Ostrzeżenie!!!
Wchodzisz właśnie na stronę szczególnie niebezpieczną dla funkcji Twoich płatów mózgowych i bezpowrotną dla większości neuronów. Osobom szczególnie wrażliwym na krzywdy ludzi, kosmitów oraz puppetów sprężyną poruszanych, a szczególnie osobom przywiązanym do swej równowagi psychiatrycznej - sugerujemy rozważyć natychmiastowy odwrót.
sobota, 30 kwietnia 2011
Dwie skrajnie odmienne historie doktora Setha
Na szczęście doktor Seth poprosił, by dla psychotropowego zrównoważenia opublikować także jego typową historię groteski zabawnej i zwieńczonej morałem ( Meduzę). To pozwoli zachować zmysły tym, których zamroczy "Symeon".
Nadesłał: dr Seth
Symeon
Symeon mieszkał z matką od początku, kiedy to (z mała pomocą kleszczy) został wyciągnięty z brzuszka mamusi. Ojciec odszedł jeszcze przed jego narodzinami, toteż Symeon nigdy go nie poznał. Sytuacja ta trwała już od 15 lat. Symeon pilnie się uczył, chciał zostać elektronikiem. Stosunki między nim, a mamusią układały się pluszowo-misiowo, dopóki Symeon nie skończył 16 lat i nie postanowił sam kierować swoim życiem. Skończyło się wychodzenie na spacery z trzymaniem się za ręce, wspólne wyprawy do lodziarni i na filmy dozwolone od lat 15. Skończyło się wspólne spanie w jednym łóżku i wspólne kąpiele, a co gorsza, Symeon zaczął palić papierosy! Mamusia nie mogła tego po prostu znieść! Skończyły się dla niej dni idylli!
A co jeszcze gorsza, Symeon wyrósł na powalającego urodą chłopaka, którą odziedziczył po ojcu. Nie było dni, żeby ktoś nie przesiadywał w jego pokoju (zamkniętym na klucz), a skoro zamkniętym, to wiadomo po co. Mamusia szalała z zazdrości.
Któregoś dnia w ataku szału rozwaliła zamek łomem. Zastała Symeona w łóżku w sześciokącie miłosnym. Ze zdławionym okrzykiem natychmiast wybiegła do łazienki, gdzie wymiotowała okropnie przez pół godziny. Przez resztę dnia syczała, mruczała i bąkała pod nosem i bez przerwy wrzeszczała na swojego syna, że jest dziwkarzem, latawicem itp.
Zapadła wreszcie noc. Jedna z tych cichych, kiedy każdy najlżejszy odgłos wydaje się krokiem nadchodzącego potwora... Symeon, w samych spodenkach, bezszelestnie wyszedł ze swojego pokoju. Wyszedł z domu, kierując się w stronę drewutni. Zabrał ciężką siekierę i wszedł z powrotem do domu. Bezdźwięcznie otworzył drzwi do sypialni matki i podszedł do jej łóżka. Przypatrywał się jej długo. Pierwszy cios okazał się najtrudniejszy, kiedy trzask gruchotanej czaszki rozległ się po całym pokoju. Potem poszło znacznie szybciej. Symeon zadawał niezliczone ciosy wszędzie, gdzie tylko się dało. Przestał dopiero po jakichś dziesięciu minutach. Wypuścił siekierę z dłoni i zapalił światło. Widok był porażający. Kawałki czaszki, mózgu i kończyn walały się po całej sypialni, tonąc w morzu krwi.
Symeon bardzo długo wpatrywał się w pobojowisko, potem zmrużył oczy, uśmiechnął się tym swoim uśmiechem fotomodela i wyszedł z domu.
Szedł tak długo, aż dotarł do posterunku policji. Przyznał się do zabójstwa, opowiadając o wielokrotnym wykorzystywaniu i molestowaniu przez matkę oraz innych rodzajach zadawanych mu przez nią tortur.
Ze względu na okoliczności łagodzące został skazany na dwa lata pobytu w zakładzie półotwartym. Tam mógł wreszcie w pełni wykorzystać swoją w pełni rozbudzoną przez matkę seksualność. Tak, w to było mu graj...
Nadesłał: dr Seth
Meduza
Gilalla i Trombocja z racji tego, że był okropny upał, udały się na plażę. Natychmiast się rozebrały i radośnie wskoczyły do morza. Pluskały się, opryskiwały wodą, zaśmiewając się radośnie.
W końcu wdrapały się na wielki materac i dryfowały, opalając się, Nagle Gilalla zawołała:
- O, jaka wielka meduza!
I wskoczyła do wody, żeby dokładnie ją obejrzeć. Podpłynęła do niej; zaiste meduza była olbrzymia i miała piękny granatowy kolor.
- SLURP! - i Gilalla zniknęła nagle w środku meduzy.
Trombocja osłupiała, a potem z całej siły zaczęła wołać o pomoc. No, ale kto niby miał ją usłyszeć? Konik morski? Z całej siły zaczęła niezdarnie wiosłować rękami w kierunku brzegu. Nagle spod materaca z wielkim pluskiem wysunęły się ogromne parzydła meduzy. Widocznie nie miała jeszcze dość. Parzydła smagnęły Trombocję w brzuch, rozcinając ją na połowę. Parzydła bez trudu wciągnęły ja pod wodę i Trombocja znikła w otworze gębowym meduzy.
Więc po cóż wyszukiwać i zaczepiać meduzy, zamiast budować zamki z piasku i pluskać się przy brzegu niczym radosne małe brzdące?
czwartek, 28 kwietnia 2011
Nowy makabrysta w towarzystwie nemejskim...
A Krukę namawiam, by za ciosem iść...
Nadesłał/a/: Kruka
Czynnik ludzki
Zygmunt stał w korytarzu przed lustrem. Wokół jego tułowia, ramion, nóg i głowy wił się, niczym tradycyjny japoński tatuaż członków jakuzy, kolorowy całun. Wyraźnie zafrasowany spojrzał najpierw na przyklejoną do lustra kartkę z instrukcjami, następnie na małżonkę Karolinę i wymamrotał:
– Może jednak trzeba się było uczyć jak wiązać krawat.
Karolina, jak co wieczór, siedziała na sofie nucąc kołysanki o skrzatach i kotkach, wycinając wielkimi krawieckimi nożycami ze sporej płachty lnu skomplikowane formy na sukienki i koszulki dla ich 2-miesięcznej córeczki - Laponii. Wyglądała na zamyśloną i jednocześnie skupioną na kolejnych precyzyjnych cięciach ostrych jak brzytwa nożyc. Delikatnie uśmiechnięta kontynuowała pracę, gdy wprost przed nią wyrósł Zygmunt.
- Już wiem jak wiązać to cholerstwo - wyrzucił z siebie jednym tchem.
Cholerstwem okazała się być specjalna, pięciometrowa afrykańska chusta do noszenia niemowląt. Chustę otrzymali w prezencie od sąsiadów, Tomka i Kasi, prowadzących gospodarstwo agroturystyczne w sąsiedniej dolinie. Przyjaźnili się nawet jakiś czas, dopóki nie okazało się, że znajomi myją zęby pastą z fluorem. Wówczas Karolina nakazała Zygmuntowi zerwać wszelkie kontakty z sąsiadami. Za choćby kartkę pocztową z wakacji w Rybniku zagroziła sądem grodzkim.
- Nie będą nam zakłócać pola obronnego truciznami – powiedziała, wykreślając z kalendarza zaplanowane terminy wizyt towarzyskich z Tomkiem i Kasią.
Ale chustę zachowali, uprzednio badając na obecność izotopów i metali ciężkich.
- Patrz! Krawata wciąż wiązać nie umiem, ale chustę już opanowałem! - kontynuował z wypiekami na pucułowatych jak baloniki policzkach Zygmunt. - Trochę mi zeszło, zanim opanowałem węzły! – wykrzyczał podekscytowany – to wszystko dla Ciebie Kochanie i dla naszego skarbeńka.
Karolina odłożyła nożyce i uśmiechnęła się serdecznie.
- Wycinanki skończone - powiedziała chłodno – pamiętasz kochany, jak sporządzaliśmy listę niebezpieczeństw, które dookoła czyhają na Laponię? Niebezpieczeństw, które wspólnie postanowiliśmy wyplewić z jej życia?
- Oczywiście, Karolino. Wykluczanie kolejnych pozycji z listy sprowadziło nas tutaj w Bieszczady, daleko od trucizn cywilizacyjnych. Porzuciliśmy swoje dotychczasowe życie w stolicy, sprzedaliśmy przestronny apartament na Nowym Świecie, z uwagi na przeciągi pozbyliśmy się kabrioletu na rzecz bezpiecznej i niezawodnej Łady Niva, zmieniliśmy dietę na w pełni organiczną i odrzuciliśmy całą chemię z naszego życia. Na liście znalazły się niebezpieczne spinki i guziki w ubrankach dla dzieci. Dlatego wycinasz sukienki i koszulki z lnu i ekologicznej bawełny. Na liście znalazł się też radioaktywny plastik chiński, co przywiodło nas do pomysłu z chustą. Te plastikowe chińskie nosidełka to istny Czernobyl radiacyjny. I a propos chusty to patrz, już umiem...
- To nie wszystko - przerwała mu Karolina – lista zawiera jeszcze dwie pozycje do wykreślenia.
- Ale chustę już zawiążę, nawet z zamkniętymi oczami w porannym zatłoczonym PKSie do Ustrzyk ...
- Na liście zostały jeszcze noże, brzytwy i scyzory – przerwała stanowczo Karolina – oraz czynnik ludzki.
- Ależ to już załatwione. Zarost golę dwugłowicowym Remingtonem, tym, którego dostałem od cioci Bonny z Łeby. Wszystkie brzytwy usunąłem...
- Nie wszystkie – wtrąciła szybko Karolina, patrząc na leżące na stole nożyce.
- No i ostatni niepożądany punkt na liście - czynnik ludzki, usunęliśmy z życia Laponii wraz z nafluorowanymi agroterrorystami - Tomkiem i Kasią – zakończył Zygmunt.
- Czyżby? – Karolina nie odrywała hipnotycznego wzroku od nożyc.
- Załatwione więc - nie zważając na odpowiedź małżonki rzucił Zygmunt - a teraz zobacz, jak nasza córeczka słodko wygląda zawiązana na te sprytne supełki. Tutaj główkę schowana, plecki podtrzymane, tylko po bokach nóżki tak śmiesznie wystają - kontynuował Zygmunt, wykręcając nóżki Laponii pod nieprawdopodobnym kątem tak mocno, że nagle rozległ się suchy trzask łamanych kości oraz słodkie mlaśnięcie odrywanego ciała. Zygmunt stał spetryfikowany, w dłoniach trzymając oderwane nóżki, z których sączyła się krew, gęsta niczym dobrej jakości ketchup. Laponia całkiem niewzruszona utratą kończyn spała zawinięta, jak to ujął Zygmunt, „w supełki”. Zmarszczyła tylko nosek, być może podrażniony nowymi doznaniami zapachowymi.
A Zygmunt trwał w katatonii trzymając w uniesionych ramionach zakrwawione nóżki. Wyraz jego twarzy był ambiwalentnie nieodgadniony, z jednej strony duchowo uniesiony, z drugiej histerycznie roztrzęsiony. Jakby dowiedział się, że wygrał na loterii w chwilę po zażyciu śmiertelnej dawki Pavulonu.
Karolina przeniosła wzrok na męża.
- Nie jest załatwione. Na liście wciąż są scyzory. Trzeba je schować w bezpieczne miejsce. – Bardzo spokojnie, biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności, powiedziała Karolina, biorąc do ręki nożyce.
Trzymając otwarte nożyce przed sobą, Karolina podniosła się z fotela. W jednej chwili cała krew odpłynęła z twarzy Zygmunta. Najpierw kąciki sinych ust drgnęły histerycznie. Potem cała pucułowata twarz kilkukrotnie gwałtownie się zmarszczyła i pogniotła jak kartka papieru. Policzki już nie wyglądały jak baloniki. Raczej jak kule wygniecione z szarego papieru toaletowego.
- To był żart – wybuchł spanikowany Zygmunt – Zobacz, to są nogi lalki Honoraty, którą z powodu braku atestu miałem wyrzucić...
- Oczywiście, że lalki Honoraty – Karolina zrobiła krok w stronę męża. Nożyce wyglądały w jej dłoniach jak nagie Miecze Grunwaldzkie.
- A krew to ketchup od Kotlina, ten ze słoika, a nie plastiku – bełkotał Zygmunt
- Kotlin ma konserwanty – Karolina zmrużyła oczy
- Zobacz, to są prawdziwe nóżki Laponii, schowałem je gdzieś w węzłach chusty – szarpiąc się z chustą, spanikowany Zygmunt krzyknął tak głośno, że córka się obudziła i rozpłakała.
- I cóż żeś zrobił, głupcze. Dziecko obudziłeś. – Karolina odłożyła Miecze Grunwaldzkie i wyciągnęła ręce po córkę. - Daj mi ją. Teraz muszę ją uspokoić i nakarmić. A ty schowaj nożyce do skrzyni na scyzory i zamknij na kłódkę to będziemy mogli je wykreślić z listy.
„Co do pucołowatego czynnika ludzkiego z wypiekami na pogniecionych policzkach z papieru toaletowego, to muszę się jeszcze zastanowić. Niełatwo w dzisiejszych czasach o męża z poczuciem humoru. Więc na razie zostawię go na liście...” - postanowiła w myślach Karolina.
poniedziałek, 25 kwietnia 2011
Znikąd pomocy, znikąd wsparcia - wielkanocna opowieść Socjopatycznego ONO
Dlatego słowa użyte w tej historii - znikąd pomocy, znikąd wsparcia - ogłaszam za najbardziej dramatyczne ze wszystkich użytych dotąd na naszych Nemejskich Lwach.
A poniższa opowieść niech będzie ostrzeżeniem...
Nadesłało: ONO Socjopatyczne
Andżelika. Jajka faszerowane.
Niedziela. Była ciągle w szale gotowania świątecznego i nie sposób było ją z tego wyrwać. Ugotowane jajka na twardo właśnie studziły się pod strumieniem zimnej wody, a pieczarki na farsz do nich stały w tej małej słodziutkiej porcelanowej miseczce, którą tak uwielbiała.
- Czas już je obierać - mruczała sama do siebie. - Ja się nie wyrobię, nie wyrobię się znowu, do jasnej cholery. Ale jajka faszerowane muszą być i koniec.
Znała dobry sposób, by obierać je ze skorupek, najpierw ostukując z każdej strony, a potem zanurzając w zimnej wodzie, gdzie nabiera się woda pod skorupkę i wtedy lekko i ładnie odchodzi od jaja. I tak też zaczęła.
- No co jest? - znów zamruczała spokojnym głosem do siebie samej. W kuchni radio grało dość głośno, a to dodawało jej energii do pracy, więc jej mruczenie pod nosem słyszała tylko ona. Jajko nie chciało się obierać. Skorupka nie odchodziła ładnie. Wzięła kolejne i to samo. Po czwartej sztuce już była zdrowo rozdrażniona i bardzo brutalnie zgniotła na wpół obrane jajko w dłoni.
- Ciebie nie będzie na świętach! - wrzasnęła do rozgniecionego w dłoniach jajka.
Kolejne to samo. Na dwanaście ugotowanych jajek, miała zaledwie jedno, z którego też nie była zadowolona.
Gdyby człowiekowi mogła iść ze złości para z nosa, ona zaparowałaby już całą kuchnię z salonem. Andżelika była wściekła. W duszy grzmiała na to całe gotowanie i święta, na te swoje obowiązki i najbardziej na te jajka. Wrzuciła wszystko do garnka, brudnego jeszcze po bigosie i z całej siły zaczęła dźgać to nożem, tworząc pastę jajeczno-skorupkowo-pieczarkową.
- Święta, święta, święta, dupa, a nie święta. Ja wam dam jajka faszerowane, ja wam je zrobię, znikąd pomocy, znikąd wsparcia.
Wstała rano, by zrobić dla nich te jajka, dokończyć gotowanie i zrobić się na tak zwane bóstwo. Po pięciu minutach brutalnego karania jajek wyglądała tragicznie, makijaż ściekał jej, twarz była cała w tej dziwnej, nerwowo wypracowanej nożem masie.
Nie było już mowy o udanych świętach. Gdy jej mąż Emiliar i brat Konfacy usiedli do śniadania, żaden z nich nie miał odwagi spytać co się stało. Każdemu z nich z hukiem nałożyła na talerz po łyżce masy jajecznej.
- Jajka faszerowane - powiedziała spokojniej już, odgarniając włosy.
- Jajka? Ale to...
- Jeść jajka! - wrzasnęła na całe gardło, wbijając nóż w stół. - Proszę jeść jajka faszerowane - dodała już spokojnie i grzecznie.
Nie mieli odwagi odmówić. Odwagę odbierał im wbity w stół nóż. Nie spuszczali obaj z niego oczu.
Andżelika usiadła na swoim miejscu, nalała sobie kawy z dzbanka i spokojnie piła, słuchając jak chłopakom skorupki jajek chrupią z każdym kęsem.
- Wesołych Świąt, chłopcy - dodała uśmiechając się jak aniołek. Oni jednak wciąż widzieli obłęd w oczach. Jedli dalej.
sobota, 23 kwietnia 2011
Wesołych Świąt i Sarmackiego [się] Posiłkowania!
Świętować.
A w ramach przestrogi krótka historia, w sposób naturalny oparta na faktach, która przyszła mi do głowy zapadającej nad ranem w sen.
Autor: Autor
Służba zajęcza
Czepiec popatrzył na rodziców błyszczącymi oczami pięcioletniego berbecia.
Co było znamienne, jeśli zważyć, że miał lat trzynaście.
- Czy Zając na pewno przyjdzie? - spytał drżącym głosem.
Rodzice wymienili podekscytowane spojrzenia.
