środa, 29 sierpnia 2012

Trzy tygodnie z Tygrysem. Piknik w Lesie Powojennym


W wietrzno-schłodzonych okolicznościach przyrody trzeba uzbroić się w cierpliwość aligatorów, by w przyczajeniu doczekać poprawy pogody. I wtedy błyskawicznie uderzyć. Wykorzystać moment.
Uderzyć, czyli: wyjść z domu w tę przyrodę.
Przyczailiśmy się zatem aligatorowo i uderzyliśmy. Dzień wyprawy leśnej w końcu nadszedł.
Jak widzicie, nie zabrakło ekwipunku, jakby nas brytyjscy oficerowie-kolonialiści przyuczyli. Ponieważ w lesie można spodziewać się wielu groźnych stworzeń - pum, anakond, łuczników angielskich, łuczników-elfów, niełuczników goblinów, gnomów, trolli i tak dalej - uzbroiliśmy się w muszkiety.

Jak już sama nazwa broni wskazuje, muszkiet został stworzony do zwalczania much. Ich też należy spodziewać się w lesie.
I wszędzie indziej.
 
Charakter lasu nie budził wątpliwości od samych jego progów. Celtycki, mroczny, zawieszony w przestrzeni pół-baśniowej, pół-rzeczywistej las, nie może być mylony z parkiem miejskim w Zamościu.
I nie był.
O tym, że wybraliśmy się na piknik zuchwale w rewir powojennie mroczny, uświadomił nas nieoczekiwanie napotkany przewodnik leśny. Zamieszczony film zdradza jasno, że jest owa postać niezrównoważonym psychiatrycznie pasjonatem wojny leśnej. Dlatego seans przeznaczony jest tylko dla osób o mocnych nerwach, ewentualnie dla weteranów bitwy w Lesie Teutoburskim.
Zwracam Waszą uwagę na ponadprzeciętny refleks małego operatora kamery... ;)
O dziwo, historia ujawniona przez przewodnika nie wyprowadziła nas z kniei, co byłoby rozsądne, tylko w jej niebezpieczny głąb. No cóż, nie można wykluczyć, że nasz poziom psychiatryczny miał coś wspólnego z poziomem owego przewodnika.
Który chyba dobrze nam życzył, bo gdy zorientował się, że idziemy nie do domu, lecz w gąszcz, rzucał za nami szyszkami i dzidami...
A może tylko nam się zdawało. Wszak stare lasy nie tylko dają wyciszenie i energię odnowy - jak te nowe - one dają też projekcje i zaklęcia wszystkim marzycielom i fantastom, którzy ich zapragną...

Być może to Drzewo Wiadomościowe powinno też być czymś w rodzaju wypłaszacza /z Lasu Powojennego/. Jako kolejne świadectwo, że to nie ten park zamojski, w którym prędzej spotkamy jegomościa z siatką na motyle, niż oszczepnika z oczami wyciętymi z krzemienia. Zamiast się odpowiedzialnie wypłoszyć, zajrzeliśmy do dziupli. Świeżych listów nie było. Pobite gobliny opuściły tę część lasu i porzuciły punkt kontaktowy.
Jak to mówił przewodnik? Padł kucharz? A nawet grajek?
Kurierowi też się pewnie padło.
Plama światła z przodu, na prawo od drzewopoczty, może być myląca. To tylko prześwit rzeki, my nadal kroczymy w głąb głębi, jako nieustraszeni łowcy-wędrowcy: angielski (Mały Tygrys) i holenderski (Duży).
Myślałby kto, że to urocze miejsce sposobne na biwak czy nocleg wręcz.

Tymczasem mógłby to być ostatni nocleg. W każdym razie ostatni z kończynami. Przecież gołym okiem widać, że to nie parking dla autokarów Orbisu i Juwenturu z małymi kolonistami, lecz Sadzawka Krokodyli. Jak powszechnie wiadomo, udają te podstępne stwory kłody i bale, i nawet De Niro nie byłby w tym odgrywaniu tak dobry.
Inna sprawa, żeśmy psychiatrycznie bardzo śmiali; Mały Tygrys z Anglii jednego z krokodyli trącił kijem razy kilka. Tak to gada zmieszało, że... nie wyszedł z roli.
Czy De Niro nie wyszedłby z roli, gdyby go kijem pacnięto? Uczmy się sztuki aktorstwa od najlepszych - od krokodyli. :)
 
Chwilę później trochę z nieostrożności, a trochę z żądzy przygody wojennej, wpakowaliśmy się w gwałtowną potyczkę elfów i goblinów. Tym ostatnim towarzyszył opancerzony olifant - który jeszcze kilka kroków wcześniej zdawał się być po prostu olbrzymim drzewem...Oszust podobny aligatorom!
Nie zastanawialiśmy się ani trochę, komu pomóc, ciskaliśmy dzidy w olifanta i w gobliny, waliliśmy z muszkietów jak do much... Aż wreszcie uszli wrogowie. Elfy zaś podziękowały i jakiś czas szły za nami, odwdzięczając się ochroną.
 
A oto i wspomniana rzeka. Wcale nie taka bezpieczna, choć więcej słońca nad głową.
 
 
Niektórzy powiadają, że widoczny w wodzie wrak to łódź Wikingów, odpartych przez celtyckich rybaków. My tam swoje wiemy. To łódź goblinów, zgruchotana gęstym ostrzałem elfów, obsadzających nabrzeże. W kniei trwały zażarte walki, co wymagało posiłków. Tym razem się nie udało.
Aczkolwiek zatopione posiłki nadal mogą być posiłkiem. Na przykład dla karpi.
Życie nie znosi marnotrawstwa. ;)
 
Czasem jest to duży posiłek i duża radość - tak karpi, jak elfów... które są zdolne powstrzymać nawet tak solidny okręt wojenny:
 
 
Wygląda na to, że próba sforsowania lasu chronionego przez elfy pachnie Normandią.
Odejdźmy już jednak od rzeki i jej wraków. Odejdźmy zresztą i od samej wojny leśnej. Pora zaczerpnąć tego, po co naprawdę przybyliśmy do lasu celtyckiego.

Wyruszyliśmy do lasu, by się wyciszyć, odprężyć, pobudzić zmysły, rozruszać wyobraźnię... By w zdrowym miejscu zjeść coś zdrowego.
I po to, by przeniknęła nas energia tej skrytej przestrzeni, wyciętej tylko dla nas dwóch.
No - dla nas i dla tego psa obronnego... który chciał dobrać się do bananów, lecz został powstrzymany.
 
