piątek, 28 października 2011

Halloweenowe konsumpcjum

Mam już strój. Być może sprawiła to lektura Hallodeath, ale jakoś natchnęło mnie na kostium Śmierci. Ciekawe, czy zapewni mi bezpieczeństwo, gdyby przyszło mijać się na ulicy z tą prawdziwą...
Może lepiej się jednak nie mijać.
Halloween jak każde święto ma swój specyficzny jadłospis... A przynajmniej mógłby mieć.
Pierwsze, co przychodzi na myśl, to słodycze, bo święto jest mocno nakierowane ku dzieciom,a poza tym wychodzą w pole zwarte ich oddziały (ze względu na przebrania należałoby rzec: watahy tudzież hordy) w celu gromadzenia tych słodyczy.
Nie wszyscy jednak garną się do cukru. Słusznie zresztą, bo degeneruje ten drań oczy, nerwy, ścięgna i w ogóle postarza organizm, i każe mu wierzyć, że przeszedł wyprawy krzyżowe i powstania śląskie... No wiedzie nas do ruiny z uśmiechem na lukrowanych ustach. Bez cukru energii jest nawet więcej - sprawdziłem.
Co zatem?
Owszem, można zjeść sznycel z wilkołaka albo - to by nawet pasowało - potrawy bardzo krwiste (co nie znaczy: ruszające członkami), można sięgnąć po menu Hannibala Lectera...
Ja jednak polecam zupę dyniową. Zupę - naprawdę - wyborną.
I tym bardziej będącą rarytasem, że i sezon dyniowy jest krótki, i smak zupy w klimacie Halloween bogatszy.
Zupę tę polecam tym gorliwiej, że przypadnie - absolutnie! - do smaku nie tylko ludziom skłonnym do zabawy w Halloween, ale też tym wszystkim, którzy Halloween ignorują i całą energię poświęcają wspominaniem bliskich, zgodnie z tradycją Święta Zmarłych.
Oto przepis:

1 dynia,
2 marchewki,
ziemniak,
słodki ziemniak (lub batat)
kardamon (2 łyżki)
imbir,
kolendra,
sól,
pieprz

słodka śmietana lub mleko kokosowe

bagietka
!!

Dynię i resztę warzyw obrać ze skórki, pokroić w kostkę, obsmażyć na patelni. Przerzucić do garnka, dodać przyprawy, zalać wodą i gotować. Gdy warzywa zmiękną, zmiksować i dodać śmietanę lub mleko kokosowe. Podawać z bagietką.

Jest to doprawdy smaczna zupa; raptem pół godziny temu zjadłem kolejną jej czarkę. Ten smak docenia się o tyle, że kolejna szansa na ów rarytas dopiero za rok. Podobnie jest z zupą grzybową (specjalnej receptury), którą jem na Wigilię. Smak magiczny - nie tylko ze względu na recepturę, ale też właśnie dlatego, że mogę ją zjeść tylko raz w roku. A raczej: chcę ją zjeść tylko raz w roku.
Bo przy tej zupie odczuwam czar Wigilii i całych tych unikalnych świąt.
W Irlandii przyjęto za zwyczaj konsumować podczas Halloween... fistaszki. Jest to całkiem rozbrajające, jeśli zważyć, że w Polsce fistaszki żadnej szczególnej renomy (świątecznej) nie mają, natomiast w Irlandii, poza dniem Halloween, praktycznie się ich nie jada...
W Polsce o halloweenowym zaangażowaniu mas trudno mówić, nie mniej coraz częściej organizuje się Halloween-party, a i domy stosownie dekoruje. A skoro tak - niech nikt nie będzie zdziwiony, gdy patrol przebranych za monstra berbeci zapuka do drzwi i zażąda słodyczy. Należy wtedy okazać serdeczność i dystans do życia (acz zwłaszcza do śmierci!) - częstując berbecie cukrem lub gwineami, nie należy zaś zachowywać się jak Ebenezer Scrooge, co dzieci przeganiał i datków skąpił.
Ja mam zamiar przygotować pewną pulę dla takich patroli. Czy też: watah. Dopiero, gdy pula się wyczerpie, przystąpię do odstraszania kolejnych. Wszak maskę Śmierci mam.
Na pewno pójdę z synem na wielką wyprawę po sacharynowe łupy, sam stając się członkiem hordy. Nie omieszkam też zjeść kolejnej czarki zupy z dyni, no i obejrzeć z dwóch horrorów.
Z ciekawością zerknąłem już w program TV. Telewizja jest instytucją komercyjną, wydawałoby się zatem, że oczekiwania halloweenowo nastawionych widzów - takich jak ja - zostaną spełnione.
I rzeczywiście zostaną.
Na Dwójce na przykład mamy Wojnę fasolową.
Zaś na TV4 komedię włoską. Z kolei TVN 7będzie nas straszył filmem obyczajowym o łyżwiarzach. O TVN nie-7 nawet nie ma co wspominać, jest tam wszystko i nic.
Za to w Kinie Polska Kingsajz.
A mówiąc nieco poważniej - nie jest tak źle. Owszem, kilka horrorów jest, przy czym nic w ofercie nie przebije lubianej przeze mnie stacji TCM, która zaprasza na 3 aż horrory i 1 thriller. Śmiało mogę rzec, że najlepsze jest w tej ofercie (i całej zresztą telewizyjnej tego dnia) słynne Lśnienie, fenomenalny horror z fenomenalnym Jackiem Nicholsonem. Z pewnością jeden z kilku najlepszych filmów grozy, jakie kiedykolwiek widziałem.
Mniejsza jednak z tym. Ja namawiam na zupę z dyni. Jest cudna!
Na koniec tego nocnego postu, który wymusiły na mnie aromaty dyniowe, załączam link do zaprzyjaźnionego portalu Ballyhaunis - warto przeczytać zamieszczone tam dwie śmieszne historie. Uprzedzić muszę, że historie są niebezpiecznie zabawne i nie należy odczytywać ich sobie w kondukcie pogrzebowym.
http://ballyhaunis.bnx.pl/forum/viewthread.php?forum_id=32&thread_id=134 (dział z życia wzięte).
I to tyle. Myślę, że chyba pójdę jeszcze sobie zupy dolać. 2.00 w nocy... To jest całkiem dobra pora na zupę z dyni.

wtorek, 25 października 2011

Wigilia Wszystkich Martwych

Moi drodzy, czy tego chcemy, czy nie, zębate dynie wtaczają się w najbliższych dniach w nasze życie z całymi tego wtoczenia skutkami. Takimi jak udary sercowe czy - intencjonalne lub nie - podpalenia mieszkań i ganków, które płonące dynie zwyczajowo zdobią.
Halloween przybył do Słowian od nie-Słowian. Słowianie są - naprawdę tak uważam - najbardziej gościnną rasą, jaką sprowadzono (albo po prostu wyhodowano - w zależności, do jakiej teorii się skłaniamy) na Ziemi. Słowianie są tak gościnni, że Frankowi lub Germanowi, co w progu staną, oddadzą najlepszą izbę i zaprawy z rezerwowych kątów piwnicy.
Szczęśliwie - różnią się trochę w gościnnym kodeksie od Eskimosów - i córek ni żon już tak skrzętnie na poczęstunek nie wystawiają.
Ale gościnni są. Przyjęli w życzliwe ramiona nawet Halloween, święto i komercyjny spektakl, o którym Światowid i Swaróg nawet w chwili upadku nie śnili.
Halloween nadal jest kontrowersyjny -
tak samo jak Walentynki.
Jest jednak czysto socjologiczną regułą ludzkiego szczepu, że starsi stają okoniem łamaniu tradycji i szarżującym zmianom, młodsi zaś podgryzają konserwatywne obyczaje i prą na rewolucje i modernizacje.
Tak już jest i nic tego nie zmieni.
Gdyby było inaczej, być może świat byłby bardziej cichy i spokojny.
Ale - całkiem i to możliwe - stałby też w miejscu.
Czy chcemy świata uduszonego w pajęczynach?
Świat jest niepowstrzymanym kołem życia. Czasem - to prawda - koło to miażdży stare zwyczaje i obrządki, sypiąc iskry zmianom i doświadczaniu.
Moim autorskim zdaniem nic złego w Halloweenie nie ma. Czy miałoby obciążać go pochodzenie anglosaskie, a raczej celtyckie? Czy miałoby dyskredytować go humorystyczne traktowanie śmierci, upiorów i przemijania?
A może tak naprawdę pozwala to święto akceptować mroczną stronę życia i wymieniać z nią uśmiechy?
Przynajmniej raz w roku.
Halloween nie jest zły sam w sobie.
I nie musi krzyżować słowiańskich tudzież chrześcijańskich obrządków. Wszystko można pogodzić. Dzień jest długi, halloweenowa noc także. Można poświęcić więc w Halloween kilka godzin na pełne skupienia i szacunku kontemplowanie bliskich, którzy odeszli - można również kilka godzin oddać rekreacji, której nigdy za wiele. Zwłaszcza zapracowanym, nie najbogatszym nacjom słowiańskim.
Zwłaszcza zaś dzieciom.
Pozwólmy im wymienić uśmiechy ze Śmiercią. Gdy zapukają do Waszych drzwi w najbliższy poniedziałek, bądźcie przygotowani na psikus...
Którego unikniecie, dzięki dwóm pożytecznym narzędziom strategii.
Anglosaskiemu zwyczajowi częstowania słodyczami - i słowiańskiemu zwyczajowi serdecznego ugoszczenia.
Jak wiecie, jestem głęboko i fanatycznie zaangażowany w misję szerzenia czarnego humoru (jako wyjątkowej miary leku uniwersalnego na troski i zmory cywilizacyjne). Humor taki jest niczym most oświecenia wsparty o przęsła ironii, makabry, groteski i absurdu.
Czasem jednak schodzę z tego mostu, gdy okazje wyjątkowe. Takie jak Halloween. Na taką to okazję napisałem horror. Przecież Halloween jest - mimo wszystko - całkiem strasznym świętem. Dlatego zamieszczam poniżej mroczną historię, która, mam nadzieję, pozwoli Wam wczuć się we właściwy nastrój...