- No oczywiście, Czepku! - zapewniła mama żywo. - Przecież byłeś cały rok grzeczny, a w każdym razie ostatnie dwa tygodnie.
Chłopiec zagdakał dziwnie, jakby był kurą, której garść gorczycy niekontrolowanie wtoczyła się w krtań.
- Bo ja kocham Zająca - wybełkotał z wyrazem wzruszenia na twarzy.
Ojciec pokiwał głową, na której tkwił kapelusz z naklejoną kraszanką wielkości piłki do rugby.
- Powinien być lada moment, bo... - przeniósł wzrok na oszklone drzwi wychodzące na taras i nagle zaśmiał się z radością. - Jest! Jest! Patrz, synku, patrz!!
Mama zjechała z fotela, boleśnie uderzając pośladkami o podłogę - Czepiec tego jednak nie zobaczył. Przyskoczył bowiem do szyby i wkleiwszy w nią cokolwiek turkmeńsko urodziwą twarz, z natężeniem wpatrzył się w mur tarasowy.
Od strony patio mur miał ledwie metr wysokości, z drugiej jednak strony - wzniesiony nad szkolnym boiskiem - liczył sobie aż sześć. Rodzina Czepca mieszkała na trzecim piętrze bloku, co pozwalało śledzić rozgrywki sportowe i kraść piłki.
Czasem także strzelać z dmuchawki opiłkami żelaza do sędziów i zawodników, co upodobał sobie zwłaszcza ojciec.
Teraz nikt sobie ostrzałem opiłkowym głowy nie zawracał. Były święta, no i - przyszedł Zając...
I musiał to być Zając dobry we wspinaczce, bo przecież zdobył sześć metrów betonowej ściany i teraz jego długie uszy wystawały nad nim, poruszając się na boki... Zaraz też ukazała się cała głowa poczciwego, niedużego zwierzątka.
- Jezu, Jezu nazaretański - zacierała mama ręce, wciąż siedząc na podłodze.
- Ale gdzie on ma worek? - wydusił Czepiec.
- Spokojnie - uniósł dłoń ojciec. - To rozpoznanie. Worek jest na dole. Musimy schować się w łazience, żeby go nie spłoszyć.
W tym momencie stały się dwie rzeczy. Po pierwsze: turkmeński napór nosa Czepca pchnął drzwi tarasowe, widocznie wcześniej niedomknięte.
Po drugie, Zając, który już nieomal całym swym świątecznym ciałem wdrapał się na mur, nagle zniknął.
Z dołu dobiegło wyraźne - nieprzyjemnie wyraźne - łupnięcie i chrupot.
Ten rodzaj chrupotu, który kojarzy się zawsze jednoznacznie i źle.
Czepiec stężał u rozwartych drzwi, a rodzice wyskoczyli na taras i nachylili się nad murem.
W dole leżało rozkrzyżowane ciało wuja Afrodyna. Obok niego miotła; u końca jej trzonka rzucał się w oczy przywiązany drutem pluszowy zając.
Tuż przy zwłokach leżał worek.
Którego nie bardzo komu było wnieść na taras. Kręgosłup wuja był złamany, a zające pluszowe, drutem miedzianym obwiązane, też z przebojowej wspinaczki skałkowej nie słyną.
Rodzice spojrzeli po sobie wstrząśnięci. Ich twarze były jak z gipsu odlane.
- I co teraz... - wydusiła matka.
- Trzymajmy fason - rzekł ojciec głosem, który kojarzył się z odsuwanym wiekiem krypty.
Czepiec, którego oczy można by było w półmroku pomylić z gruszkami ussuryjskimi, patrzył na nich z zatrwożeniem.
- Co się stało Zajączkowi? - zapytał płaczliwie.
Miał już trzynaście lat i trenował boks tajlandzki, ale był taki wrażliwy... I jak tu takiemu odmówić Zająca czy Świętego Mikołaja?
I Wróżki Zębuszki, która przychodziła często, bo Czepiec na treningach się nie oszczędzał.
A raczej - to jego nie oszczędzano.
- Zając zszedł po prezenty - rzekł chrapliwie ojciec. Jego twarz niepokojąco przypominała twarz kłusownika, który w dwutygodniowym pościgu za odyńcem zgubił pięć kilogramów tłuszczu i dwa kilogramy zmysłów. - Prosi o pomoc... Czekajcie, zaraz przyjdę.
Matka i syn w milczeniu patrzyli, jak ojciec wzuwa kalosze i sięga po szpadel, zwyczajowo trzymany za wieszakiem na płaszcze.
Trzasnęły drzwi.
- Po co tatusiowi szpadel? - zapytał cicho Czepiec.
- Pewnie podkop Zającowi się osunął - chrząknęła matka. - A musi do domu na skróty wracać, rozumiesz...
Ojciec nie wrócił zbyt szybko, nie mniej już dwie godziny później wszyscy bawili się prezentami, które przyniósł od Zająca. Przy czym pluszowe postacie z Doliny Muminków wzbudziły u domowników znacznie więcej entuzjazmu niż magnetowid, sprawiający wrażenie prezentu spóźnionego o dwadzieścia lat.
Ginęli, odkąd Czepiec wbetonował w mur żelazne klamry, kuszące ofertą wygody i stabilności.
Wszyscy za nie chwytali.
A wtedy wystarczyło uaktywnić przepływ prądu o napięciu 3000 volt, co przy skonstruowanych przekaźnikach i pilocie trzymanym w kieszeni szortów było już tylko przyjemną formalnością...
Czepiec zachichotał, po czym przeszukał ubranie trupa. Komórka, 540 złotych, no i obrączka... Nieźle.
Choć dziadka Luka trudno będzie chyba przebić. Ten to był dopiero szlachetny! Jak sam Zając. Czepiec pozyskał trzy sygnety, dwa telefony (jeden tajny, do kobiet frywolnych), no i ponad 6000 złotych... To była Wielkanoc!...
Teraz pozostały formalności. Ciało znów zakopać, ziemię wyrównać, trawę posiać.
Co było bezpieczne - wszelka działalność pod wysokim murem była niewidoczna dla mieszkańców bloku nawet za dnia. Co innego, gdyby patrzeć z okien szkoły, ale przecież święta, ferie... No i pora nocna.
Czepiec przeciągnął się, a potem spojrzał na małą ciemną plamę dokładnie przy samym murze. Wiedział, co kryła.
Małego, pluszowego zająca, który poległ na służbie.
Przed chwilą pochował go z honorami.
Ojciec, który co roku w pośpiechu grzebał krewnych, zające bez szacunku rozrzucał po boisku.
Czepiec tego nie pochwalał. Każdy został przezeń odszukany i pogrzebany niczym oficer, co misję pełnił do końca.
W przyszłym roku też odda honory. Wszak nikomu innemu Zając takiego bogactwa nie przynosi, jak jemu!
Na deser przepysznie, a świątecznie makabryczne opowiadanie doktora Setha!
Nadesłał: dr Seth
Świąteczny żarcik
Rodzina Bąblowskich miała aż pięcioro szkrabów w domu. Wielkanoc zaskoczyła Tatusia Bąblowskiego, bo pomyliło mu się o tydzień i omalże nie zdążył zrobić jajek-niespodzianek! To by dopiero dzieci się zmartwiły!
Przystąpił pilnie do pracy na dzień przed świętami, aż wszystko było gotowe, po czym w nocy poukrywał jajka w zakamarkach domu i ogrodu.
Rano, kiedy cała rodzina zasiadła przy świątecznym śniadaniu, Tatuś rzekł wesoło:
- Dzieci! W nocy przyszedł zajączek! Widziałem nawet jego ogonek, wiec na pewno był! Po śniadaniu ruszajcie na poszukiwania jaj wielkanocnych, które zostawił. Na pewno będzie w nich mnóstwo niespodziankowych słodyczy!
Dzieci ochoczo rozbiegły się po domu i ogrodzie.
Zenia znalazło jajo jako pierwsza. Leżało na strychu w stosie starych ubrań. Odkręciła je rozanielona. Z jaja wystrzeliła chmura cyjanku potasu. Długo to nie trwało, cyjanek działa szybko. Zwłoki Zeni osunęły się na stare ubrania.
Drugie jajo znalazł Pomidion. Było w drewutni, pod polanami przygotowanym na zimę. Kiedy cały w skowronkach je otworzył, nastąpiła eksplozja, która zdarła mu całą skórę z twarzy i wyrwała oczy.
Trzecie leżało zakopane w piaskownicy. Benicja znalazła je i natychmiast otworzyła, bo uwielbiała pralinki, a co rok dotąd były. Ze środka wyfrunęła z gniewnym bzyczeniem cała chmara szerszeni. Benicja otrzymała tyle użądleń, że zmarła na miejscu.
W kompoście jajo znalazła Karpia. Kiedy je otworzyła, wyrzucona z pomocą silnej sprężyny tarcza do piły do drewna wyskoczyła i wbiła jej się prosto w krtań.
Wyłupek, jako, że był jeszcze głupiutki, znalazł jajo na samym końcu. Zwisało z drzewa pigwy. Ochoczo po nie sięgnął. Ze środka wystrzelił silny strumień kwasu azotowego, który niemal natychmiast wyżarł mu twarz aż do gołej okrwawionej czaszki.
Tym sposobem wszystkie szkraby zakończyły swój beztroski żywot.
A kto był winowajcą i podmienił w nocy jaja?
Otóż Zajączek!
Zajączek strasznie wkurzony, że jest wykorzystywany do roznoszenia różnych bzdurnych prezentów rok w rok.
W każdym domu pozostawił jajka-niespodzianki, zabierając te ze słodyczami i ukrywając w ich miejsce swoje własne, wykonywane przez cały rok od ostatniej Wielkanocy.
Czasem zajączki bywają nieco dziwne.
Moi mili Goście, dziękując za Waszą obecność i entuzjastyczny wkład - życzę
Wesołego Alleluja!!!
Wasz Autor, świątecznie rozanielony Lew.
piątek, 22 kwietnia 2011
Jaki wpływ mają muchy na pogodę ducha człowieka?
No cóż. Taka już jest moja linia groteski.
Nadesłał: dr Seth
MALKONTENCJA
(SPECJALNIE DLA ANONYMOUSA)
Malkontencja miała muchy w nosie już od samego porodu. Krytykowała dosłownie wszystko, najpierw donośnym płaczem, potem plując kaszką dla dzieci - a potem obgadywała bardzo brzydko wszystkie dzieci ze szkolnej klasy.
Pewnego dnia zatroskana jej wiecznym krytykanctwem matka kupiła jej pieska. Myślała, że z czasem, dzięki zabawom z pieskiem, Malkontencja zacznie zachowywać się wreszcie normalnie. Jednakowoż nic to nie pomogło... Malkontencja wiecznie narzekała, że pies jest wstrętny, obrzydliwy i w ogóle ohydny. Na przyjęciach organizowanych przez rodziców za wszelka cenę usiłowała zepsuć atmosferę, co zwykle jej się udawało. Goście rozchodzili się nadzwyczaj szybko. Tymczasem wiecznie obrzucany ironicznymi i chamskimi słowami pies wreszcie dorósł. I pewnego razu, kiedy Malkontencja smacznie spała - zepsuwszy najpierw rodzicom atmosferę w sypialni i mówiąc im, ze są obrzydliwi - pies przyszedł do jej pokoju. I jednym mocnym chapnięciem odgryzł jej nos.
Od tej pory Malkontencja przestała mieć fumy i muchy w nosie. Bo nie miała już przecież nosa.
czwartek, 21 kwietnia 2011
Gibbon kontratakuje
Komentator krytyczny zamieścił swoje stanowisko pod opowiadaniem Gibbon. Oto stanowisko moje.
Komentatorze nieusatysfakcjonowany - tylko proszę nie zawiadamiać policji. Tak nam tu dobrze w tej małej komunie skrytej pod liściem paproci.
Swoją drogą, prowokacja gliwicka miała więcej konsekwencji... Było sporo dymu i zrujnowania. Tu nie będzie, bowiem odpowiedzi udzielę łagodnej i życzliwej. Nie reaguję kurczowym spięciem węzłów mięśni heraklesowych na każde słowo krytyki, skoro jednak pisze Pan zarzut NIEDORZECZNY, to oczywiście, że odpowiem.
Anonimowość święte prawo. Niepodważalne. Natomiast określenie MARCEL lub ROGAL MARCIŃSKI pozwala zwracać się do konkretnej jednostki, która ze względu na wcześniejsze wpisy posiada już jakąś charakterystykę, vide: w pewnym znaczeniu JEST rozpoznawalna. Więc różnica jest. Ale nigdy nikomu nie wypomnę anonimowości, bo to byłby absurd. Na Lwach wolność słowa i wcielenia. Przywilej niewidzialności też odmawianym nie jest.
Kwestia poczucia humoru jest taka, że:
a)ma się to poczucie lub nie,
b)jeśli się ma - to osadzone w różnych korytach preferencji.
Pana być może bawi humor typu rzut tortem w twarz, być może jakiś inny typ - to oczywistość, nad którą przechodzi się do porządku dziennego. Na stronie Lwy Nemejskie zasad nie jest wiele, ale kilka można z przymrużeniem oka za świętość uznać. Na przykład taką, że nie usztywniamy się intelektualnym opancerzeniem - bo to nie ten portal po prostu. Tu króluje humor makabryczny i absurdalny. Pan groteski nie zauważa, lecz to akurat kwestia wyczulenia i wspomnianej preferencji. Tort ciśnięty między oczy też nie każdego pewnie ubawi. Zauważy Pan być może, że ludzie bywający na Lwach są pogodni i ZDYSTANSOWANI. Wydaje się, że ma Pan jakiś przeciągający się w czasie kłopot z zaakceptowaniem takiej postawy, a może nawet uznaje ją za wadę? prostotę? Tymczasem moim zdaniem brak usilnego doszukiwania się niedoskonałości w twórczości HUMORYSTYCZNEJ (co podkreślam, bo jest to decydujące odróżnienie) jest tylko zaletą i potwierdza, po pierwsze: życzliwość i luz, a także poczucie humoru niewymuszone. Oto są zalety, a co więcej: każdą z tych osób chętnie miałbym za sąsiada.
Po drugie: świadczy to wedle wpisów, że na stronę trafiają te osoby, do których humor makabry i groteski skierowany był.
Wie Pan, szczerze polecam trochę dystansu, bo - wbrew temu, co Pan sobie wydumał uwieszony sfinksowo nad monitorem - nikt tu nabożeństwa nad swoim utworem nie czyni. Przeciwnie: autorzy zdradzają świadomość skromności stylu, a nawet wątpliwości, czy nadają się one do publikacji. Skąd zatem Pański osąd, że "żyjemy w przekonaniu, że wszystko na tej stronie ma olbrzymią wartość", to dopiero mnie ciekawi. Co prawda anonimowości nikt Panu nie zabroni, ale zakładam, że jest Pan osobnikiem już nie zielonym i pączkująco-pędującym, lecz w pełni dojrzałym, dorosłym i na powyższe pytanie odpowie. Byłoby to przyzwoite wobec nonsensu, który wytoczył się Panu z klawiatury.
A poza tym wszystkim refleksja. Azyl? A i owszem, a czemu by nie? Czyż wyjście do kina, teatru, zoo nie jest azylem? Czy sfera rozrywki nie jest odskocznią od poważnych wyzwań? Jeśli Lwy są odskocznią, to znakomicie pełnią swą rolę. Wszyscy potrzebujemy azylu, Pan także - tak, tak, proszę nie marszczyć nosa, tylko się uśmiechnąć, jako i ja się uśmiecham - wszak ciągle Pan tu zagląda, prawda? Proszę się azylować do woli:)).
środa, 20 kwietnia 2011
Refleksje i czary sześcioletniego Lwiątka
Lwy wyruszyły dziś z misją ważną. O godzinie 14.00 skierowałem stanowcze kroki na urząd pocztowy. Misja była istotna, gdyż dotyczyła odbioru paczki ze słodyczami z Rzeczpospolitej Polskiej. Co ciekawe, paczka z Polski zawierała głównie łakocie niemieckie, a te uważam za najlepsze w świecie. Ponieważ akcja była niebezpieczna - próby przejęcia towaru tak cennego przez celtyckie szajki wydawały się nader prawdopodobne - nie odmówiłem sobie eskorty. Stanowił ją mój syn, w pełni zmobilizowany, bo też w pełni świadom ryzyka.
Szczególnie zaś świadom, jak bardzo zawartość paczki go dotyczy.
W pewnej chwili, gdy czekaliśmy pod okienkiem, zwróciłem się odprężony do Kuby:
- Może sobie o czymś pogadamy? Na przykład, kim chcesz być, kiedy już będziesz dorosły?
- No, ja chętnie cię zastąpię! - ożywił się syn. - Mogę robić to, co ty.
- Hm, może niekoniecznie? A nie chciałbyś być badaczem kosmosu?
Okazało się, że nie. A dlaczego? Oto uzasadnienie, podkreślmy, ze strony sześciolatka:
- Nie, bo miałbym mało czasu dla rodziny. I kto zająłby się synkiem?
Oto jest przenikliwość sześcioletniego chłopca. Wzruszająca przenikliwość.
Przedwczoraj zaś syn mój zafrapował mnie czarem aurotransformacyjnym. Otóż przy niebie zachmurzonym, w oczekiwaniu na szkolny autobus, Kuba oświadczył nagle:
- Liczę do czterdziestu i wyjdzie słońce.
I spokojnie policzył. Gdy rzekł "...czterdzieści.", chmury rozstąpiły się i wyszło słońce.
Klawo mieć smyka, co troszczy się o swego syna oddalonego od jakieś lat 20.
I jeszcze czary rzuca!
wtorek, 19 kwietnia 2011
Stefan Ociosan na przekór uderzeniom młota krytyki...
