niedziela, 29 stycznia 2012

Słupnicy odłamek szesnasty

Zapraszam do przedostatniej części Słupników, tej - chyba nie ma już co ukrywać, bardzo makabrycznej serii pedagogicznej...

[...]
Tak, źle już było z dyrektorem. Ale z nikim nie było jakoś dużo lepiej, prawdę mówiąc. Zdecydowany jednak już byłem obiecać Opieszalskiemu jakąś pomoc, gdy nagle otrzymałem zdradzieckie uderzenie pięścią w twarz. Lata knowań i potyczek rodzinnych - w ramach ćwiczeń, oczywiście - pozwoliły mi pozyskać niezgorszy refleks. Chwyciłem za opadającą rękę, by ukarać aroganta. Niestety, jego nadmiernie uszczuplone ciało kończyło się tuż za łokciem. Odrzuciłem ramię ze wstrętem, po czym omal nie upadłem, gdy dyrektor chwycił mnie kurczowo za nogę.
- Co z panem - wydusiłem. - Dlaczego naśladuje pan nowofunlanda, szefie?
- Eminencjo - zwrócił na mnie wybałuszone oczy. - Magnificencjo... Jest pan królem. Paludite cives!*
Czym prędzej wyrwałem się z macek dyrektora i doskoczyłem do drzwi kantoru. Obejrzawszy się, z osłupieniem stwierdziłem, że mój przełożony bardzo sprawnie i szybko pełznie za mną, tak, że żmija zygzakowata by się nie powstydziła. Błyskawicznie zatrzasnąłem drzwi, ale nie minęła sekunda, a wielki topór rozbił je w odłamki. Euforyk stanął w progu i wbił we mnie wzrok pełen wojennego obłędu.
- Synu! - zawołałem na wszelki wypadek.
Ludzie w amoku miewają kłopoty z identyfikacją.
Na szczęście Euforyk rozpoznał mnie. Ucieszony wyszczerzył zęby, a jego oczy błysnęły dziko w czerwonej, na pół zakrzepłej tafli zdobiącej twarz.
Wykorzystując jego dekoncentrację, dyrektor Opieszalski sprytnie odpełznął w przeciwnym kierunku. Pech uciekiniera sprowadzał się do tego, że uchodził tyłem. A przecież nie miał oczu na plecach i podciął Gwyndelfa rozdającego ciosy. Gwyndelf osunął się, uderzając odruchowo bronią w coś, co jeszcze niedawno było dyrektorem wydającym polecenia, a teraz przypominało jeża, który czmycha z ukradzionym jabłkiem na grzbiecie.
I rzeczywiście dyrektor-jeż czmychał, tyle że z toporem wbitym w grzbiet. Ucieczka trwała sześć sekund - co dowodziło woli przetrwania, a może i przegrupowania sił - po czym zakończył ją cios zadany przez Euforyka.
Nim szef szkoły zdołał ostatecznie znieruchomieć, rozległ się donośny skowyt bojowy. To pani Gwalbertyn jakimś cudem, wynikłym z ludzkiej determinacji, wspięła się po jednej ze zwisających lin do wahadłowca. Pozbawiona końcowych wzmocnień konstrukcja bojowa zatrzeszczała ostrzegawczo, lecz niezrażona tym polonistka rozsupłała liny cumujące, po czym spłynęła ciężką lotnią spod sufitu wprost na zaskoczonego Gwyndelfa. Przy odpowiednim trafieniu harpunowy dziób machiny mógł wybić w ciele mojego syna coś w rodzaju jaskini Łokietka i na to zapewne liczyła nauczycielka, pikując jak jastrząb w królika z rozcapierzonymi szpony.
- Uderz toporem!! - ryknął dramatycznie Euforyk, który dla brata zrobiłby wiele.
Na przykład zredukowałby populację miasta 70%.
Serce zamarło mi, a alkoholowe odurzenie odeszło natychmiast. Do tej pory wzdragałem się przed udziałem w walce - nauczyciele byli dla mnie bardzo mili...
Ale podnieść rękę tudzież harpun na moje dziecko?
Dziecko, które wciąż oglądało Puchatka i Muminki?
Nie zdążyłem jednak ani noska buta pchnąć z odsieczą, gdy Gwyndelf uderzył toporem z rozmachem. Potężne ostrze przerżnęło lotnię wraz z pilotem na dwie równe części, które poszybowały na boki, rozbijając się z rumorem. Gwyndelf przekoziołkował ze złamanym nadgarstkiem kilka metrów, po czym poderwał się dziarsko, by chwycić topór w lewą dłoń i dołączyć do brata.
- Guzdrała - rzekł Euforyk.
Gwyndelf wyszczerzył zęby radośnie.
Nieliczne już niedobitki zaniechały oporu nawet na miarę stroszenia brwi. Zbici w gromadkę wokół Wyssaka, w widocznym strwożenia oczekiwali na swój los.
Bardzo drobiowy los.
Moi synowie ruszyli ku nim bez pośpiechu, tak uwaleni krwią, że podobni purpurowym demonom z piekielnych otchłani.
Rozległy się jęki i błagania o litość. Ktoś wybełkotał ofertę wykupienia życia za 400 forintów, które "ma w kieszeni od osiemdziesiątego siódmego".
- Mam jedenastu synów - wykrztusił inny, nauczyciel plastyki. - Wszystkich adoptowałem w zeszłym tygodniu, w Ciechanowie. Czy może w Rydułtowach...
- Trochę godności, proszę państwa - poprosił Euforyk, który w przeciwieństwie do brata nie stronił od lekkiej dyplomacji. Ponieważ jednak był purpurowym demonem, nie wzbudził większego przekonania.
Odezwał się natomiast matematyk. Jego głos drżał, transylwański kołnierz łopotał, ale natychmiast spoczęły na nim pełne nadziei spojrzenia niedobitków.
- Można uniknąć dalszej rzezi - zasugerował nerwowo. Zdaje się, odgryzając przy tym kawałek języka. Niekoniecznie własnego.
- Obawiam się, że propozycja pańska trąci myszką - odrzekł ze smutkiem Euforyk i wzniósł topór.
- Tak - zawtórował Gwyndelf.
Dwóch niedobitków zemdlało.
- Kilka przypadkowych ofiar nie przesądza sytuacji - mamrotał dzielnie Wyssak, który zdawał sobie sprawę, że jedynie nietuzinkowa dyplomacja może ocalić jego skórę.
Euforyk spojrzał na mnie sceptycznie.
- Co myślisz, tato?
Podszedłem, niedbale wymachując toporkiem.
- To nie będzie proste - uprzedziłem - ale proszę spróbować przekonać chłopców, że zostawiając was przy życiu, nie ryzykują denuncjacji, i że będziecie w stanie wmówić wszelkim organom, że widoczne tu trupy wynikły z wycieku gazowego. - Uśmiechnąłem się zachęcająco do Wyssaka, który traktował mnie od początku całkiem życzliwie. - Dlaczego miałby pan nie powiadomić policji, kolego?
- Mam działkę pod Pragą - odrzekł matematyk. - I wielki ogród. Hoduję cyprysy. To całe moje życie pozaszkolne. Oprócz równań i gnębienia Fajdocla z IIIb liczą się tylko te cyprysy. Ich dobro. Rozłożę sobie leżak, spocznę, wsłucham się w szelest cyprysów... i zapomnę... zapomnę...
- O czym pan zapomni? - podchwyciłem chytrze.
Ale i Wyssak miał swój spryt.
- No właśnie, o czym? - zamrugał oczami, jakby przebudził się właśnie z drzemki pośród cyprysów.
- Aha - pokiwałem głową z uznaniem. - No cóż, jak dla mnie, brzmi to całkiem rozsądnie. Co myślicie, chłopcy?
Wszystkie jabłkowo wybałuszone oczy spoczęły na moich synach.
Gwyndelf z ociąganiem opuścił zbroczony topór. Jednak Euforyk wpatrywał się w matematyka ze zmarszczonymi brwiami.
Gdyby Wyssak umiał czytać ze zmarszczonych brwi moich synów tak, jak ja umiałem, pewnie zemdlałby w ramach znieczulenia. Zamiast tego zatrzepotał rzęsami.
- Dlaczego cyprysy? - chrząknął niespokojnie. - Jego wzrok ślizgał się kurczowo po znieruchomiałych toporach. - To długa historia... Dziesięć lat temu odwiedziłem w Rosji mojego przyjaciela z kolonii pionierskich, Saszę Pustogrobowa. Mieszkał on na bardzo odległym odludziu, a jego zbudowany z kawałków kory dom otaczała trudna do wyobrażenia gęstwina cyprysów. Istna cyprysowa dżungla, gdzie bez maczety i halogenu groziło stuletnie błądzenie lub po prostu uduszenie w gąszczu. - Pokiwał głową do swoich wspomnień. - Sasza Pustogrobow miał siostrę o imieniu Pamfara. Piękna to była dziewczyna, a jej zupy jarzębinowej z kory wierzbowej nigdy nie zapomnę...
- Zupa jarzębinowa z kory wierzbowej? - podchwycił Euforyk, marszcząc brwi jeszcze bardziej.
- Rosjanie - wzruszył Wyssak ramionami. - Nie takie dania tam widziałem... Tak. Sasza wiedział, że ja i Pamfara zakochaliśmy się w sobie. I naturalnie świętował razem z nami; to był serdeczny druh, mors zimowy, zahartowany drwal, a nie jakiś mściwy bolszewicki komisarz, co musi w toalecie kolei transsyberyjskiej gwałcić krasawice, by zakosztować miłości. To były cudowne dni... - głos nauczyciela zadrżał lekko. - Od świtu do zmierzchu siedzieliśmy rozparci w leżakach, produkowanych zresztą w Polsce, w Kruszwicy Morskiej...
- W Krynicy - poprawiłem skrzętnie.
- Tak, tak, w Morskiej. I tak, rozpierając się w tych leżakach, spoglądaliśmy zadumani w niebo lub w owe cyprysy, ukojeni ich szeleszczącą poezją... Pamiętam, leżak Saszy, taki w biało-niebieskie pasy, miał jakąś wadę konstrukcji i kilka razy dziennie się zapadał. Sasza za każdym razem staczał się z krzykiem z leżaka i zupełnie jak taka kula do kręgli turlał się w cyprysy, co czasem kończyło się dotkliwym okaleczeniem. Ale Sasza nic sobie nie robił z tych ran, był bowiem morsem i drwalem, a nie komisarzem. Co prawda wyglądał po kilku tygodniach bardzo już strasznie... - Matematyk urwał, podnosząc spojrzenie na purpurowe demony, wspierające się o topory. - To znaczy... Właściwie to wyglądał całkiem zabawnie. I taki poszarpany, pocięty, pokłuty i pomiażdżony wracał na leżak, by znów się zadumać. I czyhać. Bowiem w cyprysach czaił się wróg śmiertelny rosyjskiej produkcji. Jenoty. Nie dość, że tratowały cyprysy i wyjadały kalarepę z grządek Saszy, to jeszcze podgryzały mu korę, z której powstał dom, co powodowało osunięcia pięter. Sasza był zawzięty po tym, jak w kabinie prysznicowej wpadł do łóżka, w którym ja i Pamfara czubiliśmy się jak te dwa zakochane cietrzewie. W cyprysach otaczających dom rozstawił całe mnóstwo potrzasków na jenoty... Niestety, przez ten wadliwy leżak sam wpadł w większość z tych potrzasków, co zabrało trochę ciała, ale nie zabrało skłonności do filozoficznej zadumy. Aż do tego dnia... - Wyssak westchnął ciężko. - Tego feralnego dnia, w którym oświadczyłem się Pamfarze, a zachwycony Sasza puścił się biegiem przed siebie. Tak z impulsu, spontanicznie. Jak to Słowianin. I od razu wpadł w dwa potrzaski. Wrócił jednak zaraz, tryskając niezmąconą radością. Za to stało się coś gorszego. Pamfarę przeszedł impuls i teraz z kolei ona rzuciła się biegiem w gąszcz cyprysowy. Niefortunnie w całym regionie panował zwyczaj, że panna, która przyjęła oświadczyny, musi tego samego dnia wręczyć wybrankowi naręcze grzybów.
- Grzybów? - skrzywiłem się.
- Tak, cały bukiet. Kwiaty w regionie praktycznie zostały wyjedzone przez jenoty, których miejscowa odmiana zupełnie zdziczała... Skaranie boskie z tymi jenotami! - zasapał. - Ani jeden nie wpadł w pułapkę, zawsze je omijały... Kto by tam kupował kwiaty, kiedy przy ich wytępieniu, bukiet róż miał równowartość łady nivy... Tak więc oświadczyłem się Pamfarze i zanim ja i jej brat zdołaliśmy ją powstrzymać, pomknęła w cyprysy z rozwianym włosem. Польша! Польша! - słychać było jej radosne wołanie. Które oddalało się i cichło. Oczywiście rzuciliśmy się za nią, lecz Sasza od razu wpadł w potrzask i musiałem tamować krwotok. A Pamfara zniknęła gdzieś w gęstwinie... I już nigdy jej nie ujrzeliśmy. - Matematyk spojrzał gdzieś ponad nasze głowy błyszczącym, przejmująco smutnym wzrokiem. - Już nigdy nie wróciła. Kolejne dwa tygodnie przedzieraliśmy się przez cyprysowy gąszcz w poszukiwaniu śladów, lecz nie znaleźliśmy nic oprócz szkieletu pandy. Co by świadczyło, że jenoty porywają zwierzęta chińskie i masakrują je w bezpiecznej gęstwinie. Ale Pamfary nie było ani śladu. Nawet w potrzaskach, które musiała szcześliwie ominąć. Spity Sasza zastanawiał się już, czy jego siostra mogła mieć szkielet pandy.