Hallodeath

Carl stał na środku salonu i patrzył na półkę nad kominkiem. Stał na niej rząd niedużych, wymalowanych na błękitny kolor dyń. Ten kolor sprawiał, że dynie wyglądały jeszcze bardziej upiornie.
Gdy wcześniej wycinał im trójkątne oczy i straszne krokodyle uśmiechy, też zabiegał o tę upiorność.
Poczuł ciarki na plecach. Wywołała je osobliwa mieszanina grozy i radości.
Podniósł błyszczące oczy wyżej. Nad kominkiem wisiał kiedyś obraz Bitwa pod Gettysburgiem. Dawno temu, w czasach, gdy o atmosferze panującej w salonie decydował jego ojciec.
Tak, tylko że ojciec był już od lat martwy i nie decydował o niczym.
Teraz na ścianie, w miejscu obrazu, tańczył olbrzymi cień nowojorskiego gargulca z tektury, którego kilka godzin wcześniej Carl powiesił pod sufitem. Na gargulcu krzyżowały się ognie tuzina świeczników, tymi zaś huśtał ciepły październikowy wiatr, toteż cień stwora został ożywiony i pomnożony – rozeszły się po całym salonie.
Acz cień nad kominkiem był największy. Przyciągał i fascynował.
Wiatr był zaskakująco ciepły; Carl pootwierał wszystkie okna i drzwi wychodzące na ogród.
Dzięki temu słyszał dźwięki z ulicy. Zapadł zmierzch i od czasu do czasu słychać było podekscytowane krzyki dzieci, przetrząsających cichą dzielnicę w poszukiwaniu słodyczy, pieniędzy... i pewnie także strachu.
Strach jest prezentem w Halloween.
Carl czekał.
Z zewnątrz dobiegł śmiech i wesoły gwar. W uliczkę weszła kolejna grupka dzieci.
Carl zesztywniał, przekrzywiony niczym przyczajony gargulec. Ten wiszący pod sufitem zdawał się teraz być żywszym, jakby niecierpliwił się brakiem dzwonka u drzwi.
W rzeczywistości niecierpliwił się Carl. Pozornie skamieniały, był pełen życia; ściślej: pełen bardzo niespokojnych tego życia wyrazów. Jego serce trzepotało, stymulowane osobliwymi uszczypnięciami zimna, jego palce zaciskały się i rozwierały podobne szponom konającego stwora, oczy zaś nieomal świeciły, intensywnie wpatrzone w ruchliwy cień gargulca.
Gwar ucichł, dzieci przeszły, nie zatrzymując się pod jego drzwiami. Nie zachęciły ich ani otwarte okna i obfity wylew świateł z wnętrza domu, ani stojący na ganku, szeroko uśmiechnięty Scooby-Doo z gumy.
Gargulec przestał tańczyć, a Carl zwiotczał.
Nie popadł jednak w rezygnację.
Wrócił spojrzeniem do rzędu błękitnych dyń i uśmiechnął się.
Dzieci przyjdą.
Owszem, miał opinię dziwaka, nawet złego czarownika – ale przecież trafią tu w końcu jakieś niezorientowane dzieciaki z dalszych okolic.
Przynajmniej kilkoro.
Tak, jak w zeszłym roku.
Wiatr wzmógł się i gargulec zatańczył żwawo. Zza okien dobiegło brzęczenie mosiężnych dzwonków, których prawie dwieście rozwiesił przed laty jego ojciec.
Wisiały wszędzie: nad drzwiami, na słupku z marmurową tabliczką Oak Hole 26, na skrzynce pocztowej, okupowanej przez dziwną roślinność i pająki, na rynnach, konarach dębów, sprawiających wrażenie, że prą na dom w celu zaduszenia, zmiażdżenia... Wszędzie.
Carl czekał.
Gargulec wciąż trzepotał nad kominkiem, gdy z ulicy dobiegł znów wesoły śmiech dziecięcy. Carl poczuł nagle jak ciepły promień przesuwa mu się od kości ogonowej ku podstawie czaszki. Potem uśmiechnął się do poruszanego na sznurkach gargulca i był to szeroki uśmiech zwycięzcy.
Po prostu wiedział – jakimś tajemniczym podszeptem, być może przybyłym właśnie od gargulca – że tym razem dzieci skierują swe kroki do jego drzwi.
Rozległ się dzwonek. Nie mosiężny – elektryczny.
Carl, nie przestając rozpływać się w uśmiechu, wyszedł z salonu i znalazłszy się w korytarzu, sięgnął dłonią do klamki wyjściowych drzwi.
- Cześć, Scooby! - zawołał dziecięcy głosik.
Carl otworzył drzwi i rozłożył ręce, udając całkowite zaskoczenie i lekki przestrach.
- O Jezu, Jezusku – wymamrotał, łapiąc się za serce. - Wampir!... I Mumia!
Oczy dwóch siedmioletnich chłopców zabłysły radością.
- Cukierek albo psikus! - zawołał groźnie Wampir.
- Ale lepiej cukierek – zaznaczyła piskliwie Mumia.
Carl rozszerzył oczy i zamachał trwożliwie rękami.
- Oczywiście, no pewnie! Poddaję się i oddaję wam wszystkie moje cukierki! Zawsze bałem się mumii i wampirów, często uciekałem przed nimi do szafy i kosza na pranie...
Dzieci spojrzały po sobie z satysfakcją.
- Tylko że – ton Carla brzmiał przepraszająco – wybaczcie, musicie wejść do środka i wziąć je sobie sami, bo – spójrzcie – tam, pod ścianą, stoją dwie wielkie skrzynie po jabłkach. Widzicie?
Nieco zaskoczeni, wyciągnęli twarze skryte w maskach, choć nie było to wcale konieczne. Carl bowiem usunął się ze światła padającego z korytarza, otworzywszy drzwi szerzej. Dzięki temu doskonale widzieli dwie potężne skrzynie, bez wątpienia wypełnione słodyczami.
- Cukierki karmelowe, trufle, dynie z czekolady – wymieniał zachęcająco Carl – batony nadziewane jagodami, marsy lodowe i jajka z masą kokosową... Możecie wziąć tyle, ile tylko zdołacie załadować – wycelował ręką w torby, które niezbyt starannie skrywali za plecami.
Milczenie trwało kilka sekund. W tym czasie Carl znieruchomiał, a do jego kręgów szyjnych wdarło się bolesne napięcie. Gdzieś z tyłu dobiegł szept, a może syk gargulca.
- Ja biorę marsy – powiedział Wampir i pierwszy przekroczył próg.
Carl skłonił się niczym ujęty wzruszeniem gospodarz, po czym wykonał całym ciałem dość groteskowy ruch zaproszenia, powzięty z epoki renesansu lub baroku.
Wampir przemknął pod jego rozłożonymi ramionami, ale Mumia z wahaniem zerknęła mu w oczy. Oczy błękitne jak dynie, których chłopcy nie mogli zobaczyć.
Jeszcze nie.
- No, a temu, kto uniesie więcej, dam dwadzieścia dolarów – ciepło wymruczał Carl.
Mumia skoczyła susem w przód i do skrzyń dopadła równocześnie z Wampirem.
Carl stał jeszcze sekundę czy dwie w progu, wodząc spojrzeniem zmrużonych oczu po ulicy i oknach pobliskich domów, a następnie po łysych, kołyszących się gałęziach drzew. Tak, te dęby będzie trzeba kiedyś ściąć. Zdecydowanie zbyt blisko podchodzą, co przecież zdradza ich zdradzieckie zamiary...
- Dwadzieścia dolarów – powtórzył głośno Carl. Jego głos nie brzmiał jednak już tak ciepło, podobnie jak huk zatrzaskiwanych drzwi.
I przekręcanego w nich klucza.
Pochyleni nad skrzyniami chłopcy odwrócili głowy zaskoczeni. Gdy ruszył niespiesznie w ich stronę, zesztywnieli.
Upuszczony mars stuknął o podłogę.
- Tylko pieniądze wam w głowie – wymruczał z przyganą Carl.
Nie byli w stanie wydusić ani słowa i tylko czekali, gdy zbliżał się krok po kroku.
Nie spieszył się. Ból w szyi minął. Poczuł napływ sił. Przyszły doń z mrocznej strony, lecz odkąd sięgał pamięcią, zawsze przychodziły właśnie stamtąd.
Mijając przymknięte drzwi do salonu, rzucił okiem przez rozświetloną ogniem świec i kominka szparę. Błękitne dynie patrzyły na niego z satysfakcją. Minął drzwi, a one wciąż goniły go wzrokiem wykradającym się z wyciętych oczodołów.
Cień gargulca też go gonił; wymknął się na korytarz i sunął tuż za nim. Czuł go i widział kątem oka.
W końcu nastąpiło nieuniknione. Stanął nad nimi wielki, nagle rozrosły, nieomal rozłożysty, jak drzewo z najmroczniejszych kniei. Chłopcy zaś skurczyli się zdławieni strachem.
Od Carla biło przecież coś, co nie pozostawiało miejsca na złudzenia. Coś, co przegapili przy wejściu dlatego, że od samego rana ich rozmarzone oczy widziały tylko worki wypełnione słodyczami i pieniędzmi.
Coś, co przegapili dlatego, że potwór, który otworzył im drzwi, wspiął się na wyżyny, by zmory wypełzające z niego wszelkimi szczelinami ciała i duszy, poskromić na tę jedną, jedyną chwilę.
By udawać człowieka.
Ale teraz był już sobą. Mrocznym i demonicznie szczęśliwym sobą.
- Do piwnicy – rozległ się straszny, paraliżujący charkot gargulca.
Tak, wydał go z siebie gargulec, ten sam, który dawno temu wszedł w ciało Carla i tak się w nim rozepchnął, że prędko wyrzucił ostatnie drobiny człowieczeństwa.
Ostatnie strzępy dziecięcej wrażliwości.
I tak niewiele zostało jej po tym, gdy wziął się za nią jego ojciec.
Gdyby umarł szybciej, być może gargulce nie poruszałby się po domu.
Być może żaden z nich nie wszedłby w jego ciało.
Gdyby tylko ojciec umarł szybciej... po dziesiątym... może po dwudziestym dzwonku mosiężnym...
Ale 197 dzwonków to dużo dzwonków.
- Do piwnicy – powtórzył Carl.
Zło wypełzało z niego niczym skłębiona ciemność, uwolniona z wulkanu.
Chłopcy wyrwali się z odrętwienia i ruszyli niezdarnie ku wskazanym drzwiom. Nie wydali z siebie ani jednego dźwięku, gdy Carl pchnął ich w dół schodów i zamknął drzwi.
- Zaraz wracam – rzekł szeptem.
Był to najstraszniejszy rodzaj szeptu, jaki może usłyszeć ucho ludzkie – przenikającego wszelkie zapory i dystansy. Ten szept przeszedł przez drzwi, spełznął po schodach niczym wąż, odnalazł dzieci skulone w narożniku i objął je paraliżem.
Carl wykrzywił twarz w triumfie diabła i ruszył do salonu.
Gargulec tańczył gwałtownie, jakby coś wsączyło w niego życie.
Miał do niego prawo. Był Halloween, a w domu, który go przyjął, panowało wieloletnie zło.
Carl zdjął koszulę i schylił się po wiadro stojące pod stołem. Uniósł je nad głową i popatrzył na cień gargulca.
Był to bardzo duży i bardzo żywy cień.
Był to cień władcy domu.
Cień Carla, który przez chwilę wsłuchiwał się w 197 dzwonków, a potem przymknął załzawione przez obłęd oczy i wymruczał:
- Kość za kość, kręg za kręg, gdyż schodząc w głąb nabieram światła...
Wiadro przechyliło się, a obfity strumień błękitnej farby spłynął na głowę i tors Carla.
- ...by wyjść i dać twym dzieciom lekcję, Panie Much.
Odrzucone wiadro potoczyło się z brzękiem w kąt. Carl otworzył oczy i spojrzał na półkę nad kominkiem. Wypełniał ją rząd jedenastu dyń ociekających błękitną farbą.
Każda z nich przypominała o Halloweenie z poprzednich lat.
Każda kryła małą, pękniętą czaszkę.
Carl odwrócił się, wyszedł na korytarz i skierował ku drzwiom do piwnicy.
- Do światła wynoszę dzieci twoje, Panie Much.
Gdy rozległ się dzwonek, zamarł w pół kroku jak porażony. Trwało dłuższą chwilę, nim zdołał przywrócić względną przytomność umysłu zatopionego w mroczności.
Natomiast zupełnie nie pamiętał o farbie spływającej z jego twarzy i torsu, gdy otwierał drzwi.
Przypomniały o tym wielkie z przerażenia, piękne oczy pięcioletniej dziewczynki.
Dziewczynki, która miała na sobie przebranie Śmierci, choć bardziej pasowałby jej teraz kostium Złamanego Kwiatu.
Którym się stała, gdy natychmiast pojęła, co mieszka w domu, do którego przyszła.
Gdy pojęła, co mieszka w błękitnym ciele, które wyrosło nad nią i wciągnęło do środka.
Carl ujrzał wstrząs tego zrozumienia w jej oczach i znów poczuł napływ mocy.
- Do piwnicy! - syknął, rozglądając się
Odebrał dziewczynce kosę i odrzucił ją w głąb ogrodu. Później ją znajdzie i spali. Później.
Teraz Pan Much dzielił się światłem...
Było to czarne światło, lecz czy jest coś bardziej trwałego niż ciemność?
Jeśli chcesz objąć władzę nieskończoną, musisz wejść w ciemność i przyjąć jej prawa.
- Do światła wynoszę dzieci twoje, Panie Much...
Carl ni to kroczył, ni sunął korytarzem, popychając przed sobą małą dziewczynkę. Jej czarne przebranie, z kapturem i białym obliczem czaszki, kojarzyło się z władzą najwyższą, z czymś niepokojącym, a przecież była taka słaba i bezradna... Taka mała... Potrzebowała ciemnego światła, i on jej takie da. Ciemność przyjmie wszystkich, których jej przyprowadzi.
Zawsze przyjmuje.
- Do światła...
Dzwonek zabrzmiał jakoś głośniej i Carl aż podskoczył wystraszony. Wepchnął dziewczynkę do piwnicy – w popłochu zbyt mocno – usłyszał jak z łomotem toczy się po stopniach.
Klnąc tak w gniewie, jak w strachu, ruszył z powrotem ku drzwiom.
Czy nic nie przegapił? Czy ona na pewno przyszła sama?
Czy taka mała dziewczynka może przyjść sama?
Czy...?
Stanął w otwartych drzwiach i zamarł zdezorientowany. Nikogo bowiem nie ujrzał.
Przez chwilę rozglądał się bezrozumnym wzrokiem zagubionego zwierzęcia.
Na ulicy panowały spokój i ciemność, gdzieniegdzie rozproszona pojedynczymi światłami z okien i latarni. Gdzieś dalej usłyszał stłumiony śmiech dzieci, jakieś wesołe wołanie... co zaraz ucichło.
Stał w progu, kręcąc głową, a gdy uświadomił sobie, że jest obnażony i wymalowany do obrzędu, i że tak mógł ujrzeć go sąsiad lub policjant, zatrząsł się i poczuł falę gorąca.
Kto dzwonił?...
Wiatr wzmógł się; czarne gałęzie wydłużyły się ku niemu, trzęsąc niczym w żądzy pochwycenia, a spiżowe dzwonki zabrzęczały znacznie głośniej. Głośniej niż zwykle – słyszał każdy z nich.
Każdy jeden.
Wybełkotał coś cicho i gwałtownie zatrzasnął drzwi. Teraz ociekał już nie tylko farbą. Obrócił się i ruszył szybkim krokiem przez korytarz.
W połowie odległości do piwnicznych drzwi stwierdził rzecz przerażającą.
Dzwonki wciąż były głośne, jakby przenikały przez drzwi i szły za nim wprost w ciemność, na której stał dom.
W którą dom się zapadał.
Przyspieszył kroku.
- Panie Much... Do światła...
Szarpnął drzwi od piwnicy i rozwarł je bliski paniki. I wtedy stało się coś, co tę panikę rzeczywiście ściągnęło.
Dzwonki ucichły. Nagle, jakby cały ich ton ścięła demoniczna kosa.
Panowała cisza.
Co więcej, uchylone drzwi piwniczne zabrały natychmiast całe ciepło, które ogień z kominka roznosił dotąd po całym domu.
Zrobiło się zimno.
A przecież na dworze wiał ciepły, wyjątkowo ciepły jesienny wiatr.
Carl stał na progu schodów z oczami rozszerzonymi przerażeniem.
Coś poruszyło się w dole.
Zaczął schodzić, mimo że światło z lamp korytarza kończyło się w połowie stopni. Dalej panował mrok – w piwnicy nie było lamp.
Pan Much nie życzył sobie lamp w swoim gnieździe.
Carl stanął na dole i znieruchomiał. Do środka padały strzępy srebrnego światła z ulicy i dobrze wiedział, że po krótkiej chwili oczy przyzwyczają się i będą widziały tyle, ile trzeba.
I tak się też stało.
Carl zmrużył oczy. Jeszcze bardziej.
A potem znów gwałtownie je rozszerzył.
Okienko piwniczne było otwarte. Strzegące go kraty wyłamane.
Okienko było zbyt małe, by dwóch siedmioletnich chłopców i nieco mniejsza dziewczynka mogli przejść przez nie i uniknąć losu, który im przeznaczył... Ale tak się przecież stało. Uciekli.
Zniknęli.
Pod ścianą leżała porzucona maska Mumii.
Carl chwycił się za pierś i zaskrzeczał.
A potem usłyszał szelest z boku i zwrócił tam spozierające spod farby oczy szaleńca.
Mała dziewczynka stała w kącie nieruchomo, ze spuszczoną głową.
Wciąż ją miał.
Była zbyt mała, zbyt słaba, by uciec.
A może to Pan Much zatrzymał ją sobie.
Upodobani będą żyć wiecznie w świetle ciemności.
Wola Pana jest świętą. To on przegonił chłopców, i to on sprowadził chłód, by pokazać swoją władzę. Domagał się obrzędu.
Co roku się go domagał. Kiedyś od jego ojca, teraz od niego.
- Kość za kość, kręg za kręg... – wycharczał Carl, ruszając ku dziecku.
Wyciągnął przed siebie ramiona, które niczym teraz nie różniły się od gałęzi dębowych, szarpanych wiatrem i znikających w mroku.
- Gdyż schodząc w głąb nabieram światła...
Dziewczynka podniosła twarz i srebrny blask wpadł prosto w oczodoły maski Śmierci.
Carl skamieniał. Skamieniał i znów spłynął. Tym razem nie była to ani farba, ani pot.
W oczodołach maski panowała ciemność.
Mrok bez dna.
Nie było tam niebieskich oczu dziecka, któremu otworzył drzwi.
Żadnego dziecka nie było zresztą już w piwnicy.
- UWALNIAM CIĘ, CARL – przemówiła Śmierć.
Głos Śmierci uczynił straszną rzecz. Cała klatka piersiowa Carla oblekła się lodem.
Od środka.
Kiedyś lód oblekł ją z zewnątrz – wtedy, gdy miał osiem lat, a ojciec wrzucił go do rzeki pełnej kry, by nauczył się pływać jak mężczyzna.
Ale ten lód był inny. Wypełnił jego płuca w jedną sekundę; zamknął je w ciężkiej bryle, porażając mrozem, ciężarem i bólem zmiażdżenia. To był lód wieczny.
Lód, który rozpełzał się błyskawicznie na wszystkie partie ciała, chciwie prąc ku krtani, by utorować sobie drogę do mózgu.
Nim to się stało, Carl zdołał uczynić dwie rzeczy.
Po pierwsze: zrozumiał, że został oszukany. Że Pan Much porzucił go, pozwalając, by Śmierć przebrana za dziewczynkę weszła do jego domu.
Po drugie: mimo że w jego krtani pęczniała sunąca wyżej i wyżej włócznia z lodu, zdołał wykrztusić ostatnie słowa żałosnego protestu:
- Śmierć nie może być... taka mała...
Z oczu w masce wychodziła ciemność, by zabrać go tam, gdzie wcześniej zabrała jego ojca.
Z czarnych ust po raz ostatni wytoczył się głos:
- ŚMIERĆ NIE ZNA ROZMIARU, CARL.

