W wietrzno-schłodzonych okolicznościach przyrody trzeba uzbroić się
w cierpliwość aligatorów, by w przyczajeniu doczekać poprawy pogody. I
wtedy błyskawicznie uderzyć. Wykorzystać moment.
Uderzyć, czyli: wyjść z domu w tę przyrodę.
Przyczailiśmy się zatem aligatorowo i uderzyliśmy. Dzień wyprawy leśnej w końcu nadszedł.
Jak widzicie, nie zabrakło ekwipunku, jakby nas brytyjscy
oficerowie-kolonialiści przyuczyli. Ponieważ w lesie można spodziewać
się wielu groźnych stworzeń - pum, anakond, łuczników angielskich,
łuczników-elfów, niełuczników goblinów, gnomów, trolli i tak dalej -
uzbroiliśmy się w muszkiety.
Jak już sama nazwa broni wskazuje, muszkiet został stworzony do zwalczania much. Ich też należy spodziewać się w lesie.
I wszędzie indziej.
Charakter lasu nie budził wątpliwości od samych jego progów.
Celtycki, mroczny, zawieszony w przestrzeni pół-baśniowej,
pół-rzeczywistej las, nie może być mylony z parkiem miejskim w Zamościu.
I nie był.
O tym, że wybraliśmy się na piknik zuchwale w rewir powojennie
mroczny, uświadomił nas nieoczekiwanie napotkany przewodnik leśny.
Zamieszczony film zdradza jasno, że jest owa postać niezrównoważonym psychiatrycznie pasjonatem wojny leśnej. Dlatego seans przeznaczony jest tylko dla osób o mocnych nerwach, ewentualnie dla weteranów bitwy w Lesie Teutoburskim.
Zwracam Waszą uwagę na ponadprzeciętny refleks małego operatora kamery... ;)
O dziwo, historia ujawniona przez przewodnika nie wyprowadziła nas z
kniei, co byłoby rozsądne, tylko w jej niebezpieczny głąb. No cóż, nie
można wykluczyć, że nasz poziom psychiatryczny miał coś wspólnego z
poziomem owego przewodnika.
Który chyba dobrze nam życzył, bo gdy zorientował się, że idziemy
nie do domu, lecz w gąszcz, rzucał za nami szyszkami i dzidami...
A może tylko nam się zdawało. Wszak stare lasy nie tylko dają
wyciszenie i energię odnowy - jak te nowe - one dają też projekcje i
zaklęcia wszystkim marzycielom i fantastom, którzy ich zapragną...
Być może to Drzewo Wiadomościowe powinno też być czymś w rodzaju wypłaszacza
/z Lasu Powojennego/. Jako kolejne świadectwo, że to nie ten park
zamojski, w którym prędzej spotkamy jegomościa z siatką na motyle, niż
oszczepnika z oczami wyciętymi z krzemienia. Zamiast się odpowiedzialnie
wypłoszyć, zajrzeliśmy do dziupli. Świeżych listów nie było. Pobite
gobliny opuściły tę część lasu i porzuciły punkt kontaktowy.
Jak to mówił przewodnik? Padł kucharz? A nawet grajek?
Kurierowi też się pewnie padło.
Plama światła z przodu, na prawo od drzewopoczty, może być myląca.
To tylko prześwit rzeki, my nadal kroczymy w głąb głębi, jako
nieustraszeni łowcy-wędrowcy: angielski (Mały Tygrys) i holenderski
(Duży).
Myślałby kto, że to urocze miejsce sposobne na biwak czy nocleg wręcz.
Tymczasem mógłby to być ostatni nocleg. W każdym razie ostatni z
kończynami. Przecież gołym okiem widać, że to nie parking dla autokarów
Orbisu i Juwenturu z małymi kolonistami, lecz Sadzawka Krokodyli. Jak
powszechnie wiadomo, udają te podstępne stwory kłody i bale, i nawet De
Niro nie byłby w tym odgrywaniu tak dobry.