Czy rozbawi innych? Sam Pan Stefan napisał mi w mailu, że ze strony anonimowego krytyka spodziewa się znów opinii niepochlebnej - ale przyjmie ją z "pokorą i zrozumieniem".
A może tym razem anonimowy krytyk zauważy postęp?
Na obronę linii obranej przez Stefana Ociosana dodam jedno: jest to linia bardzo specyficzna, może wręcz zuchwale specyficzna - ale to po prostu linia groteski. A ja groteskę uwielbiam!
Nadesłał: Stefan Ociosan
Gibbon
Rodzice Brutusa byli strasznie napuszeni.
- Brutusie! - wołał tata w euforii. - Mamusia jest w ciąży! Zgadnij, co się urodzi: chłopiec czy dziewczynka?
- Cieszysz się, Brutusie? - śmiała się mama. - Powiedz, cieszysz się?
- No, jak myślisz? - tata podskakiwał jak arlekin. - Co będziesz miał: braciszka czy siostrzyczkę?
- Zgadnij, Brutusie! - Mama chichotała, wydymając policzki dziwacznie. - Co będziesz miał?!
- Gibbona! - odburknął zniecierpliwiony chłopiec.
No i kiedy urodził się gibbon, całą winą za to obarczono Brutusa!
niedziela, 17 kwietnia 2011
Raptowność nieszczęście sprowadza - w 2 nowych opowiadaniach Setha
Uwaga: opowiadania tylko dla ludzi oswojonych z rozlewem krwi i rozsypem ciał.
Albo dla szczególnie opanowanych. Takich Buddów gipsowych.
Nadesłał: dr Seth
WYSKOK
Wystraszona śmiertelnie Wyskoczja nie widziała innego wyjścia. Ujrzawszy na lampie wisielca, w straszliwej panice wyskoczyła przez okno razem z szybą. Jako, że mieszkała na 24 piętrze, raczej niewiele z niej zostało. Coś w rodzaju rozpaćkanego arbuza.
A tymczasem okazało się, że na lampie wisiała świeżo uprana suknia wieczorowa, którą Wyskoczja sama tam powiesiła do wyschnięcia.
Nadesłał: dr Seth
FIGURYNKA GIPSOWA
Leopoldyn obudził się wcześnie rano, jak zwykle około ósmej, kiedy reszta rodziny jeszcze spała w najlepsze. Po cichutku, na palcach zszedł na dół do salonu i włączył TV. Nic ciekawego jednak nie było, wszystkie bajki polegały na wzajemnym wybijaniu się przeróżnych potworków. A Leopoldyn bał się takich bajek.
Zaczął więc bawić się bibelotami matki. Od lat miała zwyczaj obstawiania całego domu najróżniejszymi figurkami typu pasterki, amorki i inne podobne paskudztwa. Co raczej chyba nie najlepiej świadczyło o jej guście.
Leopoldyn bawił się przez dłuższą chwilę, a gdy "państwo młodzi" mieli się właśnie pocałować, gipsowa panna młoda wyślizgnęła mu się nagle z rąk i spadła na ziemię, rozbijając się na drobne kawałeczki. Odgłos był raczej donośny i natychmiast zwabił matkę do salonu. Spojrzała na roztrzaskane zwłoki panny młodej i złowróżbnie spytała:
- Co zrobiłeś?
- Aaaa... - wyjąkał wystraszony Leopoldyn.
- Nie mów "aaaa" bo nie jesteś u lekarza! Pytam się co zrobiłeś z tą figurką?!
- Ona... ona upuściła mi się
- Upuściła SIĘ? Czy to TY ją upuściłeś? Ty mały, wredny, żmijkowaty bachorze! Wiedziałeś, jak bardzo lubię te figurkę! Zrobiłeś to specjalnie ty wszarzu!
- Nie...nie...nie... - szlochał Leopoldyn
- Kara musi być - rzekła sucho matka i wyszła z salonu. Wróciła z tasakiem do mięsa.
- Każdy twój wstrętny paluch, którym dotykałeś moją figurkę, zostanie srogo ukarany. Daj łapę!
Przyszpiliła mu rękę do stołu z całej siły i wziąwszy ogromny zamach, uderzyła w palce Leopoldyna. Tłukła tak długo, aż obcięła wszystkie.
Leopoldyn został odwieziony do szpitala z całkowicie rozerwaną ręką z powodu, jak podała matka, wsadzenia ręki do młynka do mielenia odpadków w zlewie. Zanim jeszcze Leopoldyna rozłączono z matką, zdążyła szepnąć mu do ucha:
- Jeśli powiesz choć słowo, zakradnę się do ciebie w nocy i roztłukę ci głowę jak przegniłą dynię. Rozumiesz?
Dłoni Leopoldyna nie udało się oczywiście uratować. Niestety, konieczna okazała się amputacja.
A figurynka panny młodej kosztowała na targu 10 centów. I było ich tam istne zatrzęsienie.
No i po co od razu się tak denerwować?
piątek, 15 kwietnia 2011
Zawiłości relacji matka-syn w nowym opowiadaniu Stefana Ociosana
Poczucie humoru Pana Ociosana jest specyficzne. Jego historie wojen indiańskich wywołały największe kontrowersje i prawdziwy podział emocjonalny: część czytelników wyraziła uznanie i przyznała się do rozbawienia, niektórzy zaś potępili autora i skłonni byli ukrzyżować. Jak będzie tym razem?
Nadesłał: Stefan Ociosan
Hipopotam
Puk! Puk!
- Kto tam?
- Hipopotam!
- Och, mamo! Nie rób ze mnie balona - Peter z uśmiechem otworzył drzwi.
W następnej chwili jego pomiętoszony zezwłok przefrunął przez przedpokój i salon, by następnie wylecieć oknem.
- Jeśli mówię, że hipopotam, to masz mi wierzyć, gnojku! - rzuciła mama wściekle.
Czuła wielkie rozczarowanie.
Tak, tak, Peter miał nerwową matkę.
środa, 13 kwietnia 2011
Pod ogniem wydumanych oskarżeń czyli przebojowe opowiadanie doktora Marcela
Nie przedłużając tej przedmowy, wszak Breżniewem nie jestem, zapraszam do świetnej lektury!
Nadesłał: dr Marcel
Przesłuchanie
Serce waliło mi jak szalone. Na czole czułam krople potu, robiło mi się nie dobrze!! Obok mnie mój mąż... martwy!!! Ręce powykręcane miał na wszystkie strony. Oczy przeszyte krwią.
Wstałam, wycierając ciało z krwi obrusem, który ściągnęłam ze stolika nocnego. Złapałam za telefon i powiadomiłam policję.
Przyjechali bardzo szybko. Otworzyłam im zamknięte na klucz drzwi. Obejrzeli zwłoki mojego męża, zrobili rozpoznanie, czy jak to się tam nazywa, po domu - po czym komendant naszej stołecznej policji z uśmiechem na twarzy oznajmił mi:
- Pani mąż nie żyje!!
"ŁAŁ" - pomyślałam.
- Został zamordowany - dodał po chwili.
- No podejrzewam, że śmiercią naturalną to on nie umarł, skoro jego ciało powykręcane jest jak precel!!! - opryskliwie skomentowałam.
- Ma także trzy rany kłute... w głowę, dłoń i stopę... Włamania nie było, drzwi zamknięte, zamek cały, a okna nienaruszone! Śmiem więc twierdzić, że zamordowała pani swojego męża...
Zaniemówiłam. Jak mogłabym zabić mojego, kochanego Marceliusza!! Przecież był miłością mojego życia, jego sensem i całym mym światem... Niedorzeczne oskarżenia...
*****
Wieźli mnie na komisariat ponad godzinę, choć był dwie przecznice od mojego domu, w końcu zamknęli mnie w areszcie. Nad ranem wezwano mnie na przesłuchanie...
- Imię i nazwisko??? - zapytał oschle policjant o bardzo poważnej i stanowczej twarzy.
- Maria Matylda Magdalena Myszkowska.
Popatrzył na mnie podejrzliwie, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko zapisał i na dłuższą chwilę zapadła cisza.
- Czy zabiła pani swojego męża???
- Nie!!! - odpowiedziałam stanowczo.
- To czemu nie żyje???
- Jak to czemu? Bo go ktoś zabił. Ktoś się włamał i zabił go, do cholery! Może kominem wszedł, nie wiem!!
- Kominem, proszę pani, to tylko Święty Mikołaj wchodzi!
- Nie ma Świętego Mikołaja, idioto!! On nie istnieje! - warknęłam pełna gniewu.
Policjant jakby zbladł... Oczy napłynęły mu łzami, po czym zrobił się czerwony jak burak. Przeraził mnie! Wstał pospiesznie z krzesła, niezdarnie pociągnął nosem i już prawie wychodził z sali przesłuchań - gdy nagle krzyknął, a raczej pisnął przeraźliwie cienkim głosem:
- To ciekawy jestem, kto co wigilię zostawia nam pączki i lukrowane laseczki pod choinką w komendzie!!
Matko, policja wierzy w Mikołaja!!
Po dziesięciu minutach wbiegł wściekły komendant, trzasnął drzwiami i krzyknął:
- Śmiem postawić pani zarzut morderstwa i psychicznego znęcania się nad moimi ludźmi! Proszę nic już nie mówić, musimy spisać protokół. Mój podwładny nie jest w stanie po tym, co pani mu powiedziała, więc ja to zrobię!
- Dobrze... - nie śmiałam już powiedzieć nic więcej.
- Czy zabiła pani Marceliusza Myszkowskiego - swojego męża??
- Nie!! - znowu stanowczo.
- Więc jak to się stało, że nie żyje?? Skoro to nie pani, to musiała pani coś widzieć... Co się stało? Kto to zrobił?
- Nie wiem. Spałam. A jak się obudziłam, to on już był taki spreclowany!!
- Dobrze. Alibi pani nie ma, męża pani nie ma, nic pani nie ma! Za to dożywocie ma pani gwarantowane!!! Gdyż mamy na panią mnóstwo dowodów!
Zaciekawiona nastawiłam uszu, by posłuchać jakimi to dowodami policja będzie mnie straszyć.
- Pani odciski palców były na jego zegarku...
- Ano były, były. Dziś rano wymieniałam mu baterie, bo przecież sam, jak wymieniał ostatnio, to przez pół godziny kombinował, jak maja się tam zmieścić dwa paluszki!!
- Pracuje pani w piekarni??
- Tak - odpowiedziałam, trochę zdziwiona tym pytaniem.
- To by tłumaczyło preclowaty kształt zwłok.
- Och, na Boga!!! - krzyknęłam lekko poirytowana.
- A propos Boga! Do kościoła pani nie chodzi, wiem, bo ksiądz mi mówił. A i księdza po kolędzie pani nie wpuszcza! Niewierząca - tym bardziej śmiem twierdzić, że morderczyni!
Z szeroko otworzonymi oczami patrzyłam na tego mężczyznę, nie dowierzając, że to naprawdę są jego dowody!
- Ale...
- Nie przerywa mi pani, to nie wszystko - mam więcej dowodów! A mianowicie: fryzjerka telefonowała, że na jutro ma pani zamówione farbowanie i cięcie! Nic by to pani nie dało! I tak byśmy panią złapali, jesteśmy niezawodni, proszę pani!
- Chryste, co pan wygaduje!!!
- Cicho! Właściciel wypożyczalni doniósł nam, że co weekend przychodzi pani po filmy kryminalne i horrory... Chęć patrzenia na ludzką krzywdę, tak to rozumiem. A co za tym idzie? Przybliża to panią maksymalnie do profilu mordercy!!! Myślę, że tyle dowodów w pełni wystarczy!
- Ehh.... Idioci!! - jedynie to mogłam z siebie wydusić w tej chwili...
- Jak pani śmie obrażać komendanta!!!
- To jest policja??? Nasze miasto musi polegać na bandzie kretynów w śmiesznych niebieskich ubrankach! Pod moim łóżkiem leży nóż z odciskami moich palców i krwią mojego męża! Na szafce nocnej leży aparat ze zdjęciem, na którym widać jak wyłamuję mężowi ręce! Na komodzie leży list, w którym piszę, że to ja go zabiłam, bo flukał do umywalki.
Lista Ocelota
1. Zabójstwa przy Rue Morgue (1986, wyst. Val Kilmer)
2. Halloween 2 (1981, wyst. Jamie Lee Curtis)
3. Halloween 5 (1989, wyst. Donald Pleasance)
4. Prima Aprilis (1986, wyst. Amy Steel)
5. Piątek, 13-tego 2 (1981 wyst. Amy Steel)
6. Piątek, 13-tego V: Nowy początek (1985, wyst. Melanie Kinnaman)
Videosnajper - tańcząc z wilkami, tańcząc z piłami
A już jutro REWELACYJNE opowiadanie zgłoszone przez doktora Marcela!
thriller, USA 2005
Jeden z moich ulubionych thrillerów! Sequel jednego z najlepszych filmów tego gatunku w 2004roku. Mimo, że to właśnie PIŁA (część pierwsza) odniosła większy sukces niż dwójka, na mnie dalsza kontynuacja zrobiła większe wrażenie! Trzyma w napięciu do ostatniej chwili, dużo ciekawsze pułapki zastawione przez Pana Układankę, ciekawsi bohaterowie a przede wszystkim zaskakujące zakończenie! Po raz pierwszy w życiu, film z tego gatunku zainteresował mnie i nie byłam skłonna wyłączyć go i zastąpić jakimś krwiożerczym horrorem!
Choć wątek ten sam co poprzednio tu jednak ciekawiej. Grupa ludzi zamknięta w domu pełnym pułapek, musi walczyć o przetrwanie. Muszą wykazać się nie siłą, jak to często bywa w thrillerach ale rozsądkiem! Rozsądkiem, którego w takich sytuacjach człowiekowi brak. Od niektórych scen, ciarki przechodzą, a głowa samoistnie odwraca się w drugą stronę!
Najbardziej lubiana przeze mnie postać to oczywiście sam Pan Układanka! Człowiek który do końca wierzy, że jego postępowanie jest jak najbardziej słuszne i daje człowiekowi szanse na lepsze życie! Cóż gdyby to mnie dorwał i było by mi pisane uwolnienie się z jego pułapki zapewne doceniła bym życie bardziej niż teraz!
Tobin Bell, który wcielił się w role Pana Układanki, dla mnie swą robotę wykonał na pięć plus! Pierwszorzędnie przekazuje on spokój, totalny brak litość i obojętność, które nosi w sobie główny bohater!
Druga część to nie koniec historii Pana Układanki! Jak każdy pewnie wie, historia ta ciągnie się jeszcze długo, długo w paru częściach! Lecz moim zdaniem każda następna część przepełniona jest coraz bardziej kiczem! Schematy zaczynają się powtarzać, co staje się nudne i już mało fascynujące. Dla mnie historia ta powinna się zakończyć na drugiej części.
Choć PIŁA była równie dobra jak PIŁA II to ja jednak będę obstawać za tym, że druga część bije na klatę wszystkie thrillery ostatnich czasów! Zachęcam jednak do obejrzenia obu filmów i chyba lepiej zacząć od jedynki;-) Pozdrawiam BiBi.
western, USA 1990
Jest kilka, może i kilkanaście takich filmów, które przynajmniej raz w życiu obejrzeć trzeba. Choćby i po to, żeby się nad tym życiem zadumać. Tańczący z wilkami Kevina Costnera (najlepsza zresztą jego rola, śmiem twierdzić) to dzieło, które wypadałoby obejrzeć nie raz, ale dowolnie więcej. Do czego jednak mimo wszystko nie będę namawiał z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to film długi. Odważnie długi, biorąc pod uwagę komercyjne wymogi dynamizmu kinowego i najzupełniej niekomercyjną i niedynamiczną tego dzieła zawartość. Więc tu kapelusz z głowy po raz pierwszy. A zdjąć należałoby ich tuziny.
Po drugie: jakkolwiek piękny, jest to i film bardzo ciężki, dla osób wrażliwych na niesprawiedliwość, przemoc i krzywdę, po prostu przygniatający. Po seansie moje ciało psychiczne zdawało się być z pala męczeńskiego zdjętym.
Mimo to warto. Warto obejrzeć, powtarzać - powiedzmy, co 10 lat.
Tańczący z wilkami może niektórym wydawać się rozwleczony, ospały, zbyt rozciągnięty choćby ze względu na poświęcenie uwagi przyrodzie. Tylko w ten sposób można było jednak w pełni oddać atmosferę i rzeczywistość świata, który już nie istnieje, pochłonięty przez brutalną kawalerię ekspansji i bezduszną wobec rozgrywek ludzkości historię. A jest to świat piękny, urzekający, porywający zaklęciem tak silnym, że ci, którzy mają choć w części duszę indiańską, będą z oporem wyzwalać się z tego świata, by wrócić w realną przestrzeń.
Będą też szczególnie wzruszeni i zgnębieni tępymi, bezlitosnymi aktami napierających na świat indiański Białych, i krzywdą i nieuchronną niestety porażką - a wręcz kulturową anihilacją autochtonów.
Są w Tańczącym z wilkami sceny unikalne, piękne, zapadające w pamięć. Choćby mozolny, niezwykle fascynujący proces nawiązywania przyjaźni między człowiekiem, a wilkiem. Urzekają także pierwsze ostrożne kontakty między białym samotnikiem Johnem Dunbarem (Kevin Costner), a plemieniem Siuksów. Nie brakuje przy tym - zaprawdę - rozbrajających akcentów humorystycznych.
I to podkreślam: uderza mentalność Indian, których z rozpędu nazwałby ktoś ludźmi prostymi. Owszem; ich logiczność jest prostolinijna. Co jest tylko zaletą. Sposób myślenia, pojmowania świata, wnioskowania Indian, ludzi żyjących w harmonii z naturą i planetą, jest zupełnie inny niż postawa Białych, którzy lubią sprawy komplikować i często brną w osobliwe, wymyślne filozofie nawet wobec spraw błahych. Warto przyjrzeć się przy okazji seansu, jak przenikliwie i bez popadania w trwogę czy hipokryzję Siuksowie odnoszą się do wydarzeń, które ich bezpośrednio dotyczą. Ujmujące i budzące szacunek.