niedziela, 23 października 2011

Tajemnice rodzinne

Powoli w progi domowe - o cmentarnych nie wspominając - wkracza ponury, posępny, a pomroczny nastrój halloweenowy. W związku z tym nastrojem, zapraszam do nadsyłania - i to raczej błyskawicznego, jak - powiedzmy - błyskawice, co Frankensteina ożywiły - wszelkich prac, traktatów, postów, historii, wspomnień, skarg a zażaleń - na tematy halloweenowe właśnie.
Warto dzielić się lękami.
Wtedy jest weselej.
Póki co, Halloweenu jeszcze nie ma, toteż poniżej zamieszczam nie tak upiorne jeszcze, acz całkiem przestrogą będące opowiadanie. Rzecz dotyczy bowiem sekretów rodzinnych. Kto z Was nie padł ofiarą takich to zatajeń, niedomówień, manipulacji ze strony bliskich? A kto - pytam - sam nie dokonał szwindla tego posępnego rodzaju na członkach rodziny?
Niech pierwszy rzuci kamieniem taki, co zarzeka o pełnej uczciwości...
Tak, tak, my, ludzie, mamy genetycznie zaprojektowane - być może przez przybyszy z Syriusza - skłonności do mamienia, oszustw i mesmeryzmu.
Uprawianych nawet na krewnych.
Być może przede wszystkim na krewnych.
I potem nie ma co się dziwić, że szok, wstrząs i zgroza, ucieczki z domu, podpalenia poddaszy, wysadzenia piwnic. Przecież nic tak nie wstrząsa jak kłamstwo i zatajenie wręczone od istot, które się kocha.
Czyż nie?
Bo czy można przejść do piknikowej miary porządku dziennego nad tym, że nasz bliski, który całe lata opowiadał o męstwie swym w chorągwi króla polskiego, okazał się tak naprawdę szpiegiem teutonowym??
Albo nad tym, że piękna żona, którą na rękach się nosiło jako złotowłosą Słowiankę, zdradziła się nagle burzowej nocy z tym, że jest ubranym w skórę słowiańską cyborgiem ze złowrogiego układu Zeta Reticuli?
No nie można.
No nie.
A czy można przejść do porządku nad tym, że...
Przeczytajcie zresztą i sami odpowiedzcie.