Inna sprawa, żeśmy psychiatrycznie bardzo śmiali; Mały Tygrys z
Anglii jednego z krokodyli trącił kijem razy kilka. Tak to gada
zmieszało, że... nie wyszedł z roli.
Czy De Niro nie wyszedłby z roli, gdyby go kijem pacnięto? Uczmy się sztuki aktorstwa od najlepszych - od krokodyli. :)
Chwilę później trochę z nieostrożności, a trochę z żądzy przygody
wojennej, wpakowaliśmy się w gwałtowną potyczkę elfów i goblinów. Tym
ostatnim towarzyszył opancerzony olifant - który jeszcze kilka kroków
wcześniej zdawał się być po prostu olbrzymim drzewem...Oszust podobny aligatorom!
Nie zastanawialiśmy się ani trochę, komu pomóc, ciskaliśmy dzidy w
olifanta i w gobliny, waliliśmy z muszkietów jak do much... Aż wreszcie
uszli wrogowie. Elfy zaś podziękowały i jakiś czas szły za nami,
odwdzięczając się ochroną.
A oto i wspomniana rzeka. Wcale nie taka bezpieczna, choć więcej słońca nad głową.
Niektórzy powiadają, że widoczny w wodzie wrak to łódź Wikingów,
odpartych przez celtyckich rybaków. My tam swoje wiemy. To łódź
goblinów, zgruchotana gęstym ostrzałem elfów, obsadzających nabrzeże. W
kniei trwały zażarte walki, co wymagało posiłków. Tym razem się nie
udało.
Aczkolwiek zatopione posiłki nadal mogą być posiłkiem. Na przykład dla karpi.
Życie nie znosi marnotrawstwa. ;)
Czasem jest to duży posiłek i duża radość - tak karpi, jak elfów... które są zdolne powstrzymać nawet tak solidny okręt wojenny:
Wygląda na to, że próba sforsowania lasu chronionego przez elfy pachnie Normandią.
Odejdźmy już jednak od rzeki i jej wraków. Odejdźmy zresztą i od samej wojny leśnej. Pora zaczerpnąć tego, po co naprawdę przybyliśmy do lasu celtyckiego.
Wyruszyliśmy do lasu, by się wyciszyć, odprężyć, pobudzić zmysły,
rozruszać wyobraźnię... By w zdrowym miejscu zjeść coś zdrowego.
I po to, by przeniknęła nas energia tej skrytej przestrzeni, wyciętej tylko dla nas dwóch.
No - dla nas i dla tego psa obronnego... który chciał dobrać się do bananów, lecz został powstrzymany.
...to i patrzył na mnie z wyrzutem.
Spójrzcie ponad mojego syna. Nie, nie chodzi o jego aurę, ani, tym bardziej, o aureolę. Komu się zresztą do aureoli spieszy?... ;)
Natomiast przyjrzyjcie się drzewom. Tak, chodzi o pnie. Pnie liśćmi
obłożone, otulone, ukojone - to jest zwyczajność w lesie irlandzkim. W
każdym razie w hrabstwie Mayo, bo innych hrabstw zbytnio nie
spenetrowałem, ani jako podróżnik holenderski, ani w żadnej innej
postaci.
Po sześciu latach życia w Irlandii przestałem już doznawać
oczarowania widokami wzgórz, klifów, murków szarokamiennych... A i
przyrodę zdecydowanie wolę polską.
Tak, jak żywność.
I jak zapach świtu wiosennego.
I ciszę wieczoru letniego.
I... No tak. Jak żona, to tylko z Polski.
Tak... Ale to mi nie przeszło ani calem, ani sążniem. Wciąż urzeka
ten widok pni rosłych, włóczniom Entów tolkienowskich podobnym, liśćmi
druidowymi objętych, tajemniczych, żywo-żywych...
A kiedy już zjedliśmy w salonie Natury pokarm, a jakże, naturalny,
wolny od spreparowania, można było sięgnąć po kwintesencję Daru
Leśnego...