Paludite cives!* - [łac.] klaszczcie, obywatele!
[...]

sobota, 28 stycznia 2012

Parkuj w towarzystwie

Parkuj w towarzystwie - inaczej mówiąc, nie chodź do parku sam. A tym bardziej: sama. Teoretycznie park jest miejscem sielanki i odprężenia. Spacery z pierwszą miłością (w każdym razie ona wierzy, że jest pierwsza, a co do reszty nieszczęsne - wierzy też, że jest ostatnia), zbieranie liści kasztanowca, czytanie Kraju Rad na ławce i inne takie parkowe przyjemności.
Tyle, że w parku się roi. Roi się od różnych dziwnych typków. Serio. Gdybyście tak siedli na ławce choć raz nie po to, by wsłuchiwać się w świergot kormoranów czy rozwiązywać jolki, tylko skupionym, rozsądnie podejrzliwym a czujnym wzrokiem zaczęli rozglądać się... obserwować cienie, ruchy za pniami drzew i na wysokich gałęziach...
Park żyje. Nie tylko kormoranami, nie tylko spacerowiczami dokarmiającymi ogończe, ale też, co tu mówić, dziwnymi typkami.
I dziwnymi incydentami.
W parku - tak, tak, moi drodzy - możliwe jest wszystko. A to wenusjański bolid zetnie tuzin drzew z parkowej alei, lądując ekspodywnie w stawie (z ogończami), albo zbłądziwszy w krzewy (w poszukiwaniu cytrusów), natkniemy się na wyświechtany, zdziczały oddział Wehrmachtu, co się od 1945 ukrywa.
Możemy spotkać - lub zostać zaczepieni - przez każde możliwe indywiduum. Indywidua ciągną do parków z dwóch powodów. Po pierwsze: ludzie w parku są rozleniwieni, rozmarzeni, odurzeni i zwiotczali. Obronność (o czujności nie mówiąc) spada z poziomu 345 jednostek obr do 23 jednostek. Są zatem - my jesteśmy - łatwym celem.
Po drugie: park maskuje. I to skutecznie. W przeciętnym parku polskim można ukryć rzekomo 45 autosanów bądź 38 sanosów.
I 22 ikarusy przegubowe z Węgier.
A sprawa poważna. Kogo możemy spotkać w parku, niezależnie czy to Będzin czy Ciechanów? Ano jest już lista, którą ułożyli obserwatorzy:
- przybysze Stamtąd. Przybysze Stamtąd mają w zasadzie zrozumiały przywilej chromolenia ziemskiego savoir-vivre'u i zazwyczaj chromolą go. Pochwyconym spacerowiczom wycinają macice i to niezależnie od płci. Niestety.
- E. T. Ten mały, tak uroczy jak niezdarny kosmita, traktowany jest osobno. On bowiem wycina tylko z parkostanu próbki sukulentów, a rabunkową wycinką narządów ludzkich nie jest zainteresowany. Mimo to spotkanie z E. T. grozi kłopotami; jest płochliwy, wywrotny i hałaśliwy. Poza tym poczęstowany lentilkami lub alkoholem pójdzie za nami do domu i już nigdy go nie opuści. E. T. zwraca uwagę (na nasz dom) policji i CIA.
I swoich wyrotnych krewnych, którzy dysponują działem plazmowym.
- predator. Poważny kłopot. Właściwie nie ma szans na ocalenie. Predator czyni z parku swój turystyczno-piknikowy poligon i jest nie do pokonania.
Chyba, że... No właśnie. Próba przekupienia lentilkami. Podobno Arnold Schwarzenegger rekomendował tę metodę.
- Robin Hood (lub jego naśladowca). Też niemały ambaras. Robin Hood, jak wiadomo, rabuje bogatych, by dać (hm, może 30% łupu) biednym. Sęk w tym, że dla niego będzie tym bogatym każdy, kto nie ma odzieży w strzępach i stóp bosych, uciapranych torfem. To chyba marne szanse, by się wywinąć.
- ninja. Oczywiście. Przecież byli i są wszędzie. W polskim parku też mogą mieć swoją misję śmierci. Jeśli z gałęzi jesionU wyfrunie ku wam z furkotem coś dużego i czarnego, to będzie to Ninja (lub jego polski naśladowca). Albo puma (co z zoo zbiegła). W jednym i drugim przypadku i tak już po ptakach.
- Wilhelm Tell. Klops. Serio. Ten szwajcarski kusznik-nie-łucznik ma kompleks Robin Hooda, który niesłusznie jest sławniejszy. W związku z kompleksem i poirytowaniem Tell strzela bełtami do każdego celu, który się poruszy lub wyda dźwięk. Nawet, jeśli natkniecie się na naśladowcę, a nie oryginał (który miałby jakieś 700 lat i chwiejne ręce), to kompleks też będzie naśladowany.
- Ewoki. Te małe, hałaśliwe stworzenia nie powinny być mylone z pluszowymi maskotkami. To infantylnie zachowujący się ludożercy, uzbrojeni we włócznie. Ich falsyfikaty - musiałyby to być dzieci z polskich rodzin patologicznych - mogą być jeszcze gorsze i torturować każdego jeńca po dwa tygodnie. Oryginalnych Ewoków można rozpoznać po plastikowych oczach i charakterystycznym dźwięku: Immgrlllllllllliiiiiiiiiiiiiiiiiiiuuuuuuuuummmmmmmmmmm. Czy coś w tym stylu. W każdym razie ucieczka zalecana.
- zabłąkany drwal quebecki. Silny stopień sfrustrowania, zważywszy dystans, który ów drwal przebłądził. Nie rozumie polskiego i nie rozpoznaje polskich drzew. Będzie atakował.
- kloszardzi. Nie stosują morderstw. Mimo to należy ich unikać. Potrafią doskonale imitować krzewy leszczyny, agrestu i ostrokrzew paragwajski. Tym sposobem podchodzą blisko, coraz bliżej... i podkradają prowiant piknikowy. A nawet garderobę, jeśli nas poniesie to i owo...
- kaznodzieje. Oni też z kusz nie rażą. Jednak typ wysoce męczący. Kiedy już nas namierzą, to pójdą za nami cierpliwie a fanatycznie każdy kilometr, gdyż są zahartowanymi krzyżowcami w swojej misji. Która to misja polega na uświadamianiu nas, że Majowie mieli rację, że David Ycke ma rację, że meteor już nad Zelandią, że Mu i Lemuria wynurzą się we wtorek kosztem Brytanii i Hondurasu, że Jeźdźcy Apokalipsy już rozpoczęli szarżę z płaskowyżu Nazca, że Antychryst właśnie obejmuje władzę, że w karmie dla kotów znajduje się formaldehyd...
Niewykluczone, że mają trochę racji, ale kto by chciał słuchać takich ponuractw na ławce parkowej, gdy obok świergotają kormorany?
- matki z wózkami. Coo? Bezpieczne i urocze? No cóż... Tak właśnie myślałem. Jak to łatwo wpaść w parkową zasadzkę... Poczytajmy zresztą, co w parku miejskim przytrafiło się Ostronosowi.