Tajemnica ułana

Mój ojciec umarł w tajemniczych okolicznościach. Miałem wtedy trzy lata i z całej tej dramatycznej sprawy zapamiętałem tylko płacz matki i wuja, który w rozpaczy uderzał głową w abażur lampy. Tamtego dnia z domu zniknął i ojciec, i abażur.
Mijały lata. Nim zdołałem przemóc strach i zapytać matkę o ponurą śmierć ojca, matka zmarła. Na serce.
Potem na kolejnych kilka lat popadłem w rezygnację i odrętwienie. Żyłem w przekonaniu, że nad moją rodziną z nieznanych przyczyn zawisło fatum, cień jakiejś śmierci nieodpartej, i dopiero skończywszy lat osiemnaście, zebrałem się w garść.
Mieszkałem wówczas w starym barokowym dworku, z wujem, bardzo zgorzkniałym już dziwakiem.
Dziwakiem, który pół dnia opowiadał mi o wzniosłych czynach mego ojca podczas wojny z Rosją bolszewików, a drugie pół spędzał na polerowaniu tuzina szabli ułańskich i pomrukiwaniu o potrzebie wymarszu na Kijów, by sprawy wyprostować.
Tydzień po urodzinach zaczepiłem wuja ostatecznie zdeterminowany. Byłem przekonany, że traci on z wolna rozum i wkrótce może być za późno na wyciągnięcie z niego sekretu ojcowskiego.
- Powiedz mi prawdę o ojcu – zażądałem.
Wuj spuścił głowę wyraźnie zaskoczony i chyba spłoszony.
- O biciu bolszewików? – spytał głupio.
- Wujaszku! O jego śmierci. Co zabiło mego ojca, gdy był tak młody?
Podniósł na mnie błękitne oczy i westchnął.
- Dobrze, Eugeniuszu. Usłyszysz całą dziś prawdę. Wiedz jednak, że prawda o śmierci twego ojca jest prawdą o jego życiu. O tym, skąd przybył, kim był, co mu zagrażało… i co go zabiło.
Rozłożyłem ręce.
- Tym lepiej – rzekłem krótko.
Chwilę później siedzieliśmy w salonie przy stole herbacianym. Służąca podała nam ciasto kokosowe i herbatę ze sklepu kolonialnego.
Patrzyłem na wuja niecierpliwie, lecz w grzecznym milczeniu. Miał odsłonić mi prawdę. Doceniałem to. Szanowałem też ciężar, który od tylu lat dusił mu serce.
Najpierw kiwał głową i cicho mruczał coś do siebie. Potem spojrzał na mnie jakby wzruszony.
- Mów, wujaszku – zachęciłem.
- Eugeniuszu mój drogi – przemówił w końcu cichym, zafrapowanym głosem. – Oto prawda o twoim ojcu. Oto jego tajemnica. Otóż ojciec twój wykluł się z pączka ziemniaczanego, po czym, nim nabrał sił, został zaatakowany przez chrabąszcza majowego, który zadał mu silne ugryzienie. Co gorsza, tego chrabąszcza wspomógł chrząszcz biegacz, który też gryzł. Gonił ojca i bił skrzydłami. Ojciec twój ledwo się wyrwał z matni i schronił pod liściem buraczanym. Spod liścia też zresztą musiał czmychać nieomal natychmiast – bo otaczać zaczęły go kwieciaki jabłkowce. Takie całkiem silne i harde chrząszcze, które nie lubią obcych pod swoimi liśćmi, rozumiesz. One też poturbowały ojca, który zaczął się czołgać. Kiedy tak się czołgał, dostrzegł biały dom z kolumnami. Białe kolumny wziął jako znak nadziei i czołganie bardzo sobie przyspieszył. Niestety, nim dopadł progów, bardzo silnie uderzył go w plecy borecznik rudy, co zbiegł z sosny. Ojciec, ranny już poważnie, ledwo zdołał wspiąć się na parapet okienny. Tam o mały włos dopadłoby go kolejne nieszczęście; na parapecie trwało przegrupowanie wiosenne zbrojców dwuplamych, takich, wiesz, drapieżnych pluskwiaków, które przybyły zza oceanu na wojnę ze stonkami. O mały włos… Już cień czułków padał na szyję twojego ojca, gdy wtem pochwyciły go czyjeś litościwe palce i zabrały do wnętrza domu, co ocalenie przyniósł. Te palce należały do mojej wspaniałej siostry, a twojej cudownej matki, Eugeniuszu. Ojciec był twardy, bo zrodzony z pączka ziemniaczanego. Szybko doszedł do siebie, a już pół roku później odbyło się wesele. Za kolejny rok Rzeczpospolitej narodził się kolejny ułan, imieniem Eugeniusz. Zaś twój ojciec, któremu mundur wyszyto z liścia miętowego, siedział na moim ramieniu i żadnej szarży nie odpuścił, kłując bolszewików lancą z wyostrzonej zapałki... Tak wygląda tajemnica życia twego ojca, kochany chłopcze. A tajemnica śmierci? Tej może jużeś się domyślił… Twój ojciec starał się olejkami i wodą źródlaną przedłużyć swój szlachetny żywot. Ale przecież musiało przyjść to, co nieuchronne. – Wuj skrył na moment twarz w dłoni. Zaraz jednak dokończył twardszym tonem: - Twój ojciec zgnił. Wszak był ziemniakiem.
Przez chwilę panowała cisza. Wyjątkowo przykra cisza.
Potem wstałem i bez słowa odszedłem.
Zrozumiałem, że się spóźniłem. Wuj oszalał pod ciężarem sekretu.
Już nigdy więcej nie spytałem wuja o tajemnicę śmierci ojca. Już nigdy więcej nawet nie przemówiłem do niego ni jednym słowem. Jedynie sprowadziłem mu dwie zakonne siostry do opieki.
Rok później wuj zmarł ze zgryzoty.
Zmarł, zabierając ów straszny, niewyjawiony sekret do grobu, który w złości sprawiłem mu całkiem lichy, niczym furmanowi.
Bo też byłem bardzo zły i rozczarowany.
Każdy syn chciałby poznać tajemnicę życia i śmierci własnego ojca. Zwłaszcza takiego, przed którym bolszewicy uciekali, gubiąc szable i konie. Tak okrutne kpiny wziąłem litościwie za objaw choroby umysłu, którą ściągnęła na wuja tęsknota i wyrzuty sumienia. I tylko dlatego nie wyrzuciłem go z domu pokłutego szablą.
Pięć lat po śmierci wuja odkryłem tajny schowek w sekretarzyku, w dawnym gabinecie ojca. W skrytce leżało dziewięć szabli odebranych bolszewikom. Pod nimi zaś list napisany ręką ojca.
…i wiem, synku mój piękny, że pewnego znajdziesz ten list, taką bowiem prośbę, u progu śmierci przeczuwanej, przekazałem Bogu, władcy archaniołów, co Sowietów pobić nakazali ulubionemu ludowi. Urodziłem się z pączka ziemniaczanego. Zaraz po tym mój pierwszy wróg, chrabąszcz majowy, ugryzł mnie silnie i bardzo osłabił. Tym trudniej było tedy uciec przed chrząszczem biegaczem, toteż i…
Nie myślicie chyba, że poczułem się winny nad tym listem, i że przebaczyłem wujowi?
Przeciwnie. Mój gniew nasilił się srodze. Tyle bowiem lat zmarnowałem na dumanie uciążliwe nad tajemnicą mojego ojca, tylko dlatego, że ów dureń wuj nie potrafił przekazać mi jej we właściwy, wiarygodny i przekonujący sposób!

wtorek, 18 października 2011

Jesienny dreszczowiec

To chyba jesienne szarugi i celtyckie wiatry sprawiają, że Autor utkwił w nastroju wisielczym, mrocznym, nieomal beznadziejnym...
Jakby w kociołek wpadł.
Wydostać się z niego nie będzie łatwo.
Może uda się 24 grudnia.
A już na pewno pierwszego dnia wiosny - w Irlandii to już pierwszy lutego.
Póki co - szaruga i kociołek.
Najwyraźniej skłania to do pisania o nocnych upiorach i zagrożeniu, bo znów ten posępny temat wraca...
Dziś - prawdziwa zgroza. Dla ludzi o mocnych sercach.
Najlepiej - zakochanych.

Gobliny

To się stało rok temu.
Rok temu.
I ja się wciąż zastanawiam.
Już cały rok.