 
...to i patrzył na mnie z wyrzutem.
Spójrzcie ponad mojego syna. Nie, nie chodzi o jego aurę, ani, tym bardziej, o aureolę. Komu się zresztą do aureoli spieszy?... ;)
Natomiast przyjrzyjcie się drzewom. Tak, chodzi o pnie. Pnie liśćmi obłożone, otulone, ukojone - to jest zwyczajność w lesie irlandzkim. W każdym razie w hrabstwie Mayo, bo innych hrabstw zbytnio nie spenetrowałem, ani jako podróżnik holenderski, ani  w żadnej innej postaci.
Po sześciu latach życia w Irlandii przestałem już doznawać oczarowania widokami wzgórz, klifów, murków szarokamiennych... A i przyrodę zdecydowanie wolę polską.
Tak, jak żywność.
I jak zapach świtu wiosennego.
I ciszę wieczoru letniego.
I... No tak. Jak żona, to tylko z Polski.
Tak... Ale to mi nie przeszło ani calem, ani sążniem. Wciąż urzeka ten widok pni rosłych, włóczniom Entów tolkienowskich podobnym, liśćmi druidowymi objętych, tajemniczych, żywo-żywych...
A kiedy już zjedliśmy w salonie Natury pokarm, a jakże, naturalny, wolny od spreparowania, można było sięgnąć po kwintesencję Daru Leśnego...

Położyliśmy się na kocu, wolni bardziej niż przedtem, i wolni bardziej niż potem. Położyliśmy się, by spojrzeć na władców lasu. Tam, w górze, władcy ci układają plany kosmiczne z samym słońcem.
Widok czaszy leśnej jest i będzie zawsze, niezmiennie, widokiem tak samo pięknym, tak samo pochłaniającym.
Nie wiem, kiedy ostatni raz położyłem się w środku lasu, by z tej pozycji popatrzeć na obraz drzew i nieba, zmieszanych dla duszy ludzkiej w prezencie. Miałem odczucie, jakby minęło od tamtej pory 600 lat. I 600 lat zachciało mi się tak trwać i chłonąć ów spokój, nieskończoność, ową ufność...
Tak, chyba i ufność spływa z czaszy leśno-niebiańskiej ku ludziom, którzy zwracają ku niej twarz i serce.
Zaskakujące odczucie.

A może chciałem trwać w tym sercu leśnym, pod zielono-błękitnym ramieniem Harmonii, bo byłem tam z Małym Tygrysem...
Odcięci, bliscy sobie i bliscy mocom niewzruszonym na gniew ludzki, a zarazem dobrotliwym wobec jego słabości...
I gdy tak leżeliśmy sobie, wolni bardziej niż wcześniej i później, las obdarował nas swymi gościnnymi sekretami. Włócznie Entów zaczęły kołysać się, tańczyć dla nas tańcem niezwykłym - bo łączącym majestat z radością.
A z samych wierzchołków władczych - wierzchołków, które nie przegapiają niczego ani u swych korzeni, ani w czerni kosmicznej, doszły nagle głosy...
Niesamowite, prawie paraliżujące... Ktoś rzekłby, że to drzewa zaczęły trzeszczeć od wiatru, ale my wiedzieliśmy swoje...
Entowie przemówili do nas.
Zamarliśmy, wsłuchując się w język władców prawdziwych.
I tak trwaliśmy chwilę w tym sercu leśnym, czerpiąc z jego kwintesencji...
...aż przyszła pora powrotu.

Kierując się nieco odważniej ścieżkami z wojny leśnej, szybszym krokiem zmierzaliśmy do ujścia z kniei. I chyba nasze zachowanie przypadło do gustu elfom - pewnie były też wdzięczne za spontaniczny sukurs w potyczce... a może były pod wrażeniem przemowy Entów? - bo nagle ich łucznicy poczęli wyłaniać się spomiędzy drzew i zagadywać, pozdrawiać, pokazywać łuki... Poznawaliśmy kolejnych książąt... Tylko Kuba nie mylił ich imion, mi jakoś sprawa kulała. I w ogóle chyba tylu arystokratów u tych elfów, co potomków Dżyngis-Chana u Mongołów.
Wychodzi, że każdy elf to arystokrata.
Nic dziwnego, że z upodobaniem łupu-cupią pozbawione manier i higieny gobliny.
Zaś powyżej coś jakby ambona obserwacyjna. Tak naprawdę - wieża obserwacyjna nad bunkrem goblinów, zdemolowanym przez oddział elfów (garnizon wyszatkowano, oczywiście). Ale - jak to w powojennych okolicznościach leśnej przyrody - czujność należy zachować do końca.
A nam się nie udało. Kilka sekund po zrobieniu tego zdjęcia Kuba Tygrys zrobił krok w tył i wpadł w przeciwpiechotną pułapkę goblinów. Ucierpiał piszczel, co przynosi zazwyczaj ból krótki, ale przeszywający jak oszczep.
I tak, po siedmiu latach od narodzin Małego Tygrysa, Duży wziął go na barana i poniósł przez najdłuższy do tej pory dystans - dwa kilometry.
Był to najmilszy dla mnie "baran" ze wszystkich do tej pory.
 
Ból minął, las znikł...
Wróciliśmy do naszej małej, familijnej gęstwiny tarasowej.
I do naszych jaguarów, za którymi stęskniliśmy się dokładnie tak samo, jak one za nami.
Gdybyż widziały tego olifanta...
 
 
Ano tak... Wyprawa do Lasu Powojennego była wielką przyjemnością, a pozyskanej energii nie sposób nie docenić.
Z pewnością nigdy nie zapomnimy też pikniku u Entów w sercu leśnym.
Wynieśliśmy stamtąd, tak myślę, po kawałku wolności ojcowsko-synowsko dzielonej, i po kawałku ufności, ojcowsko-synowsko spajającej.
Wprost spod ramienia zielono-błękitnego.
Ano tak.
 
Nie myślcie jednak, że wspólne czytanie bajek w taki wieczór ojcowsko-synowski to jakaś mniejsza frajda.
Poczytaliśmy sobie po cztery bajki. Dwie należało czytać z książki, a dwie wymyślić, udając, że tak się tekst na stronicy przedstawia.

Biurko po prawej stronie ma swoje znaczenie.
Ma znaczenie dla mnie - bo teraz siedzę przy nim, kończąc ten raport wakacyjny nr 3. Zawsze przy nm siedzę, kiedy pracuję z Lwami i dla Lwów... A raczej dla ich Gości.
Prace owe niewysokościowe kończę - gdy kocia princessa Lila, zazwyczaj zajmująca poduszkę po prawej stronie, wzywa mnie do spania.
Biurko ma znaczenie dla mnie i smyka mego, bo kiedy Małego Tygrysa nie ma przy mnie, widzę go na ekranie stojącego tam komputera. On zaś widzi mnie.
Kiedy mam wolne wieczory, czytam mu przez Skype bajki. Ostatnio Cudowną podróż Selmy Lagerlof.
Na ekranie widzę, jak mój syn zasypia. Często ja jestem jego ostatnim widokiem, nim zamknie oczy do snu spokojnego, błękitnego. Myślę, że sporo delfinów podpływa do mego smyka, kiedy śpi.
 