Położyliśmy się na kocu, wolni bardziej niż przedtem, i wolni bardziej niż potem. Położyliśmy się, by spojrzeć na władców lasu. Tam, w górze, władcy ci układają plany kosmiczne z samym słońcem.
Widok czaszy leśnej jest i będzie zawsze, niezmiennie, widokiem tak samo pięknym, tak samo pochłaniającym.
Nie wiem, kiedy ostatni raz położyłem się w środku lasu, by z tej
pozycji popatrzeć na obraz drzew i nieba, zmieszanych dla duszy ludzkiej
w prezencie. Miałem odczucie, jakby minęło od tamtej pory 600 lat. I
600 lat zachciało mi się tak trwać i chłonąć ów spokój, nieskończoność,
ową ufność...
Tak, chyba i ufność spływa z czaszy leśno-niebiańskiej ku ludziom, którzy zwracają ku niej twarz i serce.
Zaskakujące odczucie.
A może chciałem trwać w tym sercu leśnym, pod zielono-błękitnym ramieniem Harmonii, bo byłem tam z Małym Tygrysem...
Odcięci, bliscy sobie i bliscy mocom niewzruszonym na gniew ludzki, a zarazem dobrotliwym wobec jego słabości...
I gdy tak leżeliśmy sobie, wolni bardziej niż wcześniej i później,
las obdarował nas swymi gościnnymi sekretami. Włócznie Entów zaczęły
kołysać się, tańczyć dla nas tańcem niezwykłym - bo łączącym majestat z
radością.
A z samych wierzchołków władczych - wierzchołków, które nie
przegapiają niczego ani u swych korzeni, ani w czerni kosmicznej, doszły
nagle głosy...
Niesamowite, prawie paraliżujące... Ktoś rzekłby, że to drzewa zaczęły trzeszczeć od wiatru, ale my wiedzieliśmy swoje...
Entowie przemówili do nas.
Zamarliśmy, wsłuchując się w język władców prawdziwych.
I tak trwaliśmy chwilę w tym sercu leśnym, czerpiąc z jego kwintesencji...
...aż przyszła pora powrotu.
Kierując się nieco odważniej ścieżkami z wojny leśnej, szybszym
krokiem zmierzaliśmy do ujścia z kniei. I chyba nasze zachowanie
przypadło do gustu elfom - pewnie były też wdzięczne za spontaniczny
sukurs w potyczce... a może były pod wrażeniem przemowy Entów? - bo
nagle ich łucznicy poczęli wyłaniać się spomiędzy drzew i zagadywać,
pozdrawiać, pokazywać łuki... Poznawaliśmy kolejnych książąt... Tylko
Kuba nie mylił ich imion, mi jakoś sprawa kulała. I w ogóle chyba tylu
arystokratów u tych elfów, co potomków Dżyngis-Chana u Mongołów.
Wychodzi, że każdy elf to arystokrata.
Nic dziwnego, że z upodobaniem łupu-cupią pozbawione manier i higieny gobliny.
Zaś powyżej coś jakby ambona obserwacyjna. Tak naprawdę - wieża
obserwacyjna nad bunkrem goblinów, zdemolowanym przez oddział elfów
(garnizon wyszatkowano, oczywiście). Ale - jak to w powojennych
okolicznościach leśnej przyrody - czujność należy zachować do końca.
A nam się nie udało. Kilka sekund po zrobieniu tego zdjęcia Kuba
Tygrys zrobił krok w tył i wpadł w przeciwpiechotną pułapkę goblinów.
Ucierpiał piszczel, co przynosi zazwyczaj ból krótki, ale przeszywający
jak oszczep.
I tak, po siedmiu latach od narodzin Małego Tygrysa, Duży wziął go
na barana i poniósł przez najdłuższy do tej pory dystans - dwa
kilometry.
Był to najmilszy dla mnie "baran" ze wszystkich do tej pory.
Ból minął, las znikł...
Wróciliśmy do naszej małej, familijnej gęstwiny tarasowej.