Był początek października; ciepły i suchy.
Pamiętam, siedziałem wtedy nad VII księgą Tytusa, Romka i A’tomka. Mam całą kolekcję Tytusów. To jedyna kolekcja, jaką mam, ale nie dlatego traktuję ją z nabożną czcią. Komiksy Papcia Chmiela czytam od siódmego roku życia i nic nie zapowiada zakończenia tej upodobanej czynności. Po pierwsze – połowa serii ma unikalny, bajeczny klimat PRL i przypisanego mu dzieciństwa. Po drugie – ironia Papcia Chmiela jest fantastyczna. Po trzecie – mam oryginalne wydania, nie jakieś „sztuczne” reprinty, choć te są i tak o niebo lepsze od wersji „modernizowanych”, gdzie krótkofalówkę zastępuje komórka. Jeśli taka księga VII była wydana w roku 1970, to tylko oryginalny twór z tego roku mógł się w moim zbiorze znaleźć.
Pachnący przeszłością. PRL –em.
Magiczny relikt wycięty z dzieciństwa.
Siedziałem przy stole w kuchni z takim wyrazem twarzy, który zazwyczaj zdradzał żonie już z daleka, że czytam właśnie Tytusa, a nie publikację o mordowaniu polskich jeńców w sowieckich obozach.
Coś jakby błogo rozciągnięty pysk barana odurzonego wiosennymi ziołami.
Jadłem kanapki z szynką i serem, popijałem czarną herbatą z cytryną. Herbatę piłem oczywiście ze szklanki podejmowanej ze spodka. Jeśli czyta się relikt PRL-owskiego dzieciństwa, to należy dopełnić i innych rytuałów.
Herbatę pić po PRL-owsku. To stymuluje nabożeństwo.
Tkwiłem więc w swoim - jak to żona zwykła określać – PRL-owskim mikroklimacie – z całkiem baranim uszczęśliwieniem, i wydawało mi się, że nic nie zakłóci mi tego mikroklimatu.
Wydawało mi się tak aż do strony 12, po czym padł cień.
To miał być długi cień.
Długie cienie wypierają mikroklimaty, dawno już to odkryłem.
Szkoda.
Przy stronie 12 księgi VII, do kuchni weszła moja żona Paulina.
- Ahoj – rzekłem ciepło, sięgając po szklankę.
Nie oderwałem oczu od komiksu ani by się napić herbaty, ani by powitać żonę.
Nabożeństwo, jak powiedziałem.
Szybko jednak się skończyło.
- Musimy porozmawiać – odezwała się żona.
Głos był smutny, a nawet ciężki. Przeniosłem na nią zaniepokojony wzrok i natychmiast podniosłem się z krzesła. Wargi żony były spuchnięte, oczy podkrążone, ramiona zaś… ramiona zaś pełne sińców.
Poczułem jak topór wycięty z płonącej lawy rozcina mnie od kości ogonowej do czaszki.
- Co się… Co ci… Co…? – To tyle, co zdołałem wykrztusić.
Paulina pokręciła głową i podeszła do stołu.
- Siadaj – rzuciła półgłosem.
Oboje osunęliśmy się na krzesła.
Patrzyłem na nią w sposób godny mężczyzny. Godny mężczyzny w takich okolicznościach – moja twarz była nieomal kamienna, tylko oczom nadałem odrobinę ciepła wymieszanego z zatroskaniem. Moje serce trzepotało strwożone, a większość narządów miażdżyła nieznana siła i pierwszy raz w życiu p o c z u ł e m, że te narządy rzeczywiście mam.
Ale twarz zachowałem kamienną.
Trudna, trudna sztuka, gdy niczym skazaniec czekasz na wykopnięcie krzesła spod nóg i wyprężenie liny.
Gdy czekasz, aż twoja żona, twoja miłość, powie ci, że ktoś ją…
- Goblin do mnie przychodzi.
Zapadła dłuższa cisza.
Paulina nie zmieniła wyrazu twarzy. Była tak samo smutna, jakby umęczona i zrezygnowana.
Ja zaś pogubiłem trochę tę kamienną twarz. Spodziewałem się słów strasznych; o gwałcicielu czy rabusiu skłonnym przywalić kobiecie w ramach prewencji, by policji nie wzywała, nie wiem – może o szantażyście, co zdobył kilka z tych zdjęć, których sobie setki napstrykaliśmy…
Tak, spodziewałem się słów strasznych, ale…
Padły całkiem groteskowe.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc nie powiedziałem nic. Czekałem na jakieś potwierdzenie, że słowa, które opuściły spuchnięte słowa żony, były właśnie tymi, które zeszły z jej mózgu do krtani. Że nie nastąpiła dziwaczna pomyłka, co przecież w stresie…
- Goblin do mnie przychodzi, Andrzeju. Nocami.
Kamienną twarz utraciłem. Byłem raczej tym baranem, co robi głupie miny istoty, u której funkcjonuje tylko 3-4% mózgu.
Tyle, co trzeba, by odróżnić żwir od trawy i by nakazać organizmowi błogie skubanie i przeżuwanie.
- Wiem, jak to brzmi – westchnęła, obniżając smętny wzrok na VII księgę. – Ale wiesz… Możesz rozważać halucynacje raz czy dwa, nie zaś dziesięć…
Zakrztusiłem się herbatą, którą podniosłem do ust, co zrobiłem bardziej z nerwów niż rzeczywistej ochoty.
- Przychodzi, kiedy jesteś na dole – uzupełniła.
Na dole. W gabinecie piwnicznym, jak to ja zwykłem nazywać.
Jestem pisarzem. Piszę o strzygach, wampirach, chupacabrach.
Tak, nie są to historie dla siedmiolatków. Ci powinni zaczynać raczej od Tytusa.
Piszę horrory.
O goblinach też piszę.
Nie przypominam sobie, by jakikolwiek opuścił moją książkę, ani żadną inną zresztą.
Nieomal każdego wieczora schodzę do gabinetu piwnicznego, gdzie pośród czerwonych cegieł - sprowadzonych nielegalnie z ruin krzyżackiego zamku, pośród osiemnastowiecznych kandelabrów - wykupionych nielegalnie od rumuńskich przemytników, pośród dwustuletnich portretów starych polskich hetmanów i magnatów – kupionych całkiem uczciwie – piszę grozę.
Cegły, świeczniki, portrety. Taki tam mikroklimat. Nabożeństwo innego rodzaju.
Wena nigdy mnie nie opuszcza.
Siły niestety tak. Zdarzało mi się padać nad rękopisem – nie wyobrażam sobie innej formy tworzenia horroru z klimatem – w starym, muzealnym krześle, wywiezionym nieco przestępczo z Petersburga albo w stojącej w kącie kanapie.
Uwiezionej ze Lwowa.
Bywało, że przespałem pełne noce w piwnicy.
Nie narzekałem – sny piwniczne sprowadzały natchnienie; pomysły, wizje, zakończenia, nad którymi pół dnia się głowiłem.
Paulina, owszem, narzekała. Była zmarzluchem – i boi-dudkiem.
A teraz okazuje się, że w czasie tych snów piwnicznych moją żonę nawiedzał goblin.
Goblin.
Udało mi się nie roześmiać.
Zresztą byłem szczerze wystraszony i zdenerwowany.
Nadeszła pora, by się zebrać do kupy i zebrałem się. Głupkowate lico barana zostało strącone z głowy, a na jego miejscu pojawiła się badawcza, silna i władcza twarz hetmana tudzież magnata.
Mniej więcej.
- Co masz na myśli, mówiąc goblin – odezwałem się spokojnie.
Skrzywiła usta.
- Andrzej, nosz... – To „nosz” oznaczało, że w ostatnim momencie wycofała określenie „do cholery” lub coś podobnego w wyrazie. – Piszesz o goblinach, sam wiesz, że z pandami nie sposób je pomylić… - Pokręciła głową, zbierając myśli. – Jest jakiś… obły, twardy, masywny… taki, hm, jakby niezdarny, toporny… ale silny i szybki.
- No tak, do pandy to nie pasuje, ale już taki goryl, co uciekł z zoo na Królewskiej…
- Andrzeju. To potwór. Ma twarz Hurona, łeb jakby pałkami stłuczony i wypalony, oczy szare, ale błyszczące, skórę jak nosorożec, a kiedy na mnie wchodzi, to chrząka i…
- Kiedy c o? – wykrztusiłem piskliwie.
To nie było za bardzo hetmańskie. Niestety.
Podniosła na mnie zrezygnowane oczy.
- No, wchodzi. Przywala mnie.
Skamieniały czekałem na dalsze słowa.
- I dusi mnie. Ściska za ręce albo szyję. Grozi.
- Grozi?? – mimo wszystko odetchnąłem, że goblin nie był zainteresowany krzyżowaniem gatunków.
Nie za bardzo też wierzyłem, że goblin był goblinem. Postanowiłem przerzucić wiadomości, być może faktycznie goryl, może całe ich stado – zbiegło i włamywało się do domów za strawą i namiastką terroru. W zemście za kraty i wrzucone przez nie batony psujące zęby.
- To jest goblin, kochanie. Grozi mi takim dziwnym językiem. Nie sposób zrozumieć słów, ale komunikat jest czytelny… Mam milczeć, bo mnie rozszarpie. Tak to pojęłam.
- Ale co on robi w sumie? – chciałem wiedzieć.
- Dusi i przygniata. I trochę podjada z lodówki.
A jednak.
- I podpija z barku.
Przetarłem twarz dłońmi.
- Każdej nocy?
- Każdej, gdy tylko zaśniesz na dole.
Kobieta, którą kochałem, była krzywdzona przez goryla zbiegłego z zoo.
Rabowano też moje alkohole. To nie liczyło się równie mocno, ale też miało swoje znaczenie. Podjąłem hetmańską decyzję.
- Dopadnę go – oświadczyłem stanowczo.
- Ale nie zawiadamiaj policji – poprosiła wystraszona.
Zastanowiłem się.
- Groził, że mnie rozerwie, gdy to zrobisz.
Rzeczywiście dziwną musiał być istotą nocny przybysz. Niezrozumiały język przekazywał zaskakująco jasne treści.
- Sam go załatwię – wycedziłem.
Podniosła się, kiwając głową.
- Dobrze, kochanie… Tylko musisz jedną rzecz zaakceptować.
- No?
- Że to jest GOBLIN.
Milczałem.
- Goblin. Goblin. Nie cietrzew, jenot, ryś… Goblin.
Nadal milczałem. Zastanawiałem się, czy moja żona właściwie dobierała słowa, jeśli chciała mnie zmobilizować i wzmocnić przed wojną.
- Goblin – powtarzała tonem mrocznym, wręcz beznadziejnym. – Który ma ciało odporne na cios noża rzeźnickiego i potrafi rękami oderwać głowę człowieka.
Zasapałem.
- Paulino, proszę cię… „Ciało odporne na cios noża rzeźnickiego i potrafi rękami…” to przecież cytat z mojej książki. Z Nocnego uduszania.
- Tak? – zamrugała oczami. – No, ale przecież to pasuje. Przecież to goblin. Uważasz mnie za idiotkę, która nie rozpozna stworzenia wchodzącego na jej ciało?
- Oczywiście że nie – żachnąłem się. – Tylko… No wiesz – złagodziłem ton – gobliny występują w horrorach. Sam wprowadziłem je do czterech moich książek…
- Powiedziałeś, że się ich boisz – przypomniała, przeszywając mnie wzrokiem.
- Oj… No tak… Ale każdy, kto pisze lub czyta horrory w środku nocy, w ciszy, w świetle kandelabrów, odizolowany, trochę się boi… To jednak raczej umiejętność wczuwania się w nastrój powieści, czy też zanurzanie we własnej wyobraźni, natomiast…
- Powiedziałeś, że gdyby goblin przyszedł do twojego domu, umarłbyś ze zgrozy.
No tak. Tyle w kwestii pokrzepiania i mobilizacji.
Przełknąłem ślinę.
- Tak – przyznałem po chwili milczenia. – To prawda. Gdybym był sam, pewnie nawet widok bezpańskiego wilczura zdusiłby mi serce… Ale kiedy COKOLWIEK zagraża mojej żonie, sytuacja jest inna. Zupełnie inna – zakończyłem twardo.
Bo czyż właśnie tak nie jest? Gdy jesteśmy sami w domu, nawet przybliżenie się do uchylonego okna o północy budzi jakieś szmery w sercu, tworzy dziwne cienie wokół; nagle okazuje się, że nieskrzypiąca podłoga skrzypi, że bezgłośna lodówka osobliwie pomrukuje, pobrzękuje…
A kiedy staniesz nad żoną albo dzieckiem, lęku nie ma wcale.
Wyjdziesz naprzeciw setce goblinów uzbrojonych w kły, włócznie i ręce urywające głowy, jeśli zagrożą twoim bliskim.
Tak to już jest.
Mój strach, jeśli nawet gdzieś tkwił, to skurczony, ściśnięty, zamknięty w odległym kącie duszy.
Byłem wystraszony raczej niedolą kobiety, którą kochałem.
A przede wszystkim byłem zły, bardzo zły.
Nikt i nic nie będzie unieszczęśliwiać mojej żony.
Ani spijać z mojego barku.
Byłem zmobilizowany i gotów do walki. Wstałem i położyłem dłonie na ramionach Pauliny.
- Dopadnę stwora, czymkolwiek jest – powtórzyłem.
I nawet wyszedł mi hetmański głos.
Patrzyła na mnie dużymi oczami. Były szare i błyszczące, lecz nie sądziłem, by goblinom dane było mieć podobne. W moich książkach patrzyły na świat szarymi krzemieniami pozbawionymi źrenic. Te szare krzemienie paraliżowały ludzi, a ręce o skórze nosorożca rozrywały ich na części.
Czy przyszło mi zmierzyć się z czymś takim?
Mój przyjaciel Tobiasz powtarzał:
- Nie pisz horrorów. Przerzuć się na komedie rodzinne albo szkolne perypetie, jak u mistrza Niziurskiego. Albo wykup licencję na Tytusa od Papcia Chmiela. Albowiem wszystko, co piszesz, co mówisz, co – w gruncie rzeczy – kreujesz, przekuwa się w rzeczywistość. Prędzej czy później. Każdy z nas sam odpowiada za projektor swego życia. Zapamiętaj to, brachu. Projekcja. Ameryka wkrótce strasznie beknie za te swoje katastroficzne filmy. Poczekaj jeszcze z rok czy dwa. Już po nich.
Projekcje…
- To jest goblin – powiedziała Paulina ponurym głosem.
Potrząsnąłem głową odsunąłem ją i podszedłem do telefonu.
- Kochanie, daj spokój – słyszałem za plecami. – Nie chcę, żeby cię rozerwał… Poświęcę się dla ciebie… Andrzej…
W słuchawce słyszałem sygnał. Lubiłem ten dźwięk. Zwłaszcza w sytuacji takiej jak ta. Jest kilka takich rodzajów dźwięków, które znamionują siłę i prężność cywilizacji. Podkreślają, że my, ludzie, poszliśmy już bardzo do przodu. Że wampiry i chupacabry nie staną nam w progu. Telefony otwierają bramy do potężnych armii cywilizacyjnego wsparcia: do policji, pogotowia, psychoterapeutów…
Lubiłem sygnał telefoniczny.
Kiedy go słyszysz, wiesz, że nie jesteś w środku kniei zdany na los trolli i południc, lecz w środku miasta, w rzeszy prężnej, racjonalnej rzeszy ludzkiej.
Kiedy go słyszysz, to w zasadzie już wiesz, że pomoc w drodze.
- No co tam, brachu – usłyszałem ciepły głos.
Głos, który – co tu dużo mówić – uczynił dużo więcej w kwestii mobilizacji niż słowo goblin, które moja żona powtórzyła tuzin razy w katastroficznym tonie.
Tobiasz był moim jedynym przyjacielem, ale też byłem skłonny uwierzyć w regułę, że im mniej masz przyjaciół, tym bardziej sprężona jest ich lojalność i moc oddziaływania na twoje życie. Tobiasz pracował w laboratorium kryminalistycznym, jednak nie to było pasją, która nas zbliżyła.
Podobnie jak ja, pisał książki. No – powiedzmy: zaczął je pisać. Wydał raptem jedną – Księgę upiorów planetarnych co do jednego, a drugą dopiero posłał wydawcy – pamiętnik 111 ciał osobiście kredą obrysowałem.
Tak, człowiek, który przestrzegał przed projektowaniem grozy, sam ją pisał.
- Dobrze cię słyszeć – powiedziałem szczerze i z wdzięcznością.
Zaśmiał się w sposób, który zdradzał, że wieczór spędzał w swój ulubiony sposób (jeśli nie pisał i nie obrysowywał ciał): oglądał serial Napisała: morderstwo w towarzystwie whisky.
Bardzo serdeczne towarzystwo, którego też jakoś nagle zapragnąłem.
- Wpadnij na malucha – zaproponował.
- Nie bardzo mogę.
Faktycznie, nie bardzo mogłem. Zapadał zmierzch, a wraz z nim zapadało się bezpieczeństwo mojej żony i nietykalność barku.
- A co tam? – spytał wesoło.
Nie wyglądało na to, by miał jakieś kłopoty z goblinem w ostatnim czasie.
A ja szczerze mu życzyłem, by przypadło mu wkrótce obrysować kredą ciało szare, obłe, toporne, z nosorożcowatą skórą.
Myśląc tak owego wieczoru, ani przypuszczałem, że tak właśnie się stanie.
- Mój drogi kryminalisto – rzekłem, przełamując blokadę – moja żona jest, hm, nachodzona…
- Nachodzona, nie nawiedzona? – sprecyzował od razu.
- Yhm. Dokładnie. Coś nachodzi ją w nocy.
- O. – Milczał kilka sekund. – Ale nie duch?
- Nie.
- I nie ty?
- Nie ja. Niestety.
- Okej. A co by to miało być.
- No… twierdzi, że goblin.
- Że goblin?
- Tak.
- Okej.
I tyle. Po prostu okej. Żadnych tam „zwariowałeś”, „powtórz, proszę”, czy „stary numer, kawalarzu”. Cały Tobiasz, mój przyjaciel. Moja kawaleria.
- I jakie pytanie chcesz mi zadać? Namyśl się, a ja sobie chlapnę, dobra?
Namyśliłem się szybko.
- Jesteś?
- Jestem, brachu.
- Napisałeś Księgę upiorów planetarnych co do jednego, prawda?
- Oczywiście, druhu mój – potwierdził tonem, który zdradzał, że w istocie sobie chlapnął.
- No tak, no tak – wymruczałem. – Napisałeś we wstępie, który omawiali tydzień temu na TVN…
- No…
- …że wszystkie potwory ujęte w spisie były lub wciąż są autentycznymi członkami populacji planety. Że udowadniają to przekazy, raporty, stare archiwa Platończyków, groby i szkielety, a nawet ludzka logika…
- „Nade wszystko zaś ludzka logika” – poprawił mnie.
- No właśnie… Na liście są wilkołaki, wampiry, smoki chińskie, nordyckie, słowiańskie, indiańskie… Bazyliszki, chupacabry, Człowiek-Ćma, Kuba-Skoczek…
- No…
- …i gobliny.
Zapadła cisza. Pomyślałem, że Tobiasz się zafrapował, ale przestałem tak myśleć, gdy usłyszałem chlupot rozlewanej whisky.
- Andrzejku, druhu mój. Chcesz, bym ci teraz jasno i ostatecznie wyznał moje stanowisko w tej sprawie? Czy wierzę, że gobliny istnieją naprawdę?
- Tak…
- Nie wierzę. Żadnego z nich nie złapano, jak się wydaje.
Zagryzłem wargi.
- No, ale pisałeś, że… A nawet zawsze mówiłeś…
- Mówiłem, bo lubię wkręcać. A pisałem… I ja, i ty, piszemy to, co ludzie chcą czytać. Ludzie lubią strach. Czy też dokładniej: lubią uwalniać swój wrodzony strach, nadawać mu imiona. Rozumiesz. Takie jak Olgoi-Khorkhoi tudzież goblin właśnie. A my dzięki temu jeździmy mercedesami zamiast zaporożcami.
- Hm… Jesteś pewien, że nie ma czegoś takiego jak goblin? Opisałeś go bardzo dokładnie…
- No. Wziąłem ten bardzo dokładny opis ze znakomitej książki Nocne uduszanie. Słyszałeś o takiej?
- Hmm… Więc gobliny nie istnieją.
- Nie bardziej niż te prosiaki z włóczniami, co Jabbie na zamku służą.
- Uff… Ale coś nawiedza moją żonę mimo wszystko.
- Sen. Zdarzają się wielotygodniowe serie koszmaru. Niech przestanie czytać twoje książki na jakiś czas. Daj jej Tytusa w Bitwie Warszawskiej. Albo też… to jakiś goryl. Rozumiesz: uciekinier z cyrku czy zoo na Królewskiej. To się zdarza.
Pokiwałem głową pełen zmieszanych, niejasnych myśli. Chciałem jeszcze coś rzec, lecz usłyszałem kroki za sobą i odwróciłem się.
Paulina stała ze smutną miną i z dużą książką w rękach.
Księga upiorów planetarnych co do jednego.
- Kończę, brachu – rzekłem spokojnie do słuchawki. – Dam znać, co i jak. Dzięki za pokrzepienie.
- Nie ma za co. Wpadnij na malucha, kiedy już rozłupiesz goblina.
Rzeczywiście kilka dni później miałem wpaść na malucha. Pretekstem do tej wizyty miało okazać się jednak coś, o czym w tym momencie nawet bym nie pomyślał.
Absolutnie nie.
Odłożyłem słuchawkę. W czasie tego odkładania Paulina zdążyła już otworzyć książkę na właściwej stronie.
- Gobliny istnieją – powiedziała z miną, którą dobrze znałem od dziewięciu lat. To była mina, której nie powstydziliby się konkwistadorzy i jezuici stojący w rozkroku nad Indianami czworakującymi tak cieleśnie, jak duchowo. – Czytam. Jeszcze w XVIII wieku istniało sześć szczepów goblinów; na ich redukcję miały wpływ epidemie, wojny światowe oraz tajne misje eliminacyjne Opus Dei. Dziś bezsprzecznie egzystują dwa szczepy: górski i podmiejski. Ten ostatni jest szczególnie niebezpieczny. W przeciwieństwie do zielonoskórych goblinów górskich, które skupiły się na strategii unikania ludzi i potrafią przybierać postać drzew i kamieni, podmiejskie okazują dużo większą zuchwałość, a nawet agresję. Wszystkie żyją pod miastami, których liczba ludności przekracza 50 000. Występują w Ameryce Północnej, na Wyspach Brytyjskich, w Niemczech i Skandynawii, oraz na terytoriach Zachodniej Słowiańszczyzny. W roku 1999 dwa spite alkoholem gobliny pochwycono w Gnieźnie, w podziemiach katedry, jednak po decyzji prałata Ulbensteina incydent zatuszowano. Gobliny unieruchomiono sarkofagami z betonu morskiego i wymieniono z Amerykanami na drobiny z krzyża Pańskiego.
Podmiejskie mieszkają w kanałach i zarośniętych, częściowo zagrzebanych bunkrach dużych miast. Jako jedyne gobliny nie boją się ludzi, co jest o tyle kłopotliwe, że mają zadziwiającą siłę ramion i wysoką odporność na zranienie. Raporty jezuity Louisa de Carpedienta z XVII wieku mówią, że ich skóra nie poddaje się kłuciu szpady i kulom z muszkietu.
Liczebność goblinów podmiejskich jest niełatwa do oszacowania, skoro nigdy nie wychodzą z ukrycia w zwartych oddziałach, a oficjalne urzędy stanowczo zaprzeczają ich istnieniu. Zastanawia jednak uwaga prałata Ulbensteina, który najpierw obśmiewał przed dziennikarzami „fantastyczne debaty nad fikcyjnym incydentem”, by odwracając się do odejścia, rzucić dziwną cokolwiek uwagę, że „niech się zajmą lepiej pisaniem o patologicznych dzieciach z rozpadających się kamienic, a nie dwoma tysiącami upiorów z kanałów”… Całkiem sprecyzowana liczba, jak się wydaje.
Jeśli w podziemiach Gniezna żyje 2000 goblinów, to wypada zafrapować się nad ich całkowitą liczbą tak w Polsce, jak w całym cywilizowanym jakoby świecie. Dlaczego nie wychodzą gromadnie na mord i plądrowanie? Prawdopodobnie wstrzymuje je lęk przed konfrontacją z armią uzbrojoną w samoloty szturmowe i transportery. Wiedzą, że miast ludzkich nie da się ani zasypać, ani zalać – co z kolei można uczynić z podziemiami.
Pozostaje natomiast cały stos raportów o nocnych wizytach pojedynczych goblinów. Które mówią o pobiciach, rabunkach, straszeniu, a nawet gwałceniu kobiet… - Paulina oderwała oczy od tekstu i podniosła je na mnie. Były to frapujące, całkiem jezuickie oczy. – No sam widzisz. To napisał twój przyjaciel Tobiasz. Po dziesięcioletnim studiowaniu źródeł.
- Właśnie rozmawiałem z Tobiaszem. Napisał o goblinach po to, by jeździć mercedesem, a nie zaporożcem.
- Posłuchaj opisu goblina podmiejskiego. Masywny, topornie ciosany, z daleka może wyglądać niczym stos gontów dachowych lub desek sosnowych, zwłaszcza gdy znieruchomieje. Taki kamuflaż pozwala mu unicestwić omamionego człowieka nieomal zerowym nakładem sił. Przy czym i tak przypisuje mu się siłę trzech, a nawet czterech ludzi klasy drwal. Goblin podmiejski jest szary, a jego skóra podobna nosorożcowej, gruba, sztywna, niemiła w dotyku i zniechęcająca do walki wręcz. Oczy mogą mieć własności hipnotyzujące, z całą zaś pewnością przerażają, co owocuje zwiotczeniem mięśni ofiary i wygasaniem oporu.
Podmiejski opuszcza siedziby nocami. Pojedynczy osobnicy, ewentualnie dwu-trzyosobowe oddziały, poszukują słabo zabezpieczonych sklepów i mieszkań, by rabować meble, żywność i alkohol. Zdarzają się przypadki gwałcenia, a nawet porywania kobiet żyjących samotnie lub słabo bronionych. Zanotowano dwa incydenty, w których mężczyźni usiłujący ochronić swoje partnerki zostali rozerwani i częściowo skonsumowani… - Uniosła brwi i popatrzyła na mnie znacząco.
Trochę już zdenerwował mnie ten sposób na mobilizację. Bądź co bądź byłem jedynym jej obrońcą. Człowiekiem narażonym na rozerwanie tudzież dekapitację.
I częściową konsumpcję.
Czego wszak nie trzeba było podkreślać aż tak bardzo.
Bo zacząłem liczyć się z tym, że istotnie czeka mnie konfrontacja właśnie z goblinem.
Nie jakimś tam bananowym rabusiem, co z zoo czmychnął.
Być może Tobiasz nie powiedział mi przed chwilą prawdy… Może chciał mnie wzmocnić przekonaniem o konfrontacji z istotą ludzką.
Paulina nie kwapiła się do podobnych zabiegów pokrzepienia.
Nie zbeształem jednak mojej żony. Owszem, zniechęcała mnie do oporu, podkreślała marne me szanse i marny los w przypadku podjęcia walki. Zamiast okazać wdzięczność i wiarę w moje siły, a przynajmniej w moją determinację, podkreśliła tylko moc przeciwnika, podkopując moją. Ale czyż nie była w silnym stresie i lęku? Niewątpliwie bała się tak samo o mnie, jak o siebie. Tak to jest w miłości.
Objąłem ją, odbierając książkę.
- Kocham cię nad wszystko na tym świecie – wymruczałem jej w ucho. – Nic mnie nie odstraszy… i nic nie pokona. Może to goryl, a może i goblin z kanałów. Zatłukę go, czymkolwiek tam jest. Plan jest taki. Zejdę teraz do piwnicy, by z godzinę czy dwie popisać. Przepraszam cię, ale jeśli zakończę Oko w szufladzie w ciągu trzech dni, otrzymamy bonusowy czek na 5000.
- Oczywiście, miśku…
- Ale najdalej za dwie godziny wracam do ciebie. Najdalej. I będziemy spać w sypialni razem. Spleceni jak węże. Do tego czasu oglądaj w salonie telewizję – najlepiej komedie, żadnych tam dreszczowców – w otoczeniu wszelkich świateł. Myślę, że gobliny z podziemi nie garną się do świateł.
- Dobrze…
Pięć minut później schodziłem na dół z kubkiem zielonej herbaty, którą zaparzyła mi Paulina.
Miałem zamiar napisać możliwie dużo, może nawet zakończyć powieść – wszak nastrój grozy panował wyjątkowo teraz silny. Jak nigdy dotąd.
Miałem zamiar zakończyć Oko w szufladzie nawet dużo bardziej krwawo i mrocznie niż wcześniej zaplanowałem.
I wyrobić się z tym w godzinę.
Miałem szczery zamiar wrócić po tym na górę i spleść się z żoną.
Naprawdę. Takie właśnie miałem zamiary.
Tyle, że ani nie zakończyłem horroru, ani nie splotłem się z żoną.
Nawet herbaty nie dopiłem.
Zasnąłem.

