężny renifer z
pluszu, lecz gdyby ktoś – na przykład Artur – szepnąłby mi w ucho, że to
prawdziwy, pozujący na ozdobę zwierzak z bieguna, uwierzyłbym bez
zastrzeżeń. Bo też oczy renifery błyszczały czymś, co nawet u
skostniałych starych koni, takich jak ja, pchało do odruchu przytulenia
istoty tylko pluszowej.
A żywej tym bardziej.
Obróciłem się do Wiktorii i objęliśmy się w jednej najszybszej sekundzie z wszystkich kosmicznych.
Nie przedłużałem i tego. Tego dnia miałem mistrzowskie wyczucie czasu.
I muszę wam powiedzieć, że nic nigdy nie napełniło mnie większą satysfakcją, niż to wyczucie czasu.
I wyczucie wszelkich rzeczy, do których stanąłem po nocy wigilijnej.
Odsunąłem się i jeszcze raz spojrzałem na nią i na to, co stanowiło dla niej tło.
- To miejsce naprawdę jest baśnią. Zawsze nią było i zawsze będzie.
A że o baśni stanowią bardziej ludzie niż dekoracje… - uśmiechnąłem
się i znów skierowałem do drzwi.
Tym razem zatrzymała mnie Wiktoria.
- Aleks…
Znieruchomiałem z ręką na mosiężnej klamce.
- Gdybyś tamtego dnia… albo któregoś innego, powiedział mi o tym… o
twoim wypadku… Nie wiem, czy zostałabym z tobą. Naprawdę nie wiem. Być
może nie.
Mój uśmiech był prawdziwy, bo nie chciałem rozdawać już innych.
- Wiem. I dziękuję ci.
- Dziękuję, że dziś przyszedłeś.
- Wesołych świąt, Wiktorio. Wielu ludzi potrzebuje twojej baśni.
Wyszedłem, by stwierdzić, że mój krok był jeszcze lżejszy, a mróz jeszcze bardziej przyjazny.
Podniosłem oczy na świerk. Pod jego gałęziami leżały spore makiety prezentów lśniących metalicznym granatem i purpurą.
Wtedy coś sobie przypomniałem i zacząłem się głośno śmiać.
Wiktoria wciąż stała przy ladzie. Na mój widok otrząsnęła się z zamyślenia i zmarszczyła brwi w zdziwieniu.
- Przepraszam – rzekłem tonem dezaprobaty – ale zdaje się, że przed
chwilą był w tym sklepie jakiś klient obiecujący transakcję, jednak
najwyraźniej okazał się szalbierzem i bałamutem, bo wszak wyszedł bez
dotrzymania słowa i jedynie ukradł pani bezcenny czas rodzinny. Czy pani
pozwoli, że wypełnię zobowiązania tego niegodziwca?
Nareszcie się roześmiała.
- A czy pan ma jakieś zorientowanie w tych zobowiązaniach?
- Owszem. Bo tak się składa, że znam tego draba i wiem, co mu po
głowie chodzi. – Okrężnym ruchem dłoni potoczyłem wokół. – Bardzo bym
prosił o spakowanie zabawek. Czy mogę liczyć na owinięcie ich w papier
świąteczny? Bo sam robiłem to tak dawno, że straciłem wprawę w palcach i
prezent ode mnie mógłby kojarzyć się raczej z prowiantem uszykowanym
dla drwala.
Ciągle się śmiejąc, zapytała:
- Ile mamy tych prezentów spakować?
Uniosłem brwi w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia.
- Wszystko.
- ?...
- Wszystko. – Potępieńczo pokręciłem głową. - Mówiłem pani, że to szalbierz i bałamut. Tak mnie wrobić.
Jakieś dwie minuty marszu od mojego domu stał budynek, który
stanowił moją ostatnią stację przed obiadem rodzinnym. Stał tak zupełnie
po drodze. Przypadkiem, można by rzec. Żaden z moich nocnych rozmówców
by tego tak nie określił, a ja w tej chwili już bym się z nimi zgodził.