Biurko ma znaczenie i dla moich kotów. Prawą nogę biurka wzięły sobie w posiadanie jako drapak.
Uszanowałem ich potrzebę. Co tam biurko... Dwa zakochane we mnie jaguary są warte stosu mebli.
Jeśli kiedyś zamilknę na dłużej, sprawa będzie jasna. Noga biurka, wydrapana przez koty, podda się, biurko runie, komputer rymsnie... Może to sprawić, że zamilknę.
W razie czego szukajcie mnie w sercu leśnym. ;)
 
Tak... Wspólne czytanie bajek w wieczór ojcowsko-synowski to wcale nie jest mniejsza frajda.
Wcale, a wcale.
I może ten kawałek wyczarowanej wolności, i ufności - też nie są mniejsze od tych spod ramienia zielono-błękitnego Entów?
Tak to już jest z ojcami i synami...
A i po Harmonię można sięgnąć wszędzie.
Nawet, jeśli zdaje się odległa o 600 lat.
*
A już za tydzień, moi drodzy, ostatnia część 3 tygodni z Tygrysem, z podtytułem Wschód słońca...

...a w niej szybki przegląd wydarzeń i ciekawostek, między innymi słów kilka o tym, jak to wtargnęliśmy - w kolejnym akcie zuchwalstwa tygrysiego - do domu samego leprechauna, groźnego irlandzkiego skrzata...
A także o tym, dlaczego wypatrując niecierpliwie przyjazdu mego syna, zarazem się tego przyjazdu bałem... Czego się bałem, i jak się to skończyło - w podsumowaniu, na które Was już dziś zapraszam.
 
I nie prowokujcie leprechauna - czy to w lesie celtyckim, czy w parku zamojskim!
To nie Koszałek-Opałek, mimo wszystko... ;)
 
CDN

środa, 15 sierpnia 2012

Olimpopo

Olimpiada się skończyła, co oznacza kilka spraw. Między innymi taką, że Polska nie zdobędzie już 44 złotych, 13 srebrnych i 18 brązowych medali - choć było już tak blisko.
Bardzo blisko. Gdybyż tylko impreza potrwała jeszcze z trzy-cztery miesiące...
No trudno. Ale już za cztery lata...
Koniec olimpiady oznacza też dla mnie kilkudniowe oszołomienie, stan, którego doznałem także i po Euro. Co tu dużo mówić, przywykłem do codziennych relacji sportowych i czerpałem z nich relaks... Co jest może trochę specyficzne, bo rywalizacja sportowa powinna raczej palpitować sercem kibica/widza, a nie odprężać go niczym medytacja pod wierzbą.
A jednak.
Muszę też wyznać, że zdziwiło mnie to, jak bardzo w igrzyska londyńskie się wciągnąłem. Rzeczywiście żadnych poprzednich nie oglądałem tak ochoczo i regularnie. I z taką przyjemnością.
Wygląda na to, że miłość do sportu (i sympatia do sportowców) z wiekiem rośnie, przynajmniej u mnie.
Nie, żebym z fanatyzmem wpatrywał się we wszystkie rodzaje rozgrywki. Na przykład zawody konne nie pociągały mnie nigdy.
Ani taka koszykówka.
Co innego siatkówka. I sporty walki.
I wszystko, co potrzebuje wody.
I gimnastyka - bo dziewczętom wykazującym grację (a wręcz antygrawitację) kosmicznej miary oddaję pobożne ukłony.
Pewnie przyłapano by mnie z rozdziawioną gębą raz czy dwa.
W siatkówkę zaś  najładniej grają Rosjanki - to też moje londyńskie odkrycie...
No dobrze, w zasadzie rzecz dotyczy Natalii Gonczarowej - to ona jest moim odkryciem i to ona gra najładniej. 
Nawet, kiedy nie gra...
Szkoda, że olimpiada się skończyła.
Tym bardziej, że nie skąpiła mi zafrapowania. Patrzyłem na przykład na Chińczyka, który podrzucał sztangę. Jak to jest, że filigranowy Chińczyk nie jest wcale filigranowy?... Taki nordycko-cymeryjski raczej. I najsilniejszy - wszak zdobył złoto. Niezwyczajne te olimpijskie sceny...
Przy okazji przeglądania statystyk w Internecie, nie sposób było nie zauważyć licznych komentarzy - a raczej warkotu - malkontenckiej rzeszy. Ta rzesza jest bardzo liczna, rzekłbym, chorobliwie liczna. Malkontentom - żal mi tych ludzi szczerze - może nie podobać się wszystko. Czy może raczej: nic - lub prawie nic - nie może się podobać.
Taka to choroba.
Weźmy taką ceremonię otwarcia. Porywające widowisko.
Nie dla malkontentów, oczywiście.
Przyznam, że nie jestem wielkim wyznawcą oprawy do rzeczy, które tak naprawdę jej nie potrzebują. Czy igrzyska potrzebują kilkugodzinnej ceremonii otwarcia? No chyba nie. Weźmy takie wesele. Goście przybywają tam wybawić się przy pomocy stóp i żołądka, a nie słuchać przemów.
Tymczasem przemowy na takim weselu irlandzkim są czasem długie jak te ceremonie inaugurujące olimpiadę.
Potrzebne? No nie. Ja bym tego gościom nie zrobił.
Cokolwiek chcesz, gospodarzu, powiedzieć swoim gościom, nawet, jeśliś półprzytomny z wdzięczności, możesz to zrobić w trzy minuty.
Tak więc wielkie oprawy koniecznością nie są, bo nie w nich leży konkret.
Mimo to - przyznaję - ceremonia urzekła mnie, prawdziwie oczarowała.
Lepszej w życiu nie widziałem, to rzecz pewna.
Co nie zmienia faktu, że nadal najbardziej elektryzującą - i jedynie nieodzowną - częścią takiego otwarcia jest wmarsz uczestniczących w olimpiadzie reprezentacji. Nawet mój siedmioletni syn to stwierdził.
Internetowa krytyka kąsała nie tylko ceremonię czy wyniki naszych zawodników. Szczególnie zmasowany atak malkontentów dotyczył komentatorów telewizyjnych. Że się nie znają, że beznadziejni, że się mylą i wszyscy do wymiany, że oglądać trzeba relacje bez fonii... No dramat niesłychany.
Mnie jakoś komentatorzy nie urazili. Przeciwnie, ich humor, zaangażowanie i autentyczna emocjonalność umilały kibicowanie. Ich błędy - bo takie się wszak zdarzały - nie usprawiedliwiają skrajnie chamskiego i frapująco desperackiego jazgotu rzeszy malkontenckiej. Ładowania niskopodłogowymi obelgami, wystrzeliwanymi salwa po salwie, jak z organów Stalina.
Co innego się pośmiać, to akt zdrowy i niechamski. A nawet nieuchronny. Bo jak tu zachować kamienną twarz, kiedy komentujący walkę taekwondo człowiek zauważa:
- Bardzo dobry pojedynek, obfitujący w techniki nożne.
Równie dobrze można powiedzieć o walce bokserskiej, że obfituje w techniki ręczne; będzie to ta sama odkrywczość. Co nie upoważnia do wylewania pomyj, podkreślę. Natomiast humor, oczywiście, poprawia. Chyba nawet bardziej niż klaun, co to się o wiadra z wodą potyka na arenie cyrkowej.
Jednak jest jedna-jedyna rzecz, która w istocie mi się nie spodobała. Otóż pastwienie się telewizyjnych posłańców nad naszymi sportowcami, którzy "zawiedli". Nadziwić się temu nie mogłem, jak namolnie i bez taktu, o zrozumieniu nie nadmieniając, wisieli tacy inkwizytorzy nad pływakiem naszym Czerniakiem i kilkoma innymi osobami, u których uderzało ponad wszelką wątpliwość: wyczerpanie fizyczne i rozczarowanie, może nawet /chwilowe/ zgnębienie. Czasem też trenuję i wiem, jak nisko mierzy się moja cierpliwość i w ogóle chęć konwersacji, kiedy po ćwiczeniach padam z nóg. Cierpliwość do irytujących pytań mam tu na myśli. Tak działa silne zmęczenie.
Ale pomijając już to - kto jest w nastroju do wywiadu, gdy przeżywa gorycz porażki?
Tymczasem Czerniak był z uporczywością frapującą walcowany w koło Macieju "Dlaczego? No, ale dlaczego?","Jak to się stało?" "Co zawiodło?" - ledwie z basenu wypełzł.
Żeby nie wspomnieć o zapłakanych naszych wioślarkach i tak dalej...
No takt, co się zowie.
I rozum. 
Bo dla mnie jest coś absolutnie poza dyskusją w zjawisku sportowym. Zaprawdę.
Otóż zaszczytny tytuł "faworyt murowany" to mit, który między jednorożce, a dwugłowce należy odłożyć. Nawet, jeśli ktoś wiedzie prym w poniedziałek, wtorek, środę, czwartek, piątek i sobotę - to nie znaczy, że w niedzielę też będzie najlepszy. O formie (dnia! Pamiętać trzeba, że to jest przede wszystkim FORMA DNIA) decyduje tak wiele czynników, że nie ma sensu wypisywać ich tu, bo i po co. Dość powiedzieć, że tak, jak łatwo dodać polotu człowiekowi jednym, miłym słowem, tak i łatwo podciąć mu skrzydła czymś przeciwnym.
Przede wszystkim zaś: każdy człowiek ma swój biorytm fizycznym, i biorytm psychiczny. Gdy się wierzchołki ich krzywych spotykają, forma jest herkulesowa. 
Gdy splątują się na dnie wykresu, forma jest raczej... szwejkowa.
I spartański trening niewiele już tu zmieni.
Nie da się przeprowadzić olimpiady tak, by wszystkim biorytmy się "skilimandżarowały".
A przynajmniej zgerlachowały.
Tego nawet starożytni Grecy nie potrafili.
Mniejsza z tym jednak. Wiadomo, że każdy sportowiec chce zwyciężyć. I że o to zwycięstwo walczy.
Acz przecież stary frazes mówi: może wygrać tylko jeden...
Skoro więc tak - to może trochę więcej spokoju?
I taktu. 