Obudziłem się o 8.00 rano zdrętwiały i nie bardziej przytomny niż stworzenie skupione na misji skubania i przeżuwania. Jasność myśli i gotowość mięśni wróciły jednak w sekundy po tym, gdy przypomniało mi się o goblinach, co z kanałów wychodzą, by rabować i gwałcić.
Pomknąłem na górę z ciężkim sercem winowajcy, przy czym ciężar strachu nie był jakoś wcale mniejszy.
Paulina żyła. Siedziała w kuchni przy stole, wsparta o łokcie i tępo wpatrzona w VII księgę Tytusa. Rzuciłem się do niej nieomal skrzecząc ptasio z przejęcia. Uniosła głowę i spojrzała na mnie szarymi oczami, dla których zrobiłbym wszystko.
Na przykład teraz wybatożyłbym siebie i wciągnął na konar dębowy.
Zawiodłem haniebnie.
- Przepraszam – wyszeptałem przez ściśnięte gardło. – Zasnąłem… Nie wiem, jak…
Skinęła głową. Przesunąłem strwożonym wzrokiem po jej ciele. Rękaw piżamy był naderwany, obnażone przedramię ujawniało nowe, duże sińce.
- O, Boże – wybełkotałem, ledwo powstrzymując się od wsparcia o krzesło. Co nie byłoby hetmańskie. – Dzwonię na policję…
- NIE! – prawie krzyknęła. – Tego nie wolno ci zrobić. Nie wolno – powtórzyła z naciskiem. – Obiecaj mi tę jedną rzecz. Tylko bądź przy mnie.
Wykrzywiłem szczękę nie do końca pod kontrolą.
- Czy on…
- Nie – pokręciła głową. – Tylko mnie podusił. Pogniótł trochę…
Tylko mnie podusił. Pogniótł trochę.
Tylko. Spróbujcie przyjąć takie słowa ze strony żony, zachowując postawę hetmańską.
- Dobrze – wydusiłem bardzo nieszczęśliwy. – Dziś go pochwycę i zabiję. Nie pójdę na dół ani na minutę. Poczekam tu i zabiję.
Wstała i wtuliła się we mnie.
- Jeśli nie zejdziesz na dół, on nie przyjdzie – szepnęła po chwili. – Musisz zejść do gabinetu. Tylko mi wróć. Proszę…
Szkoda, że dodała to „proszę”. Zabrzmiało niczym wyrzut, przypomniało o zbrodni, jaką popełniłem w nocy i rozorało serce hakiem krzemiennym jak oczy goblina.
- Wrócę – rzekłem twardo, mimo rozpaczy. – Wrócę do ciebie i rozerwę go na części.
Mówiąc to naprawdę byłem przekonany, że to zrobię. Że mam w sobie takie siły, by rozerwać stwora niezależnie od tego, czy był goblinem, czy gorylem, czy nosorożcem.
Wierzyłem tak bardzo, że – myślę z pełnym doprawdy dziś przekonaniem – zrobiłbym to rzeczywiście.
Rozerwałbym go.
Gdybym tylko znów nie zasnął.