I do naszych jaguarów, za którymi stęskniliśmy się dokładnie tak samo, jak one za nami.
Gdybyż widziały tego olifanta...
Ano tak... Wyprawa do Lasu Powojennego była wielką przyjemnością, a pozyskanej energii nie sposób nie docenić.
Z pewnością nigdy nie zapomnimy też pikniku u Entów w sercu leśnym.
Wynieśliśmy stamtąd, tak myślę, po kawałku wolności
ojcowsko-synowsko dzielonej, i po kawałku ufności, ojcowsko-synowsko
spajającej.
Wprost spod ramienia zielono-błękitnego.
Ano tak.
Nie myślcie jednak, że wspólne czytanie bajek w taki wieczór ojcowsko-synowski to jakaś mniejsza frajda.
Poczytaliśmy sobie po cztery bajki. Dwie należało czytać z książki,
a dwie wymyślić, udając, że tak się tekst na stronicy przedstawia.
Biurko po prawej stronie ma swoje znaczenie.
Ma znaczenie dla mnie - bo teraz siedzę przy nim, kończąc ten
raport wakacyjny nr 3. Zawsze przy nm siedzę, kiedy pracuję z Lwami i dla Lwów... A raczej dla ich Gości.
Prace owe niewysokościowe kończę - gdy kocia princessa Lila, zazwyczaj zajmująca poduszkę po prawej stronie, wzywa mnie do spania.
Biurko ma znaczenie dla mnie i smyka mego, bo kiedy Małego Tygrysa
nie ma przy mnie, widzę go na ekranie stojącego tam komputera. On zaś
widzi mnie.
Kiedy mam wolne wieczory, czytam mu przez Skype bajki. Ostatnio Cudowną podróż Selmy Lagerlof.
Na ekranie widzę, jak mój syn zasypia. Często ja jestem jego ostatnim widokiem, nim zamknie oczy do snu spokojnego, błękitnego. Myślę, że sporo delfinów podpływa do mego smyka, kiedy śpi.
Na ekranie widzę, jak mój syn zasypia. Często ja jestem jego ostatnim widokiem, nim zamknie oczy do snu spokojnego, błękitnego. Myślę, że sporo delfinów podpływa do mego smyka, kiedy śpi.
Biurko ma znaczenie i dla moich kotów. Prawą nogę biurka wzięły sobie w posiadanie jako drapak.
Uszanowałem ich potrzebę. Co tam biurko... Dwa zakochane we mnie jaguary są warte stosu mebli.
Jeśli kiedyś zamilknę na dłużej, sprawa będzie jasna. Noga biurka,
wydrapana przez koty, podda się, biurko runie, komputer rymsnie... Może
to sprawić, że zamilknę.
W razie czego szukajcie mnie w sercu leśnym. ;)
Tak... Wspólne czytanie bajek w wieczór ojcowsko-synowski to wcale nie jest mniejsza frajda.
Wcale, a wcale.
I może ten kawałek wyczarowanej wolności, i ufności - też nie są mniejsze od tych spod ramienia zielono-błękitnego Entów?
Tak to już jest z ojcami i synami...
A i po Harmonię można sięgnąć wszędzie.
Nawet, jeśli zdaje się odległa o 600 lat.
*
A już za tydzień, moi drodzy, ostatnia część 3 tygodni z Tygrysem, z podtytułem Wschód słońca...
...a w niej szybki przegląd wydarzeń i ciekawostek, między innymi
słów kilka o tym, jak to wtargnęliśmy - w kolejnym akcie zuchwalstwa
tygrysiego - do domu samego leprechauna, groźnego irlandzkiego
skrzata...
A także o tym, dlaczego wypatrując niecierpliwie przyjazdu mego
syna, zarazem się tego przyjazdu bałem... Czego się bałem, i jak się to
skończyło - w podsumowaniu, na które Was już dziś zapraszam.
I nie prowokujcie leprechauna - czy to w lesie celtyckim, czy w parku zamojskim!
To nie Koszałek-Opałek, mimo wszystko... ;)
CDN