A odchodząc już od olimpiady - co jest o tyle nieodzowne, że ona sama też odeszła - zapraszam do drugiej części raportu wakacyjnego.

Trzy tygodnie z Tygrysem. Babysitting nuklearny

 Już jedno dziecko, wprowadzone w dom, tygodniami zmieniający się w szarocichy bunkier kętrzyński, wywołuje silną, oślepiającą nieomal eksplozję...
A dodatkowa dwójka?
A dodatkowa dwójka wywołuje blask stu tysięcy słońc, jak to poetycko opisują stare indyjskie (hinduskie? hindukuskie?) źródła wybuch jądrowy.
Skąd się wzięli Wiktoria i Maciek w naszych tygrysich progach? Ano mamy znajomych sąsiadów, oni zaś swoich znajomych niesąsiadów... Którzy wpadają z dziećmi. Jeśli troje dzieciaków gra w piłkę na tym samym tarasie, to raczej się nie przeoczą. W każdym razie niezbyt długo. Kwestią czasu jest także, kiedy zagrają razem.
Albowiem dzieci mają znacznie mniej rezerwy niż my, uwapiennieni znojami życia dorośli. I całe szczęście.
W takiej sytuacji kwestią czasu było już także zaproszenie sympatycznych gości do naszego domu. I kwestia mojej kilkugodzinnej kurateli nad trzema samosterującymi pociskami nuklearnymi.
Niejednego dnia.
To musiało przydać dreszczyku, jeśli zważyć, że przeciętny mężczyzna rodzi się z genetycznie zainspirowanym odruchem napinania łuku na widok odyńca... natomiast ze zręcznością naciągania rękawiczek i rajstop pacholętom już niekoniecznie.
Więc dreszczyk był. Ale wrócę do tego na końcu raportu.
Uprawianie sportu jest tak samo pożyteczne w lipcu, jak w grudniu, ale nieuprawianie tegoż sportu w lipcu wydaje mi się wyraźnie większym grzechem. A już zwłaszcza niedopilnowanie wobec dzieci w tej tak istotnej kwestii rozwojowej. Dzieciaki sześcio- i siedmioletnie z pewnością wolą skakać i ganiać za motylami, niż lepić garnce z gliny. To lepienie też ma swoje znaczenie, owszem, zostawmy to jednak na dni ulewne, z przelotami komet, wynurzaniem Mu i Lemurii, i z innymi zjawiskami utrudniającymi tak wyborną rozrywkę jaką jest futbol tarasowy.
Pamiętacie, co pisałem o kopaniu z pierwszej piłki i woleju sześcioletniej Wiktorii? Uroczym było to podziwiać - niełatwym obronić. Ale mój Tygrys to dobry bramkarz. Z pazurem. ;)
Zwróćcie uwagę na gąszcz nad murkiem. Cudowny to widok latem. Dla mnie widok, dla kotów kryjówka i namiastka zasadzki na gryzonie i ptaszęta w kniei. Jesienią liście opadają, a wówczas odsłania się widok na rozciągające się trzy metry poniżej muru boisko szkolne.
Czyli: nadal jest zielono, bo zieleń nie opuszcza Irlandii przez 365 dni w roku. :)
Jak widzicie poniżej, Mały Tygrys nie tylko broni, ale też strzela, i to skutecznie. Tu cieszy się z gola, którego zdobył.
Asystował zaś Maciek, chłopiec tak samo waleczny, jak radosny. Czyli: chłopak na chwał. :)
A wszystkiemu ze stoickim spokojem przyglądał się młodszy z naszych kotów, princessa Lila. Zapewne princessa ta zainteresowała się futbolem, bowiem często spacerowała po boisku-tarasowisku, nie bacząc na to, że mogło to zmienić wynik meczu.
Lila jest, muszę rzec, kotem bardzo nieustraszonym. Nigdy nie ucieka, co jest dość specyficzną cechą dla kota. Odkąd sięgam pamięcią, wszystkie moje koty miały kulturalny (a wręcz kulturowy) zwyczaj uciekać, jeśli nie przed obcymi, to choćby w zabawie ze mną. A Lila, gdy ją straszę, patrzy na mnie jak na matołka, który się zapomina.
Wtedy się reflektuję - i uciekam. Taka tu moja rola.
Lila przybiega na zawołanie, co chętnie przytaczam na przekór mitom, jakoby koty były impertynenckie w tej sprawie.
Wychodzi na klatkę schodową, by mnie odprowadzić albo powitać, po pracy czy zakupach.
Co ja się tu zresztą o Lilce będę rozpisywać... Spójrzcie w jej oczy.
Nie muszę chyba dodawać, że princessa patrzy tak tylko na mnie... :)
Lilka często obserwuje moje bieganie na boisku pod tarasem, wzywając do szybkiego powrotu. Kiedy już wracam, powitanie zawiera tyle radości i czułości, jakbyśmy się nie widzieli kilka tygodni.
Nie jest jednak tak, że starsza, bardziej arystokratyczna duchem Słodka, jest mniej uczuciowa. Jest to w rzeczy samej pierwszy znany mi kot, który przytula się jak człowiek.
Naturalnie Lila kibicowała także podczas meczów, w których walczyły jej ukochane Tygrysy.
Widoczna pod murem brzoza jest, można rzec, przyjaciółką rodziny. I ja, i Kuba, pobieramy od niej energię; brzoza ma znakomity wpływ na czakry i stan emocjonalny. Poza tym czasem wieszam na niej worek do chińskiego boksu, co może wciąż wspiera czakry, lecz samą brzozę już niekoniecznie.
Za brzozą piękny niewidok na nasze mieszkanie, na lewo zaś od niej - wspomniany gąszcz-kryjówka kotów.
A za bramką? Nie, to nie garaże na żuki, nysy i zaporożce Irlandczyków. To sklepy. Właśnie ten płaski dach jest często przejmowany przez Lilkę i Słodką (patrole, Służba Ochrony Granic) oraz Tygrysy (medytacje, relaks, Tajne Rozmowy Mężczyzn w Odosobnieniu).