- Był? – spytałem nieswoim głosem. Nieswoim, bo nie jestem skłonny uznać za swój głos dźwięku, który pasuje rysiowi szarpiącemu się we wnykach, ale zupełnie nie pasuje hetmanowi toczącemu wojnę z goblinami.
Ale takim właśnie głosem mówiłem. Byłem przytłoczony kolejną klęską.
Której nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Jak można zasnąć w chwili, gdy zło nadciąga ku ukochanej kobiecie?
No nie można.
A jednak zasnąłem.
Jak można zasnąć drugi raz?
Nie można.
A jednak zasnąłem.
Ten konar dębowy. Bóg stworzył go dla takich jak ja.
- Był.
- Czy...?
- Jeszcze nie.
Jeszcze nie.
Jeszcze nie. Jeszcze goblin nie wziął się za krzyżowanie gatunków. Ale jakoś nie wątpiłem, że to kwestia czasu. Krótkiego. Że weźmie się za to być może już kolejnej nocy.
Której moja żona może nie przeżyć.
Albo po prostu zniknie.
Uniesiona w podziemny świat.
Dwie minuty zbierałem się, żeby wymówić trzy bardzo trudne słowa. Musiałem uspokoić rytm serca i udrożnić krtań, żeby wypowiedzieć trzy wyjątkowo trudne słowa. Co w końcu się udało.
- Dziś nie zasnę.


Tobiasz miał bardzo poważny głos i z całą pewnością nie towarzyszyła mu whisky.
- Andrzej, druhu mój. Powiem ci wszystko, co o tym myślę, tak jak to mam w zwyczaju: szczerze i prawdziwie. Okej?
- Pewnie, stary. Właśnie to w tobie cenię. Ładuj.
- Tak… Myślałem nad tym całą noc. Zacznę może od Pauliny. Tu trzeba wziąć pod uwagę dwa warianty. Pierwszy jest być może lepszy niż drugi – a być może gorszy. Nie mnie to oceniać. Otóż wariant pierwszy to intruz. Goryl czy goblin, w każdym razie intruz. Intruz, którego musisz zwalczyć. Jeśli chcesz rady przyjaciela, a nie urzędnika, to powiem krótko: zatłucz gada.
- Taki mam zamiar…
- Hmm.
No tak, Tobiasz po prostu chrząknął. Mógł powiedzieć coś w rodzaju „Ale ty przesypiasz te zamiary”, okazał jednak typowy dla siebie takt.
Chrząknąłem i ja.
- A wariant drugi?
- No cóż… Trzeba wziąć pod uwagę, że Paulinka krzywdzi się sama.
- Co proszę??
- To się nazywa autoagresja. Czy używając innych słów: wołanie o pomoc. Albo – mniej dramatycznie – „Andrzejku, miśku mój, tu jestem, zauważ mnie, zostaw pisanie, zostaw piwnicę, kochaj mnie.”
Milczałem oszołomiony. I całkiem zresztą skrępowany.
- Nie wiemy – przełamał ciszę Tobiasz, kontynuując tym samym, spokojnym, łagodnym tonem. – W każdym razie co ja tobie bym radził, to zamknąć piwnicę na trzy-cztery klucze mosiężne i zająć się żoną w całej pełni, której być może potrzebuje. Cokolwiek się z nią dzieje, konfrontacja jest nieunikniona; jest to twój czas wojownika.
Mój czas wojownika? Może śpiącego rycerza rodem z Giewontu?
Milczałem jeszcze chwilę. Wariant z autoagresją zaskoczył mnie i zdeprymował. W ogóle nie przyszło mi to do głowy.
- Tak, brachu – rzekłem w końcu. – Trzeba skupić się tylko na Paulinie. To jedyna rzecz, która liczy się w tej chwili.
- No właśnie – podjął Tobiasz. – Teraz przejdźmy do ciebie… Chyba… Chyba wiem, dlaczego zasypiasz.
Czekałem z bijącym sercem. Nic chyba tak nie męczy serca jak rytm narzucony przez mieszaninę strachu i zawstydzenia. Pewnie wolałoby maraton na 42 kilometry.
- Tu też mamy dwa warianty, Andrzeju. Niestety, żadne cię nie napełnią dumą.
Ostatnio niewiele mnie nią napełniało.
- W sytuacji, gdy większość… Hm, przepraszam, w i e l u mężczyzn nie potrafiłoby zasnąć z powodu silnego stresu – Tak, ten cały takt Tobiasza. Słowem stres zastąpił adekwatne określenie strach o ukochaną osobę. – …otóż u ciebie występuje jakieś wyładowanie. Prawdopodobnie mobilizacja duchowo-organiczna jest tak gwałtowna i wysoka, że wypala ci systemy w ciągu minut, dosłownie minut. I wiotczejesz. Gdyby intruz nadział się na ciebie w ciągu owych minut wzniesienia, pewnie nabiłbyś mu guza wielkości Kanczendzongi. Tyle, że on przychodzi później. Dużo później – kiedy nie jesteś już na Kanczendzondze, tylko dużo, dużo niżej, powiedzmy…
- W piwnicy – dokończyłem głosem z drewna.
Co tu dużo mówić.
Byłem w piwnicy nie tylko cieleśnie; moja mobilizacja i sprawność bojowa dokładnie na tym samym poziomie leżały. Już niżej nie można.
Hetmanom mógłbym tylko szable polerować.
Tobiasz nawet się nie zaśmiał.
- Tak to wygląda – potwierdził spokojnie. – Może to specyfika psychiczna, może organiczna… Ale jest coś jeszcze. Wariant drugi.
Westchnąłem smutno.
- Musimy też przyjąć, Andrzej, że to twój instynkt, wbrew pragnieniom idealistycznej duszy, zabezpiecza twoje przetrwanie…
- Co? Nie rozumiem…?
- Andrzej. Różnie jest z instynktami. One nie liczą się za bardzo z ego i nie czytają też książek Amicisa. One współpracują z podświadomością, a nawet nadświadomością. Kapujesz?
- Jeszcze nie.
- Jeśli twój instynkt ma dostęp do pod- czy nadświadomości, przy czym faktycznie COŚ atakuje Paulinę, to twój instynkt wyłącza cię z akcji – usypia cię – bo WIE, że nie możesz wygrać tej walki. Instynkt samozachowawczy zabiega o zachowanie życia wszelkimi środkami. Rozumiesz.
Tak, teraz rozumiałem. Przygnębiające było to oświecenie. Mój instynkt wiedział – czy po prostu zakładał sobie – że jestem zbyt słaby na pokonanie potwora z kanałów – i nie bacząc na moje uczucia miłości, lojalności, czy wręcz honoru męskiego – wyłączał mnie.
Odkładał na półkę niczym naiwnego napoleończyka z ołowiu odlanego.
Żałosne.
I przerażające.
Bo Paulina liczyła na mnie.
A to, czego mogłem być pewnym, to że napoleończyk z ołowiu odlany nie miał żadnej szansy uratowania jej przed gwałtem, porwaniem czy zamordowaniem.
- Jezus Maria – powiedziałem.
Odkładałem słuchawkę ciężką jak nosorożec.
Tyle właśnie waży słuchawka telefonu w dłoni ołowianego żołnierzyka.


- Nie zejdę na dół – powtórzyłem.
Miała łzy w oczach.
- Jeśli nie zejdziesz, on nie przyjdzie. Przeczeka. Wróci w chwili, gdy będę sama…
- Nigdy nie będziesz sama.
- Będę i to szybko. Choćbyś wstrzymywał sen, to zapadniesz w niego prędzej czy później. Oboje to wiemy. I wiemy też, że im później w niego zapadniesz, tym bardziej będzie to sen podobny komie. Nic cię z niego nie wyciągnie. Na pewno nie moje wołanie o pomoc, gdy goblin będzie zabierał mnie do kanału.
Zapadła przerażająca cisza, co jest zwykłym następstwem przerażającej argumentacji.
Nie miałem już nic do powiedzenia. Nic, co mogłoby storpedować siłę rażenia słów mojej żony.
Byłem przerażony do głębi.
W wyobraźni widziałem wielkiego goblina unoszącego Paulinę, przestępującego nad uwaloną na podłodze nieprzytomną kukłą zaciskającą ręce na wyostrzonym trzonku miotły.
Kukłą, która miała być hetmanem, ale która nigdy nim nie będzie, bo nie potrafiła zapanować nad własnymi instynktami…
Paulina miała rację. Musiałem zasnąć prędzej czy później. Lepiej jest spać regularnie i czujnie.
Ale mógłbym chyba zawalić jedną noc, prawda?... Jedną, jedyną…
- Dobrze – rzekłem twardo. – Zróbmy tak. Zejdę na dół. Na dwie godziny. Ale przedtem zaparzysz mi kawę. Sypany Jacobs z czterech łyżeczek.
- Kawa? Na noc? – wypaliła odruchowo.
Spojrzałem na nią nie jak na osobę, która mówi głupstwa.
Spojrzałem na nią z prawdziwym żalem, jak na osobę, która jest tak zastraszona i zagubiona, że całkowicie zatraca jasność myślenia.
Ostatni raz miałem tak na nią spojrzeć.
Kiedy schodziłem do gabinetu piwnicznego, w lewej ręce trzymałem dzidę uczynioną z miotły, w prawej zaś kawę, która zabiłaby nosorożca.
Może nawet goblina.