Przygody Ostronosa w parku
Ostronos uciekł ze szkoły już o 11.00. Geografię z niewidomą nauczycielką i język polski z pijanym zastępcą jeszcze jakoś zdzierżył. Ale gimnastyka? Ostronos od małego był wychowywany przez swoich rodziców bibliotekarzy we wstręcie do wysiłku fizycznego.
- Sport to skrzepy i pękanie serc - ostrzegali go rodzice.
Doszło do tego, że nawet rzut długopisem w kolegę z ławki szkolnej zdawał się temu niedorozwiniętemu mięśniowo, a i, niestety, także umysłowo, chłopcu antyczną dyscypliną miotania oszczepem.
W dodatku nauczyciel gimnastyki, pan Kotylion, był trochę retro. Zapuścił sumiaste wąsy a la porywacz cygański, obrzydliwe włosie okalające czaszkę przylizał brylantyną, a przy tym nosił nieco dewiacyjnie obcisły kostium w biało niebieskie pasy. Poza tym ciągle uśmiechał się i mówił zachęcająco: "Hopla!".
Ostronos miał dwanaście lat i nieźle już rozwinięty instynkt samozachowawczy. Na pewno lepiej niż umysł i bicepsy. Uciekł ze szkoły.
Zawsze zbiegał z miejsca gimnastyki. Miał świadomość, że jego kręgosłup był słabszy od pałki wąskolistnej.
W parku miejskim było miło, jak to w połowie maja. Słońce grzało, świergotały ptaki podtrute spalinami, a na alejkach roiło się od porzuconych matek z dziećmi.
Ostronosa irytował chrzęst wózków. Pewnie była to wina ojca, który często... właściwie bardzo często powtarzał, że "wózki chrzęszczą jak czołgi, a Niemcy i tak wrócą i odbiorą nam gazownie".
Mimo uprzedzenia do wózków i ich chrzęstu, Ostronos lubił dzieci. Były, zdaje się, słabsze od niego, a to budziło w nim sympatię, a nawet zafascynowanie. Kiedyś przegrał w zapasach z kotem podwórkowym i od tej pory obawiał się konfrontacji z ludźmi. Walkę z kotem przegrał o kość indyczą, a że przypadło to na chwilę rodzinnego głodu, trauma była podwójna.
Przemógłszy lęk przed chrzęstem, zaglądał do mijanych wózków i uśmiechał się do dzieci. Większość berbeci ignorowała go, ale to było dla niego normą - taką samą jak to, że jego dwudziestosześcioletnia siostra Czerwca kąpała się w wannie z tuzinem swoich maskotek, z których trzy były większe od nauczyciela gimnastyki Kotyliona.
Na jednej z ławek leżał spity kloszard, lecz obrabowanie go Ostronos postanowił przełożyć na później. Oto bowiem dostrzegł grubego pana z saturatorem. Gruby pan miał smutną, cokolwiek z g u m i a ł ą twarz, a sam saturator mógł być modelem z XVII wieku, ale w każdym razie funkcjonował.
- Wata cukrowa pięć złotych - zwrócił się sprzedawca do Ostronosa, nim ten zdążył otworzyć usta.
- Wata? - zdziwił się Ostronos. - Pan sprzedaje watę?
- Nie. Tylko woda sodowa. Ale niegazowana. Wata cukrowa pięć złotych.
Ostronos, który i tak nie miał pieniędzy, postanowił oddalić się od dziwnego pana, który szybko rzucił mu jeszcze za plecami:
- Uważam, że Rzymian jest zbyt wielu.
Ostronos nie podjął zagadnienia, czmychając niezwłocznie w przeciwległą alejkę. Od razu napatoczył się na wózek, zdecydowanie retro, co naniosło nieprzyjemne skojarzenie z Kotylionem. Właścicielka wózka wdała się w pogawędkę z napotkaną znajomą, również spacerującą z wózkiem.
Niemieckim, sądząc po fanaberiach technologicznych.
Posiadaczka niemieckiego wózka aż podskoczyła:
- Gugu bugu?!
- Gugu bugu. Wiem, bo Stefan zapisał w notesie.
- A moja Pójdźka!!! to mówi już ple pli plu plu plo plo plo plom.
- Niemożliwe! - rozkrzyczała się mama "retro". - Powtórz.
- Ple pli plu plu plo plo plo plom.
Ostronos, trochę zniesmaczony infantylnym dialogiem, skorzystał z okazji, że obie panie odwróciły się do niego tyłem i zajrzał do staroświeckiego wózka.
Widok był nieprzyjemny.
Dziecko miało głowę wielką jak baniak, jakąś przejrzystą, spuchniętą wybuchowo, i patrzyło na niego tępo, kukłowo wręcz.
Wstrząśnięty Ostronos prawie dostał ataku serca. Ale być może jego serce było za małe na atak, bo się upiekło.
Obawiając się płaczu oseska, postanowił pogłaskać go po policzkach. Osesek, który, jak to ujawniła w rozmowie jego mama, miał na imię Duszczek, wydawał się być zupełnie obojętny, lecz gdy tylko palce Ostronosa spoczęły na jego twarzy, stała się rzecz straszna. Głowa maleństwa się wgniotła. Niezbyt mocno, ale coś jednak zachlupotało, po czym na jego twarzy pojawił się nieznośny dla oczu grymas.
Zmartwiały Ostronos rzucił nerwowe spojrzenie na obie kobiety, lecz te nadal go nie dostrzegały.
- A co mówi Fruma od Hanki?
- Mówi: "Fp".
- Co mówi?
- No mówię. Fp. Fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp - delektowała się mama "Niemka".
Ostronos wrócił wzrokiem na dziecko, które uszkodził. Na szczęście nie płakało, choć wyraz jego twarzy był raczej upiorny i zachęcał do ucieczki z województwa. Mimo to Ostronos przełamał lęk i spróbował odkształcić głowę z powrotem do właściwej formy.
Niestety, gdy tylko dotknął wgniecenia, głowa zdeformowała się jeszcze bardziej. Upiorny berbeć patrzył na niego z wyrzutem.
Ostronos obejrzał się szybko i czujnie. Kogo by tu wrobić... Czy kloszarda... czy pana z saturatorem... czy baloniarza, co nadchodził z naprzeciwka?
- A co mówi Balbin od rzeźnika Kuciapa?
- Khhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhh. I tak cały dzień.
- Może koklusz ma?
Dziecko nadal nie płakało, ale teraz było to już dość uzasadnione. Jego twarz skręciła się jak bibuła i wpadła wgłąb głowy. Usta zniknęły. Jedno oko i nos także. Drugie oko zaczęło dziwnie odstawać...
Ostronos poczuł, że siusia. Było to szczególnie kłopotliwe, bo o ile zdarzało mu się nie sikać dwa dni, o tyle gdy już zaczął, to siusiał pół godziny.
- Prosze paniom - wybełkotał.
Obie matki odwróciły się zaskoczone.
- Duszczku?! - krzyknęła ze zgrozą mama "retro".
Mama "Niemka" omal nie upadła ze wstrząsu. Wpatrzona w zdeformowanego Duszczka zmarszczyła jednak brwi, nachyliła się...
- Ale czy to... - wymruczała, sięgając ręką do wózka retro. - PRZECIEŻ TO KUKŁA! - wrzasnęła zszokowana. - Głowa jest z worka foliowego!...
- Sama jesteś kukła! - krzyknęła matka kukły.
Ostronos znów nachylił się nad wózkiem i odetchnął, odczuwając jednocześnie wielkie zdziwienie. Worek foliowy napełniony wodą udawał głowę, był więc niewinny, niewinny, niewinny!
- Niewinny, niewinny - wymamrotał z upojeniem.
- A masz, lafiryndo! - krzyczała mama "retro", bijąc torebką mamę Pójdźki, aż ta uciekła w końcu ze swoim wózkiem.
- Nienormalna! Kukłę wozi! - wołała z daleka, budząc kloszardów z drzemki.
- Fp, fp, fp, fp - wygłupiał się uszczęśliwiony Ostronos, robiąc małpie oczy i hipopotamie podbródki do pomiętoszonego Duszczka.
Nagle mama kukły spojrzała na niego z wiedźmową furią.
- To twoja wina! - Na zaskoczonego Ostronosa spadł stanowczy cios torebki.
I stało się. Ostronos ugiął się pod tym potężnym ciosem i zrolował rolmopsowo na żwirze, czemu towarzyszył trzask pękających kości... A raczej czegoś w rodzaju paluszków Lajkonik.
Mama "retro" obniżyła twarz do swej ukochanej kukły.
- Ty chyba masz gorączkę, Duszczku - stwierdziła zatroskana. - Idziemy natychmiast do doktora Hefajstosa.
I poszli. Ostronos zaś czynił żuka godne, bardzo niemrawe, i jeszcze bardziej bezowocne próby powstania z ziemi.
Aż nagle padły na niego dwa wielkie cienie. Odruchowo znieruchomiał, jakby instynkt kazał uczynić mu samoobronny kamuflaż.
Ale co maskuje żuka, nie maskuje dwunastoletnich Ostronosów.
- Ja znam tego chłopca - rozległ się znajomy głos.
- To co, bierzemy go? - zawtórował nieco skrzeczący głos kobiecy. - To był już była czwarta adopcja w tym tygodniu i mamy rodzinę w komplecie.
- Bierzemy! - zdecydował męski głos z entuzjazmem. - Jest taki nieborak z niego, co na wycieraczkę się wspina po drabinie... Już go kocham!
Nim Ostronos wyszukał w myślach inny koncept samoobrony, silne ręce uniosły go ze żwiru i ruchem niezupełnie delikatnym wbiły w nieco za mały wózek spacerowy.
Właściwie był to bardzo niedelikatny ruch, a wózek prawdopodobnie projektowano dla szopów. Jednak silne ręce zdołały umieścić w nim Ostronosa, choć za pewną cenę; znów pękło kilka kręgów, w tym szyjne, a on sam upodobnił się do kostki zaporożca wyrzuconej przez prasę hydrauliczną.
Ból i niemoc były straszne, ale nachylająca się ku niemu uśmiechnięta twarz nauczyciela gimnastyki Kotyliona była chyba straszna nie mniej.
- Witaj w rodzinie, znajdo - rzekł ciepło Kotylion, mrugając do swojej żony, która była znacznie szersza w barach i miała rekord Magdeburga w powstrzymywaniu wysypu wywrotki kamaz.
Ostronos usiłował zaprotestować, napomknąć o swoich obowiązkach w domu, o obieraniu ziemniaków i odrabianiu lekcji, o tym, że jego ojciec ma znajomości w garażu pana Strzebula, że go tak nie...
- Od jutra gimnastyka - zapowiedział ciepło Kotylion. - Razem z braćmi i siostrami, których adoptowaliśmy tu i tam. Rano bieg po skałach rezerwatu i dźwiganie olchy w parku. Po obiedzie szermierka, sumo, sambo i rzut toporem do ruchomego celu. W parku. Dasz radę, synku. Pamiętaj: duch włada ciałem. Dasz radę, smyku mój.
To mówiąc, nauczyciel gimnastyki, pan Kotylion, pchnął wózek.
Ale możecie mi wierzyć: w nowej rodzinie wcale nie było Ostronosowi jakoś szczególnie gorzej niż w starej. Wcale nie.
***

czwartek, 26 stycznia 2012

Acta est fabula

Acta est fabula - rzekł Oktawian August, co znaczy Sztuka jest skończona. Co miał na myśli Oktawian, przyznam, nie wiem. Może właśnie kończyło się przedstawienie teatralne, a on szturchał śpiących sąsiadów z loży.
A może sztuka tak go zawiodła, że mówiąc surowo a złowróżbnie Acta est fabula zapowiadał zdjęcie tej sztuki z afisza, a może i ukrzyżowanie aktorów.
Ja w każdym razie powiem: sztuka kłamstw i manipulacji jest skończona. Gdybym był Oktawianem czy Pompejuszem, powiedziałbym to po rzymsku, bo wszak słowo acta ma u swoją specyficzną wymowę, zważywszy obecne okoliczności.
Orwellowski cień wydłuża się od dawna, zabiegi grup wysoce władczych usiłują coraz bardziej i bardziej ogłupić i kontrolować masę ludową. To właśnie w tym celu stworzono między innymi mikrochipy, których możemy doczekać w każdej chwili. Sęk uwierający biodro tudzież inny punkt grupy wysoce władczej stanowi Internet. Albowiem w Internecie ma masa ludowa dostęp do wiedzy nie preparowanej (w każdym razie na pewno w jakiejś istotnej części nie) na potrzeby ciągnących za sznurki, dzwonki i wszelkie dzyndzoły (mój syn jest specjalistą od słowa dzyndzoł i udziela telefonicznych wyjaśnień). Tych od sznurków i dzyndzołów marszczy to i fałduje, i roluje, bo nie leży w ich interesie, by prawda o matactwach wszelkich korporacji, instytucji i głów koronowanych była objawiana masom. Z pewnością nikt operujący dzyndzołami nie przymknie oczu na to, że źródło internetowe będzie uświadamiać ludzi, że wysokodochodowy lek o nazwie chimerohydroharpioleviatanol powoduje raka, podczas gdy pestki moreli go zwalczają.
Zbyt wiele dzyndzołów znajduje się w rękach korporantów farmaceutycznych.
I tak zrodziła się idea ACTA. Nie muszę rozpisywać się, czym jest i co oznacza owa machina kontroli i manipulacji, jeśli nic jej nie zatrzyma na drodze do ustanowienia. Dość powiedzieć, że jest to kolejny, a nie ostatni pomysł ludzi z dzyndzołami do stłamszenia czegoś, co daje się zauważyć od dawna, a w ostatnich kilku latach wyraźnie przyspieszyło.
Przebudzenia.
Otóż ludzkie umysły i serca budzą się z letargu zimowego (zdarzają się zimy, co 3000 lat trwają i słabo wtedy z truskawkami na wiosnę), poszukując odpowiedzi, a przede wszystkim - prawdy.
Prawdy o rzeczywistości.
Zastanawia ten pośpiech polskiego rządu do wlepiania przypisanej mu masie ludowej tych wszystkich dobrodziejstw... Najpierw GMO (odrzucone na przykład we Francji i Niemczech), teraz ACTA. Hmmm.
W każdym razie mamy to przebudzenie.
I to już jest zjawisko niepowstrzymane, choć należy czuwać i działać, bo dzyndzoły nie spoczną. Jeśli jeszcze nie głosowaliście przeciw dzyndzołom... to jest: przeciw ACTA, szybko wzuwajcie internetowe butki i biegnijcie ku linkom, podstronom, podpisać swoim nazwiskiem bardzo prawe NIE.
Ja już to zrobiłem. A ponieważ patrzę, obserwuję i widzę, jak w Polsce popularna jest wolność i jak niepopularne zaufanie do rządów, to jeszcze raz z ufnością powtórzę:
Acta est fabula!

A żeby nie zostawić Was, drodzy Goście w silnym napięciu psychicznym lubo psychotronicznym - co mogłoby objawiać się nerwowym rzucaniem oczami wokoło w celu zlokalizowania dzyndzołów - zapraszam do prawdziwie sielankowej lektury.
I nie myślcie, że ja sam ciągnę za dzyndzoły.