Ciepło dziś myślę o moim synu i z tego powodu - wyciągnął mnie (z bunkra kętrzyńskiego), wtłoczył paliwo rakietowe i rozruszał. Puścił w bieg życia, a jest to bieg ważniejszy od maratonu. Zagraliśmy na tym boisku mnóstwo meczów tego lata, choć wszystkie nasze biegi minionych lat będą już zawsze równie ważnym i rezonującym wkładem w... W bardzo istotną rzecz.
Ale o tej rzeczy wspomnę w ostatniej części Trzech Tygodni z Tygrysem.
Trawa to dobrodziejstwo. Myślę, że jeśli stworzyć listę największych przyjemności człowieka żywego (lista człowieka martwego nie interesuje mnie jeszcze aż tak bardzo), to chodzenie boso po trawie dla większości z nas znajdzie się wyżej niż taka pozycja 85.
Czy nawet 58.
Po każdym meczu ściągaliśmy buty i przez chwilę chodziliśmy boso po trawie. Hm... To z całą pewnością jakaś wyższa pozycja od 58. Ale robiliśmy sobie tę przyjemność także z myślą o zrzuceniu z ciał nalotu elektromagnetycznego. To zmora naszych czasów. Każde czasy ją mają. Czasem jest to Attyla Hun, czasem Nalot Elektromagnetyczny. Wpełzający na nas z komórek, komputerów, okablowań wszelkich... A wystarczy stanąć boso na trawie, piasku czy kamieniu (acz chyba nie węgielnym), by pozbyć się tej zmory w sekundę.
Taa, Tygrysy lubią trawę, trawa lubi Tygrysy. :)
No tak. Babysitting Zewnętrzny nie jest szczególnie trudny. Wszak wystarczy uzbroić te małe, roziskrzone radością życia głowice, z grubsza nasterować, pozwolić na swobodny (nawet jeśli czasem koszący) lot... i obserwować.
Z ambony tudzież ziemianki.
Choć ja wolę puścić się w bieg za tymi rakietami. Może sam mam w sobie jakiś wariacki pierwiastek nuklearny. ;)
Tak, z Zewnętrznym Babysittingiem sprawa prosta. A z Wewnętrznym? Czy wprowadzenie trojga dzieci-pocisków między ściany to jest to samo? Oczywiście, że nie. Ha.
Wiedząc, że to nie przelewki, próbowałem uruchomić starego robota Kuby jako wspierającego piastuna. Robot dawał jakieś nadzieje, bo dużo krzyczał z oficerska, podnosił ramię z pistoletem i groźnie błyskał czerwonymi światełkami.  Niestety, tylko wystawiłem nieboraka; jego krzyki zignorowano, po czym w kilka sekund zneutralizowano i ramię z pistoletem, i całą resztę.
W tej sytuacji zdany byłem na swoje tylko siły. A ledwie trzy pociski jądrowe wpłynęły w domowe progi, się zaczęło...
Pojawiła się kawaleria...
...z manierami lisowczyków. Tygrys (nie wspomniałem: w domu są w sumie cztery) został wzięty do niewoli.
Rozegrano jakieś oszałamiające dynamizmem kumite...
...w którym nikt sił nie szczędził, a potknięcia przyjmowane były z taką...
...rzekłbym, niedorosłą frajdą.
Doszło nawet do nieuzgodnionej z Lucasem (i ze mną, zresztą) zaciekłej walki między Sithami, a osamotnionym Jedi.
Jak to w starciu między Imperium, a Rebelią, entuzjazm szermierczy zaczął szybko wymykać się spod kontroli. Ponieważ groziło to dekapitacją jeśli nie któregoś z wojowników, to goszczącego u mnie brata - zmuszony byłem ogłosić pokój narzucony.
Nie da się chyba zatuszować, że mój syn wsparł Ciemną Stronę Mocy, a nie takich, na przykład, przyrodników Ewoków. 
Czym jednak wcale nie byłem zaskoczony, bo już dwa lata wcześniej Kuba wyznał mi, że nie ja jestem jego ojcem, lecz Darth Vader.
Przyjąłem to spokojnie. Ostatecznie daje to jakąś obietnicę ochrony ze strony Imperium...
Jeśli tylko cesarz Palpatine nie stwierdzi, że przytulanie brzozy pachnie naukami Obi-Wana. ;)
Połowa Tygrysów dostała się do niewoli, robot się wyłączył, a ja wciąż miałem trzy rakiety nuklearne poszukujące wszelkich możliwych celów, by eksplodować atomową radością życia. I wtedy w nieoczekiwany sukurs przybył ktoś, kto miał całkiem spore szanse poskromienia owych rakiet.
W każdym razie większe niż ja, robot-krzykacz i tuzin uzbrojonych w dzidy Ewoków.
Potwór.
Potwór nie jest istotą wziętą z przypadkowego odruchu Boga znużonego lepieniem Kordylierów z modeliny.
Potwór swoją rolę w cywilizacji człowieka ma. Jaką? No, może nie jakąś szczególnie liryczną.
Ale może ma pomagać wprowadzić posłuch w szkołach?
Albo tłumić niekontrolowane wyrazy beztroskiej radości, by ulice nie roiły się od szympansio wyszczerzonych ryjków (kiedy nad Ziemią asteroidy kłócą się o miejsce,więc nie wypada się nie lękać)?
Potwór swoją rolę ma.
Ten, który zjawił się u nas - oczywiście w misji przywrócenia dyscypliny i ładu - nie był byle gałganem wytarmoszonym z szuflady na włóczkę.
Był hybrydą szczególnej urody i mocy: stanowił połączenie lorda Vadera z Buką, taką tam oziębłą kobietą z Finlandii.
Bardzo oziębłą.
Co w połączeniu z astmatycznym, hitlerowsko uhełmionym Vaderem musiało dać monstrum przerażające.
Poniższy film ujawnia, jaką trwogę wywoływało wtargnięcie potwora, który wcześniej zwodził ofiary słowami "Pizza!" czy "Rachunek z gazowni"...
Swoją drogą, doprawdy przerażające dźwięki wydaje z siebie ten maszkaron... :)