Przypadku nie ma. Nie tego rodzaju, w każdym razie. Nie w sferze odkształcającej ducha ludzkiego.
Duch człowieka - dziś jestem o tym przekonany - odkształca się
doświadczaniem ludzkim do nieskończenie unikalnych form, które mogą
stanowić największą z atrakcji dla Stwórcy.
Przypadek? Nie mogę przyjąć takiego obrotu wydarzeń po tym, co mnie spotkało.
Wszystko ma swoje logicznie złożone w przestrzeni życia czas i
miejsce. Zwyczajnie. Nie trzeba wypowiadać tego odkrycia z patosem.
Wystarczy przyjąć to ze spokojem jako rzecz w pełni naturalną.
Logiczną.
Uzasadniającą wszechrzecz.
Aczkolwiek trochę wzruszony przecież byłem, kiedy wcisnąłem dzwonek przy białych drzwiach.
Proboszcz Joachim miał znużoną, nieco nieobecną twarz, ale nie
widziałem na niej przybicia. Jeśli tej nocy utracił trochę sił
życiowych, to całkiem możliwe, że zyskał w zamian wiarę, cel i latarnię
na resztę swego szlaku.
To bardzo udana transakcja, jak sądzę.
Proboszcz był znużony, ale na tyle żywy, by oniemieć ze zdumienia na mój widok na dłuższą chwilę.
- Tak – rozłożyłem przepraszająco ramiona – to ja. Ten dziwny
odludek z drugiego brzegu. Mam do księdza proboszcza prośbę…
chrześcijańską.
Jeszcze szerzej otworzył oczy.
- Tam na drodze – nie odwracając się wskazałem ręką. – Pan
Rusałnik, ojciec pani Wiktorii, ksiądz proboszcz wie… Czeka w nysie.
Jest wyładowana prezentami. Chciałbym, żeby te zabawki… No, żeby ksiądz
proboszcz pomógł dzięki swym kanałom rozprowadzić je w biednych
rodzinach parafii, a może i na jakiś dom dziecka wystarczy.
Poruszył ustami.
Powstrzymałem śmiech. To byłby serdeczny, szczęśliwy śmiech, ale
pomyślałem, że jakoś nie wypada śmiać się w twarz człowieka do reszty
oszołomionego. Nawet życzliwie.
- Tak… Dziwne to wszystko – ciągnąłem. – Te cuda Bożego Narodzenia.
Cóż. Zaznaczę uczciwie, że nie należy ograniczać podziękowań za ten dar
świąteczny do rodziny Rusałników, czy tym bardziej do mnie… Prawda jest
taka, że nie byłoby tutaj tej nysy, gdyby nie pani Aldona. – Zadrżał. –
Gdyby pani Aldona nie przyszła do mnie.
Odzyskał głos. Drżący i niepewny, ale najbardziej chrześcijański z możliwych, bo prawdziwy, wzruszony, daleki od tonu kazania.
- Pani Aldona przyszła do pana i proponowała, żeby obdarować dzieci biedne i te bez rodziców?...
Zastanowiłem się szybko.
- Tak. Zdecydowanie – potwierdziłem z przekonaniem. – Nie może być żadnych wątpliwości w tej sprawie.
Nie miałem żadnych wątpliwości w tej sprawie. I chyba już w żadnej innej.
Byłem też pewien, że moje trzy duchy świąteczne obserwowały mnie z
jakiegoś dystansu. Że ich wpływ na moje kroki, i myśli, i wybory był
wielki.
Ale wiedziałem także, że wywarli na mnie wpływ, którego sam sobie życzyłem.
Rozumiałem już wszystko, o czym mówili tej nocy.
Wpływ był i zawsze będzie obustronny.
Nie ma też grzechu, lecz wybór doświadczania.
A jest to różnica ogromna.
I że ostateczne światło na końcu drogi wyborów jest i tak nieuniknione.
Skoro zaś zrozumiałem to, to musiałem pojąć coś jeszcze.
Że strach można odrzucić jako iluzję – albo jeden z wyborów.