Słupnicy odłamek piętnasty

Wszystko, co zostało z centurii Młotów, mężnie poszło w jego ślady. Czyli pozbawiony prawego ramienia starzec, na przemian to pochlipujący, to pobekujący koźlęco dla odwagi.
Euforyk z radosną pieśnią na ustach ruszył centurii naprzeciw. Dzielny Rumgart otrzymał tak potężny cios, że jego kręgosłup wychynął przez krwawą wyrwę w ciele niczym jaszczur wypłoszony z jaskini.
Mimo tej strasznej sceny ostatni z Młotów wzniósł swą jedyną pięść do pozbawionego raczej szans na polot ataku. Kaskada krwi spłynęła z ostrza topora, które odrąbało nie tylko ramię, ale i zaskoczoną szybkością manewru głowę Młota. Korpus pozbawiony głowy usiłował niezdarnie oddalić się na bezpieczny dystans (wobec rozsierdzenia moich synów nie gwarantowałaby takiego nawet Mauretania), lecz Euforyk rozsiekał go bez politowania i cierpliwości.
- To skandal! - wykrzyknął oburzony Ryżowski, który doszedł już do siebie po uderzeniu latającą stopą w twarz. - Gdzie jest dyrekcja!
Opieszalski znów podniósł na mnie oczy. Nie emanowały zrozumieniem sytuacji. Ani opanowaniem edukatora podziemnego.
- Proszę ich odciągnąć - wybełkotał.
Westchnąłem ciężko i rozłożyłem dłonie w papieskim geście dobroduszności.
- Rozumiem pańskie rozterki, panie dyrektorze - wyrzekłem szczerze. - Jeśli jednak moich synów nie zatrzymała krotoszyńska drużyna rugby, to ja nie będę próbował. Są w transie. No cóż, przyznaję, poniosło ich trochę. Teraz zatrzymać może ich tylko... - zastanowiłem się - jakaś trzymetrowa istota, ważąca dwie albo i trzy tony, obudowana płytami ołowianymi, rażąca prądem i gazem, miotająca sieci i żel, no i odpowiednio szybka. Co najmniej jak pantera,
- Ależ... - Dyrektor zatrząsł się niczym kropidło i nawet zrosił potem moje sfatygowane ubranie. - Tu jest rzeź... i masarnia... A kolega... pokpiwa?!
- Jestem śmiertelnie poważny - zapewniłem. - Mogę tylko zaproponować ewakuację, może jest tu jakiś tajny szyb dla wyższych oficerów? Wie pan, szefie, tych, co to w kotle porzucają swoich żołnierzy i czmychają zajęczo.
Z ust Opieszalskiego wytoczyła się piana.
Wyraźnie potrzebował rutinoscorbinu i herbaty z dziewięćsiłu.
- Szaleństwo... Szaleństwo... - Dyrektor ze zgrozą przyjrzał się wprawnie wyciętej z ciała miednicy, która właśnie wylądowała u jego stóp. - Proszę oddać mi telefon! - zażądał. - Muszę wezwać policję! I karabinierów. Z Sycylii - dodał już chyba trochę w zamroczeniu.
A ponieważ był zamroczony, przyskoczyłem do stołu i porwałem zeń wafel Princessa. Dyrektor odebrał Princessę z mojej dłoni, wystukał na niej numer i zaczął domagać się w i d z e n i a .z .k o m a n d o r e m.
Nie najlepiej już było z szefem placówki. Chyba i na dziewięćsił za późno.
Nie podałem mu komórki z tej oczywistej przyczyny, że tak, jak byłem skłonny wezwać policję - a nawet karabinierów z Sycylii - na pomoc słupnikom Arakorna, tak zupełnie nie miałem zamiaru ściągać jej przeciw moim synom.
Szkoda by zresztą było tych policjantów. Gdy w mieście znika policja, rodzi się anarchia. Szyby sklepowe są tłuczone, alkohol i telewizory rabowane, a górnicy poszukują masażystów.
Pokręciłem głową z dezaprobata, po czym niezwykle błyskawicznym duszkiem - całkiem olimpijskim duszkiem - wypiłem całą zawartość butelki, którą świsnąłem ze stołu zaraz po Princessie.
Pomogło. Zacząłem wierzyć, że dyrektor Opieszalski sam sobie i innym zgotował masarski los.
Stołowa nie pierwszy raz wsparła mnie na linii działań.
Zwróciłem się do szefa wyraźnie weselszym tonem:
- No, panie dyrektorze! - Pokręciłem z dezaprobatą głową. - Pan traci fason w obliczu bitwy! Ja pana nie poznaję. Jest pan inny niż tam, w gabinecie, gdy rozmawialiśmy o słoniach pancernych. W ogóle jest pan innym niż pan z obrazu w gabinecie tam, u pana...
- Ja na obrazie? - spytał półprzytomnie Opieszalski, cudem unikając trafienia przelatującą dwunastnicą twarz. - To nie ja... To kapitan "Sołdka". Proszę nie mówić do mnie, rozmawiam z komandorem policji.
Tymczasem zwarte szeregi Rozszarpywaczy pod wodzą centuriona Trefnisia runęły z impetem na Gwyndelfa, który wywijał toporem w zawziętym milczeniu. Zdesperowana elita słupników liczyła zapewne, że tego rodzaju gromadny atak pozwoli przebić się do wyjścia przynajmniej niektórym. Nie docenili jednak siły i szybkości wrogiego ramienia. Topór ze świstem przeciął powietrze - z którego to świstu nie są topory aż tak bardzo znane - po czym odjęte jednym cięciem głowy odskoczyły od centurii niczym porzeczki z potrząsanego krzewu.
- Litości! - wrzasnął cudem ocalały Trefniś, cofając się chwiejnie o pół kroku.
W praktycznym słowniku Gwyndelfa brakowało tego rodzaju słów. Dało mu to jednak do myślenia. Szczerze zdumiony uniósł brwi i uderzył obuchem broni lekko, jakby od niechcenia, w pierś nieszczęśnika. Dało się słyszeć nieprzyjemny dla ucha trzask. Centurion osunął się z kogucim gdakaniem na ustach. Jego ciało sprawiało wrażenie, jakby z ogromnym impetem uderzyło w słup sieci trakcyjnej. Staruszek skonał w mękach, zanim jeszcze Gwyndelf powrócił, by go dobić, co uczynił przypomniawszy sobie instrukcję Jeńcy to tylko kłopoty.
- Proszę coś zrobić! - Dyrektor Opieszalski uczepił się kurczowo mego ramienia. - Proszę coś ZZROBIDŹ!!
Podrapałem się za uchem, zafrasowany nieoczekiwanym rozdwojeniem szefa szkoły. Tak, widziałem go podwójnie, przy czym jeden się na mnie uwieszał, a drugi kucał kaczęco nieopodal. Uznałem, że dialog z tym drugim nie ma już celu.
- Czy jest sens? - spytałem, siląc się na wolne i wyraźne wymawianie słów, co było o tyle trudne, że właśnie w tym momencie w moim wnętrzu zdetonowała się bomba jądrowa, którą ktoś chytrze nazwał wódką Stołową. - Większość pańskiego personsollu, to jest... personelu, panie dyrektorze, została, cóż, rozczłonkowana. W każdym razie Spiżowa Serpentyna będzie musiała poczekać z premierą Lisa i Kozła... - odetchnąłem odprężony.
Wybuch jądrowy najwyraźniej ma w sobie coś odprężającego. W każdym razie ten inicjowany natychmiastowym opróżnieniem półlitrowej butelki Stołowej. Odprężyłem się, uznawszy, że w zaistniałej sytuacji nie warto już było popadać w lament i trwogę. Edukatorzy Opieszalskiego zagrali w ryzykowną grę. Dziś kładli głowy na pieńkach.
Wolałem skupić myśli na epickim poświęceniu dwóch chłopców, które udowadniało wzruszającą miłość synowską.
- Proszę wypić dziewięćsił - wymamrotałem do dyrektora.
- Pan nas oszukał - zabulgotał. - Pan jest cyniczny i zły. Pan jest Belzebubem!
Skrzywiłem się z niesmakiem.
- Doprawdy, szefie... Powinien pan przegrupować oddziały i zrzucić konnicę ze wzgórza... Chyba nie chce pan skończyć jak Napoleon? I ten... Hannibal w Andach?... Po utracie doborowych centurii słupników reszta pańskich formacji znalazła się, cóż, w kiepskim położeniu... A może boczniaki nie odmówią wsparcia? I czy się pan aby nie czepia?
Sam się uczepiłem - teraz ja dyrektora - który roztroił się nagle, ale chwyciłem właściwego.
Ledwo złapawszy równowagę, Opieszalski stężał na chwilę, jakby jego twarz i ciało oblekła żelatyna. A potem nieoczekiwanie wybuchnął perlistym śmiechem.
- No i - ciągnąłem, cokolwiek zdezorientowany tak radością, jak ilością dyrektorów Opieszalskich - czy kolega Wyssak nie jest przypadkiem czarnoksiężnikiem czechosłowackim?
Dyrektor zagryzł abonidowo spuchnięte wargi i spojrzał na mnie przytomnymi, choć dziwnie błyszczącymi oczami. Ja również spoważniałem i wbiłem weń surowy, sędziowski wzrok.
- Kolego dyrektorze, ja to muszę wiedzieć... Czy to pan jest Pysiem?
Przez moment milczał, nie zdejmując ze mnie spojrzenia. Wreszcie nabrał powietrza i rzekł z determinacją:
- Tak. Jestem Pysiem. I Czubatkiem. Ale to dla innej...
Pokiwałem głową i nieco życzliwszym tonem upewniłem się:
- I sprofanował pan terytorium Erytrei?
- Owszem. Szczególnie region Danakil.
- Zatem wskaźnik, mapa i...?
- Maska rysia.
- Rysia?
- I bobra. Do wanny.
- Hmm. A zatem list napisała...
- Pani Ścierpło.
- Rozumiem - skwitowałem sucho. Wszystko było jasne.
Rzeczywiście wybicie centurii stanowiło właściwie ostateczne (gdyby ktokolwiek wierzył w nie przedtem) pogrzebanie szans na militarny sukces uczestników otrzęsin. Opór sprowadzał się do odosobnionych incydentów, choć te nie były pozbawione heroizmu i obserwowałem je życzliwie.
Zawsze obserwowałem świat życzliwie po Stołowej.
Wyjąca wniebogłosy pani Ścierpło, widząc zagładę Rozszarpywaczy, chwyciła naprędce wskaźnik do map i rzuciła się z desperacją na Gwyndelfa. Wyraźnie zamierzała użyć owego przyrządu jako włóczni. Zrobiło to na mnie wrażenie, a spotęgował je fakt, że tuż przed atakiem zgrabnonoga nauczycielka wydobyła z torebki maskę cietrzewia, co nadało jej wojowniczy wygląd.
Włócznikiem była jednak marnym. Choć wskaźnik był masywny i obiecywał dębową solidność, Gwyndelf niedbale sparował go trzonkiem topora jak jakąś żyłkę wędkarską. Srogo ukarał też odważną nauczycielkę geografii. Pozbawiona dłoni, stóp i wskaźnika, odesłana została w tył stanowczym pchnięciem. To rzuciło ją na mapę, wprost na Małopolskę, która uległa zdewastowaniu.
W każdym razie urocza nauczycielka skończyła żywot jako wskaźnik.
Dyrektor zaś, którego było już pięciu, znów przechodził kryzys:
- Proszę ich zatrzymać! - zapłakał, co było nieco wzruszające. - Arkanem pochwycić lub siecią rybacką z Wejherowa...
- Skąd? - zdumiałem się odruchowo.
- Z Wieliczki.
[...]



poniedziałek, 23 stycznia 2012

Ironia a Kopciuszek

Jak wiecie, jestem zwolennikiem humoru czarnego, ironii, szyderstwa w słusznej sprawie (ha, wygodne wytłumaczenie dla kpiarza, czyż nie?), a najwspanialszy rodzaj literatury to dla mnie taki, który objawia coś, co nazywam refleksyjnym sarkazmem. Dlatego w kółko Macieju czytam Alistaira MacLeana. A oprócz niego Koontza, Cobena, Niziurskiego... Nawet Tytusy czytam ku generowaniu przyjemności z ironii mistrza Chmiela.
Do czego zmierzam? Otóż uważam sarkazm refleksyjny czy ironię literacką za całkiem typową dla mężczyzn. Rzadko trafiam na kobietę operującą kpiną przenikliwie lub refleksyjnie, rzadko trafiam na kobietę torpedującą talentem parodystycznym.
Co nie wynika z żadnych ułomności - nazwijmy już umownie mężczyzn ułomnymi, widocznie jakieś życiowe potknięcia na skórkach od banana takimże sarkazmem odreagowują...
Hm, to ile ja mam tych potknięć?...
Kobiety i mężczyźni różnią się po prostu w doborze narzędzi komunikacji. Kobiety używają zazwyczaj narzędzi mniej ząbkowanych - i dobrze. Dobrze. Zaprawdę z uznaniem wdzięcznym to mówię, bo jestem absolutnym adoratorem i wyznawcą kobiet. Pamiętajmy, że taki Lew jestem, co wciąż gotowy jest ucałować dłoń kobiety, a nawet wszelkie inne partie ciała, które kobiety są skłonne do ucałowania podsunąć w ramach dyplomacji.
Dyplomacja, jak wiadomo, nie jest wolna od ograniczeń.
I tu dochodzimy do meritum. Otóż od czasu do czasu napotykam kobietę operującą ujmującym stylem ironii i parodii. Jestem wtedy olśniony i marmur pod statuę zamawiam. Serio.
Poniżej zamieszczam opowiadanie napisane przez Ja to ja. Jest to parodia Kopciuszka.
Czy może jego wariacja.
Albo wymuszony realiami naszych czasów remake.
Albo... Albo prawda. Cała zatajona prawda o Kopciuszku.
Zwróćcie uwagę na słowotwórczość i całą stylistykę autorki. Ja zwróciłem. Dlatego przeczytałem Kopciuszka drugi raz.
Zapraszam do lektury, do tej całej zakopconej prawdy o Kopciuszku.