Żal zresztą także: ostateczna klęska i sponiewieranie tych wyjątkowych ludzi jest bowiem nieuchronnością, której smutny cień będzie nam towarzyszył od początku do samego końca.
Film wzrusza, ściska serce. Sceny, gdy Biali strzelają do zwierząt, będą dla ludzi wrażliwych trudne do zniesienia.
Ja sam miałem odruch rozglądania się za tomahawkiem, by włączyć się w akcję i skrajnie tępych żołnierzy Unii roztłuc jak kukły ceramiczne, które z serca i rozumu przypominali.
Scena z martwymi bizonami - dziełem Białych - poraża.
Pożegnalny akt przyjaźni, okazany Johnowi Dunbarowi ze strony wojownika Wiatr we Włosach ścisnął mi serce i przydał wzruszenia.
Tańczący z wilkami nie jest filmem wesołym. Ale, jak już wcześniej napisałem, wnosi świadectwo unikalne - dla kultury Indian, i upadku, który jej przyniósł najgorszy gatunek białego człowieka - bezdomnych, wędrujących za zdobyczami szumowin, które nie miały poszanowania ani dla gospodarzy pożeranych terytoriów, ani dla przyrody. Nieszczęściem jest fakt, że szumowiny te zdominowały nie tylko sfery traperów, farmerów, wszelkich niepowstrzymanych osadników - ale i sferę armii. A to wojsko wszak rozdaje karty. Tu rozdano cyniczne karty zagłady.
Jest to jednak i film piękny. Nigdy nie zapomnicie tej muzyki, tej prerii energetyzującej wolnością i harmonią. Nigdy nie zapomnicie oczu wilka.
Warto na chwilę zostać Siuksem. Autor.
niedziela, 10 kwietnia 2011
Balony - dohorrorowanie
Balony
Kapadocja obudziła się w środku nocy, sama nie wiedząc, dlaczego. Śniło jej się, że spędza wakacje w krainie słoników z różowej porcelany, które ganiały z nią po łące, trąbiły wesoło, chrumkały wieprzowo i trochę owczo pobekiwały... To był piękny sen, dopóki słoniki nagle nie powpadały na siebie i nie rozbiły z trzaskiem.
Trzask pochodził raczej z prawdziwego świata i po prostu to on rozbił ten cały porcelanowy sen.
Kapadocja zamrugała oczami i rozejrzała się nieco bojaźliwie.
Pokój, który wynajęła z chłopakiem, Bertoldem, na czas wakacji w Łebie, od wieczora się nie zmienił. Jedno łóżko, jeden stół, jedno krzesło, jedna szafa...
No właśnie. Drzwi szafy, do której przed pójściem spać wrzucili płetwy, materac i kostiumy kąpielowe, były uchylone.
A przecież Bertold zablokował drzwi zagiętym gwoździem – co zresztą zalecała z rozbrajającą szczerością pani Bonna, właścicielka pensjonatu.
- Po co chroboty mają budzić – rzekła przy wręczaniu kluczy.
Kapadocja obejrzała się na chłopaka. Oczywiście spał w pozycji „żołnierza skoszonego serią”, jak to sam określał z humorem - w poprzek łóżka, z rozrzuconymi ramionami, z głową niewidoczną, bo zwisająca z drugiej strony łóżka.
Okno otworzyło się nagle i do pokoju wpłynął delikatny powiew wiatru. Pom, pom, pom, pom – Kapadocja poderwała wzrok i ujrzała, że balony podwieszone pod sufitem rozdygotały się, uderzając o siebie.
To był prezent od dziwnego sprzedawcy waty cukrowej. Wciskał im te balony natarczywie – a oni ustąpili wreszcie z niechęcią, by ów człowiek się odczepił.
Z niechęcią, bo balony były osobliwe: jedne zdeformowane, pomarszczone, inne rozdęte, straszące gotowością eksplodowania w chwili, gdy się o nich zapomni. Niektórym wystawały narośle, nosy lub nawet dziwaczne podbródki.
Bardzo brzydkie, okropne i właściwie przerażające balony.
Szkoda, że Bertold nieoczekiwanie odkrył sobie w nich urok i uparł się, by balotwory zatrzymać.
Drzwi od szafy skrzypnęły, a balony znów zakołysały się mocno.
Pom, pom, pom, pom...
Wystraszona Kapadocja szarpnęła za...
zakończenie Gamy:
...ramię Bertolda. Spał tak mocno, że nawet salwy armatnie nie obudziłyby go, ani drgnął!... Postanowiła zajrzeć do szafy. Drzwi uchylały się powolutku.
Kapadocja z duszą na ramieniu doszła do szafy... i... uchyliła skrzypiące drzwi.
Nagle balony, jakby je ktoś niewidzialną ręką prowadził, zaczęły zbliżać się do szafy.
Wystraszona, wręcz skostniała ze strachu Kapadocja, nie mogła krzyknąć ani ruszyć ręką.
Balony z wykrzywionymi twarzami i ustami okrążyły Kapadocję.
Powolutku zaczęły swój taniec, zaśmiewając się tak mocno, że obudziły śpiącego i nieprzytomnego Bertolda.
Widząc znikającą pośród balonów zdeformowanych, pomarszczonych, rozdętych, straszących gotowością eksplodowania, przecierając oczy, nie wierząc, że jego ukochana blada, ale zaśmiewa się do łez, nie namyślając się już dłużej, złapał kapcia, którego ściskał całą noc w ręku i jak z najostrzejszą szablą ruszył na balony!
W tym momencie drzwi szafy otworzyły się już szeroko.
Wieszaki zakołysały, rozsuwając się na boki , zrobiły miejsce balonom, które popychały przed sobą Kapadocję. Nagle pchnęły ją na materac, który poprzedniego dnia wraz z płetwami i kostiumem pozostał w szafie.
Materac, tak jakby był latającym dywanem, nagle poderwał się wraz z bladą jak śmierć Kapadocją i zawieszonymi wokół balonami , machając płetwami ruszył w głąb szafy.
Zajaśniało, słońce zaświeciło tak jasno, jakby tysiące ich nad zieloną doliną świeciło.
Kapadocja zemdlała!
Bertold ruszył z kapciem/szpadą w stronę szafy, ale nagle drzwi zacisnęły się tak mocno, że biedak szarpał, kopał, bił pięściami. Na nic te jego wysiłki.
Nagle wszystko umilkło.
Drzwi puściły.
Bertold otworzył drzwi szafy! I... znieruchomiał, bo w szafie nie było nic! Pustka!
-Gdzie moja Kapadocja? – krzyknął i walił pięściami i kapciem w ścianę szafy wykrzykując imię swojej ukochanej: - ...Kapadocjo... Kapadocjo...
Kapadocja, kiedy ocknęła się z omdlenia, zobaczyła, że jest w krainie słoników z różowej porcelany, które ganiały z nią po łące, trąbiły wesoło, chrumkały wieprzowo i trochę owczo pobekiwały...
-To nie sen ! – zachwycona Kapadocja zeskoczyła na zieloną lakę i wraz z różowymi i niebieskimi słonikami biegała za kolorowymi motylkami, które co chwila rzucały w nią kolorowe tik-taki o zapachu perfum jej ukochanego Bertolda ! ...ach...
zakończenie Dr Marcela:
...spoconą rękę Bertolda i szarpnęła ją z całej siły, by się obudził!
- Bertuś! Wstawaj, ktoś się włamał do pokoju i siedzi w szafie!!! Bertek no! Wstawaj, matole!!!
Mężczyzna otworzył oczy, podrapał się po głowie, po czym znowu zasnął..
- Ech.... Dobrze mi mamusia mówiła, że to tchórz i krętacz!
Kapadocja wstała z łóżka. Serce waliło jej, a ręce swędziały, bo miała na nich uczulenie od Ludwika. Podeszła do szafy. W jej wnętrzu ujrzała ciemną postać...
...obudziła się na podłodze, zlana potem. Na czole czuła jak pulsuje jej guz, wielkości Europy! Już wiedziała, że to było włamanie. Postanowiła sprawdzić, czy coś nie zginęło. Ale w szafie brakowało tylko pumeksu Bertolda z różowym słonikiem (już wiedziała, skąd te różowe słonie śniły jej sie pół nocy- Bertuś czyścił piętki pięć razy dziennie, słoń utkwił jej w pamięci).
Była pewna dwóch rzeczy; że musi zgłosić włamanie do Pani Bonny i że włamywacz miał brzydkie piętki!
Zeszła piętro niżej. Na korytarzu spotkała szczęśliwym trafem właścicielkę.
- Proszę Pani! Proszę Pani! ktoś włamał się do naszego pokoju!
- Co ty mówisz, dziecko! Drzwi są zamknięte! Tu nikt nie ma wstępu, a wy jesteście dziś jedynymi gośćmi!
- Naprawdę! Zobaczy Pani, jakiego mam guza! Dostałam czymś w głowę!
- Ale tutaj nie ma nikogo oprócz Was i mnie, moje drogie dziecko!
Kapadocja zastanowiła się przez chwilę, po czym wrzasnęła:
- A więc to Pani! Proszę natychmiast oddać pumeks!
Zakłopotana właścicielka zaczęła tłumaczyć, obiecywać i prosić o litość! Zarzekała się, że to nie ona, że Kapadocja musiała uderzyć się drzwiami, że tu nikogo nie było. Niechętnie, ale w końcu dziewczyna wraz z Bonną wróciła do pokoju.
- Zaraz zaparzę ci melisy, usiądź, poczekaj. Zaraz wracam.
Kobieta spojrzała na nią życzliwie, po czym skierowała się w stronę wyjścia. Wtedy Kapadocja aż podskoczyła z przerażenia! Światło było słabe, bo paliła się tylko lampka nocna, ale ona widziała! Widziała dokładnie, że Pani Bonna ma brzydkie, twarde i szare piętki!!!!
" TO ONA!!!"- pomyślała...
"CO ONA KOMBINUJE" - pomyślała dalej...
Postanowiła włamać się do jej mieszkania. Weszła cichutko. Słyszała, że woda w czajniku zaczyna się gotować, miała więc mało czasu. Szybko weszła do łazienki - musiała odzyskać pumeks! Wtedy jej wielkie niebieskie oczęta ujrzały przerażający widok! Cała łazienka, zasypana była kolorowymi pumeksami....
-Wariatka! Musimy stąd wiać! - powiedziała cicho.
- Ależ przecież dopiero przyjechaliście... - niespodziewana odpowiedź padła z ust wściekłej właścicielki, która stała już za drzwiami łazienki! Kapadocja zdębiała, ale postanowiła nie poddawać się bez walki! W tej samej chwili jednak kobieta rzuciła się na nią, wsadzając jej palce w uszy,ciągnąc ją za nos i przeraźliwie gilając ją po piętkach:
- Ach, jakie masz piękne piętki!!!!- krzyczała, gilając jeszcze bardziej!
Kapadocja nie miała szans. Ta baba była mistrzynią w walce!
Jednak cień nadziei się pojawił. Dziewczyna miała plan! Zaczęła rzucać w pumeksową mamę jej pumeksami: zielonym, czerwonym, żółtym... Cios za ciosem. Udało jej się uwolnić!
Biegiem popędziła na górę, w nadziei, że kobieta pobiegnie za nią. Nalała gorącej wody w miskę, wsypała kilo soli, wrzuciła kostkę mydła, a w ręce mocno zaciskała szary pumeks!!!
Gdy Bonna wpadła do pokoju, Kapadocja powaliła ją jednym ciosem. Kobieta straciła przytomność. Dziewczyna szybko wsadziła jej cuchnące stopy do miski i czyściła.... Czyściła. Czyściła.
Gdy właścicielka się ocknęła, ujrzała swe nowe, błyszczące i pachnące piętki! Od razu serce jej zmiękło, przytuliła Kapadocję jak córkę.
Biedaczka, zdesperowana kradła te nieszczęsne pumeksy, by móc w końcu doszorować piętki i jak inni wyjść na plażę...
Obie kobiety zasiadły do stołu ze szklankami gorącej melisy. Bertold, obrońca wielki, spał nadal. Nie obudził się nawet na sekundę! Nawet, gdy pumeks przez 40 minut zgrzytał o schropowaciałe piętki Pani Bonny.
- Przecież mógł mnie tu ktoś zabić! - żaliła się Kapadocja swojej nowej koleżance.
Ech... obie machnęły ręką. Pani Bonna złapała za sznurek jednego z okropnych balonów, o których już Kapadocja zapomniała.
- Zobacz... - powiedziała i jednym ruchem rozwiązała go i zrobiła wielki byczy wdech: - Cześć! To ja, ufoludek z planety Marsa....
Jej głos był tak śmiesznie kreskówkowy od wdychanego helu, że Kapadocja tarzała się ze śmiechu po podłodze.
- Daj mi! teraz ja! - krzyczała...
- Bertuś wstawaj, to ja twoja seksowna Marsjanka!! hiiiii hiiii hiiii - powiedziała, zaraz po swoich wielkim byczym wdech helu....
Śmiały się do łez! Śpiewały, opowiadały dowcipy. Te wstrętne baloniska dostarczyły im wiele atrakcji tej nocy. Dobrze, że Bertold je zatrzymał... no a Bertold??? Bertold smacznie spał - jak każdy facet!!! :-)
KONIEC!!!!
zakończenie ONO Socjopatycznego:
...dzyndzołek od lampki. Tak, na włącznik zawsze mówiła dzyndzołek. Światło oślepiło ją na chwilę. Bertold natomiast ani drgnął.
- Zezwłok jeden - pomyślała - dźgali by mnie tu nożem, a on by się nie obudził!
Wstała. Założyła na nogi swoje muszelkowe, specjalnie na wyjazd kupione japonki i podeszła do szafy. Nie była tchórzem i nie wierzyła w jakieś bajki o potworach z szafy, więc szła pewnym krokiem. Otworzyła drzwi i oniemiała...
- Aaa... - próbowała wydusić z siebie cokolwiek ale z wrażenia, ze zdziwienia nie mogła. Nie była w stanie nawet zrobić kroku. W jej głowie była pustka. To co zobaczyła, widok który nie pojawiał się nawet w jej najgorszych koszmarach, teraz był tu, był naprzeciwko niej.
- To straszne - pomyślała.
Jej nowy kostium kąpielowy, biały, firmy Agent Provocateur spadł z wieszaka na ten cholerny, zapiaszczony materac. Ubrudził się!
zakończenie Bibi:
...swoje włosy, by dodać sobie choć trochę odwagi. Dziwny sposób, ale zawsze działał! Podziałał i tym razem! Odważnie wstała, podeszła do szafy i zobaczyła coś strasznego! Bertold! Ta pazerna tłusta świnia, znowu podjada! Bertold od tygodnia był na diecie! Ważył 138 kg, dlatego jego ukochana Kapadocja nakazała mu zrzucenie paru kilo! Zabrała go do Łeby w nagrodę za wytrwałość w swej ścisłej diecie! Zdziwiona strasznie była, że nie zrzucił ani grama, mimo tak skąpych dań, bogatych wyłącznie w witaminy, błonnik i inne pierdoły!
Teraz gdy widziała na dnie szafy rozsypane batoniki, pączki i kurczaczki z KFC, wiedziała co jest grane! Nawet półka w szafie nie wytrzymała tego ciężaru, a Kapadocja była pewna wręcz, że to tylko jego pierwsze śniadanie! Postanowiła ukarać zbrodniarza! Spojrzała na te ohydne balony, które Bertold tak targał do domu. Wzbijały się pod sam sufit, więc pewnie zapełnione były helem. Kapadocja miała już plan. Przywiązała, każdy balon do swego ukochanego narzeczonego, rozchyliła okno jak najbardziej się dało. Szczęście, że łóżko stało zaraz przy oknie, nie dałaby rady przenieść tego ponad stukilowego kartofla pod samo okno.
Plan się powiódł... no prawie! Balony były tak obrzydliwe, tak niemiłe, nieprzyjemne dla oka. Czuć było w nich złe emocje, złe myśli... Ich nienawiść przepełniała niemal cały pokój. Gotowe były na spełnienie prośby Kapadocji i z całych swych sił skierowały się w stronę okna, potem na zewnątrz, ciągnąc za sobą śpiącego grubasa!
Ale plan był inny Bertold miał wzbić się w niebo i odbyć podróż kosmiczną ze swoimi balonami! Te jednak nie dały mu rady. Zaraz za oknem wydały z siebie ostatnie tchnienie ..." pssssssssssyyyyyyyttttt" I po balonach!!! Podobnie zresztą jak i po Bertoldzie! Kupa cielska spadła z hukiem na kostkę brukową! Tłuszcz rozlał się po całej ulicy, Kapadocja nie mogła na to patrzeć! Odeszła od okna, wyjęła z szafy batonik i kurczaki, i zajadała!!! Ona mogła! Nie ważyła w końcu 138 kg!! Tylko jedyne 112...
KONIEC!!!!
zakończenie Setha:
...za rękę Bertolda, jednakże bez efektu, Bertold bowiem miał tak mocny sen, że nawet bateria katiusz by go nie obudziła. Kapadocja krzyczała, szarpała, w końcu zaprzestała beznadziejnych wysiłków.