I najważniejsze: w pierwsz y dzień świąt stałem tam, gdzie stać chciałem.
Trzasnęły drzwi nysy.
- Myślę, że przyda się pomoc, księże proboszczu – dobiegł nas głos ojca Wiktorii.
To był dzień odkryć i niezwyczajnej czujności – nie przegapiłem
wcześniej tego, że pani Bawarczykowa pobiegła do domu susami nastolatki.
Teraz zaś głos Rusałnika uderzał wręcz entuzjazmem, werwą, jakimś
polotem, który, zdawałoby się , powinien uchodzić z człowieka między
trzydziestym, a czterdziestym rokiem życia. Bezpowrotnie.
A jednak nie jest to chyba żadną prawidłowością kutą w żelazie.
Napawałem się tymi odkryciami jakby były fenomenami. Czy były nimi?
- Może da się skrzyknąć ministrantów? – prawie śmiał się Rusałnik. –
Bo wie ksiądz proboszcz, to dopiero pierwszy kurs. Będą jeszcze dwa.
Ojciec Joachim wrócił do mnie spojrzeniem i poruszył ustami.
Wyczucie czasu. Niektóre gry życia są fascynujące w dobry sposób.
- Przepraszam – wyprzedziłem kapłana– ja już swoje dziś zrobiłem.
Muszę pędzić do bliskich. A to – wyciągnąłem kopertę dziwnie tak samo
grubą, co poprzednia – dla biednych i zagubionych, którzy zapukają do
bramy kościoła. Może będzie potrzebne i takie wsparcie.
Rusałnik stał już przy nas i patrzył w milczeniu. Proboszcz znów
poruszył ustami, lecz ja wyminąłem go i ruszyłem do żółtego domu, od
którego dzieliło mnie tylko sforsowanie kilku zasp.
- Wesołych świąt! – rzuciłem za siebie.
- Wesołych świąt, panie Aleksie! – zawołał ojciec Wiktorii.
Proboszcz Joachim miał chyba jakieś chwilowe kłopoty z odzyskaniem głosu.
Ebenezer Scrooge został porwany euforią, która czytelnikowi książki
Karola Dickensa lub widzowi filmu mogła się zdawać nieco teatralną,
bliską groteski, a może histerii nawet.
Ale wierzcie mi. Nie było tam ani krzty przesady. Nic nie ograniczy
euforii człowieka, który wyszedł z czeluści i urodził się na nowo.
Dobrze to rozumiem, bo sam odczuwałem euforię największą od chwili, kiedy powitałem świat - ponieważ właśnie wyszedłem z mroku.
Ostatnie drzwi mego dnia świątecznego miały kolor błękitny.
Błękitny jak śnieg cudu bożonarodzeniowego.
Tym razem pozwoliłem sobie na dłuższą chwilę chłonięcia tego
widoku. Zatrzymałem swój czas – a może czas wszechrzeczy? – by czerpać.
Gdy zaś skończyłem, zapukałem i nacisnąłem klamkę.
- Jesteś, syneczku.
Kiedy mój bezcielesny przyjaciel objął mnie na brzegu Wisły,
odczułem ciepło, mrowienie i dreszcze, a przede wszystkim napływ mocy
szczególnego rodzaju.
Okazało się, że objęcie matki po upływie lat przyniosło dokładnie te same doznania.
No, nawet i inne. Ale przecież ich się domyślacie.
- Tęskniłem za tobą, mamo. Tylko… jakoś nie mam dla was prezentów…
Ręce matki przekazują siłę i nie sądzę, by jakikolwiek mocarz tego
świata miał przywilej prosić o porównanie się z krzepą ramion matki
obejmującej swoje dziecko.
- Nie mam prezentów – powtórzyłem szeptem.
Z wejścia do salonu wysunęła się moja siostra. Jej twarz była
bardziej złota niż słońce, które prowadziło mnie przez cały czas od
poranka, od drzwi zielonych po drzwi błękitne.
- Prezent właśnie się rozpakował… - powiedziała. – Nie mogło być lepszego dla nas wszystkich.