Nadesłała: Ja to ja
Kopciuszek

Każdy zna ( jeśli nie osobiście to pośrednio) Czerwonego Kapturka, co szedł do babci i zapodział się w lesie, bo wilk i takie tam sraty pierdaty.
Każdy również zna, a jeśli nie zna, to chociaż kojarzy Kopciuszka, tego od zgubionego pantofelka, który z soczewicą i makiem w kuchni szalał, potem haloweenową dynie przerabiał i takie tam srele morele.
Każdy miał styczność z królewną śnieżką i siedmioma jej przyjaciółmi.
Dziwi mnie tylko to, że takie opowiastki dzieciom czytają. O Teletubisie to się omal nie zagryźli, a ona i ich siedmioro, to już nikomu nie przeszkadzają. E tam, świat idzie z postępem.
Każdy kiedyś te bujdy czytał. Każdy bez względu na wiek, bo i mali i duzi, i młodzi i wcześniej urodzeni.
Ale co z tego? Szczerze pisząc to nic z tego nie wynika, ale nie miało wynikać...
Jedno tylko napiszę, świat bajek nie musi być taki bajeczny, jak nam się pozornie wydaje, nie musi być również taki tendencyjny jak Nad Niemnem i w końcu nie musi być taki prosty i jednoznaczny jak zostaje nam przedstawiany...
Wszyscy domownicy strzelistego pałacu jeszcze słodko spali, przerzucając się z lewa na prawo, wędrując po tajemniczych ścieżkach snów, tylko ten kocmołuch - Kopciuch pałętał się po włościach hałasując naczyniami i tym, co w tych naczyniach miał, czyli produktami przebieralnymi.
Kopciuszek, jak co dzień rano siedział w kuchni i zmagał się z miską maku i soczewicy.
Soczewica na prawo, maczek na lewo, miska na środku, między nóżkami
– podśpiewywał sobie przy pracy, ot tak, dla hecy, żeby nudno nie było. Co tam podśpiewywał, darł się wniebogłosy jakby w pałacu znajdował się sam. Zawsze tak robił. Każdego ranka ryczał jak najbardziej ryczliwe lwy, budząc wszystkich domowników. Jakoś niespecjalnie przejmował się narzekaniami śpiących pozostałych, którzy dzień w dzień prawili mu nudne kazania.
Jednak, ani prośbą, ani groźbą. Nic nie działało. Najzwyczajniej w świecie Kopciuszek miał ich wszystkich w głębokim poważaniu, czyli gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie.
W pałacu, oprócz wyżej przedstawionej, choć jeszcze nie do końca i nie w całości , pannicy mieszkali także, ojciec król, który mało kiedy był obecny w królestwie, ponieważ pracował na zagranicznych dworach jako pseudo król. Dorabiał sobie do królewskiej, jakże niskiej pensji.
Mieszkała także druga żona króla ze swoimi dwiema, jakże pięknymi córkami.
Pierwsza żona króla, czyli matka Kopciuszka zmarła dość dawno, czyli dawno.
I tak sobie mieszkali całą piątką, częściej jednak czwórką i żyli sobie razem, a jakoby osobno, czyli z sobą bez siebie.
Dwie przyrodnie siostry, nie lubiły Kopciuszka, bo tak trzeba było, bo tak chciały biedronki. Zresztą nie wiem czy się lubiły czy nie, ale domniemam, że nie, mając na uwadze niegdyś czytaną lekturę.
Więc się nie lubiły.
Na imprezy razem nie chodziły.
Śniadania razem nie jadały.
Soczewicy od maku wspólnie nie oddzielały.
Ogólnie poruszały się wszędzie w oderwaniu od siebie, czyli osobno.
Kopciuszek, jak co dzień rano grzebał się w kulkach i kuleczkach mniejszych. Po co? Nikt tego nie wiedział.
Może lubił, może chciał, może po prostu miał taką ochotę, ot co i już.
Grzebał się, podśpiewywał – a nie, przecież darł się jak stare prześcieradło – i stukał garami.
Pierwsza, na dźwięk hałaśliwy, bezlitośnie i do tego bez zabezpieczenia gwałcący uszy, obudziła się macocha. Otworzyła oczy. Na wpół śpiąc usiadł na wielkim łożu. Rozejrzała się dookoła.
Niczego jednak nie zauważyła, bo oczy były na wpółotwarte, a więc prawie zamknięte, ale czy zauważyć chciała?
Niczego godnego spojrzenia nie spostrzegła, za to doskonale usłyszał ten napastujący głos.
W końcu to on wyrwał ją z objęć Morfeusza. Nie, nie, ona nie zdradzała króla. Czyżby?
Wkurzyła się. Zeszła na dół. Stanęła w kuchennych drzwiach.
Chciała krzyknąć, już nawet rozdziawiła gębę, ale to rozdziawienie okazało się zaledwie ziewnięciem.
Rzuciła zatem Kopciuszkowi tylko, albo i aż złowrogie spojrzenie, prawie takie jakie rzuca Jarek Donaldowi, po czym nic nie mówiąc powędrowała w stronę czajnika elektrycznego, który znajdował się na parapecie i wstawiła wodę na kawę.
Kolejne obudziły się siostry, obie naraz. Zawsze wszystko robiły naraz. Chodziły z dwoma facetami na raz. Robiły... no właśnie... Na raz wystarczała im zgrzewka piwa.
Na raz, na dwa, świat za uszy dziś złap....
Siostry, podobnie jak matka otworzyły oczy. To chyba normalne zachowanie przy przebudzeniu tudzież obudzeniu, albo dobudzeniu.
Podniosły się. Zanim jednak nastąpiło podniesienie dokonane, rzeczywiste, nie iluzoryczne przyjęły postawę wpółsiedzącą. Potem siedzącą, na koniec stanęły na sztorc, czyli w tym momencie nastąpiło podniesienie no i na koniec, aby dopełnić cały ten mechanizm wstawania, popędziły do kuchni wyprostowane, czyli w pozycji pionowej. A co, miały się czołgać?
Weszły, obie naraz, jakby były zsynchronizowane. Spojrzały na siedzącego w rogu kopciuszka. Starsza bardzo się skrzywiła na widok tak hańbiący i upokarzający. Kogo? Nie wiem...ale fajnie brzmi. Po czym poszła uczynić to, co przed minutami uczyniła ich matka.
Druga zaś stanęła w odrętwieniu i na parę chwil zatrzymała się w pozycji nieruchawej, przyglądając się pracy kopciuszka.
Na widok Kopciuszka jakby oczy jej się zaświeciły, jakby ślina z ust poleciała, jakby się wzdrygnęła, ale nie z powodu obrzydzenia, przestraszenia czy też z powodu jakiejś negatywnej, wyzwalającej wzdryganie, emocji. Wzdrygnęła się, sama nie wiedziała czemu, ale to było przyjemne wzdrygnięcie, połączone z miłym uczuciem, które znienacka pojawiło się w okolicach żołądka, łechtając go w sposób delikatny, wyzwalający, uf...
Stała tak kilka chwil, gapiąc się nie wiedząc czemu, nie wiedząc po co, nie wiedząc nawet jak długo. Jednak jak tylko Kopciuszek odwzajemnił spojrzenie, oblała się rumieńcem, spuściła głowę i powędrowała w stronę matki i siostry, czyli już teraz do stołu.
Kawa była gotowa. Zresztą śniadanie również, tak więc trzy panny zasiadły do stołu i zaczęły objadać się tym, czym pałac bogaty, mlaskając przy tym jak...małe różowiutkie świnki.
Kopciuszek, choć kopciuszkiem był, czyli można by wywnioskować w zupełnym oderwaniu od lektury, że jakoby bez manier dobrych błąkał się po świecie, to jednak „ O zachowaniu się przy stole”, czyli o wierszu pochodzącym z czasów średniowiecza wiedział wszystko, a cały tekst miał w jednym paluszku. O, w tym, małym.
Poza tym, był niebywale wyczulony na dziwne odgłosy wydobywające się z gęby podczas jedzenia. Nienawidził mlaskania. Wkurzało go to strasznie mocno. Dlatego usłyszawszy pierwszy mlask, wstał i udał się do swojego pokoju.
Wyjście Kopciuszka zauważyła jedynie młodsza siostra i tylko ją to zaniepokoiło. Logicznie rzecz ujmując, pozostałych członków zaniepokoić nie mogło, bo nawet nie spostrzegli jej oddalenia się. A skoro nie spostrzegli to zjawisko owe nie mogło wyzwolić w nich żadnych emocji ponieważ nie mogło oddziałać na nich coś, czego oni nie czuli, nie widzieli. Bo choć ogólnie zajście zaistniało, to w ich świadomości go nie było. I takie tam....
Reszta jakoś mało wyczulona była na pojawianie się i znikanie przybranej siostry czy też przysposobionej niechętnie córki, dlatego byli ślepi na jej być czy też nie być.
Spokojnie zatem sobie siedziały i objadały czym chata bogata, mlaskając przy posiłku w rytm marszu żałobnego.
Młodszą dziewczynkę bardzo zmartwiło to nagłe, notabene ceremonialne wyjście, z gwałtownym jakoby zdenerwowaniem podyktowanym rzuceniem misek, aż dziw bierze, że tamte niczego nie słyszały. Czyżby wczesnoporanne zgwałcenie uszu dało się we znaki?
Tamtą zaniepokoiło, ale niewiele mogła zrobić. Domyślała się co spowodowało to nagłe podniesienie ciśnienia i eksplodowanie, tyle że niewiele mogła uczynić z tą wiedzą.
Młodsza od jakiegoś czasu bacznie obserwowała Kopciuszka, była nią wyraźnie zainteresowana. Na jakiej płaszczyźnie? Ciężko stwierdzić, ale na pewno na płaszczyźnie płaskiej, niezbyt pagórkowatej. Raczej autostrada, niźli kostka brukowa.
Patrzyła na nią co dzień, w zamyśleniu. Rozmarzała się w tym swoim patrzeniu. Lubiła to, lubiła to uczucie, które wówczas pojawiało się gdzieś w środku.
Musiała jednak ostrożnie poruszać się po niszy zapatrzenia i nie zdradzać się przed nikim ze swoją orientacją w terenie, a raczej na obszarze zajmowanym przez Kopciuszka.
A tamte nadal jadły, jadły tak długo, póki nie skończyły, ot logika...
- Zdejmij tę spódniczkę, bluzkę i zmyj makijaż z gęby – krzyknęła matka do starszej córki. - Tak na szkolna dyskotekę nie pójdziesz! Wyglądasz jak ku....- kontynuowała swój grzeczny, moralizatorski wywód.
- Nie krępuj się, no powiedz jak wyglądam? - zachęcała matkę do szczerości i do odkneblowania gęby. Chciała, aby choć raz wypowiedziała się otwarcie i wprost, a nie wędrując na opkędyk... - - - Marsz na górę, albo wybij sobie tańce z tego pustego łba – krzyknęła, czyli nie dała się sprowokować. Zachowała się jak rasowa matka. Grzecznie, delikatnie, aczkolwiek pokazała, że jest stanowcza.
Dziewczyna po tych słowach wzięła dupę w troki i pomaszerowała jak sprawny żołnierz w stronę schodów. Weszła na górę, spojrzała w lustro i wówczas uświadomiła sobie, że jednak matka miała rację.
Wyglądała jak kurczę pieczone, dlatego czym prędzej przystąpiła do przebiórki i zmywania tapety z ryjca.
Kiedy starsza czyniła zabiegi mające doprowadzić ją do stanu używalności, młodsza siedziała na swoim łóżku i bacznie przyglądała się siostrze. Ta na początku nie zwracała uwagi na gapiącą się w odrętwieniu małolatę, jednak kiedy chwilunia zapatrzenia zaczęła przedłużać się w chwilę natrętnego gapienia, zareagowała, ale złością.
- Co się gapisz? - zapytała, po czym wbiła gały w siostrę. Uczyniła podobnie jak ona.
To, ostre i znienacka rzucone zapytanie wybudziło patrzącą z letargu. Trochę nawet ją speszyło. Czuła, że płonie żywcem, że spala się ze wstydu. Zamurowało ją, zdołała z siebie wykrztusić zaledwie, jedno słowo.
- Przepraszam – powiedziała, po czym wstała z łóżka i wyszła z pokoju.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi i stanęła w holu nie wiedziała, co dalej z sobą począć. Chciała zejść do kuchni, ale kuchnia o tej porze - zbliżała się godzina siedemnasta - przerażała ją. Od zawsze bała się ciemności, samotności i wielkich przestrzeni.
Chciała pójść do matki, ale matka wieczorami nie życzyła sobie żadnego towarzystwa, chyba że wibratora lub mężczyzn, którzy w tajemnicy przed córkami wkradali się do jej sypialni, by robić z nią różne rzeczy, niedostępne dla oczu małolat. Czyli, czytali razem książki, poskramiali węża, czyścili kominy itp.
Stała samotnie, pogrążona w zamyśleniu kilka minut, które dla niej zdawały się być wiecznością, długą, niekończącą się chwilą oczekiwania. Zastanawiania się nad podjęciem decyzji, którą, wbrew pozorom, trudno było podjąć. Zresztą zbyt wiele alternatyw nie miała do wyboru. Mogła, albo stać jak głupek, albo wrócić do pokoju. A że w pokoju siostra była, to cofnięcie się do tyłu i wrócenie się z powrotem ( celowy zabieg ) odpadało, najzwyczajniej w świecie nie wchodziło w grę, czy to chińczyk czy monopol. Każda z nich odpadała.
Stała zatem w korytarzu, zakryta płaszczem ciemności i myślała, albo myślenie udawała. Kiedy tak stała, odgrywając swoją rolę, jakże wdzięczną i odpowiedzialną - słupa soli - naprzeciwko otwarły się drzwi drugiego pokoju, z którego wynurzył się Kopciuszek.
Nawet nie spostrzegł postaci, stojącej zaledwie kilka centymetrów od siebie. Ciemność była tak ciemna, jakoś niezwykle ciemna tego dnia, że zdołała zaciemnić całe pomieszczenie i swą ciemnością objąć także całą postać ukrywającej się.
Kopciuszek, teatralnie rypnął drzwiami, tak że nawet ciemność na moment się rozwiała, zdradzając tym samym skrywaną tajemnicę, ale choć tajemnica została ujawniona na moment, to i tak nie została zauważona, ani tez spostrzeżona przez bystre oczęta przebieracza maku i soczewicy.