Obudziłem się o dziesiątej rano.
Nie, nie zerwałem się, nie chwyciłem za dzidę. Nie rzuciłem się ku schodom.
Ze pustą twarzą kukły siedziałem nad biurkiem, czekając na pełne wybudzenie mózgu.
Zabrało to pół godziny.
Potem chwilę pomyślałem. Drugie pół godziny skrywałem twarz w dłoniach.
Potem wyciągnąłem z kieszeni komórkę i zadzwoniłem do Tobiasza.
Wysłuchał mnie tak, jak tylko przyjaciel potrafi wysłuchać. Nie przerywał, nie pognębiał, nie wyśmiewał.
I tylko na końcu z najwyższą szczerością rzekł:
- Jezus Maria.

Patrzyłem na Paulinę.
- Wyrzuć mnie z domu – powiedziałem chrapliwie. – Odejdę, jeśli chcesz. Powiedz tylko słowo.
Jej twarz mogła zadziwiać. Naprawdę mogła. Nie było na niej ani cienia wyrzutu. Co więcej, nawet zmartwienia i lęki jakoś się rozeszły. Była spokojna i uśmiechała się ze smutkiem.
- Nigdy cię nie wygonię – powiedziała miękko. – Jesteś mężem, którego potrzebuję.
Te słowa zabrzmiały tak szczerze, że rozproszyły wszelkie wątpliwości.
- Starałeś się – ciągnęła. – Ale takie widać nasze przeznaczenie.
Nie spytałem czy goblin ją zgwałcił. Teraz nie miało to już większego znaczenia.
Odwróciłem się i wyszedłem z domu.


Tobiasz otworzył mi drzwi. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem smutek na jego twarzy.
- Jezus Maria – rzekł.
I podał mi kopertę.


- Z ilu łyżeczek jest kawa? – spytałem.
- Z sześciu – odrzekła smutno Paulina.
- Doskonale… Doskonale.
Zaciskała zęby przez kilka sekund.
- Boję się o twoje serduszko – wyszeptała.
Wierzyłem jej.
Dlatego gdy zszedłem do gabinetu, stanąłem nad studzienką i wylałem w nią całą zawartość kubka.
Potem chwyciłem za dzidę i zamarłem.
Na dwie godziny.


Czy człowiek może stać się zwierzem drapieżnym? Cichym, skradającym się z żądzą uśmiercenia?
Oczywiście, że tak.
Ja sam stałem się właśnie takim zwierzem, gdy wspinałem się po schodach piwnicznych.
Byłem takim właśnie zwierzem, gdy stanąłem w drzwiach sypialni.
Bywają w życiu takie progi, które rozpraszają ostatnie wątpliwości. Owej nocy w takich to progach stanąłem.
Stałem przechylony, drapieżny, z wysuniętą w przód włócznią, i patrzyłem na goblina, który krzyżował gatunki.
Moja żona krzyczała.
Może faktycznie te krzyki nie wyrwałyby kukły z komy.
Ale ja nie byłem w komie.
Nie byłem też kukłą.
A mój wrzask przebił wszystko.
Skoczyłem ku nim, nim jeszcze krzyżowanie gatunków uległo zakłóceniu.
Paulina zwróciła ku mnie wstrząśniętą twarz.
- Andrzej!! – krzyknęła z przerażeniem.
Goblin oderwał się od niej i zwrócił brzydki, kanciasty łeb w moją stronę.
Kilka dni wcześniej ten widok pewnie sparaliżowałby mnie i uczynił żałosną ofiarą.
Goblin był rosły, toporny, masywny, w słabym świetle lampy korytarza w istocie zdawał się być stosem gontów dachowych.
Całkiem dużym, i całkiem ruchliwym stosem, który rozłożył ręce bardzo zdziwiony moim widokiem.
I chyba całkiem wystraszonym.
Bo zrobił rzecz, która mogłaby niejednego zdziwić. Kiedy już dopadałem go z dzidą, nie rzucił się z wielkimi rękami rozrywacza do mojej głowy, tylko sięgnął nimi do własnej krtani.
Pasowałoby to do okazania zafrapowania, całkowitego zagubienia.
I tyle. Nie zrobił nic więcej.
Nic ponad to, co może zrobić stworzenie skłute dziesięciokrotnie dzidą w brzuch, płuca i szyję.
Zwalił się w drgawkach, by umrzeć.


Policja przyjechała szybko. Wezwała ją Paulina.
Ja cały czas siedziałem nieruchomo nad martwym goblinem.
Ściskałem dzidę i tkwiłem w czymś w rodzaju komy.
Chyba dobre pół godziny. Nie było mi łatwo.
Potem wyszedłem z tego, gdy policjant stanął nade mną i położył mi łagodnie dłoń na ramieniu.
- Jak się pan czuje?
- Źle – odparłem szczerze.
Wokół mnie krzątali się ludzie i błyskały flesze, co trwało od dłuższej chwili, lecz do mnie dotarło dopiero teraz. Nigdzie nie zauważyłem żony.
- Niestety, muszę to panu powiedzieć – chrząknął policjant.
Skinąłem głową z rezygnacją.
- Zabił pan sąsiada. Artura Liczyńskiego. Miał pan oczywiście pełne prawo… Skrzywdził pańską żonę… No i to przebranie… Nic panu nie grozi – zapewnił. – Żonie też już nic. Pojechała do szpitala. Ale wszystko w porządku.
Zagryzłem wargi, a potem bardzo powolnym ruchem uniosłem głowę i spojrzałem mu w oczy wzrokiem umęczonego, rozbitego człowieka.
Tak często patrzy człowiek, który zabił człowieka.
- Czy… mogę pójść do łazienki? – spytałem z wysiłkiem.
- Oczywiście – pomógł mi się podnieść, po czym delikatnym, ostrożnym ruchem rozbroił mnie z dzidy.
Nie oglądając się za siebie, poczłapałem do łazienki.
Zamknąłem za sobą drzwi i spojrzałem w lustro. Spodziewałby się kto, że odbije się w nim twarz umęczonego, rozbitego człowieka.
Tymczasem była tam całkiem odprężona twarz człowieka wyraźnie z siebie zadowolonego.
Twarz, która porozumiewawczo mrugnęła okiem.
Widzicie, są dwa rodzaje goblinów. Jedne to takie, które nie ściągają masek. Nie ściągają, bo ich nie noszą – są prawdziwymi goblinami, które wychodzą z podziemi niepokoić ludzkie barki i sypialnie.
I jest drugi gatunek. To ludzie, którzy noszą maski goblinów. Noszą je w podobnym celu – by posiąść majątek oraz kobiety, które nie należą do nich.
Gwałtem.
Lecz nie tylko.
Jeszcze kilka dni temu płakałbym nad losem mojej żony. Bez względu na stan ducha i ciała po dokonaniu egzekucji, pojechałbym natychmiast do szpitala, by czuwać u boku mojej żony.
Teraz ani mi to było w głowie.
Nie po tym, jak Tobiasz - moja jedyna kawaleria - zbadał próbki herbaty i kawy, które oddałem mu do ekspertyzy.
Tak, być może są instynkty, które wyłączają organizm najdumniejszego wojownika.
Aby przetrwał. Aby uniknął oczywistej klęski.
Nie wierzę jednak – już nigdy nie uwierzę – że jakikolwiek instynkt mógłby uczynić kukłą mężczyznę zakochanego w kobiecie.
Może to jednak zrobić końska dawka barbituranów i metakwalonu.
Ekspertyza Tobiasza zmieniła sytuację.
Na przykład pozwoliła mi uznać, że mój instynkt nigdy mnie nie wyłączył – bo też nigdy nie miał ku temu powodu.
Usypiano mnie, by sobie baraszkować.
Rozumiecie już. Ja zrozumiałem dzień wcześniej. Bolesny rodzaj oświecenia.
Namiętność z sąsiadem i wygodne, luksusowe życie z mężem. Boję się o twoje serduszko – powiedziała. Wierzyłem jej. Gdyby pękło moje serduszko, czeki i zaliczki wyschłyby jak rzeki zasypane wiatrem pustyni. Mój majątek nie był już mały, ale wielki dopiero miał się stać. Miałem zamówienia na jedenaście książek, a w drodze dwa niebywałe kontrakty.
Nie było mi spieszno do śmierci i z całą pewności Paulina też mi jej nie życzyła.
Boję się o twoje serduszko.
Kiedy Tobiasz zadzwonił z wynikami, ustalenie, kto jest goblinem, nie zabrało już wiele czasu.
Wyostrzenie trzonka miotły także nie. Było już jasne, że wróg nie ma skóry nosorożca.
Moja żona i sąsiad zatracili się. Cóż, nie oni jedni. Taki jest ten świat.
Gdy na ciele Pauliny zaczęły pojawiać się sińce, sytuacja stała się dla nich dość trudna. Wtedy moja żona wymyśliła goblina. Wzięła go z książki Tobiasza.
Pasował idealnie.
Idealnie – bo był nocnym intruzem. Gwałcicielem.
Idealnie, bo przecież sam kiedyś powiedziałem, że gdyby goblin przyszedł do mojego domu, umarłbym ze zgrozy.
Może umarłbym, gdyby Artur Liczyński był prawdziwym goblinem. Tyle, że prawdziwy goblin wyciągnąłby ręce do mojej krtani, a nie do własnej. Liczyński w trwodze próbował ściągnąć maskę, by ocalić życie. Nie udało mu się. Nie pozwoliłem na to, zabezpieczając własną pozycję przed procesem.
Otrzymał dziesięć ciosów, z których każdy miał swój osobny powód. Jeden, bodaj pierwszy, padł za rabowanie barku. Inny za znikanie wędlin z lodówki. Kolejne za zuchwalstwo, oszustwo, upokorzenie...
Pchnięcie w krtań było szczególnie święte. Zadałem je za krzyki żony, które bynajmniej nie były krzykami strachu i rozpaczy.
Zabiłem goblina.
Oboje bardzo starali się, bym w niego uwierzył. On przychodził w przebraniu – na wypadek, gdybym ich nakrył. Paulina zaś programowała we mnie wersję z goblinem i strach przed jego siłą. Bardzo liczyła na ten mój strach.
Na tym właśnie oparła swoją strategię. Założyła, że tak bardzo boję się goblinów, że lęk mnie sparaliżuje. Cały czas podkreślała siłę goblina, podkreślając tym samym słabość jej męża.
Zabroniła też wzywać policję, stawiając na szali swoje życie.
Sprytne.
Acz nie aż tak bardzo. Nie ma bowiem potwora na tym świecie, który skłoni do odwrotu mężczyznę zakochanego w kobiecie.
Gdy Paulina w końcu to zrozumiała, zaczęła mnie usypiać.
Wcale mi się nie spieszy do szpitala.


To się stało rok temu.
Rok temu.
I ja się wciąż zastanawiam.
Żyję z żoną jak dawniej. Jest prawie tak samo. Prawie. Szczególnie jest tak wtedy, gdy siedzę nad otwartą księgą Tytusa. Kiedy podnoszę znad niej wzrok, nastrój trochę się psuje...
Ale żyjemy. Tak, jak przepowiedział policjant, nic mi nie zagroziło ze strony sądu. Niewątpliwie i Tobiasz miał w tym swój udział, gdy podnosząc się znad 112 ciała, które obrysował, z kamienną miną rzekł:
- Obrona własna, obrona domu. I ja bym zadał tuzin ciosów.
Moja kawaleria.
Tę kamienną twarz trzyma Tobiasz do dziś. Paulina nie domyśla się zimno zatwierdzonej egzekucji, nigdy też nie dowiedziała się o ekspertyzie. Jest bezpiecznie i stabilnie.
A jednak wszędzie unosi się dziwny smutek. W kuchni, w sypialni, w piwnicy...
Taki tam mikroklimat, którego wcześniej nie znałem.
I ja wciąż zastanawiam się.
Jak wiecie, są dwa rodzaje goblinów. Te, które ściągają maski, i te, które ich nie ściągają.
Do mojej żony przyszedł ten pierwszy typ goblina.
I ja się zastanawiam.
Już cały rok zastanawiam się – czy to lepiej, czy to gorzej.