Mama odsunęła się ode mnie nieco, chwytając za dłonie, ja zaś spojrzałem w kierunku salonu.
- Tyle przegapiłem – wydusiłem, pierwszy raz nie wiedząc, jakich słów użyć, by…
By usłyszeć ciepły, ojcowski głos:
- Dopuszczaliśmy możliwość, że się nieco spóźnisz, synku. Tyko tę
możliwość. Dlatego czekaliśmy z obiadem. Chwilę czy dwie. Wesołych świąt
i chodźże tu wreszcie.
*
Jutro Wigilia. Bardzo szczególny dzień. Dzień piękny, ale niełatwy.
Niełatwy, kiedy ma się pewne sprawy do uregulowania. Może być ich przecież zwał…
A ja zaplanowałem sporo rzeczy. O ile żaden z dni nie powinien być
dniem zmarnowanym, to Wigilia Bożego Narodzenia nie powinna być
zmarnowana szczególnie. Tak myślę.
Rok temu, w noc wigilijną, mój przyjaciel zrobił mi kawał. Bardzo
niezwykły żart. Będąc duchem, odwiedził mnie w przebraniu człowieka. Co
więcej, namówił do tego samego dwa inne duchy.
Przyznacie – to nie jest bardzo codzienny pomysł.
Skutki tego żartu – który nie był zresztą żartem tak naprawdę – były potężne. Sami już o tym wiecie.
Skutki były oczywiście potężne nie tylko dlatego, że trzy piękne,
oczyszczone wyborami dusze przyniosły mi swoje latarnie. To, że
przyjąłem te latarnie, liczy się tak samo.
Przyjąłem je, ponieważ tego chciałem.
Tamtego dnia stanąłem na błękitnym śniegu i dałem się wchłonąć złotemu słońcu, ponieważ tego chciałem.
Wszystko ma swój porządek.
Przez ten rok sporo się wydarzyło. Co do wydawnictwa Półmrok, to
Artur przepowiedział słusznie. Ma się ono dobrze, wręcz znakomicie.
O ile nie oceniać sprawy z perspektywy skarbca, oczywiście. Bo
Półmrok co prawda jest produktywny i popularny, ale też mniej wybiórczy.
Między liczeniem zysków żelazną ręką, która zwija się w pięść raniącą
wielu odrzuconych autorów, a pewnym pobłażaniem dla nich, jeśli mają
choć względny przekaz w sensie przynajmniej rozrywkowym, można znaleźć
przestrzeń bezpiecznego balansu. Takiego, by odrzucić bankructwo – a nie
odczuwam szczególnej potrzeby, by go doświadczyć – ale też i krociowe
zyski zawijane w atłasy trzeba pożegnać.
Myślałem nad zmianą nazwy wydawnictwa. Porzuciłem jednak ten
zamiar. Ciemności nie są wrogiem oświecenia, lecz jego dopełnieniem. Nie
są złem samym w sobie – jedynie złem w interpretacji. Gdyby nie było
mroku, nie byłoby światła. A nawet, gdyby było, nikt by o tym nie
wiedział.
Prawda jest bowiem taka, że nikt nie odkryje prawdziwego światła, także światła miłości, jeśli nie zazna wpierw mroku.
I to właściwie tłumaczyłoby wszystko…
Ponieważ trochę zbiedniałem, sprzedałem Jeepa Commandera. Kupiłem
auto tańsze i zdecydowanie słabsze. Co nie znaczy, że moja sąsiadka i
jej mąż nie będą mogli na mnie liczyć, jeśli rozumiecie, o czym mówię.
Przez jakiś czas rozważałem nawet wyprowadzkę z drogiego w utrzymaniu domu przy ulicy Słowiczej.
Trzeba to przyznać wprost, że nawet żywiący sympatię do luksusu
burmistrz Potokowa nie mieszka w takiej rezydencji jak ja. A teraz
zarabia już więcej.
No, przynajmniej mniej trwoni.
Choć to nie jest najlepsze określenie. Nie czuję, że trwonię.