Kopciuszek oddalił się, a młodsza siostra skorzystała z okazji i wślizgnęła się do nieswojego pokoju. Zapomniała jednak o szkolnej dyskotece.
Zasnęła wtulona w poduszkę Kopciuszka, o czym śniła. Lepiej nie wspominać, ale sen był przyjemny. Niczym katalizator, przyspieszył bicie serca. Prężyła się, wzdychała, ale to był zaledwie sen...
Starsza zmyła makijaż, przebrała się i powędrowała w stronę szkoły. Przed placówką spotkała kilku swoich znajomych, którzy mimo tego, że impreza jeszcze nie zaczęła się, całkiem nieźle się bawili, a to za sprawą sfermentowanego soku babuni.
Młodsza, również miała znaleźć się na szkolnej dyskotece, w końcu była uczniem, tak samo jak starsza, tyle że uczyła się w klasie niżej. Zasnęła jednak i nie zdążyła przybyć.
Kopciuszek, również otrzymał zaproszenie, jednak przybyć nie mógł. Musiał przebierać ten swój mak i soczewicę.
Starszej, nieobecność sióstr była nawet na rękę. Po pierwsze dlatego, że wyznawała zasadę wszędzie razem, ale bez Kopciuszka. Po drugie, zawsze to o dwie mniej, w wyścigu do celu, czyli w wyścigu do najprzystojniejszego chłopaka w szkole, o którego biły się wszystkie dziewczyny.
Czyżby rzeczywiście o dwie mniej? Czy ona aby czytała lekturę?
Kopciuszek siedział w kuchni i wrzucał kulki i kuleczki do odpowiednich misek. Starała się zachowywać cicho. Nie chciał powielać zachowania wczesnoporannego. Nawet nie podśpiewywał sobie. Nie tłukł mocno miskami, po prostu siedział sobie w cichości w kącie i robił to, co każdy Kopciuszek robić musiał.
Nie ubolewał nad tym, że nie może pójść na dyskotekę. Szczerze, to nawet zapomniał o tańcach, hulankach i swawolach. O tak, swawole i rozpasanie, o tak.
Nie czekał również na żaden cud. Bo i po co miał czekać. Nie wyczekiwał żadnych wróżek, elfów, smerfów itp., którzy uczyniliby dla niej te wszystkie rzeczy, jakie ktoś tam uczynił dla biednej dziewczyny, smutnej, zrozpaczonej i samotnej. Ona zrozpaczona nie była. Zapewne nie była świadoma kim jest.
Czyżby również pominęła lekturę. Oj! Ta dzisiejsza młodzież, niczego już nie czyta.
Siedziała sobie zatem w kąciku, cicho jak mysz pod miotłą, nieświadoma niczego, a już na pewno nieświadoma tego, co miało się za chwilę wydarzyć.
Przebierała te nieszczęsne nasionka.
Kiedy zapada noc, wszystko, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki się uspokaja i cichnie. Kiedy świat opanowuje ponura aura, to wraz z nią rządy rozpoczyna nieznośne milczenie nocy. Wówczas każdy, nawet najmniejszy szelest jest pięciokrotnie głośniejszy niż za dania. Wyraźniej słyszalny niż w południe.
Dlatego, kiedy trzasnęły któreś z ośmiuset czterystu pięćdziesięciu ośmiu drzwi, to dziewczyna, aż podskoczyła ze strachu, tak intensywnie odczuła huk.
Zaczęła rozglądać się po kuchni w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby za chwilę wyskoczyć nie wiadomo skąd, wpędzając ją tym samym do grobu, tyle że żadnego dowcipnisia nie spostrzegła. Skoro nikt nie pojawił się w przeciągu kilku sekund, musiało to oznaczać, ni mniej nie więcej, że trzasnęły drzwi na osiemdziesiątym pietrze, co w konsekwencji oznaczało, że zanim nieznajomy czy też znajomy dojdzie do kuchni, by się przedstawić, minie kilkanaście chwil. Kopciuszek powrócił zatem do pracy.
Trzask, który tak bezlitośnie obszedł się z Kopciuszkiem, który tak bezczelnie ją potraktował, gwałcąc ją po samo strzemiączko i kowadełko, rzeczywiście dochodził z daleka. To macocha, zmęczona pracą, wyrzuciła swego przyjaciela z sypialni. Przyjaciel znajdował się w dziwnym stanie.
Stan mężczyzny, podobny był do stanu człowieka po spożyciu i użyciu. Mogło to być niestety tylko złudzeniem, bowiem każdy, po dogłębnej lekturze, po wnikliwej analizie dzieła, tak właśnie mógłby wyglądać i takie, niedzisiejsze sprawiać wrażenie.
Mężczyzna, oczywiście sprawiał wrażenie nietrzeźwego z powodu wyczerpania studiami, jakich się podjął razem z macochą. Ale czy rzeczywiście nietrzeźwym był?
Facet, pomimo domniemanego stanu, wyglądał dość komicznie. Praca, jaką wspólnie wykonywał z przyjaciółką, pomimo tego, że odzierała człowieka z sił witalnych, wymagała jeszcze od niego przywdziania specjalistycznego stroju. Była to praca specjalna, więc i wymagała specjalnego wykonania piętrowego, no i w specjalnej osłonie ciała. Ach!
Mężczyzna chciał wydostać się z pałacu, jednak aby to uczynić, musiał pokonać kilka tysięcy schodów. W takim stanie? Leciał jak Ikar, do momentu pewnego. Później już tylko spadał, wydobywając z siebie dziwne dźwięki. Auć...
Po pierwszym, dosyć przyciszonym auć nastąpiło już tylko głośniejsze auć i zwięczenie, czyli buuuuum. I na ten hałas również Kopciuszek aż podskoczył.
Kilka minut po wielkim upadku, facet pojawił się w drzwiach do kuchni, ledwo co trzymał się na nogach. Spostrzegł Kopciuszka, siedzącego w rogu i nagle, jakby sobie coś przypomniał roześmiał się na całe gardło:
- Cha, cha...- śmiał się bez opamiętania.
Kopciuszka przestraszyło nieco dziwne zachowanie nieznajomego. Facet, pomimo tego, że wiedział zdenerwowanie i przestraszenie Kopciuszka nie zaprzestał śmiechów, a wręcz przeciwnie, zaczął śmiać się jeszcze głośniej.
- Cha, cha....to śmieszne – powiedział mężczyzna. - Jak na ciebie patrzę, przypomina mi się ta bajka, no jak to szło – zaczął się zastanawiać. Nawet uczynił gest na myśliciela, zaczął delikatnie gładzić sobie brodę – no już wiem – powiedział po chwili namysłu – wyglądasz jak Kopciuszek.
Dziewczyna chciała się bronić, ale za brakło jej odwagi. Zresztą może rzeczywiście wyglądała jak Kopciuch.
Mężczyzny, który pojawił się w przebraniu wróżki, nie najlepsze sprawił pierwsze wrażenie, a wręcz przeciwnie, skojarzył jej się...lepiej to przemilczeć tak jak cały bełkot faceta przemilczała ona.
- Gdzie masz karocę? - zapytała po chwili. Wciąż nie mógł się uspokoić.
Kopciuszek ignorował te głupie pytania.
- Ej! - krzyknął – masz tu kluczyki do mojego maluch – rzucił w stronę dziewczyny, kluczyki do których przyczepiony był mały brelok, w kształcie...oj,oj. - Wprawdzie to nie kareta, ale zawsze cztery koła.
Dziewczyna zgrabnie uchwyciła kluczyki w locie, po czym wbiła się głębiej w kąt. Przypomniała sobie również o szkolnej dyskotece, więc teraz, kiedy miała samochód, pomyślała, że mogłaby pojechać.
- Ale Ty brzydka, brudna i śmiesznie ubrana jesteś – kontynuowała swój monolog, wciąż się śmiejąc. - Może zechciałabyś mój kubraczek? - zapytał, po czym zdjął strój i podobnie jak kluczyki, rzucił w stronę Kopciuszka.
Ubranie również złapała z gracją niepodobną Kopciuszkowi i włożyła je na siebie.
Samochód, i teraz to ubranie coś uzmysłowiło dziewczynie...
Facet odszedł, a ona pojechała na dyskotekę.
Imprezy szkolne, niespecjalnie zaliczyć można do zabaw udanych. Młodzież trochę tańczy, trochę pije, trochę robi to, czego robić nie może, i tak zlatuje te kilka godzin...
Kopciuszek wrócił do domu, jak tylko wybiła godzina 21.30, zresztą nie tylko on. O godzinie 22.00 na sali gimnastycznej było już pusto. Muzyka przestała grać i zgaszono wszystkie światła. Uczestnicy zabawy rozeszli się do domów w mgnieniu oka. W tym samym mgnieniu, zapewne już spali, albo co najmniej układali się do snu.
Kopciuszek, jak tylko wszedł do domu, od razu skierował kroki do swojej sypialnie. Starsza siostra uczyniła podobnie.
Kopciuszek wszedł do pokoju i pierwsze co uczynił, to pozbył się dziwacznego stroju, który niestety nie podziałał na kolegów z klasy, tak jak podziałać powinien - podziałał natomiast na jakąś tajemniczą osobę, która wodziła za nią pożądliwym wzrokiem.
Kopciuszek zdjął kubraczek i położył się do łóżka, które okazało się być już puste.
Żeby wszystko odbyło się jak w bajce, okazało się, że dziewczyna zgubiła na sali różową spinkę do włosów. Była to jej ulubiona spinka, zawsze przyczepiała ją sobie do włosów, nigdzie się bez niej nie ruszała.
Od razu spostrzegła zaginięcie przedmiotu, bowiem głowa stała się nad wyraz lekka. Owszem, lekką bywała, ale tylko i wyłącznie w odpowiednich godzinach. W tej, w której poczuła lekkość powinna była być ciężką.
Smutno zrobiło jej się na duszy i na sercu z powodu tej, jakże cennej zguby. Zaczęła szlochać. Starała się jednak płakać w cichości, aby nikogo nie obudzić. Lała łzy, chlipała i rozpaczała.
Niemiłą atmosferę, która opanowała niszę Kopciuszka, wyczuła młodsza siostra. Ona, jakoś mocniej czuła, jakoś mocno wyostrzała zmysły kiedy w grę wchodziło życie, szczęście przybranej siostry.
Usłyszała cichy skowyt. Wywąchała zapach, a może smród rozpaczy, dlatego postanowiła zapukać do przeciwległych drzwi, by sprawdzić co się dzieje.
Uderzyła w drzwi prawą ręką, zaciśniętą w pięść. Musiała ją zacisnąć, bowiem trzymała w niej mały, ale jakże cenny przedmiot.
Po chwili usłyszała ciche, mało co dosłyszalne proszę. Nacisnęła więc na klamkę, otworzyła drzwi i weszła do środka.
Kopciuszek leżał na łóżku w pozycji dość kuszącej. Tfu...
Wolnym krokiem do niego podeszła. Szła, bardzo i to bardzo wolno powłócząc nogami. Cały czas patrzyła się w jej stronę. Nie umiała oderwać od niej wzroku. Kopciuszek był taki...inny niż inne, nie to żeby...
Podeszła do niego. Delikatnie chwyciła jej dłoń, po czym położyła na niej spinkę.
Kiedy Kopciuszek zobaczył, co otrzymał od siostry, uśmiechnął się. Uśmiech był prawdziwy, szczery, wyrażał szczęście. Ale na twarzy oprócz uśmiechu, zaczęło malować się również zdziwienie. Pojawiły się pytania.
Po pierwsze: Dlaczego ona, przecież jej nie lubiła?
Po drugie: Skąd ma spinkę, przecież nie było jej na szkolnej dyskotece?
Po trzecie: Dlaczego tak się poświęca i naraża matce, przecież wie, że nie mogą się widywać, rozmawiać ze sobą?
Wiele pytań zaczęło zaprzątać głowę Kopciuszka, ale każde z nich pozostawało bez odpowiedzi.
Dziewczyny dość długą chwilę trwały w bezruch i w milczeniu.
Jedna leżała, druga stała, ale żadna z nich nie miała odwag się odezwać. Ciszę dopiero przerwało proste słowo,które już dawno należało wypowiedzieć, a które wyszło z ponętnych ust pożądanej: - - Dziękuję – powiedział Kopciuszek i wymownym ruchem ręki wskazał przybranej siostrze skrawek łóżka.
Dziewczyna od razu zrozumiała o co chodzi. Usiadła.
Siedziały razem patrząc sobie w oczy. Ich spojrzenia byłe inne niż spojrzenia zwykłych koleżanek, znajomych. W ich spojrzeniu było coś więcej niż tylko zrozumienie, szacunek, wdzięczność i podziw. To spojrzenie wyrażało pewną głębie uczucia. Oczy błyszczały i mrugały w rytm innej miłości - miłości zakazanej, ale równie pięknej jak miłości powszechne. Obie czuły coś dziwnego. Obie czuły, że coś je ku sobie przyciąga, jakaś niewidzialna siła pożądania. Coś pchało je do siebie. Broniły się, choć bronić się nie chciały.
Żadna nie była na tyle gotowa, aby uczynić ten pierwszy decydujący krok. Bały się?
Młodsza, zaczynała czuć w podbrzuszu delikatne muśnięcia skrzydła motyla. Dziwne było to uczucie, do tego nieznane, ale bardzo przyjemne. Jeszcze nigdy nie miała okazji doświadczyć, tego co doświadczała w tej chwili. Zaniepokoiła się.
Kopciuszek również czuł inaczej niż zawsze. Mocniej, intensywniej. Miał ochotę wpić się w usta siostry, tak czerwone, soczyste, wyrażające miłość i jednocześnie symbolizujące prawdziwe szczęście. Arkadia...Safona....Uniesienie...
Siedziały milcząc. Nie miały odwagi zadziałać. Stać je było tylko na to, aby w myślach podróżować po najciemniejszych ścieżkach wyobraźni...
Odeszły, to znaczy młodsza opuściła pokój. Onieśmielała ją ta krępująca cisza, a także ta wędrówka w nieznane.
Kopciuszek pozostał sam. Nadal czuł to napięcie i dziwną chęć doświadczenia prawdziwej głębi i pełni. Tamta czuła podobnie.
Nienasycenie, głód, niezaspokojenie...
Kopciuszek, jak co dzień rano siedział w kuchni i zmagał się z miską maku i soczewicy....
***