O ile jednak każde takie wejście kończyło się panicznym chowaniem dzieciarni, o tyle zupełnie inne były jej reakcje, gdy potwór, nazwany swobodnie Duchem Vadera, pojawiał się za oknem.
Zupełnie inne reakcje.
Nie wiem, gdzie tkwił błąd, ale po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że Duch Vadera nie jest już dzieciom tak straszny, jak mile widziany. W coraz liczniejszych aktach odwagi, potwora brutalnie odzierano z maski i godności, a nawet na obiad (plastikowy) zaproszono.
Hmm... Czy jakikolwiek potwór może straszyć dzieci w nieskończoność? Pamiętam, jak bałem się Buki z Doliny Muminków. Jakiś czas. Później już raczej działała mi na nerwy. Aż w końcu zrobiło mi się jej żal.
Tak samo było z Małym Tygrysem. Tylko - jak w wielu innych sprawach - i na tym polu mnie wyprzedził. Bał się Buki pół roku, a po tym budziła w nim już tylko współczucie.
A Vader? No cóż, w końcu jest Kubie ojcem. Chyba nie przemyślałem sprawy. :)
Posypał mi się więc potwór, co miał posłuch i ciszę katedralną w progi przywrócić.
W sytuacji cokolwiek dramatycznej wezwałem więc jeszcze jednego. Potwora z Lasu.
Przybycia drugiego potwora nikt się nie spodziewał, najpierw więc domem wstrząsnęły okrzyki zgrozy, a później zapadła ta cisza katedralna.
A jednak...
A jednak żywot (a przynajmniej status charyzmatyczny) Potwora z Lasu był jeszcze krótszy niż Ducha Vadera.
Przyczyn tej klęski może być kilka, coś mi się jednak wydaje, że status charyzmatyczny błyskawicznie unicestwia spadek widoczności ze 100% do 0, 0000000013%... bo taką zdolność widzenia miał Potwór z Lasu.
Monstrum obijające się o meble i obmacujące ściany niczym zakłopotany kalmar nie jest chyba szczególnie straszne...
A poza tym dzieci kochają potwory, taka jest prawda. :)
Zabawy są kwintesencją życia, co jest oczywiste dla wszystkich mądrych dzieci, a niespecjalnie oczywiste dla niemądrych dorosłych. Którzy będą twierdzili, że kwintesencją są nauki, awanse i grzechot monet w kuferku.
Ale zabawy nie karmią żołądków - na posiłki też nadchodziła pora. A kiedy nadchodziła, to można było uraczyć się deserem albo plastycznie modyfikowanym...
...albo prawdziwie smacznym:
Kiedy Mały Tygrys usłyszał, że jego żona ma lat 90, brwi zmarszczył i zaprotestował... Ja w każdym razie palców w tym nie maczałem. ;)
W tle słyszycie może piękną muzykę Arki Noego. Tej ekipie nieba bym przychylił, choć pewnie zrobi to Ktoś bardziej Wszechmocny, bo nie wątpię w jego urzeczenie pięknymi piosenkami Arki. I nie tylko jest tak, że niezwykle akuratnie, a wręcz bajecznie słucha się Arki Noego z dziećmi (pierwszy raz słuchaliśmy jej z Kubą, gdy był Czymś Fantastycznie Tycim, usypiającym na moich rękach). Tak, klimat stwarza się tu przedni.
Ale w tej muzyce jest coś więcej. Jest w niej, wierzcie mi, niezwyczajnie skondensowana Moc i Radość. Jak to w energii uwalnianej przez rozśpiewane dzieci.
Moc i Radość. Które to siły przenikną Was, rozpromienią i pokrzepią, niezależnie od tego, czy Stwórcę nazywacie w ten czy inny sposób. A nawet wtedy, gdy uprzecie się, że Boga nie ma, a kosmos powstał, kiedy jakiś mały, niezdarny węglarczyk rozkruszył węgiel (ale skąd by się ów węglarczyk wziął i czemu on nie miałby być Bogiem? ;)) - ta muzyka działa.
Daje kopa. Takiego, zaprawdę, wolejowego.
A ponieważ pora zamykać już drugą część wakacyjnego raportu... To wróćmy może do tego dreszczyku. Troje dzieci z nuklearną radością życia. Pod moim ramieniem.
Dreszczyk?
Oczywiście, że tak. Ale jaki? No przecież, że nie grozy! Dreszczyk radości.
Przez chwile, w których zatapiałem się jedynym prawdziwie dopuszczalnym wybuchu jądrowym ludzkiej cywilizacji - w dziecięcej radości - blask stu tysięcy słońc wypełniał nie tylko taras, nie tylko mieszkanie, ale i mnie samego.
W przerwach - między grami, biegami, zabawami - zmywałem, odkurzałem, gotowałem, ciachałem owoce - i wciąż z nowym odkrywaniem prawd i znaczeń, i przyjemności, obserwowałem trójkę nieustająco uśmiechniętych dzieci.
Wciąż z nimi byłem.
Cisza katedralna? Nikt nie chciał tego pieroństwa! Na pewno nie ja.
Jestem  bowiem zwierzem domowym, to rzecz pewna. Eksperyment nuklearny w pełni to potwierdził.
Dawka promieniowania nie daje już alternatyw. Jestem skazany.
Jestem skazany na dzielenie radości z Tygrysami, Lwami, Jenotami...
Życie rodzinne. Wyrok dożywotni. Adwokat zwolniony do diabła, apelacji nie będzie.
:)
A już następny odcinek dozwolony tylko dla posiadaczy wzmocnionego genetycznie osierdzia i spiżowych zastawek.
Oto bowiem ja i Mały Tygrys zdecydujemy się na niebywale zuchwałą rzecz: piknik w lesie, w którym dopiero co zamarły zacięto-zażarte walki między goblinami, a elfami. W tak niebezpiecznej kniei już na początku natknęliśmy się przewodnika - niezrównoważonego psychicznie miłośnika wojny leśnej i... Ale o tym przecież za tydzień.
Póki co, nie zapomnijcie zapytać o nowy numer Kapitana Żbika w kiosku. ;)
CDN