Wydaję pieniądze właściwie. Czuję, że żyję wedle wyboru, który
przywrócił mi porządek.
I latarnie. Teraz kroczę promenadą rozświetloną latarniami. Nigdy nie byłem szczęśliwszy.
Mieszkańcy dzielnicy protestowali na wszelkie rozbrajające sposoby,
bym zmienił zdanie. Nawet burmistrz ogłosił, że ,,literat miejski
będzie mieszkał w czymś, co jest właściwą wizytówką Potokowa dla
dziennikarzy, choćby on sam, włodarz miasta, miał opłacać rachunki i
służbę, jeśli jej trzeba”.
Oczywiście odrzuciłem tę ofertę, lecz w końcu zdecydowałem się
zostać w domu, w którym zmieniło się moje życie. Nie wiem, czy na
serdeczne gesty sąsiadów wpłynął festyn, który wydałem im w Wielkanoc –
zresztą ściągnęło nań pół miasteczka. Wiem natomiast, że marzy mi się
duża rodzina i przestrzeń tak spora nie zostanie zmarnowana.
Tak, marzę o rodzinie. Poznałem kogoś pół roku temu. Nie wiem, czy
pójdzie to tak daleko, jak chciałbym. Odkryłem już znaczenie pokory i
wyczucia czasu. Nie należy ponaglać spraw, jeśli sprzyja im bieg
naturalny.
Zobaczymy. Co będzie – nie wiem. Jeszcze się nie oświadczyłem.
Ale coś wiem. Wiem, że nie zbuduję związku na fałszywym tonie i na braku wiary we własne wybory.
Moja dziewczyna zna wszystkie moje słabości, nie ukryłem niczego.
Co do braku nogi, tu się nie zgadzamy. Gdy tylko zaczynam mówić, że
to mój słaby punkt, zatyka mi usta i twierdzi, że jest przeciwnie. Że
to mój punkt siły.
Zaczynam dopuszczać, że może mieć rację.
W każdym razie wie wszystko o krzywdach, które wyrządziłem wielu ludziom i sobie samemu.
Jednak wciąż jest ze mną, bo wie także o sile, którą mam w sobie.
Wie, że podniosłem się tak potężnie, że uwolnione przy tym światło
objęło mnóstwo istot.
Wie, że się nie cofnę.
- W twój dom wstąpiły trzy osoby – przypomniała kiedyś uroczyście.
- Duchy.
- Nie wiedziałeś, że to duchy. Trzeba więc uznać to, że podniosłeś
się do marszu wsparty ludzką życzliwością, a nie straszeniem zjaw.
Takiego zwycięstwa nie odniósł nawet Ebenezer Scrooge – zakończyła ze
śmiechem pełnym szczęścia.
Wstałem do marszu.
Być może wyda się wam, że wystarczyła mi tylko jedna noc, by
przeżyć metamorfozę. W rzeczywistości Artur miał rację – moje serce
wezwało go, gdy byłem gotowy do zmiany swojego życia. Zatopiony w
jeziorze frustracji czekałem tego dnia, gdyż najwidoczniej dno gorzkiego
zbiornika kryło nieusuwalne zasoby marzeń.
A to wystarczy.
Zaczerpnąwszy marzeń – wynurzyłem się do słońca.
Wstałem z kolan.
Być może jeszcze upadnę. Ale nie zawrócę. Wstanę i będę szedł dalej do celu, którego nie chcę już stracić z oczu.
Cokolwiek będzie, czerpię z każdej minuty. Zwłaszcza z takiej, która oznacza czerpanie innych ze mnie.
To właśnie karmi ludzi, którzy wycofali się z grobów, studni i wszelkich rozpadlin.
Wspomagam więc wielu, lecz odliczam pewną pulę na mój własny
rodzinny plan. Wydawnictwo Półmrok być może nieco podupadło w branżowych
opiniach, lecz mimo wszystko przynosi nie najgorsze zyski. Udało mi się
wydać kilka bestsellerów. Nie wiem, czy będąca na ukończeniu historia
mej najważniejszej nocy życia dobrze się sprzeda, ale mogę liczyć na
innych. Kuchnia dramatycznie smaczna Joanny Bawarczyk podbija Polskę i Niemcy. Nie przypuszczam, by z kolejnymi książkami mojej sąsiadki miało być jakoś gorzej.