sobota, 21 stycznia 2012

Słupnicy odłamek czternasty

- Co z panem? - spoważniał. - Chce pan rutinoscorbin? Albo herbatę z dziewięćsiłu na ukojenie?
- Muszę natychmiast zadzwonić - wybełkotałem. - Ale ten gwar...
Opieszalski zmarszczył brwi zdumiony. Machnąłem niecierpliwie ręką i pospiesznie wystukałem wiadomość do Euforyka:

Odsiecz zbedna. wszystko okazalo sie zartem. odwoluje manewry

Drżącą dłonią schowałem telefon do kieszeni.
- Co się stało? - spytał dyrektor, widząc, że oddycham głęboko i ocieram pot z czoła.
- Chryste - wykrztusiłem z poczuciem ogromnej ulgi. - Tragedia wisiała na włosku, panie dyrektorze!
- Co za tragedia konkretnie? - Wyssak zbliżył się zaintrygowany.
- Moi synowie pędzili mi na ratunek... Zadzwoniłem do nich wcześniej, kiedy sądziłem, że słupnicy na mnie runą... Do kata, zawróciłem ich pewnie w ostatniej chwili...
- Ach, tam - Wyssak wydął wargi lekceważąco. - Przecież prędko wyjaśnilibyśmy im tę maskaradę. Pewnie od razu rzuciliby się na tort!
- Nie sądzę - odparłem zimno. - Nie na tort.
- Przecież to tylko zabawa - zawtórował dyrektor łagodnie. - Zabawa z elementem socjologicznym, nazwijmy to. Szkoda, że zawrócił pan chłopaków, drogi kolego. Byliby pod wrażeniem... - zamilkł pod wpływem mego wzroku. Musiał dostrzec coś jakby znamiona obłędu, bo niepewnie zażartował: - Co, też przydźwigaliby jakieś siekierki?
Matematyk zachichotał falsetowo.
- Moje wyrazy uznania za pomysł z armatami! I za ten wrzask zarzynanego Belzebuba - rzucił, po czym oddalił się z rozbawioną miną.
- Mam nadzieję, że nie żywi pan urazy za ten cios - zacząłem przepraszać Ciociosana, który stanął właśnie obok dyrektora. Przerwałem jednak, gdy moja komórka wydała z siebie radosny pisk.
Moim zdaniem dźwięk, który sobie ustawiłem, był radosnym piskiem, godnym świątecznych kreskówek Hanny Barbery. Z kolei moja żona Zapaścia utrzymywała, że brzmi to raczej jak pisk nutrii, na którą wtacza się koło kamaza. I za każdym razem, gdy słyszała ten dźwięk, wzdrygała się.
- Wiadomość! - ucieszyłem się. - A więc odebrali!... - wyciągnąłem telefon i odczytałem tekst:

OJCZE. PRZETRZYMAJ TORTURY. NADCHODZIMY.

Poczułem grubą, stalową linę cumowniczą zaciskającą się bez litości na moim gardle. Wbiłem wzrok w te porażające słowa z takim natężeniem, że cudem tylko nie przepalił komórki jak wiązka laserowa.
- Co znowu! - zniecierpliwił się dyrektor.
- Jesteście zgubieni - wyrzekłem martwo po ciszy tak długiej i tak mrocznej jak całe średniowiecze. Dzikim, cokolwiek zezwierzęconym spojrzeniem powiodłem po otaczających mnie ludziach. Nie kwapili się zbytnio do wyjścia - co zresztą teraz straciło już na znaczeniu. Nieświadomi cienia, który właśnie na nich padł, zbici w małe, wyraźnie rozweselone skupiska, żywo rozprawiali o aktualnych sprawach.
W oczach Opieszalskiego współczucie mieszało się ze znużeniem.
- Nalegam, by wypił kolega dziewięćsił.
- Tak, tak - poparła sugestię pani Ścierpło, którą przywiodła troska o mój stan psychiczny - niewątpliwie znów zachwiany. - Proszę wypić dwie szklanki. Pan musi być w pełni sił dziś wieczorem.
- Dlaczego? - zainteresował się szef.
Gorączkowo ponawiałem próby dodzwonienia się do synów. Rozpaczliwy ten wysiłek nie przyniósł żadnych owoców,bowiem Euforyk wyłączył komórkę. Natomiast dodzwoniłem się do żony.
- Zapaścio, natychmiast zawróć podgrzybków - poleciłem zdenerwowany. - Tu nie ma żadnych wrogów! Otaczają mnie przyjaciele i...
- Wiem, że zmuszają cię, byś tak mówił - głos Zapaści był pełen zrozumienia i brzmiał kojąco. - Zawsze, gdy wpadasz w tarapaty, nazywasz ich podgrzybkami... Bądź dzielny, oni zaraz tam wkroczą i wyzwolą cię.
- Nieprawda! - zatrząsłem się. - Kochanie, proszę, posłuchaj tylko...
- No, no, nie mazgaić mi się. Bądź twardy jak na wojownika przystało. Nie martw się o moje uczucie. Ono przetrwa bez względu na twoje uszczerbki. Cokolwiek ci zrobią - miłość moja nie wygaśnie... Jeżeli cię rozrąbią, wstawię większy fragment ciebie do gabloty z formaliną i podświetlę neonem, który chłopcy przynieśli po ostatniej bitwie w barze. Nie martw się też ubytkami mózgu. Jeśli zabiorą ci ten czy inny płat, i tak będę przy tobie. Pamiętasz, jak pani Opuchlik znalazła Pączkina? Tego pawiana babuina podrzuconego na wycieraczkę? Opiekowała się nim z oddaniem matki.
- Przecież Pączkin umarł po dwóch dniach - wydusiłem.
- Bo przypadkiem podała mu sznycel z cyjanowodorem. Przypadkiem. Nie rozklejaj się, ludzie patrzą.
- Zaklinam cię!... Zatrzymaj chłopców. - Byłem wręcz bliski płaczu.
Ja naprawdę nie chciałem utracić tej pracy.
I wracać do usmolonych górników z Zagłębia Buldożyny.
- Racje grochu zostają zmniejszone. I zapomnij o rzeżusze! - obwieściła gniewnie Zapaścia, po czym rozłączyła się.
Uwielbiałem rzeżuchę, jadłem pół donicy dziennie. Myślę, że dzięki niej wciąż byłem zdolny podnosić moich masywnych synów w górę. To był surowy cios.
Spojrzałem na panią Ścierpło i obniżyłem wzrok na jej nogę.
- Szkoda, że nie zobaczę pani w masce borsuka tucholskiego - rzekłem z żalem.
W tyle pomieszczenia, za wyświechtaną mapą Rzeczpospolitej XVII wieku - która zresztą też mocno się od tamtej pory wyświechtała -kryło się wejście do windy. Zmierzała właśnie do niej pierwsza grupa rozprawiających staruszków i nauczycieli. Jeden z nich, Bulbus, napotkał mój zwiędły wzrok i mrugnął przyjaźnie.
- Proszę państwa! - zawołał głośno. - Nauczyciele niech spieszą do obowiązków, a my - zmęczeni, choć spełnieni sztuką aktorzy - udajemy się do garderoby, gdzie dokończymy... - chrząknął znacząco. - Gdzie przebierzemy się i może pogramy jeszcze w "Fortunę". I niech ktoś poniesie na plecach Ryżowskiego! - Dostojny weteran znów mrugnął okiem, po czym niespiesznym, nonszalanckim ruchem odsunął mapę...
Drzwi windy rozsuwały się właśnie, a Euforyk, który nigdy nie grzeszył cierpliwością, przyspieszył ich rozwarcie za pomocą topora. Zaraz też zresztą rozwarł i Bulbusa, który zesztywniał wielce zdziwiony. Rozkrzewione brwi pofrunęły pod sklepienie wraz z resztą twarzy, która od początku wydawała się być tylko skrytym w cieniu dodatkiem do tychże brwi. Zasłużony gracz inscenizacji obrócił się na pięcie i runął z wężowym sykiem na gawiedź, sparaliżowaną ze zgrozy i zdumienia.
Euforyk opuścił windę kocim skokiem i z pasją zadał rzeźnicze uderzenie. Rozrąbana staruszka osunęła się bez protestu, a rzęsisty deszcz krwi spadł na wiele pobliskich osób. Rozległy się krzyki przerażenia; spanikowani świadkowie mordu rzucili się w stronę głównego wyjścia skłębieni jak owce. Nie szło im to jednak zbyt sprawnie. Potykając się, blokując, bodąc i wzajemnie tratując, nie uciekali szybciej, niż czyniłyby to zagrożone atakiem winniczki.
Euforyk z wojennym okrzykiem odciął dwie rozwrzeszczane głowy, które potoczyły się pod nogi uciekinierów, jakby zachęcając do futbolowych szranków. Pod kolejnym ciosem skrwawionego topora kręgosłup najbliższego nieszczęśnika pękł z głośnym trzaskiem ususzonego komara.
Dyrektor zwrócił ku mnie twarz białą jak kreda.
- Tak - potwierdziłem. - To mój syn. Euforyk.
Moje serce łomotało niczym kołatka na drzwiach nieczynnej, acz uporczywie forsowanej gospody. Powoli wycofałem się w kierunku kantoru, chwytając porzucony na biurku toporek.
Nie mogłem już w żaden sposób zmienić biegu wydarzeń, warto było jednak usunąć się z zasięgu przypadkowych ciosów.
Moi synowie wyzwalali mnie. Czy mogłem ich za to winić?
Sam uczyłem ich dynamiki działań.
Teraz obserwowałem owoce tej nauki. Gdyby Euforyk był jedynakiem, być może część tych biedaków zdołałaby umknąć. Ale miałem dwóch synów.
To mniej więcej tak, jakby Juliusz Cezar miał dwa X-te legiony.
Od korytarza doleciał małpi skowyt. To nadchodził Gwyndelf. Oczywiście sam milczał taktownie, skowyczeli zaś ci, którzy stanęli mu na szlaku wyzwoleńczym. Gwyndelf nigdy nie mówił zbyt wiele.
Co jakoś nie czyniło go mniej posępnym.
Kominkowe topory zbierały obfite żniwo. Osaczeni mistyfikatorzy, rozcinani na plastry niczym wielkanocne salami, padali pokotem. Krwawy ruczaj podmył moje buty. Nurzało się w nim coś w rodzaju surowych filetów.
Lekcje dynamiki działań nie zostały zmarnowane. Nikt nie zarzuciłby moim synom guzdrania i rozterek. Nie w chwili, gdy dzierżyli ozdoby kominkowe.
Tymi też ozdobami, ignorując prośby o zmiłowanie i alkoholowe incydenty korupcyjne, wywijali tak mordercze młyńce, że wszelkie nadzieje na oddalenie się na bezpieczny dystans natychmiast się rozwiały. Większość niedawno radosnych biesiadników ogarnął obłęd i histeria.
Co trochę mnie rozczarowało. Tyle starań w formowaniu strojów, tyle energii włożonej w wojenny i niezłomny duch słupniczy lub edukatorski.
I wszystko to okazało się tak samo mocne jak wata, którą zdobiono choinki w PRL.
Tylko dlatego, że do podziemi wpadły dwa X-te legiony.
Ktoś jednak stawił opór.
- Za mną, żołnierze! - wykrzyknął Rumgart, wznosząc nad głową krzesło. Czyniąc z niego maczugę, rzucił się do Euforyka, roztrącając strwożonych ludzi.
[...]