- Pom...pom...pom... - usłyszała Kapadocja, nadspodziewanie blisko. Spojrzała i osłupiała, albowiem balony najwyraźniej odczepiły się od haczyka pod sufitem i teraz orbitowały wokół jej głowy. Jeden, szczególnie rozdęty, z jakby trąbowatym nosem, był na wprost jej twarzy. Nagle wydał z siebie okropny syk, na co wystraszona Kapadocja odskoczyła z krzykiem tak daleko, że uderzyła w serwantkę, tłukąc szybę i filiżanki z chińskiej porcelany. Jednakże balon podążył za nią. Jeden, ten szczególnie pomarszczony popiskiwał donośnie, wykonując nieco szalone podskoki w górę i w dół. Brzmiało to bardzo niepokojąco, bowiem zamiast pom...pom..pom... wydawał odbijając się od podłogi coś w rodzaju dum...dum...dum.... Balon z trąbą odleciał nagle, pofurkując donośnie, a pomarszczony zaczął płynąc równomiernie nad głowę Kapadocji. Zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, balon eksplodował nagle, odrywając górną połowę czaszki Kapadocji. Pozostał jej tylko nos i na wpół powyrywane zęby.
Bertold na odgłos wybuchu ocknął się wreszcie. Rozejrzał się po pokoju, trafiając w końcu na osuwające się powoli bezmózgie ciało Kapadocji, aż krzyknął z przerażenia.
Balony zwróciły się w jego stronę i okazało się, że oprócz dziwacznych narośli, nosów i podbródków, maja na sobie wymalowane twarzyczki radośnie uśmiechniętych brzdąców. Brzdące szczerzyły ząbki, wyglądające dość niepokojąco prawdziwie.
Wtem zbiły się wokół Bertolda, wirując niczym planety ze sfery niebieskiej wokół Słońca. Pierwsze ugryzienie nastąpiło znienacka, był to ów balon z trąbą słoniową. Reszta obsiadła Bertolda od stóp do głów, podgryzając go niczym lalki z "Barbarelli".
Jednakże Bertold nie był Jane Fondą, tylko zwykłym chłopakiem i nie udało mu się odkopnąć rozdygotanych i trzaskających ząbkami balonów. Jeden z nich wybuchł nagle z cichym pufnięciem, jakie wydaja z siebie rozdeptywane purchawki. Wionęła z niego chmura gazu musztardowego, który przecież został zakazany po pierwszej wojnie światowej.
Jakimże sposobem znalazł się w owym balonie? Bertold nie zdążył się już nad tym zastanowić, bowiem padł martwy na podłogę niczym słomiana kukła. Balony, wykonawszy zadanie, łagodnie popłynęły w górę, same wieszając się na haczyku pod sufitem, posykując przy tym niczym żmija miedzianka.
Kiedy ani Kapadocja, ani Bertold przez trzy dni nie pojawili się w pracy, delegacja dwóch urzędników wybrała się do pensjonatu pani Bonny. Kiedy nie odpowiadano na stukania, pukania i krzyki, zaczęli walić i kopać w drzwi (z czego pani Bonna nie była specjalnie zadowolona).
W końcu dała im klucz do pokoju Kapadocji i Bertolda. Drzwi zostały wreszcie otwarte i delegacja zaczęła rozglądać się po pokoju. Kiedy odnaleźli wzrokiem Kapadocję i Bertolda, jeden z nich powiedział:
- Mój Boże, co oni z siebie zrobili... Wyglądają niczym upiorki z kolejki strachów w cyrku.
- Wezwać ambulans? - spytał drugi.
- Po co, ty durniu? Nie widzisz, że zostały z nich tylko powłoczki, a duchy odpłynęły do krainy światła? Ty ignorancie! Możesz wezwać co najwyżej koronera!
Przybywszy, koroner stwierdził podwójny zgon na skutek kłótni rodzinnej, był już bowiem nieco podstarzały i tak znudzony swoja pracą, że nie chciało mu się nic innego wymyślać.
Zwłoki zabrano do kostnicy. Nikt nie zwrócił uwagi na powieszone niewinnie pod sufitem balony. Kiedy sytuacja się już uspokoiła, balony wionęły nagle w stronę najbliższego domu przez otwarte okno.
A sprzedawca waty cukrowej , który naprawdę był nieco dziwny, chichocząc lub na zmianę parskając i fukając niczym rozzłoszczona kotka, napełniał nowe balony w kształcie piesków i uśmiechniętych krasnali gazem musztardowym, cyjankiem potasowym tudzież roztworem pavulonu.
Nie zalecam więc kupowania balonów. Nawet od najbardziej niewinnie wyglądających sprzedawców. A już szczególnie tych, którzy maskują się watą cukrową...
zakończenie Autora:
...piżamę; tak, by zwisająca z drugiej strony głowa znów znalazła się na łóżku.
Ciało pozwoliło się pociągnąć, po czym Kapadocja wydała z siebie głuchy, nieludzki raczej okrzyk zgrozy.
Bertold nie miał głowy.
Miał za to coś w jej miejscu.
Balon. Wielki, nadęty, groteskowo podskakujący na sznurku uwiązanym wokół zakrwawionej szyi, żółty balon.
Kapadocja wyskoczyła z łóżka prawie łamiąc sobie nogi. Zewłok Bertolda też je opuścił, zjeżdżając z wolna za nią do pozycji osobliwego przysiadu, wspierając się plecami o łóżko.
Pom, pom, pom – balony pod sufitem znów rozkołysał wiatr.
Bertold zdawał się gonić ją oczami, które udanie imitowały pękate wyrośle na twarzy balonu.
Dziewczyna skoczyła ku szafie, uderzając w nią rękami. Zakrzywiony gwóźdź wypadł i drzwi uchyliły się z chrobotem.
Pom, pom, pom...
Tym razem wrzasnęła znacznie głośniej.
Pom, pom, pom...
Na korytarzu rozległy się donośne kroki zdradzające nadejście energicznej i raczej niecierpliwej osoby. Drzwi otwarły się brutalnie, jakby do pokoju mieli wedrzeć się pretorianie poszukujący wroga cesarskiego. Ale była to pani pensjonatowa Bonna. Za duże, rozwłóczone nadużyciem pantofle, kwiecisty szlafrok i papiloty z lat 50. byłyby pewnie zabawne, ale za dnia – teraz Kapadocja zwróciła większą uwagę na dwie inne rzeczy.
Po pierwsze: Bonna była zła. Krzywiła twarz jak czarownica. I nawet miała narośle balonowe.
Po drugie: w ręku tuliła głowę Bertolda.
Nim Kapadocja zareagowała, posypała się agresywna seria wyrzutów:
- No i czemu chrobocze mi tu szafo? Szwedów mi obudziła! I rzuca ciałem po świeżej pościeli?! ! I trzaska! I wrzeszczy! Pan Niemiec wstał ze skargo!
- Ze skargo? - powtórzyła tępo Kapadocja.
- Trzeba dopłacić! A rano się spakować i odjeżdżać!
- Dopłacić?... Za co?!
W odpowiedzi właścicielka pensjonatu rzuciła w nią głową Bertolda. Kapadocja zemdlała.
Gdy odzyskała przytomność, był ranek, do pokoju wpadało słońce, a ciało Bertolda i szkaradne balony gdzieś zniknęły.
- Czy to był sen? - wybełkotała.
Drzwi znów otwarły się z hukiem.
- Czego w halce sterczy jak lafirynda! - rzuciła Bonna kąśliwie. - Fartuch założyć i czepiec!
- Czepiec...??
- Pieniądze ma?
- No nie, już nie...
- No to i długi odpracować trzeba! Goście już w jadalni czekajo! Mleko gotować i jajecznicę podawać! Z bułko. A potem mięsa nakroić.
I tak Kapadocja rozpoczęła swój nowy fach. Szwedzi i Niemcy, których pourywane głowy zastąpiono balonami, nie narzekali na obsługę. Widać mleko, jaja i mięso z Bertolda przypadło im do smaku.
Pani pensjonatowa Bonna i jej mąż baloniarz nadal zajmują się interesem, a ośrodek „Ildefons VII” pęka w szwach.
Kapadocja odnalazła szczęście i spełnienie jako pokojówka, kucharka i napompownica materaców i orek dmuchanych.
Oraz – to najlepsze – asystentka pensjonatowych szaleńców przy transplantacji głów.
Balonowych!
Posłowie.
Wszyscy byliśmy ciekawi, w którą stronę pójdą poszczególne zakończenia tej morsko-balonowej historii. Opcji wszak nie brakowało: mordować mógł Bertold, Kapadocja, pani pensjonatowa Bonna, baloniarz i same upiorne balony. Albo kucharka ze stołówki. Lub napompownik balonów i materaców z deptaka. Ba! nawet słonie różowe porcelanowe. Wszystko mogło też okazać się halucynacją Kapadocji, co zaoszczędziłoby makabry i trupów. Tym tropem nie poszedł nikt. Wszyscy jesteśmy zabójcami.
Ciekawostką jest fakt, że jedna z osób zamieniła Łebę w Ustkę, jedna uczyniła z imienia Bertold ciekawsze imię Bertoldem, i aż dwie przetransformowały Kapadocję w Kapodencję. Aby chaos się nie pogłębił i balony nie eksplodowały, poczyniłem korektę w owej sprawie. Z kolei aż w trzech wersjach wystraszona Kapadocja szarpnęła za rękę Bertolda, co dowodzi, jak bardzo kobiecie zagrożonej atakiem balonowym potrzebny jest mężczyzna [przebudzony].
A same dohorrorowania ubawiły mnie ogromnie. Najbardziej zaskoczyło mnie ONO Socjopatyczne, ale przy każdym z tych opowiadań uśmiałem się (i trochę wystraszyłem) serdecznie i niepowstrzymanie niczym koń Przewalskiego upojony pyłkami z roślin cebulowych.
Za co wszystkim dziękuję i kłaniam się muszkietersko.
sobota, 9 kwietnia 2011
Zoostawcie zwierzęta w spokoju
Osoby, które wejdą tu pierwszy raz i zaznają wstrząsu cywilizacyjno-obyczajowo-etnicznego, odczują niesmak, oburzenie i rozczarowanie - zostaną przez nas wszystkich dobrodusznie (choć nie bez żalu) odprowadzone z powrotem do bramy. Na pożegnanie wręczamy balony z naroślami i kroplówki bez zawartości płynnej.
Przypominam też, że wszelką informacją (na przykład: którędy do wyjścia, gdzie stołówka, gdzie prosektorium, cmentarz [dla pacjentów] czy smętarz [dla zwierzaków]) - służy doktor Marcel.
Wracając do ponurych w istocie kwestii traktowania zwierząt, szczególnie w cyrku, to w konwencji Strony Nemejskiej można pozwolić sobie na wytoczenie krwawej wojny i wendetty zwierzęcej na ludziach, choćby po to, by odreagować. W rzeczywistości temat szczególnie humorystyczny niestety nie jest. Zamieszczając na home opowiadanie Setha nagle odczułem impuls, by napisać coś w sprawie całkiem już poważnym tonem - co o dziwo też mi się czasem zdarza. Osoby zainteresowane moim stanowiskiem odnośnie ogrodów zoologicznych i cyrków zapraszam do przeczytania mojego artykułu Cyrk koncentracyjny, który zamieściłem na portalu eioba przedwczoraj:
http://www.eioba.pl/a/33yi/cyrk-koncentracyjny
Tymczasem trzy nowiny, by odejść co nieco od zafrasowania.
Po pierwsze: tylko do jutra czekam jeszcze na dohorrorowania Balonów. Publikację Waszych rozbrajających zakończeń zapowiadam na niedzielę!
Po drugie: w poniedziałek videosnajper, a w nim recenzja wyjątkowo makabrycznego filmu nadesłana przez Bibi.
Po trzecie. Seth pisze i przesyła mrowie historii. Czekam na takie i od innych Lwów. Opowiadania mogą odtąd nadsyłać wszyscy zarejestrowani i udzielający się Stronnicy (Członkowie Strony). Nie obiecuję, że opublikujemy każde z nich i natychmiast, ale nie przypuszczam, by selekcja obfitowała w egzekucje - podobały mi się wszystkie opowiadania nadesłane na Konkurs Urodzinowy. Ewa Łokuciejewska, Stefan Ociosan, Bibi i inni udowodnili, że w humorze czarnym czują się doskonale. Nie wypada zamykać zatem bram i czekać specjalnych okazji. Zapraszam do pisania i niesienia odprężenia wszystkim członkom tej ujmująco socjopatycznej Rodziny Nemejskiej.
czwartek, 7 kwietnia 2011
Czym grozi skumulowany w trąbie gniew...
Nadesłał: Seth
Słoń
Dziś rano oglądałem w amerykańskiej telewizji WESH-NBC 2 reportaż o groźnym wężu, który uciekł z zoo. Jednakowoż, zanim zdążył komuś zrobić krzywdę (chociaż może o czymś nie wiemy), został odnaleziony w jednym z domów na Florydzie.
Poszedłem więc do miejscowego zoo pooglądać węże. Zanim wszedłem do terrarium, mijałem najróżniejsze zwierzęta, powarkujące, pomrukujące, plujące tudzież małpio skrzeczące. Obejrzałem wszystkie węże, niektóre wstrętne, niektóre wręcz piękne i opuściłem terrarium.
W drodze powrotnej natknąłem się na zamkniętego na wybiegu słonia. Musiałem wyglądać zachęcająco, bowiem słoń podszedł prosto do kraty, za którą stałem i wystawił trąbę przez jedną z przerw. Jego oczy patrzyły na mnie intensywnie, wyraźnie dając mi coś do zrozumienia.
Pojąłem od razu, chwyciłem największy kamień, jaki udało mi się znaleźć i uderzając z całej siły, rozbiłem zamek od kraty.
Słoń musnął mnie delikatnie trąbą po głowie, po czym rozgłośnie i gniewnie trąbiąc, wybiegł ze swego więzienia. Nie miałem pojęcia, ze słonie potrafią tak szybko biec!
Słoń najpierw stratował budynek administracji. Z daleka widziałem lecące w powietrze cegły, urwane ręce i nogi oraz bezgłowe korpusy obsługi. Następnie słoń, którego nazwałem w myślach "Kapryskiem", ruszył w stronę Main Street. Na widok kroczącego dostojnie słonia, ludzie czym prędzej kupowali banany i inne owoce, próbując go poczęstować. Słoń owszem, brał łagodnie owoce do paszczy, po czym owijał mocno mocno delikwenta trąbą i rozrywał go na dwie części, niczym dziecko, które urywa lalce głowę.
Nadjechała policja stanowa, lecz radiowozy zostały rozdeptane, zanim zdążył paść pierwszy strzał. Wezwano więc wojsko. Straty w ludziach, strzelających do słonia, były ogromne, albowiem słonie maja przecież gruba skórę, nieprawdaż? Dopiero kiedy nadjechał czołg, wystrzeliwując pocisk przeciwpancerny, zdołał rozplasknąć słonia na drobne kawałeczki. Bardzo mi się zrobiło go żal. Liczyłem bowiem, że zdoła stratować całe miasto.
Niewątpliwie historia ta świadczy o tym, że biedne zwierzęta w zoo, umieszczone w zbyt małych klatkach (vide zoo we Wrocławiu), cierpią bardzo.
Okropnie mi żal tego słonika. Ale kto mógł przewidzieć, że przyjedzie czołg?
Następnym razem wypuszczę tygrysy.
niedziela, 3 kwietnia 2011
Co trzy lwy to nie jeden
Dzisiejsza porcja została zdominowana przez pozycje iście zoologiczne. Widocznie Autor stwierdził iż motyw Lwów Nemejskich potrzebuje większej liczby przedstawicieli, więc zaserwował nam od razu drugą i trzecią część z serii. A jak to z seriami bywa kolejne odcinki nie zawsze są kontynuacją poprzednich. Zdarzało się to najlepszym. Na przykład Freddy pewnego wieczoru wybrał się wraz z kilkunastoma młodzianami na basen, Jason wyręczał się rodziną albo do kości zamrożony poleciał w kosmos, a Michael Myers pewnego razu zrejterował na rzecz dziwnej audycji telewizyjnej i nie pojawił się w jednym odcinku w ogóle.
Nowe Lwy też trudno nazwać prequelem, sequelem lub nawet spin-offem. Jednak wszystkie, są tak smolisto czarne od humoru, jak tylko legendarne Ciemności Stygijskie czarne bywają.
Kolejnym zoologicznym akcentem jest odrobinę nierozgarnięty, przez co szalenie sympatyczny bohater opowiadania Wąż.
Pojawiają się także ambulansy i sanitariusze. I nie są to ambulansy sponsorowane przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
Sanitariusze tym bardziej.
Strony Operator
Erysteusz, król Myken, patrzył na Heraklesa przenikliwie.
- Pierwsze zadanie jest łatwe – rzekł obiecująco.
- Nie chcę być niegrzeczny – heros uśmiechnął się pobłażliwie, zerkając na swoje bicepsy – ale dla mnie każde zadanie jest łatwe.
- Jesteś niegrzeczny.
- Ale niechcący. Zresztą chcesz, królu, bym walczył dla ciebie z potworami. Nie oczekujesz chyba, że będę lękliwy i uniżony.
- Właściwie to nie – przyznał Erysteusz. Wciąż jednak patrzył na Heraklesa badawczo, marszcząc brwi, nos, a nawet kruczą brodę. - Hm, powiadają, że nie jesteś greckim Heraklesem, tylko rzymskim Herkulesem.
Przysłuchujący się rozmowie służebni, łaziebni i nie mniej od reszty obnażeni oficerowie zachichotali radośnie.
- Kto tak powiada? - żachnął się heros.
- Rzymianie.
- To kłamcy i szumowiny, co propagandę sieją. Ich generałowie podobno w suterenach mieszkają i do biedaszybów schodzą. Ciągle mącą i kłamią! Twierdzą na przykład, że Ares jest Marsjaninem.
- No już dobrze, dobrze – król mykeński uniósł dłoń pojednawczo. - Mniejsza z tym, co mówią Rzymianie, dopóki nas nie podbiją.
- A poza tym – rzekł stanowczo Herakles – nie jestem greckim człowiekiem, lecz synem Zeusa.
- Raczej Amfitriona, króla Tirynsu.
- Skąd ten wniosek – nachmurzył się Herakles.
- Bo to mąż twojej matki.
- Jestem synem Zeusa.
- Amfitriona.
- Zeusa.