Duchy Aldony i Fryderyka nigdy nie wróciły do mego domu i nie
spodziewam się już ich wizyty ani w tegoroczną noc wigilijną, ani w
kolejne. Nie poskąpiłbym obu tym pięknym duszom duńskich ciasteczek,
lecz nie przypuszczam, by była szczególna potrzeba takiego spotkania.
Jest wiele dusz – zawartych jeszcze w ciele lub płynących w myśli
kosmicznej – którym potrzeba podać latarnię. Duchy, którym zawdzięczam
pomoc przy powstawaniu z upadku, z pewnością są bardzo zajęte.
Szczęśliwie zajęte.
Iskry wystrzelone z ogni gasną bardzo prędko, lecz iskry, które
spłynęły z Aldony na proboszcza Joachima, nie zgasną już nigdy. To
również bardzo szczęśliwie zajęty człowiek.
Aktywność karmi ciało, lecz aktywność miłosierna z duszy czyni najżywszy ametyst wszechświata.
Także śnieżny pies, którego ogrzało serce Fryderyka, rozjaśnia
życie za czerwonymi drzwiami. Znalazł tam bardzo przyjazny dom, ale
profity są dzielone wspólnie. Widzę je w oczach małego Dawida.
Odwiedzam go bardzo często.
Od czasu do czasu wspinam się także na drzewo, które ten wspaniały chłopiec wręczył mi z powagą i zaufaniem.
Wspinam się, bo w baśniowych konarach, które wyrosły z ręki
dziecka, odkrywam wszystko to, czego akurat potrzebuję. Pokorę, otuchę
lub wyciszenie.
A nawet wdzięczności do samego siebie – bo nabrałem przekonania, że
jest to uczucie tak samo ważne jak pokora i wdzięczność dla innych.
Gdy jestem na drzewie Dawida, świat zawsze wygląda tak samo.
Zawsze jest świąteczny.
Jestem już człowiekiem rodzinnym. Odkryłem, że rodzina pojednana jest niegasnącym generatorem mocy.
Moi bliscy nie okazali mi ani gestem, że oczekują jakiejś
konfrontacji, było to jednak moim zdaniem coś nieodzownego. Nadmiar słów
może sprowadzić zachmurzenie, ale niedopowiedzenia niosą o wiele
poważniejsze ryzyko. Mój wypadek wtłoczył mnie w szczelinę, w której
zapadałem się w obwinianiu siebie i w strachu przed czymś, czego bliscy
nigdy nie chcieli mi okazać: niewypowiedzianym pragnieniem porzucenia
mnie i litością wynikającą raczej z powinności niż szczerego pragnienia
wzmocnienia.
W rzeczywistości to ja porzuciłem moją rodzinę.
Powiedzieliśmy sobie wszystko. Ja sam wyznałem im także i to, że
nowe życie zawdzięczam nie tylko ich wiernej miłości – a wierna miłość
nie przestaje czekać – i swoim odgrzebanym pragnieniom, ale także trzem
duchom.
Mój przyjaciel Artur przyszedł do mnie w darze i w darze odszedł. Takich darów nikt nie wyceni.
Ale też dary nie powinny podlegać wycenie i w końcu opanowałem i tę
sztukę. Nie wyceniam darów, tylko je chłonę, po czym oddaję zgodnie z
naturalnym odczuwaniem.
Co jakiś czas staję na brzegu wiślanym i patrzę na kamieniczki z
zaczarowanych ilustracji. Za każdym razem mój przyjaciel staje za mną i
obaj przez chwilę dzielimy ciepło radości i prawdziwego porozumienia.
Już dla samych tych chwil zrobiłbym wszystko.