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Trzy tygodnie z Tygrysem. Sport i żegluga

 Przez trzy tygodnie lipca było może pięć dni słonecznych z prawdziwego zdarzenia. Takiego meksykańskiego. I z siedem wietrznych. I 10 deszczowych. Nie bardzo meksykańskich. 
Ale przez cały ten czas w moim sercu rozciągały się złocone słońcem  - niech będzie, meksykańskiej mocy - plaże i zatoki, albowiem miałem przy sobie swego syna.
Trzy tygodnie.
 Ktoś gdzieś Tam, z tych Naczelnych Sterujących, albo się spoił grogiem, albo się zwyczajnie w zaspaniu potknął.
Dość powiedzieć, że ruchem jakimś niewątpliwie omyłkowym oparł się o dźwignię Zmiany Losu i stało się. Nie mieszkam już z własnym synem. Duży Tygrys i Mały Tygrys znalazły się na różnych sawannach. Skoro już tak wyszło, to jedna rzecz jest poza wątpliwością. Otóż każda minuta spędzona razem, nawet najzwyczajniej zwyczajna, jest niezwyczajnie delektowana.
I wcale nie musi to być minuta spędzona w Maroku czy na Pierścieniach Saturna. Tak to już jest.
Albowiem nie trzeba cudów zewnętrznych, by czerpać te wewnętrzne. Najzupełniej nie.
Zresztą... kto powiedział, że siedząc w fotelu czy wannie, nie można przedzierać się przez gąszcz amazoński?
Albo żeglować. I to daleko. Jak widzicie na poniższym zdjęciu, sprawa całkiem poważna. Konkretna, bo dwuokrętowa flota, wyruszyła na Islandię przez Wyspy Popękane, i dalej, przez Wyspę Jaguarów, by szukać skarbu w wulkanie. Co prawda na Islandii czekał na nas wrogo nastawiony hufiec Rudolfa Mrocznobrodego, ale co tam... Wszak my byliśmy piratami. I nawet tarantulę mieliśmy w szeregach.
Pluszową, co niczego jej nie ujmowało. ;)
W zbiornikach na rufie zmagazynowana była, naturalnie, żywność długoterminowa w rodzaju arachidów. Oraz krótkoterminowa: surówka z białej kapusty. Frapuje mnie widok tej piłki na pokładzie towarzysza, kapitana Jacobsa, dawniej dowódcy Czerwonych Kurtek w służbie królowej Anglii, w owej zaś chwili pirata (co w końcu jest większą frajdą). Nie przypominam sobie jej spożytkowania. Być może kapitan Jacobs zabrał w niebezpieczny rejs kulę armatnią. Ale raczej do takiego olimpijskiego pchnięcia kulą [w podchodzącego wroga], bo dział nie posiadaliśmy.
Mój syn uwielbia ten taras, a i dla mnie jest on bardzo ważny. I dla naszych kotów. :) Dziwne się to może Wam wyda, ale radość mnie rozpiera, gdy widzę moje koty skradające się po gałęziach drzewa lub gimnastykujące się na patio. Wiem, że mają ode mnie i dom, i małą prerię - i bardzo mnie to cieszy.
Na taras wychodzę, by potrenować, nabrać powietrza pachnącego drzewami albo spojrzeć w słońce. Czasami, by zrobić to ostatnie, wskakuję na murek i ku wyraźnej aprobacie kotów wkraczam na dach sąsiedniego budynku.
Na dachu tym, w ciepły dzień, medytowaliśmy sobie z Małym Tygrysem wygodnie ułożeni na kołdrze i było to naprawdę nieomal tak urocze, jak taki spacer po Pierścieniach Saturna.
Irlandia jest mistycznym krajem, co często wypływa w różnych sferach. Na przykład w sferze aury. Bo weźmy takie święto, jak Dzień Dziedzictwa. W poprzedzające je dni pogoda może być - i była - bardzo niespacerowa, przy czym NAPRAWDĘ normą jest, że dwadzieścia razy dziennie zmienia się mocno. I to mgnieniu oka. Wychodzisz z domu w kurtce, bo wiatr szarpie gałęziami? Okej, nie zdziw się jednak, jeśli za dziesięć minut ją ściągniesz, bo nagle odczujesz sudański nieomal skwar, kiedy tylko wyjdzie słońce.
A za kolejny kwadrans przyda się parasol - wszak grad to tak zwyczajny widok dla przechodnia. Zwyczajny na niego atak.
Prawdziwie frapują mnie znaczne skoki temperatury [w krótkich odstępach czasu], którymi steruje tylko gra miedzy słońcem, a chmurami.
Wracając zatem do pogodowej mistyki... W dni poprzedzające Dzień Dziedzictwa pogoda była bardzo niespacerowa i nie za bardzo też zresztą "kramowa". Po świecie też taką się stała, i to natychmiast. A w samo to święto?
Otóż było i kramowo, i spacerowo. Co prawda gra miedzy słońcem i chmurami wciąż się toczyła, dlatego widzicie nas w bluzach. Ale świętować się dało.
Samo święto jest chyba największą atrakcją małej, dwunastotysięcznej Balliny. Po ulicach przechadzają się ludzie w ubiorach z XIX wieku, kowboje, Indianie i niespecjalnie identyfikowalni dziwacy, zaś kramy oferują domowe wypieki, drewniane zabawki i ogólny nawał bibelotów wszelkich. Ale nie kupowaliśmy ich "na worki". Radośnie skoncentrowaliśmy się na wyżerce.
Aczkolwiek w konkursie siłowym na uderzenie młotem wygraliśmy irlandzką rękawicę bokserską. Ma hobbitowy rozmiar, ale satysfakcji to nie umniejsza. :)
Nigdy nie zmuszałem syna do sportu, natomiast rozsiewałem "kiełki zachęcające". Zmuszanie maluchów do gimnastyki, gry w curling czy do rzutu młotem a la berserk mija się z celem. Nie tylko dlatego, że nikt terroru uprawianego na swojej osobie nie lubi, pacholęta tym bardziej nie. Ale po pierwsze: dzieci mają własny, pięknie a czysto intuicyjny program rozwoju ducha i ciała, co należy z wyczuciem podpierać programem rodzicielskim. Po drugie: kwestią czasu jest tylko, gdy mały Tygrys, Leopard czy inny Mumakil zacznie z własnej, radosnej woli uprawiać sporty ojca swego.
Miłość do futbolu wykwitła u Kuby Tygrysa mniej więcej w tym wieku, w którym i u mnie się ona objawiła. Tu bezpośrednim zapalnikiem okazało się naturalnie Euro. W ciągu tych trzech tygodni, w piłkę graliśmy nieomal każdego dnia (sami lub z towarzystwem). Przy czym zazwyczaj na tarasie rozgrywane były partyjki dzienne, a przed lub po kolacji konkretne euro-mecze na dużym boisku, które pod tym tarasem się rozciąga.
Nie pamiętam już, za co mój kamrat Dariusz otrzymał tę czerwoną kartkę. Być może był to tylko neutralny test kartek w drodze na boisko. Muszę zachrumkać jak takie bardzo ukontentowane prosię w kwestii lokalizacji. Albowiem wszędzie mam blisko. Wiśniowe drzwi po prawej stronie wiodą do naszej klatki schodowej. Zaś widoczny tu lokal to sklep polski. Dystans między tymi drzwiami o tramwaj się nie prosi.