- Możliwe – zgodził się nagle Erysteusz. Po czym przybrał z kolei podejrzliwy wyraz twarzy. - Pokonałeś już kiedyś lwa...
- Tak. Dlatego ten nemejski będzie formalnością. Rozwiewnym obłokiem rutyny.
- Zabiłeś lwa w górach Kitajronu. Dla króla Tespiosa.
- Zgadza się. Kto by nie zabił lwa dla socjopaty, który co noc podsyła kolejną ze swoich pięćdziesięciu córek w ramach gościny.
Król Myken zamyślił się.
- Pięćdziesięciu? - wymruczał zafrapowany.
- Dokładnie policzyłem i dokładnie skonsumowałem.
- Noo, to i ja bym zabił tego lwa – pokiwał głową Erysteusz. - Jakkolwiek potem utłukłbym jeszcze ojca tak zdegenerowanego.
Znowu rozległy się chichoty w sali audiencyjnej. Szybko zresztą rozeszły się po całym pałacu i wkrótce huczący, niepowstrzymany chichot przetaczał się falami po całym gmachu. Osobliwe zjawisko musiało w jakiś sposób wpłynąć na władcę Myken, bo nagle powstał on z tronu, fiknął koziołka, stanął na rękach, a przez chwilę udawał nawet jabłoń męczoną wiatrem - przy czym wszystko to uczynił z twarzą wprost kamienną, przystającą raczej do pogrzebu ulubionego syna.
Gdy usiadł, znów był majestatyczny i sztywny.
Herakles ze zdumieniem przyjrzał się władcy Myken.
- Nie jest to normalne – wyraził opinię.
- Żaden król nie jest normalny – rozłożył ręce Erysteusz. - Aczkolwiek ja nie wydałbym córek na zbrukanie rzymskiemu Herkulesowi.
Twarz herosa pociemniała.
- Nie jestem rzymskim Herkulesem – wycedził.
- Oczywiście – przytaknął obłudnie król. - Dlatego nie mówiłem o tobie. Tylko o rzymskim Herkulesie.
Przez chwilę obaj mierzyli się nieufnym wzrokiem.
- Kiedy zabiłeś lwa – odezwał się Erysteusz – i wracałeś z gór, zdarzył się incydent niemiły.
- Jakiż to? - chrząknął heros.
- Podobno spotkałeś grupę ludzi i obciąłeś im nosy i uszy.
Chichoty ustały. Wszyscy popatrzyli na Heraklesa z potępieniem.
- Ale niechcący zupełnie – oznajmił heros. - Nic do nich nie miałem.
- Aa, to w porządku – skinął głową król, co przywróciło wesoły gwar. - Jednak... słyszałem coś więcej.
- Co?
- Podobno zabiłeś swoje dzieci.
Tym razem zapadła cisza grobowa.
- No i? - spytał Herakles raczej wyzywająco niż z pokorą. W dodatku przeszył Erysteusza wzrokiem egzekutora czekającego na pretekst do zatwierdzenia wyroku eksterminacji.
- Podobno.. - głos króla nie był już tak mocny i osądzający – strzelałeś do nich z łuku...
Jeden z łaziebnych omdlał, uderzając z łomotem czaszką w marmurową posadzkę.
Herakles skrył twarz w dłoniach.
- Zeusie – wykrztusił wstrząśnięty – jak oni mogą... Jak Rzymianie mogą takie potwarze czynić i oszczerstwa...?
Oczy Erysteusza rozbłysły.
- Więc to nieprawda? - prawie krzyknął z ulgi.
- Oczywiście, że nieprawda! - zawołał wzburzony heros. - Tylko degenerat w rodzaju Tespiosa strzelałby do własnych dzieci z łuku!... - Pokręcił głową, a widząc pierwszy raz życzliwy uśmiech na twarzy króla, ze spokojem dokończył: - Ja swoje do ognia wrzuciłem.
Sześć czaszek służebnych i dwie oficerskie rozbiły się na posadzce. Część świty królewskiej skuliła się ogłuszona, część wybiegła z łkaniem na zewnątrz pałacu.
- Są bardzo wrażliwi – zauważył Herakles. - Nie liczysz chyba na „obronę Tobruku”, gdy Rzymianie nadejdą.
- Niespecjalnie – przyznał swobodnie Erysteusz, gdy już doszedł do siebie. - Ale bardziej obawiam się zamachowców, a tak delikatni mężowie krzywdy mi nie zrobią. Jeden wymówił wczoraj służbę, gdy przy obiedzie podano mu widelec.
- Dlaczego to? - zaciekawił się heros.
- Powiedział, że od początku czuł się nieswojo w tak gladiatorowym towarzystwie, a skoro już wymierzono do niego z trójzębu, to on odchodzi, a za traumę będzie żądać odszkodowania.
- I żąda?
- Nie zdążył. Utopiłem go w czarze z winem podgrzewanym. I zakłułem trójzębem. To jest tym widelcem, którego przyjęcia odmówił. - Król zamyślił się, po czym spytał: - No ale nie zaprzeczysz, że natłukłeś Spartanom?
- Nie zaprzeczę. Przy czym to oni sprowokowali konflikt w momencie, w którym można było jeszcze go uniknąć.
- Cóż to był za moment?
- Obciąłem im niechcący nosy i uszy. Więc przeprosiłem i powiedziałem, że teraz odejdę, że tak będzie rozsądnie, i żeby nikt za mną nie szedł, bo to się skończy kłótnią i uszczerbkami. A oni za mną poszli. Więc zabiłem ich. Wszystkich trzystu.
Król Myken, Erysteusz, pokiwał głową w zadumie. Tkwił w tej zadumie dłuższą chwilę, po czym uroczyście przemówił:
- Zaprawdę masz, Heraklesie, wielką szansę pokonania lwa nemejskiego, choć jest ona niewielka. Idź zatem i wykonaj dla mnie pierwszą z dwunastu prac, które dla ciebie przygotowałem. Znajdziesz bestię w dolinie Nemei. Tam zacznie się twoja sława.
Herakles ani myślał zwlekać z wykonaniem swej pierwszej pracy. Biegł nieprzerwanie, dopóki nie znalazł się w samym sercu ponurej doliny. Była ponura, bo ilość połamanych drzew równała się ilości rozrzuconych szkieletów. Głównie ludzkich, choć zaintrygowany rozmachem terroru heros zidentyfikował także szkielet kałamarnicy i brontozaura.
Przystanął nad tym ostatnim i zamyślił się.
- To jednak może być nie ten sam lew, co w Kitajronie – wymruczał. - No i tych pięćdziesięciu dziewic zabrakło na pokrzepienie.
Erysteusz co prawda zaoferował mu pięćdziesięciu łaziebnych, ale Herakles ofertą wzgardził.
W każdym razie był dobrej myśli. Każdy, kto pokonał dwa wielkie węże, lwa i trzystu Spartan, byłby dobrej myśli.
A łaziebni nie uciekną.
No i do Kitajronu można wrócić na kolejne pięćdziesiąt nocy.
Spieszno mu było do kolejnych prac. Szczególnie do jedenastej. Król Myken żądał wykradzenia złotych jabłek z ogrodu Hesperyd w Arkadii. A Hesperydy podobno piękne nieziemsko i śmiertelnie, ale to śmiertelnie namiętne...
A on, heros, był nieśmiertelny i namiętności śmiertelnej się nie bał.
I co z tego, że Hesperydy tylko trzy? To nie wyklucza pięćdziesięciu nocy.
Wsparty o kręgi brontozaura Herakles zaczynał już zatracać się w marzeniach, gdy nagły szelest za plecami przywrócił mu czujność zabójcy. Odwrócił się błyskawicznie, po czym nie mniej szybkim ruchem ściągnął łuk z pleców i zmierzył się do strzału.
Nie mogło być wątpliwości.
Miał przed sobą lwa nemejskiego. Zwierz ten najzupełniej niczym się nie różnił od lwa kitajrońskiego.
Był tylko dwa razy większy, dwa razy silniejszy, miał oczy paraliżujące widokiem na Tartar, no i zabił brontozaura.
To jednak trochę się różnił.
- Terror skończony – Herakles wygłosił oficjalny, przykazany przez króla wyrok, a następnie wypuścił strzałę w lwa.
Jego strzały przebijały zbroje Spartan i Tebańczyków, ale chyba nie lwy nemejskie, bo ta, którą wypuścił, odbiła się od skóry zwierza jak gałązka oliwna. Herakles zmarszczył brwi nieco skonfundowany, ale ponieważ wyraźnie rozdrażniony lew ruszył szybszym krokiem w jego kierunku, wystrzelił jeszcze kilka razy.
Wszystkie strzały odbiły się od skóry lwa nemejskiego.
Herakles odrzucił łuk i odskakując od rozwartej paszczy, dobył miecza, by prędko zadać pchnięcie w gardło łaknące jego mięsa. Ostrze zagięło się, a uderzenie łapą odrzuciło go wprost na szkielet brontozaura.
Co zresztą uratowało mu życie, bo lew nemejski wylądował tam sekundę po nim i – tak drapieżnie, jak bez przymiarki – kłapnął pyskiem zadziwiającym dwoma rzędami zębów-mieczy, których centuria rzymska by się nie powstydziła.
Rozległ się ryk bólu i wściekłości. Lew potrząsnął głową, by pozbyć się odłamków kości dinozaura, które naszpikowały mu paszczę. Herakles nie wyglądał dużo lepiej, kiedy wygramolił się spod rozpękniętego szkieletu. Przełamując osłabienie, wychynął na zewnątrz pod kością udową brontozaura i wydobył maczugę, swą najpotężniejszą broń.
Jednym uderzeniem tej broni zabił dwunastu Spartan. Kolejnym już dwudziestu.
Teraz uniósł ją nad głowę oszołomionego lwa nemejskiego, po czym uderzył z całej zebranej w determinacji siły.
Coś rozpadło się z trzaskiem jak zwietrzały orzech, przy czym nie była to czaszka stwora.
Herakles z namysłem przyglądał się niewielkiemu krzemieniowi w swej dłoni, który jeszcze przed momentem był maczugą myloną przez przechodniów z drzewem uniesionym z wyrębu.
- To chyba jakaś pomyłka – rzekł lew nemejski, podnosząc oprzytomniałe oczy na herosa.
Herakles ujrzał w nich Tartar i nie zwlekając rzucił się na szyję zwierza, by opleść ją masywnymi ramionami i zmiażdżyć w rozpaczliwym uścisku.
Co nie od razu się udało. Lew nemejski walczył twardo i nieco nieszlachetnie: wypuszczonych gazów starczyłoby na anihilację armii Troi. Próbował też wierzgać, straszyć pomrukami lub sykami wężowymi, a nawet zwodniczo sztywniał, by Herakles nabrał przekonania, że wygrał i rozluźnił ramiona.
Ale heros nie dał się nabrać i wytrwał w zapaśniczej pozycji tyle, ile trzeba. Po trzech tygodniach odprężył się, odepchnął martwe ciało, po czym przeciągnął się i zlustrował obrażenia.
Trochę ich było. Jeśli Erysteusz prawdę mówił, że pierwszy potwór jest najsłabszym wyzwaniem z wszystkich kolejnych, to opieka łaziebnych między pracami będzie raczej konieczną.
Miał wstrząs mózgu, odgryziony palec zaręczynowy, czterdzieści złamań, sześćdziesiąt zwichnięć, a w dodatku nabawił się zapalenia błony maziowej wywołanego przez ciało obce i zaczął mówić po duńsku.
Ale przecież wygrał!... Zwyciężył, bo wszak herosem jest, zaś terapia Hesperydami...
Niebo pociemniało nagle, a ptaki umilkły i uszły. Ciemność była tak gwałtowna jak nienaturalna. Wszelkie życie w dolinie Nemei albo z niej błyskawicznie czmychnęło, albo udawało, że jest martwe.
Wstrząśnięty Herakles w pierwszym odruchu też chciał czmychnąć, lecz zreflektował się, że przecież kataklizmy Zeus zsyła, a on jest synem Zeusa.
I herosem nieśmiertelnym.
Z tyłu rozległo się chrząknięcie i Herakles odwrócił się powoli.
I nieomal skamieniał. Ujrzał wzniesione nad sobą łby ogromne, przerażające, wpatrujące się w niego uporczywie, choć bez widocznej wrogości.
- O, Hadesie, któryś zesłał... - obejrzał się na broń, którą porzucił, lecz nie była już nic warta. Zresztą tylko katapulta wniosłaby jakieś szanse w tej konfrontacji.
Brontozaury! - pomyślał wstrząśnięty.
- Nie przeszkadzamy? - spytała łagodnie jedna z głów.
- Proszę wybaczyć impertynencję i naruszenie przestrzeni – odezwała się druga, nieco większa głowa. - Syna szukamy.
Herakles zagryzł wargi i przyjrzał się baczniej brontozaurom.
Którymi nie były.
Potwory wielkie jak Syrakuzy, przesłaniające niebo i ziemię, miały lwie grzywy, ciała i ogony.
- Syna szukamy – powtórzył przyjaznym głosem większy lew. - Jesteśmy lwy nemejskie.
- Syna? - wybełkotał Herakles.
- Berbecia – uściśliła lwia matka. - To jeszcze nieopierzony i nie za bardzo opancerzony słabeusz.
Herakles odruchowo obejrzał się znów na zakrzywiony miecz i resztki maczugi.
- Lwy nemejskie? - spytał bezradnie. - Ale... miał być jeden?
- Jak to jeden? - zdziwił się lew-ojciec. - A skąd by się miał wziąć jeden?
- Z jaja kurzego? - zażartowała matka, wywołując lwi śmiech, głośniejszy od burzy zeusowej.
Heraklesowi nogi ugięły się w kolanach.
- Martwimy się o naszego malucha – westchnęła matka. - Miał dopiero dwa dni, gdy przepadł. Jest słaby, chorowity, niedożywiony i roślinnie wiotki.
- No, taki roślinnie wiotki – przyznał ojciec. - Szukamy go od trzech tygodni dni. Zgubiliśmy go na spacerze. Wstyd przyznać, ale z inkubatora nam wypadł.
- Z inkubatora? - wydusił heros.
- Tak – lew spuścił głowę smętnie. - Zdarza się i nemejskim.
- To nie przekreśla kariery ścigacza, rozłupacza i zgniatacza. – zaznaczyła lwica. - Ja sama pierwszy miesiąc życia spędziłam w inkubatorze. I potem dwa pod kroplówką.
- Pod... - Herakles powiódł wokół bezrozumnym wzrokiem. - Ale... miał dwa dni, mówicie? Przecież Erysteusz mówił mi, że on już pół roku po dolinie grasuje.
- Nie on – uśmiechnął się ojciec nemejski z pobłażaniem. - Wszak mówiłem, że dwudniowy był i roślinny jeszcze w mięśniach. To brontozaur grasuje. A raczej: grasował. Rozgniotłem go miesiąc temu.
- Rojhunkillpijkiil – wybełkotał Herakles.
Lwy przestały patrzeć przyjaźnie.
- No – ponaglił niecierpliwie ojciec. - Widziałeś naszego synka czy nie?
- Nie przekomarzaj się z moim mężem – upomniała nieco życzliwszym głosem lwica. - Jest nerwowy i daje się porwać wzburzeniu. Ostatnio jacyś wyspiarze zamknęli przed nim port i postrzelali z katapult. Wkurzył się i falę zrobił. I już ich nie ma.
- Zgadza się – wymruczał wielki lew. - Zwali się Atlantydzi, jeśli mnie pamięć nie myli... Ale ty coś nerwowy jesteś, człowieku. Czy ty przypadkiem nie jesteś tym rzymskim Herkulesem, co lwy wybija?
Heros zaprzeczył ruchem głowy, co okazało się bardziej męczące niż trzy tygodnie zapasów.
- Na pewno? Bo po duńsku mówisz, a to Rzymian zdradza. - Lew przeszywał go wzrokiem bacznym i przenikliwym, zupełnie jak król Nemei dzień wcześniej, i pewnie pytania o obcinanie nosów i uszu, dzieciobójstwo i bójki ze Spartanami wisiały już w powietrzu.
Tyle, że nie padły.
Lew nemejski przesunął nagle spojrzenie w bok i dojrzał zewłok syna.
- A to pewnie narzuta na kanapę tam leży – rzekł spokojnie jakby filozofem z beczki był.
I wtedy Herakles spróbował swej ostatniej szansy na ocalenie. Ponieważ przytomnie założył, że nie może w starciu z wielkolwami liczyć na łuk, miecz ugięty, krzemień, katapulty Erysteusza i kawalerię Spartan, sięgnął po jedyną broń, jaka mu pozostała. Broń manipulacji i odwracania uwagi.
- Potrzebne jest 25 sztuk ośmiornic – wymamrotał z dziwnym wzrokiem.
Lwy spojrzały po sobie.
- Na co? - zdziwiła się matka nemejska.
- Ośmiornice wrzucamy na gorący olej i doprowadzamy do miękkości – ciągnął Herakles niczym w transie. - Dodajemy pieprz czarny, sól, czosnek, cebulę – zszatkujmy ją na drobno – i śmietanę połączoną z mąką. Wszystko energicznie mieszamy, dodajemy paprykę, mleko w proszku i zostawiamy pod przykryciem dziesięć minut...
Lew nemejski zbliżył się o krok i obniżył głowę.
- ...ośmiornice możemy podawać z krakersami, grzankami albo chlebem pumperniklem – mamrotał heros oblany potem i udający, że zbliżającej się paszczy nie dostrzega. - Ponieważ sosu będzie więcej niż ośmiornic, warto uczynić z wydzielonej porcji pastę do żółtego sera. Więc jeśli mamy blender... - urwał i podniósł wreszcie wytrzeszczone oczy.
Każdy by urwał i wytrzeszczył oczy, gdyby rozwarła się nad nim paszcza objawiająca bramę do Tartaru, za którą szła droga brukowana czaszkami i oświetlenie gazowe.