Dusza Artura zdecydowała, że pewnego dnia spojrzy na świat z
wysokości nieba. Mój przyjaciel nie zniknął pod lodem, ponieważ miał
dość życia. Nie szukał śmierci, w każdym razie nie szukała jej jego
istota mentalna, skupiona na radości czerpanej z zysków i innych
przyjemności. Ale jakiś czas wcześniej dusza mojego przyjaciela ułożyła
sobie plan. Ten plan został zrealizowany, lecz w sensie naszego
postrzegania nie oznaczał samobójstwa.
Jeśli dusza jest nieśmiertelna, to nawet wypadkom można przyjrzeć się z nieco większym spokojem. Przynajmniej po pewnym czasie.
Artur zginął tragicznie, lecz nie nadaremnie. Jego dusza przemierza
swój autonomiczny szlak doświadczania i pozostało mi to zaakceptować
mimo odczucia straty i oczywistego wstrząsu.
Rozterki i żal wracały do mnie jeszcze jakiś czas, lecz ostatecznie
przyjąłem to wszystko z opanowaniem. Uświadomiłem sobie, że ten
przystanek duszy Artura był darem dla mnie, a przy tym – w chwili
pożegnania – wniósł najpiękniejsze skutki także dla niezliczonej ilości
osób.
Ich liczba pozostanie niezliczona, ponieważ ufam, że kosmos oferuje
nie tylko nieśmiertelność duszy, ale i niepowstrzymanie rezonansu.
Rezonans nocy świątecznej sprzed roku – i każdy inny – jest niczym bicie serca boskiego.
A serce boskie – wszechświat – jest jedynym, które nigdy nie stanie.
Dobrze jest o tym wiedzieć.
Jutro Wigilia. Szczególny dzień. Każdy z nas może podjąć wszelki
wybór o każdej porze. Każdy może podnieść się z kolan we wszelkim
miejscu tego świata. Jednak to w dni i noce świąteczne bicie serca
boskiego jest najgłośniejsze. Uwalnia się wówczas radość z milionów
piersi, a moc tej energii jest szczególna. Jest więc łatwiej zmienić
wybory – oczywiście jeśli tylko się tego rzeczywiście chce.
Jutro będę bardzo zajęty. To nie znaczy, że zmarnowałem choćby
jeden dzień mijającego roku. Jednak jutro zrobię więcej dla ludzi, bo
myślę, że więcej ich ujrzę.
W czas świąteczny widzimy więcej istot szczęśliwych, ale też więcej potrzebujących.
Wszyscy, których zobaczę, będą mogli liczyć na moją latarnię. Cały
czas pamiętam o swoim poprzednim życiu i choć nie popadam w
samopotępienie, lecz w odzyskaną radość życia, to wspieram ludzi z
wdzięcznością i pokorą.
Prawda jest taka, że tym samym wspieram i siebie.
Jutro zrobię spore zakupy w sklepie, gdzie Wiktoria roztacza swoją baśń.
Potem wypiję herbatę u proboszcza Joachima. Herbatę. Od dawna nie piję już wina i kawy – w każdym razie nie w dzbankach.
Herbata to właściwy napój przy okazji chrześcijańskich interesów.
Opłaciłem też kilku Mikołajów. Wierzę, że trafią, gdzie trzeba.
Wigilijny wieczór spędzę z rodziną, w domu rodziców. W tym roku nie zapomniałem o prezentach.
Co jednak ciekawe, telefon znów wyrzucę gdzieś w kąt, lecz tym razem z zupełnie innych powodów.
W pierwsze święto wstąpię na obiad do Dawida i jego mamy. Potem
chciałbym chwilę postać pod ogromnym świerkiem na rynku. Mam nadzieję,
że będzie wtedy mróz. Uwielbiam mróz.
Wszędzie będzie towarzyszyć mi moja dziewczyna. Drugi dzień świąt spędzimy już z jej rodziną.
I tylko przed obiadem na chwilę się z nią rozstanę. Na chwilę krótką, ale mającą swoje znaczenie.
Długo trenowałem do maratonu świątecznego, który wprowadził burmistrz.
Będę biegł po zwycięstwo.
*****