Obok jest warzywniak, "chemia", apteka, po drugiej stronie ulicy Tesco... Gdy zabraknie śmietanki do kawy, nie kłopoczę się nawet wymianą klapków na buty. Wracam z towarem nim dzbanek wcześniej wstawiony zagotuje wodę. No wygodnie, a jak.
A boisko? Ano z drugiej strony apartamentowca. Dobre dwie minuty marszu. Mordęga. ;)
Co do apartamentowca. Tu, w Irlandii, nie oznacza to niczego luksusowego. Po prostu jakiś odpowiednik polskiego bloku.
Fakt, że jednak wyraźnie lepszy odpowiednik.
Dzięki Kubie nareszcie się zaktywizowałem. Przybył w krytycznym już momencie, w którym moje ciało nabierało z bezczynności druidowej urody i wrastało w krzesło. Myślę, że oderwałem je w ostatniej chwili.
A skoro już oderwałem, to rozruszałem tak, by czuło, że ma mięśnie i kości.
Dziecko, ten cudowny generator energii, to fantastyczny rozrusznik [serca, umysłu i mięśni wszelkich] dla dorosłych, którzy zbyt szybko stają się druidami... Jak słyszałem, niektóre afrykańskie narody kształtują wyśmienitych biegaczy dzięki zwyczajowi biegania za antylopami i innymi płochliwymi zwierzętami. No cóż, niegłupie. Ale myślę, że nam, Europejczykom, naprawdę wystarczy gonić za dziećmi. :)
A co po zaciętym meczu (zazwyczaj wieńczonym karnymi)? Ano kąpiel, jasna rzecz.
Hm, byłem przekonany, że z piany zrodziła się nam (no, przynajmniej Grekom) Afrodyta. A tymczasem wypienił się na świat nie kto inny, jak Święty Mikołaj.
Coś szybko w tym roku. ;)
A ten mały na bocianim gnieździe to ja. To znaczy: ja tym małym operuję. Z kolei kapitanem jest niejaki Jacobs. Tak, znowu jakiś dezerter z Czerwonych Kurtek. ;)
Po kąpieli (i kolacji, i kolejnej odsłonie naszego ulubionego Scooby-Doo, i po czytaniu bajek polskich i angielskich) coś nie mniej znaczącego dla formy jak sam trening. Sen.
Ano tak. Tyle już pisałem o kotach. Koty w domu są i to dwa. A dokładniej: prawdziwe kocie księżniczki. Tu widzimy tę dumniejszą z nich, Słodką (imię wymyślił Kuba). Duma Słodkiej zaczęła się objawiać po tym, gdy w domowe progi zawitała druga kotka, Lilka. Ach, te kobiety. ;)
Śpiący w przytuleniu chłopiec z kotem. Zaprawdę widok kojący serce i ciepło weń wtłaczający. Czyż nie?
Są takie sporty, do których dzieciąt brać się nie powinno. Król Leonidas i jego nauczyciele WF-u pewnie zmarszczyliby brwi, a może nawet ręce z włóczniami wznieśliby na te słowa, ale do sztang i worków trzeba dorosnąć. Jeśli jednak od czasu do czasu Mały Tygrys potowarzyszy Dużemu w takimże dojo, to nic się nie stanie i Zeus nie zagrzmi. W końcu kilka łupnięć w worek dla zaspokojenia chłopięcej ciekawości to rzecz w pełni naturalna.
Ostatecznie to jeszcze nie pankration... ;)
Mały Tygrys robi groźną minę, pamiętajmy jednak, że to ten sam chłopiec, który ratuje osy tonące w basenie. :)
A skoro już jesteśmy przy basenie... Co prawda krytym. [Uwaga: Tygrysy w agresywnych czerwonych czepcach!!!]
Mój Tygrys uwielbia wodę. Konfrontacja z głębinami to jedna z wielu sfer, w których mój syn mnie przebija. I to na wylot! Co nie bez kozery mówię. Ja w jego wieku miałem polot mumii i śmiałość giętkozęba wielopłetwego. Nauczyłem się pływać w wieku, hm... co tu ukrywać, 13 lat. A pierwszy skok na główkę odważyłem się wykonać w drugiej klasie liceum. Ano. Taki ze mnie Ichtiander lichy był.
Tymczasem Kuba jest w wodzie prawdziwym rekinem tygrysim. Widoczny na zdjęciu sprzęt wspierający zazwyczaj towarzyszy mu w pierwszych chwilach. Potem mój chwat stopniowo odłącza elementy ekwipunku, jakby rakietą był, co się redukuje w kosmosie. ;) 
Co więcej, i to już do reszty dowodzi tygrysiego charakteru Kuby (którego ja nie miałem, może raczej okapi-charakter), w pewnym momencie jestem zwyczajnie przeganiany. Że niby za blisko pływam. Jakbym nie wierzył w jego siły czy co tam.
No cóż, w tym jednym przypadku mam ten charakter rekina. Krążę wokół smyka mego i czuwam.
A przede wszystkim z dumy pęcznieję.
Co akurat ciało zanurzone w cieczy wspiera. ;)
Wróćmy jednak do tego futbolu, który przez owe trzy tygodnie był naszym sportem numer 1.
Jak już pisałem wyżej, dzienne gry toczyły się na patio. Drużyny formowały się nie tylko z Tygrysów, ale i z różnych zawodników najemnych.
Najbardziej uroczym najemnikiem okazała się sześcioletnia Wiktoria. I znów powtórzę to, co kiedyś pisałem... Marnie musi być z nami, dorosłymi humanoidami, skoro bez końca frapuje nas polot, bystrość, żelaznoprosta logiczność - no i sprawność! - dzieci. Wiktoria waliła z pierwszej piłki potężniej od chłopaków!
Ano.
I wolejem się popisała.
Ano.
Cud-dziewczyna!
Czego nie przegapił Mały Tygrys...
...i się troszkę zadurzył. :))
Miłość wakacyjna to jest to!
Ale o tym jeszcze napiszę w kolejnych częściach wakacyjnego raportu.
Zmierzając do końca części pierwszej, zadajmy sobie znów kultowe już pytanie...
Czy gra w szachy to jest sport?
Moim zdaniem nie. :D Ale owa gra królewska jest fantastyczną sprawą (co mówię bez wahania, mimo że gram równie bystro co wojennie poturbowany hob-goblin) i Kuba już ją polubił. Zresztą wygrywa z ojcem. Ciągle likwiduje mu Królową. Ech... :/
A czy dostrzegacie ów uroczy pionek rezerwowy? Wszędzie ci najemnicy... ;)
I tym sportowo-niesportowym akcentem zamykam część pierwszą raportu z Trzech tygodni z Tygrysem.
A już w następnym odcinku, zatytułowanym Babysitting, czeka Was prawdziwy dreszczowiec.
W rzeczy samej był to mój dreszczowiec. Okazało się bowiem, że mnie, zredukowanemu ojcowi z osobowością okapi, przypadł babysitting z trojgiem żywiołowych dzieciąt...
Ba! I tymże dzieciątkom też dreszczowiec był pisany! W progi domu przybyły dwa przerażające potwory...
Ale o tym już wkrótce.
[A teraz można zaśpiewać Tę pszczółkę...]
:)
CDN