- A to jedynak był - mruknął lew.
I pożarł dzieciobójcę.
Tak skończył grecki Herakles. Ciekawe, że rzymski Herkules podzielił jego los. Syn Zeusa wykonał tylko jedną pracę, a pozostałych jedenastu nigdy nie zaczął. Alternatywne przekazy odnieście między mity greckie albo rzymskim generałom, co w żywe oczy kłamią.
Wszak do dziś twierdzą, że Ares z Marsa przybył.
Właściwie byłem już tym, kim być należało. Ojcem wyważonym, badawczym, przenikliwym, a także – bo uważałem to za słuszne – nieco szorstkim i emanującym niechęcią raczej niż życzliwością.
Ktokolwiek ma zdobyć serce i ciało mojej jedynej córki – musi być odporny i zdecydowany. Moja surowość i odrobina arogancji nie były wszak aż tak wielkim wyzwaniem, by zniechęcić i zawrócić porządnego, sumiennego człowieka. Ktokolwiek ma ożenić się z moją córką, musi liczyć się ze znacznie cięższymi wyzwaniami życia. Moja córka może zachorować, stracić pierś, poronić albo na pół roku stać się seksualną niewolnicą demona. Mąż mojej córki musi przejść próbę wszelką. Nie może jej zostawić. Nigdy. Ani na chwilę.
Bo kiedy nadejdą wyzwania, nie będzie przy niej jej ojca.
Dlatego koniecznym było przekonać się, że kandydat jest charakterny. Że ciało ma krzepkie, a duch niezłomny.
Szczerze mówiąc, byłem sceptyczny.
Poprzednich dwunastu odpadło.
Szkoda mi było córki. Była samotna. Piękna, przenikliwa, spragniona mężczyzny i gotowa na szlachetne oddanie.
Ale nie mogłem oddać jej żadnemu z mężczyzn, których wystraszyła moja twarz złowrogiego drapieżnika, ostrość wzroku i skłuwające niczym dzidy słowne prowokacje. Jeśli uszli przy takiej próbie, tym bardziej zostawiliby ją wobec prób najcięższych.
Znam moją córkę najlepiej jak tylko można. I to, czego ona najbardziej pragnie uniknąć, to porzucenie i samotność.
Kandydat pojawił się na drodze. Przyszedł pieszo, co obrałem za plus. Skoro szedł, to rozważał, medytował, być może szukał zrównoważenia. Być może delektował tę chwilę, która mogła na resztę życia stanowić wspomnienie nieocenionego triumfu.
Albo piętno sromoty.
Wziąłem głęboki oddech i całkowicie wszedłem w rolę.
A potem poszedłem otworzyć drzwi.
Kandydat zwycięsko przeszedł pierwszy etap – wrażenie wzrokowe. Tak jak opisał się córce przez Internet i telefony, był postawny, umięśniony i sprężysty. Zwróciłem też natychmiastową uwagę na jego zadbane dłonie, prostą postawę i spokój w oczach. Na schludny ubiór, gustowne i czyste buty – nie mniejszą.
To jednak nie musiało oznaczać niczego. Siedmiu poprzedników nie ustępowało mu w niczym pod tymi względami.
- Dzień dobry – wyciągnął rękę. - Tobiasz Ameleon.
- Proszę do salonu – wyrzekłem chrapliwie, wskazując mu drogę.
Nie było żadnej pożyteczności w zwlekaniu ze sprawą. Podałem mu kubek z herbatą Twinnings – co było jedynym gestem życzliwości, na jaki kandydat mógł kiedykolwiek liczyć – i kiedy rozsiadł się w fotelu, wyrzekłem sucho:
- Jest pan zainteresowany ożenkiem z moją córką.
- Ożenkiem – skrzywił się. - Nie za miło pobrzmiewa to określenie, pan wybaczy... Ja Magdę kocham i jestem przede wszystkim zainteresowany życiem z nią. Rozumie pan, dzieleniem trosk i radości. Miłość nas łączy, no a papier... Hmm...
Przybrałem jeszcze bardziej suchy ton. Nie zamierzałem się ceregielić.
- Panie Ameleon. Pan sobie zdaje sprawę, że Magda NIE WYJDZIE za pana, jeśli powiem jej – a w tym momencie stoimy w tym punkcie – że jest pan żałosnym, małostkowym, skrzypiącym puppetem ze sznurkami plączącymi się u drewnianych stóp?
Zapadła cisza. Kandydat został zaskoczony. Każdy z jego poprzedników zawsze był zaskoczony w tym miejscu.
Dwóch zresztą w tym miejscu wyszło i nigdy nie wróciło.
Wszystkim rujnował się całkowicie plan, jakikolwiek sobie na tę rozmowę przygotowali.
Tobiasz Ameleon patrzył na mnie ze zmarszczonym czołem i nieco wytrzeszczonymi oczami. Wiedziałem, co zaprząta jego umysł. Powtarzał sobie w myślach słowa, których użyłem, i zastanawiał, czy odnieść się do nich za pomocą żartu, żachnięcia – czy też udać, że nie padły.
Postawił na to ostatnie, co uczynił jako pierwszy z wszystkich, których przyjąłem do tej pory.
Ale było zbyt wcześnie, by robić sobie jakieś nadzieje z tego powodu. Zdecydowanie zbyt wcześnie.
- Myślę – rzekł z imponującym opanowaniem – że obaj zgodzimy się, proszę pana, iż świstek nie jest najmniejszym gwarantem ani jakości, ani trwałości związku dwojga ludzi... - Zrobił pauzę, ciekaw, czy będę miał chęć odnieść się do tej sondy rozpoznawczej.
Miałem chęć i odniosłem się.
Sonda rozpoznawcza jest niczym konna szpica rozpoznająca przedpole bitwy i kondycję przeciwnika. Może wieść do prędkiego i przynoszącego zwycięstwo uderzenia frontalnego. Może – ale nie musi.
Kandydat popełnił błąd w swoim rozpoznaniu.
- Użycie słowa „świstek” uprzedza mnie do pana już po minucie kontaktu – wyznałem chłodno. - Jak bardzo jest to obiecujące, proszę sobie samemu odpowiedzieć. Jeśli niesie nadzieję, proszę podskoczyć do góry pajacykowo, a po wylądowaniu zawołać „Omijajcie wyspę Hula!”.
Jeśli wcześniej postarał się natychmiast zneutralizować wytrzeszcz oczu i ukryć oszołomienie, to teraz już tak bardzo z tym nie galopował. Właściwie patrzył na mnie trochę bezrozumnie.
Jak taki puppet ze sznurkami splątanymi u drewnianych stóp.
Więc kontynuowałem:
- Poważam ludzi Przedwojnia. To był czas wykwitu fali niezwykle taktownych, promiennych i uduchowionych Polaków. Wytłuczono ich, bo jakiejś klice planetarnych manipulantów silna Polska psuła szyki. Dziś mamy społeczeństwo zbudowane z popłuczyn. Z popłuczyn co jakiś czas wytapiają się kandydaci do ręki mojej córki. Przychodzą tu, by pozyskać moje uznanie. Gdyby obejrzeli kilka filmów przedwojennych, może zwróciliby uwagę na dziwne zjawisko obyczajowe. Takt i maniery. Szacunek i wyważenie. Może wtedy, rozprawiając o ślubie – najświętszej ceremonii życia ludzkiego – okazywaliby owe maniery, zamiast stosować popłuczynowe zwroty w rodzaju „świstek” czy choćby „papier”. - Nadal patrzył na mnie rozszerzonymi oczami. - Ślub potwierdzony dokumentem jest aktem nie tylko oficjalnym, lecz także duchowym. Wnoszącym energię. Tak w czakramy każdego z małżonków osobno, jak w czakram ich związku. Ktokolwiek poważnie i z radością myśli o obietnicy miłosnej i jej pielęgnowaniu – taki dokument podpisze nie tylko ochoczo. Nie tylko z szacunkiem i nabożeństwem całego serca. - Sięgnąłem po japońską filiżankę i łyknąłem zielonej herbaty. - On to zrobi, panie Ameleon, pożądliwie. I wdzięcznie.
Teraz zamilkłem na chwilę, delektując napój i dając czas kandydatowi na dojście do siebie. Został storpedowany, ale jeszcze nie był przekreślony. Właściwie dopiero teraz wystawiłem go na pierwszą z prób. Z ciekawością oczekiwałem jego słów.
Zbierał się niecałe pół minuty.
- Przepraszam bardzo – chrząknął. - Nie miałem absolutnie nic złego na myśli. Szanuję akt ślubny... Zresztą spieszno mi do niego i dlatego tu jestem. Żeby uzyskać pańską zgodę. A mówiąc o papierze... no, o tym ceremoniale... chciałem tylko zaznaczyć, że moja miłość jest silna i wychodzi ponad to wszystko.
Był inteligentny i szczery. I całkiem opanowany. Ale zaczynał już kiepsko znosić moje – w istocie nieprzyjazne i natrętnie na nim uwieszone – spojrzenie. Podniósł kubek do góry i schował za nim tyle swej twarzy, ile tylko zdołał.
- Gdy pan trzyma kubek w ten sposób – wymierzyłem weń palcem – nos panu wystaje dość hebrajsko. A poza tym, jak mam traktować kandydata z powagą, jeśli pije herbatę z tak zdobionego infantylnie kubka.
Zagryzł wargi i obniżył wzrok na swoje wciąż wzniesione naczynie. Zdobione barwnym, wyjątkowo komicznym krasnoludkiem.
- Sam mi pan taki podał... - bąknął zakłopotany.
- Ależ pan go przyjął niczym relikwię. Może pan chociaż podejdzie do sprawy z humorem – przecież jest pan witalnym młodzieńcem, a nie kirasjerem napoleońskim stłuczonym pod Borodino – i wypowie jakiś żart o tym kubku?
- Żart?... - wciąż patrzył na kubek, co było oczywistym sposobem na uniknięcie patrzenia na mnie.
- Jest pan sztywny, spięty, ograniczony nie tylko manierami, ale i wyobraźnią. Poczucie humoru niewątpliwie pan ma, tylko gdyby je sproszkować na plankton, wykarmiłbym gupiki w moim akwarium przez dzień, może dwa. Potem bieda.
Odstawił kubek i objął dłonią brodę. Był w tym widoczny wysiłek, ale zdołał podnieść na mnie oczy.
- Czy pan... mnie nie lubi? - spytał nerwowo. - Czy Magda coś mówiła, co się panu nie spodobało? Bo przecież tak mnie z góry nie lubić, to trochę uprzedzenie...
- Pan myli pojęcia, Ameleonie. Ja nie darzę pana żadną wyjściową antypatią. Mój certyfikat pańskiej osoby jest neutralnie pusty. To pan go ma wypełnić. Natomiast ja pana wyjściowo nie darzę: sympatią, miłością, ufnością, szacunkiem i podziwem. To pan ma to sobie wywalczyć. Po to pan przyszedł. A czas upływa. Na razie punkty stracone.
- Punkty stracone? - powtórzył już trochę nerwowo. - Ale przecież ja mam do pana szacunek, a Magdę kocham z całego serca... Naprawdę!... I poczucie humoru mam – dodał bezradnie.
- Tak? - spytałem tonem mieszającym oblodzenie z niechęcią. - To proszę mnie o tym przekonać, bo nie wydam córki za ponuraka. Moja córka ma mieć życie promienne i wesołe, a nie butwieć galerniczo w związku z humorystycznie zabiedzonym pierrotem. Proszę podskoczyć jak przystało na pajacyka i zawołać „Omijajcie wyspę Hula!” albo ubawić mnie żartem na temat kubka.
Zapadło milczenie, co, niestety, nie zaskoczyło mnie zupełnie. Niespecjalnie już wierzyłem w kandydata Tobiasza Ameleona. Właściwie uznałem już za fakt wszczęcie jego rozpadu. A przecież najgorsza próba wciąż była przed nim. Próba, której nie przeszedł nikt.
- Wie pan – wydusił – jestem trochę zdenerwowany... Trema... Jest pan jednak ojcem mojej ukochanej, proszę wybaczyć. Ale jeszcze pana zaskoczę, obiecuję.
- Nie podejrzewałem pana o żart na temat kubka wymyślony na poczekaniu. Natomiast podskok lub fikołek i wesołe puppetowate okrzyki były w pańskim zasięgu. Uważam, że silny charakter i umysł nie baczą na ograniczenia i konwenanse popłuczynowego społeczeństwa. Gdyby pan oglądał filmy przedwojenne, widziałby, jak swobodnie i wariacko wygłupiali się tamci ludzie. Żart o kubku ja powiem w takim razie – chwyciłem kubek i uniosłem go w górę. - Proszę słuchać, ceramiczna czaszko z podłużnym otworem na gwinee:
Dwa krasnoludki drewniane butki
Noszą! Jeden jest duży, drugi malutki
Duży pije z kubka, lecz ani podskoczy
Mały kubek zdobi, bo jest uroczy.
Odstawiłem kubek i spojrzałem z zadumą na oniemiałego Ameleona.
- Nic specjalnego, powie pan – rzekłem. - Ale to na poczekaniu. No i historia oparta na faktach, nie jakieś baśnie spod Gorców. Dopije pan? - zaprosiłem dłonią do podjęcia kubka.
Chwycił go z tępą miną. Wyglądał na znużonego i nieszczęśliwego. I nawet żal mi go było. Ale nie oddam córki z powodu żalu. A i wyjść z domu mojego każdy musi sam, o własnych siłach. Moje nie były aż tak spore, by wchodzić w rolę niedźwiedzia i wyrzucać zdewastowanych kandydatów niczym odpady.
Którymi zawsze się stawali.
Ku rozczarowaniu mojej córki.
- No tak – westchnąłem głośno, jakbym frapował się kierunkiem obranym przez cywilizację – niech mi pan powie, za co pan kocha moją córkę.
Odetchnął. Pomyślał zapewne, że skończył się etap dziwacznych pytań i zaczepek, i że zmierzamy na zwyczajowe tory wyszukiwania wspólnych zasad i interesów.
Jak to można pochopnie odetchnąć.
- Kocham Magdę za wszystko – odrzekł bez namysłu. - Jest jedyna, niepowtarzalna, magnetyczna, inspirująca... cudowna. Ma czar, inteligencję i jasno określone wartości.
- To wszystko prawda – skinąłem głową. - Pytanie brzmi: skąd pana o tym przekonanie.
Zamrugał oczami.
- Noo, wie pan, znamy się już pół roku. Może to niezbyt długi czasu, ale...
- Nie jestem sztywny w tych sprawach – przerwałem. - Pięcioletni okres rozpoznawania też niczego nie zagwarantuje. A pokrewne dusze mogą się rozpoznać w ciągu jednej godziny. Sęk w tym, że pan nie zna mojej córki.
- Znam...
- Wirtualnie. W ten sposób to ja znam Che Guevarę. Bardzo się lubimy.
- Ale... No przecież pisaliśmy do siebie – żachnął się. - Dzwoniliśmy... Ja już za sam jej głos ją kocham dożywotnio. Dźwięczy jak dzwon anielski.
Mój głos był chrapliwy, nieco zduszony i na pewno nie dźwięczał.
- Proszę mi się tu nie roztkliwiać – upomniałem surowo. - Od kandydata do ręki mojej córki oczekuję racjonalnego chłodu i postawy zdyscyplinowanego legionisty rzymskiego, a nie popiskiwania i omdleń podlotka z Wyspy Księcia Edwarda. A moja córka nie jest jakąś niebiańską podfruwajką, tylko charyzmatyczną, uduchowioną kobietą.
- Nie przeczę... - wymamrotał.
Nie wyglądał na kogoś, kto czerpie przyjemność z rozmowy ze mną.
Jednak mimo zniechęcenia, wytrącenia z równowagi i psychicznego znużenia, wciąż trzymał się fotela i nawet za okno nie spojrzał. Zależało mu na Magdzie.
Miałem powody twierdzić, że Magdzie na nim już trochę mniej.
- Pan sobie zdaje sprawę, jak można fałszować obraz swój i status poprzez kontakt internetowy – powiedziałem. - Czy moja córka ma wierzyć we wszystko, co pan jej powiedział i napisał?
- Musi... To znaczy może. I ona mi wierzy, mówiła...
- To ja zdecyduję, czy jej wiara będzie podtrzymana – odparłem, co było bardziej uczciwe niż Ameleon mógłby przypuszczać. - Pan, zdaje się, utrzymuje, że przodek pański walczył jako husarz pod Kłuszynem?
- To prawda – podniósł na mnie oczy. - Możemy to zweryfikować.
- Możemy i zrobimy to. Żeby się nie okazało, że przodek był żołdakiem od Rakoczego, co polskie dwory palił.
Przełknął ślinę.
- Czy pan jest przeciwko mnie? - spytał ponuro. - Pan myśli, że chcę wykorzystać pańską córkę?
- Oczywiście, że tak myślę. Każdy ojciec tak myśli. Bo każdy ojciec jest mężczyzną, który wcześniej skupiał wysiłki na wykorzystaniu maksymalnej liczby dziewcząt. Proszę mnie przekonać, że się mylę.
- Ale jak??
- Proszę podskoczyć pajacykowo i zawołać „Omijajcie wyspę Hula!”.
- Jezu, pan chyba żartuje? - potrząsnął głową.
Spojrzałem na niego jak esesman na jeńca spod ściany straceń, który pyta, czy wieczorem mógłby pójść do kina.
- Oczywiście, że żartuję, panie puppecie. Przenikliwość pańskiego rozumu jest wprost proporcjonalna do charyzmy i poczucia humoru. Razem to wszystko tworzy tak potężną wartość, że zastąpiłaby moskaliki w słoiku, który znajdzie pan w mojej lodówce.
Nie wyrzekł ani słowa. Może był już bardzo zrezygnowany i czekał bez większej nadziei na szansę przełamania ofensywy, która spychała go tak, jak lodołamacz spychałby canoe Irokezów.
Próżne było to czekanie. Cios miał dopiero paść.
- Jak już powiedziałem, Internet baśnie i gawędy tworzy – wstałem, by zacząć spacer z założonymi rękami wzdłuż dywanu. - Pytam natomiast jako ojciec: jak pan widzi taką ochronę mojej córki?
Zmarszczył czoło groteskowo.
- Ochronę?
- Pan zakłada, że Magdalena ma się sama bronić przed arogancją i molestowaniem popłuczynowego społeczeństwa? I może bronić też pana zarazem?
- Nie – obruszył się. Był w rozpadzie; zaczynał już reagować jak urażony trzynastolatek. - Jestem sprawny i dumny. Trenowałem karate shotokan.
- Shotokan? Proszę je sobie wykorzystać do ozdobienia parady armii Andory. Jakie są pańskie realne zdolności bojowe i siła mobilizacji przy, powiedzmy, ataku mniejszości quebeckiej na dom?
- Mniejszości quebeckiej? - wybełkotał.
- Czy pan koniecznie stawia na kolejny najazd mongolski? Czy pan potrafi jako ten oświecony prorok Izajasz przewidzieć, kto i kiedy na dom pański napadnie? A może zaprzeczy pan prawdopodobieństwu zderzenia się z przemocą? Wyznaje pan przekonanie, że żyjemy w jakimś lukrowanym świecie elfów roztańczonych na łące umajonej?
- Oczywiście, że nie! - prawie krzyknął ze złością. - Przepraszam... Nie jestem naiwny. Może jakiś rzezimieszek przyjdzie pewnego dnia i...
- Określenie „rzezimieszek” raczej zostawiłbym pasjonatom spisującym zamieszki średniowieczne, bo nas otaczają po prostu bandyci i psychopaci. Mniejsza z tym jednakże. Ja pytam: jaki pan ma obmyślony sposób samoobrony?
- Wezwę policję.
- Ten sposób proszę polecić weteranom Insurekcji Kościuszkowskiej, którzy są dziś zbyt starzy i chromi, by nasadzić bagnet na trzonek miotły. Nim policja przyjedzie, minie pięć, dziesięć, może więcej minut. W tym czasie współczesny rzezimieszek spłodzi pacholę z pańską żoną, opróżni sejf i wytnie panu w grdyce coś równie dekoracyjnego, co wycina się w arbuzach zdobiących stoły weselne. Ja pytam, czy pan ma broń palną i serce wojownika. Jeśli nie, to nawet na obrońcę mszycy sterroryzowanej przez żuka nie mogę pana rekomendować.
Starł dłonią pot z czoła.
- Broń palną mogę załatwić... jeśli twierdzi pan, że to nieodzowne...
- Samoobrona jest nieodzowna.
- ...a serce wojownika mam. W każdym, kto kocha kobietę, obudzi się wojownik.
- Czy aby w krasnoludku, co drewniane buciki nosi? - uniosłem brwi.
Sapnął niczym odyniec zagoniony w narożnik.
- Pan się zapędza z tym upokarzaniem. A ja bym nieba uchylił Madzi.
- Niech pan jej uchyli odwagi i troski, a nieboskłon zostawi astronomom z Fromborka. No cóż, w kwestii samoobrony stracił pan kolejne punkty. Teraz aż strach pytać o strategię kontrataku.
Znowu zmarszczył czoło, ale nie odważył się odezwać.
- No, przecież samoobrona odpiera najeźdźcę. A odparty najeźdźca to najeźdźca upokorzony i wściekły. Pan sądzi, planktonie, że nie wróci sposiłkowany?
- Dlaczego miałby...
- A dlaczego bandyci napadają? To nie są ludzie skłonni do refleksji i przewartościowania. Klaps w tyłek nie uczyni ich świętymi Aleksymi. Wrócą z jeszcze silniejszą żądzą rzezi. Dlatego z punktu samoobrony przechodzimy płynnie do punktu kontrataku. I?...
- I? - powtórzył tępo.
- Ścigamy uchodzącego wroga i wycinamy go.
- Wycinamy...? Czy pan...? Przecież to nie Dziki Zachód – szarpnął się tak, jak szarpnąłby się człowiek ocucony w więzach. Może i tak się poczuł.
- Skoro woli pan określenie Dziki Wschód... Mówiąc szczerze od męża mojej córki oczekuję przestrzegania trzech punktów regulaminu ochrony. Pierwszy: samoobrona. Drugi: kontruderzenie. Trzeci... no, jak pan myśli?
- Ewakuacja? - spytał niepewnie.
- Ewakuują się frukty naniesione deszczówką. Wojownicy zakochani w kobietach i piastujący swoje dzieci nie porzucają własnych gniazd. Jedynie je zabezpieczają i chronią z ogniem w sercu. Temu wszystkiemu świetnie służy punkt trzeci. Ba! przy sumiennym stosowaniu zasad punktu trzeciego nie ma wręcz żadnej potrzeby sięgania po punkt pierwszy i drugi!
Czekałem, aż jego zaintrygowanie wzrośnie i przemoże bezwład. Co w końcu nastąpiło.
- Co zaleca punkt trzeci?
Spojrzałem mu prosto w oczy. Ponieważ było to niczym skrzyżowanie spojrzenia energetycznego wilka ze spojrzeniem zabiedzonej ucieczką sarny, zamrugał i zwiotczał.
- Terror bliskozewnętrzny – rzekłem surowo.
Rozszerzył oczy w groteskowym przestrachu.
- Terror bliskozewnętrzny?? Ale co by to miało być?!
- Widzi pan, frukcie – przybrałem ciepły, nieomal życzliwy ton – kiedy ograniczyć działania do odpowiedzi, do responsu, to nie ma gwarancji na pełne zabezpieczenie domu przed atakiem. Co lepsze: zostać wyrwanym ze snu przez łomot wyważanych drzwi czy ucapić wroga jeszcze przed płotem? Musimy być terrorystami. Obszar wokół domu, obszar bliskozewnętrzny, należy traktować jak barbakan chroniący zamek, w którym śpi ukochana królewna. Obszar wokół zamku musimy terroryzować tak samo, jak Lew Nemejski terroryzował obszar wokół miasta Nemei. Pan zna mity? Dwanaście prac Herkulesa?
Nie zareagował. Patrzył na mnie tępo, bezrozumnie, jak to frukt.
- Lew Nemejski osaczał i eliminował. I my też musimy być Lwami Nemejskimi dla naszych córek i żon. Musimy terroryzować w ramach prewencji. To szlachetny rodzaj terroru.
- Ale jak mam rozumieć terroryzowanie – wycharczał z wysiłkiem.
- Nieoficjalne łowy na osobników nieopatrznie wstępujących w pobliże domu. Po pierwsze: wyeliminuje się potencjalnych napastników. Po drugie: prędzej czy później fama o znikaniu ludzi się rozejdzie i pod dom pański ani poltergeist nie odważy się zawitać. To najlepsza metoda na zabezpieczenie domu. I żony – dodałem z naciskiem.
- Ale terror... - powtarzał tępo. - Jak mam to rozumieć? To całe „znikanie”?
- Najlepiej dosłownie. Namierzonego intruza należy zneutralizować. Nie znam lepszej na to metody niż rozbicie czaszki kamieniem, porżnięcie ciała, usunięcie twarzy i won w jezioro jakimś nocnym kursem.
Znowu zapadła cisza. Tobiasz Ameleon wyglądał na umęczonego. Ale i ja byłem już trochę znużony. Człowiek, który nie potrafił uporać się z porównaniem do krasnoludka i puppeta, nie będzie mógł uporać się z zagrożeniem prawdziwej miary.
Nie może zostać mężem mojej córki.
Nadeszła pora, by to zakończyć. Przy czym wciąż jeszcze nie padł cios definitywnego rozbicia.
Stanąłem nad kandydatem.
- Udowodniłem panu, że jest kukłą papierową odgryzioną z cyrkowego obwieszczenia przez bezpańskie ratlery. Że stoi pan na poziomie skąposzczeta ze swoim poziomem dystansu, humoru, przenikliwości, charyzmy i dumy osobistej. Że jako obrońca mojej córki byłby pan w istocie nikim innym jak kamerdynerem gwałciciela. Podsumowując: jest pan kolejnym fruktem popłuczyn powojennych, który to frukt struga deszczówki niefortunnym trafem spłukała w progi mojego domu. Pytanie brzmi: co sprawia, że frukt nadal tkwi w tych progach?
Patrzył na mnie zszokowany i zrozpaczony.
- Pan jest... nienormalny! - wyrwało mu się.
- A pan jest fruktem. Który już się rozkłada i fermentuje. Czy nadal upiera się pan, że miłość do mojej córki jest szczera?
- Jest szczera – wydusił z determinacją.
- I pan ją kocha za to wszystko, co wymienił?
- Tak.
- Na pewno? - przeszywałem go wzrokiem; nieomal słychać było jak rozpruwa go jak bagnet.
- Tak!
- Za urodę nie?
Zawahał się.
- No, nie... To znaczy też... No sam pan wie, że jesteśmy wzrokowcami i to się liczy. Przecież nie jest pan hipokrytą i przyzna.
Niczego nie zamierzałem przyznawać.
- Ujęły pana jej zdjęcia?
- Tak... Ale nie tak bardzo jak jej poglądy, marzenia... Te plany z delfinarium, to...
- A gdyby nie była zgrabna i śliczna? - uciąłem.
- To niczego by nie zmieniło – rzekł stanowczo. - To miłość, która zdarza się raz na kilka inkarnacji. Ja kocham duszę Magdy. Ciało zamierzam chronić i pielęgnować jak kwiat.
- Zdjęcia były fałszywe.
Nie od razu dotarł do niego sens słów, które wypowiedziałem, Tak to już jest przy silnym wzburzeniu. Ale przecież w końcu musiało to do niego dojść. Zamilkł, otworzył usta jak ten gupik z akwarium i wbił we mnie też taki rybi wzrok.
- Z... Co??
- Magda nie pokazała panu swoich prawdziwych zdjęć. Bała się odrzucenia. - Ponieważ nadal się nie odzywał, dodałem: - Proszę zrozumieć, zależało jej na panu. Ale przecież niepotrzebnie się bała, prawda? Pan kocha jej duszę magnetyczną, czy tak?
- Fałszywe... Ale dlaczego, na miłość boską? - wykrztusił, przełamawszy osłupienie.
- Widzi pan – nabrałem głośno powietrza. - Magda jest poważnie chora.
Na jego twarzy wykwitł lęk.
- Na co? - spytał cicho.
- Na martwicę toksyczno-rozpływną naskórka. - Przeszedł go dreszcz tak silny, że nie robił z siebie durnia i nie próbował nawet go stłumić. W istocie rozkołysał się niczym lampa sztormowa na kutrze. - To skutek nadużywania piroksykamu. Ten z kolei Magdalena brała przeciw chorobie zwyrodnieniowej stawów oraz reumatoidalnemu zapaleniu stawów. Trochę nadużyła. Poniosło ją, jak to człowieka pragnącego ozdrowieć i wystawić twarz na słońce.
Siedział ogłuszony, znokautowany, ze spuszczoną głową. Skurczony i podobny brunatnicy przyklejonej do nadburcia.
- Wystawić twarz – powtórzyłem głucho. - To jej największe marzenie. Bo od czterech lat siedzi w piwnicy, wciśnięta między marynaty, a powidła. Jej cały świat to ja, kiedy schodzę - a bywają tygodnie, że tego nie robię - i komputer. No i pan, on ile nie czmychnie teraz jak spłoszony szelestem piżmowiec.
Tobiasz Ameleon wciąż był brunatnicą wyssaną z witalności. Rodziło się pytanie, czy ta witalność miała jeszcze wrócić.
- W rzeczy samej – podniosłem nieco głos – moja córka wygląda jak potwór ze studni wyłowiony. Fakt, że ma przy tym ginekomastię i urodziła się z połową twarzy, nie razi już przy tym aż tak bardzo. Ale jest potworem. Dlatego nie schodzę częściej niż raz na dwa-trzy tygodnie. Bo po każdej wizycie trzeba kilku seansów u terapeuty, by wróciła równowaga i sens życia. I bym mógł zejść znowu do piwnicy. Choćby po powidła.
Powoli podniósł na mnie oczy. Były przekrwione i zalane łzami niczym zbiorniki retencyjne.
- Ale jak można było... - wybełkotał z trzęsącą się brodą. Przyjrzałem się tej brodzie z fascynacją, bo zdawała się kwapić do odpadnięcia.
- Oto jej zdjęcie – wyciągnąłem fotografię z kieszeni i rzuciłem na stolik. - Musi pan się w nie dobrze wpatrzyć, bo nie chcę, by tam, na dole, krzyczał pan i omdlewał. To jej nie pomoże. A tylko w tym roku próbowała odebrać sobie życie dwadzieścia trzy razy. - Stanąłem przy oknie. - Więc sam pan rozumie sytuację. Musiałem przetestować pański system nerwowy i charakter. Bo Magda nie jest tym rodzajem żony, którą może opiekować się witeź żeglarz podrzucany wiatrem. Ona potrzebuje miłości dożywotniej, tak, ale i ochrony wojownika twardego jak granit. Jest pan taki?
Najwyraźniej nie był. Nie po tym, jak rzucił okiem na zdjęcie.
W zamyśleniu przyglądałem się wymiocinom zdobiącym stół zamiast obrusu.
- Nie mam pretensji o tę reakcję – zaznaczyłem łagodnie. - Właśnie tu mogła nastąpić. A teraz zejdziemy na dół i obaj będziemy mieli twarze wodzów Apaczów Mescalero. Dumne i niewzruszone. I powiem panu: cieszę się, że pan obiecał tę miłość mojej córce. Wierzę panu. I nie byłem z góry uprzedzony. Przeciwnie. Przygotowałem pick-upa. Stoi na podwórzu. Razem wniesiemy pod plandekę skrzynię, w której rozkłada się, przepraszam – spoczywa, moja córka, a pańska narzeczona. Potem odjedziecie zacząć wspólne szczęśliwe życie, a ja posprzątam w końcu piwnicę. Kiedyś was odwiedzę. Jest pan gotowy?
Tobiasz Ameleon, trzynasty kandydat do ręki mojej córki, był zdecydowanie gotowy.
Tyle - że do ucieczki. Poderwał się chwiejnie, wywracając stolik, po czym krokiem istoty raczej bezkręgowej, ruszył ku wyjściu.
Patrzyłem na nim ze zmarszczonymi brwiami.
- A co z ta miłością, co zdarza się raz na kilka inkarnacji? - zawołałem za nim.
Trzasnęły drzwi. Po chwili ujrzałem przez okno, jak koślawo biegnie po deszczowych kałużach.
Zaraz też zniknął. Mimo to jeszcze przez chwilę patrzyłem na deszczowy świat. Aż wreszcie uznałem, że przedłużanie odgrywania roli odpowiedzialnego, wymagającego i gnomio złośliwego ojca mija się już z celem.
Zwłaszcza, że było to wyczerpujące. Przede wszystkim dla ducha.
Westchnąłem więc i zacząłem z tej roli wychodzić. Nie było to łatwe – wielu aktorów popadło w obłęd, gdy zgubili drogę powrotną do szlabanu, który w swym natchnieniu wyłamali.
Ale w końcu się udało. Tak jak w poprzednich dwunastu przypadkach.
A kiedy się udało, odkleiłam tę drażniącą maskę silikonową i wąsy, zdjęłam dwie bluzy, którymi uprzednio wypchałam sweter, nabrałam powietrza głęboko do płuc i odetchnęłam.
Z ulgą, ale i ze smutkiem.
Widzicie, mój ojciec zmarł sześć lat temu. Matka dużo wcześniej. Ojciec był moim światłem i wojownikiem. Wspierał mnie i chronił do ostatniej chwili swego życia. A kiedy umierał, rzekł z czułością, która zgniotła mi serce:
- Madziu moja, Madziu. Nieszczęściem jest moim, że cię zostawiam. Lecz szczęściem, że cię miałem. Chcę, byś przeżyła swój czas w miłości i spokoju. By twój pierwszy mężczyzna pozostał ostatnim. Lecz żeby tak się stało, sprawdź go, przetestuj tak – jak ja bym to uczynił. Bądź Lwem Nemejskim; ostrym, zniechęcającym, przerażającym. Sztuka męskiej ironii i cynizmu jest trudna, ale ją przyswoisz. Dla tych, którzy przyjdą z wyznaniem miłości, nie miej litości. Atakuj, uderzaj jak kobra. Nie daj chwili wytchnienia. Ci, których to odpędzi od miłości wcześniej zaklinanej, będą oszustami, papierowymi kukłami, które odfrunęłyby w chwili twego niepowodzenia, fruktami przeznaczonymi na rozpad i użyźnienie ziemi. Ten, który przetrwa próbę, będzie przeznaczonym ci mężem. Tylko Lew Nemejski przetrwa szykany Lwa Nemejskiego. Życzę ci szczęścia.
Schowałam do szuflady komody zdjęcie, które nie przedstawiało mnie – lecz upiora z chińskiego horroru. Potem ruszyłam do pokoju, by włączyć komputer.
Czułam ulgę, ale i żal. Tobiasz Amaleon raczej nie skłamał podczas tych wszystkich naszych rozmów. Był przystojny, gustownie ubrany, i pewnie jego przodek naprawdę walczył pod Kłuszynem.
Podobał mi się.
Ale nie kochał mnie wystarczająco silnie. Nie okazał determinacji i wiary. W chwili ciężkiej próby byłby równie słaby. Byłby puppetem ze sznurkami splątanymi u drewnianych stóp.
Nie byłby Lwem Nemejskim.
Jestem Magdalena, córka wojownika. Jestem samotna. Jestem piękna, przenikliwa, spragniona mężczyzny i gotowa na szlachetne oddanie.
Wciąż czekam na swojego Lwa.