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Bob i Zakochany Psychopatra czyli mój syn Lew Nemejski - rozdział V

Mały Lew skończył 7 lat tydzień temu. Przyniosło mi to kilka doznań i refleksji. Podzielę się dwoma.
A zatem - no, ba! - jestem oczywiście wielce dumny i kontent, i cieszy mnie wszystko, co stanowi o inteligencji i charakterze Lwa, na którego starałem się wpłynąć przez owe 7 lat.
Dziś byliśmy na basenie, i przez większość czasu zachowywałem się niczym rekin, co rozbitka na Pacyfiku upatrzył, osaczył i sobie z niego okrężnymi kółkami dworuje.
Zataczałem takie kółka wokół mojego Lwa, ale zamiast dworować, starałem się tylko tonować jego niesłychanie śmiałe zapędy do trenowania nurów, wpadów, wtorpedowań w głębię, czego skutkiem było ze strony malca krztuszenie się wodą i... szczęśliwy śmiech.
Takiego to mam Lwa.
Jesienią Kuba obejrzał komedię Co z tym Bobem. Bob, całkiem specyficzna persona, odgrywana przez arcymistrza Billa Murraya, pomógł małemu, 7- czy ośmioletniemu chłopcu przełamać lęk przed skokiem na głęboką wodę (czemu ojciec psychiatra nie podołał). Ciekawe, że Bob pomógł wyraźnie i memu synowi, bo gdy kilka dni później poszliśmy na basen, Lew bez ceregieli, z wyraźnym rozochoceniem, skoczył w głębię.
Ja zrobiłem to w wieku zdecydowanie późniejszym, zdecydowanie...
Ale też nie znałem Boba wcześniej.
Kuba lubi Billa Murraya od tamtej pory, domaga się powtarzania filmu Co z tym Bobem, często też rozpoznaje go w innych filmach (np. w Ghostbusters, który oglądaliśmy w Halloween, albo w znakomitym! Scrooged, który oglądaliśmy w te święta) - naturalnie dla Kuby Bill Murray jest Bobem, a nie Billem Murrayem.
Tak, mój Lew ma już 7 lat, a gdy widzę jego śmiałość i entuzjazm w eksplorowaniu życia, to czuję ten właściwy, mistyczny dreszcz.
Druga refleksja też przynosi dreszcz, ale już mniej radosny, raczej z rodzaju dreszczy, których King i Koontz w pisaniu używają ku porażeniu czytelnika swego. Otóż, gdy pomyślę sobie, ile godzin sromotnie i niewybaczalnie zmarnowałem, pisząc coś, ostrząc strzały, garbując skóry - robiąc cokolwiek - zamiast spędzić ten czas z moim junakiem, to wierzcie mi: tam w środku, gromi mnie i sroży się najgorszy z sędziów.
Sumienie.
Bardzo straszny sędzia, bo zupełnie nieprzekupny.
O ileż to razy wolałbym zmierzyć się z Inkwizycją niż z tym wewnętrznym sędzią... Tam w środku, wymierzają mi kary chłosty, podtapiania, podwieszania, porażania, nawet z tych amazońskich dmuchawek miotają, by kurara szarpała sercem.
Tak to już jest.
Spodziewam się długiej serii tych kar. Dożywotniej.
Szczerze przestrzegam, by unikać mego błędu - straszny, nieprzekupny sędzia sumienny czyha w każdym z nas, a jego uaktywnienie jest tylko kwestią czasu.
Tu i Bob nie pomoże...
...ani nawet ten eliksir cudowny, który Kuba w pewne grudniowe południe opracował i który nosił intrygującą, dla jednych magnetyczną - dla drugich wprost przeciwnie - nazwę Zakochany Psychopatra. Przyznaję, że nie ryzykowałem dopytywać się syna o genezę nazwy. Miałem natomiast szczęście (dziś widzę to jako szczęście przez duże, mosiężne s) asystować przy eksperymencie, dokonać zdjęć i spisać ku potomności niezwyczajne składniki tegoż eliksiru.
Czy warto próbować odtworzyć Zakochanego Psychopatrę - i wypić go?
Może jednak nie ryzykujmy.
Rzućcie zresztą okiem na skład tego specyfiku:
- 1 łyżeczka wody
- 3 krople soku z cytryny
- 4 krople mleka
- 1 łyżeczka soku z grejpfruta
- 2 krople kakao
- 1 łyżeczka kawy zbożowej INKA
- 1 łyżeczka kawy PRIMA.
Jeśli wziąć składniki z osobna, nie brzmi to źle. Jeśli je zmieszać w celu wypitnym, to, hm... Zakochany Psychopatra, co się zowie.
No tak, w dziale wynalazki słowo niebezpieczeństwo ma się całkiem dobrze. Iluż to wynalazców z całkiem dobrej przecież woli zdezintegrowało siebie lub innych wymyślnym tworem swego geniuszu. Kuba, który ostatnio zaznaczył, że jest makabrystą, przykłada wagę do bezpieczeństwa domu. Zwłaszcza, jeśli staje się on - a ostatnio stawał bardzo często w naszych zabawach - pirackim statkiem Czarną Perłą. A ponieważ Czarną Perłę atakują brytyjskie red jackets oraz potężny kraken, nieodzowne są konstrukcje wspierające obronę. Takie jak widoczna na zdjęciu armata ładowana na sztućce, co niechybnie przydaje przykrości trafionym wrogom.
Na tle powyższych projektów, kask do odczytywania cudzych myśli wydaje się być czymś całkiem łagodnym i niegroźnym. Hm, niegroźnym?...
W każdym razie kask działa, co komisyjnie dziś sprawdzono. Najpierw poprosiłem o demonstrację mojego syna. Natychmiast włożył kask na głowę, popatrzył na mnie przez sekund trzy, po czym nonszalanckim ruchem ściągnął przyrząd i nonszalanckim tonem rzekł:
- No wieeem, że mnie kooochasz...
- To działa! - zawołałem wzruszony.
Po czym z kolei sam nałożyłem ów niezwykły kask i spojrzałem na brata. Z braku wprawy zabrało mi to pięć, może i 6 sekund, lecz pewnie obwieściłem:
- Masz ochotę zapalić.
- No proszę! - ucieszył się brat. Sięgnął po zapalniczkę i tyle go widzieli.
Nieoczekiwanie do komisyjnych badań włączyła się pewna kobieta.
- Proszę mnie odczytać - rzuciłem zuchwale, po czym wbiłem w nią wzrok.
Szybka była. Ledwie cztery sekundy. Ale wynik mnie zaskoczył:
- I wszystko jasne - rzekła znaczącym głosem, oddając mi kask, by oddalić się z triumfalną miną.
Jej ton i błysk w oku sprawiły, że to I wszystko jasne było naprawdę jasne także dla mnie.
Czy kask działa? Czy też kobieta testująca wynalazek zakłóciła komunikat z sobie znanych przyczyn, sugerując, że patrząc na nią, myślałem o...
Sam już nie wiem. Pogubiłem się z tym trochę.
Ale kask do odczytywania cudzych myśli udał się synowi.
Mój syn skończył 7 lat. Gdy myślę o chwilach, których obaj nie dostaliśmy, bo stary Lew nawalił... gdy myślę o chwilach, które przed nami, a które z przyczyn sztormów, orkanów, trąb powietrznych, meteorów i komet - są już teraz tak strasznie ograniczone...
Nie zmarnuję ani jednej z tych chwil.
Niech mnie Bob w głębiny jeziora wyrzuci, jeśli tak by się stało.
Zapraszam do Słupników.

Słupnicy odłamek trzynasty

- Brawo! - zawołała pani Ścierpło.
Wniesiono tort. W rękach wynoszących go z windy kucharek budził ten prawdziwy kolos pewną nieufność - szybko się jednak okazało, że obyło się bez salcesonowego wkładu. Dyrektor Opieszalski zaczął kroić tort w skupieniu, dopingowany przez wszystkich obecnych, z których większość nie zwracała już na mnie zbytniej uwagi.
Nabrałem śmiałości i podszedłem do staruszka, na którego szacie dostrzegłem naszyte dwa niebieskie paski i młotek.
- Co to za insygnia? - zagaiłem.
- Jestem centurionem Młotów - zaśmiał się, mrugając okiem. - Mam czterech ludzi. Trefniś z kolei prowadzi Rozszarpywaczy, o, tam, widzi pan? Tak, ten, który słania się, o, pada na mapę... No i rozdarł Pomorze przez tę śliwowicę! Na ramieniu - niech pan spojrzy - ma czerwony trójząb i dwie belki. Jak się bawić, to na całego! A tak poważnie: nazywam się Rumgart i jestem bibliotekarzem. A proszę pamiętać, że w dzisiejszych czasach porządną dziewczynę pozna pan tylko w bibliotece...
- Dziewczynę już mam. Zawód bibliotekarza nie przemęcza chyba zbytnio?
- Odpręża. Lubi pan Conrada?
- Wolę Chryzostoma Paska. Niezwykła skala ironii, jak na XVII wiek.
- Zgadza się. Za zwycięskiej szlachetki mieliśmy język nonszalanckiej kpiny, po latach cięgów ewoluował w gorzki, choć lotny sarkazm... A wie pan, czym jeszcze chcieliśmy pana zaskoczyć? Oprócz centurii wymyśliliśmy ostatnio coś extra: eskadrę piłaczy łańcuchowych!
- Eskadrę? Nie latacie tu chyba?
Rumgart uśmiechnął się pobłażliwie.
- Czy zwrócił pan uwagę na tamtą konstrukcję, podwieszoną pod sklepieniem w tyle sali?
- To konstrukcja? Sądziłem, że wybrzuszenie opadającego sufitu...
- Nic nie opada, bajki spod Gorców - skwitował. - Sądziłem, że będzie pan miał raczej skojarzenie z tureckim baldachimem haremowym, jak to się przytrafiło poprzednikowi.
- Ale to nie baldachim?
- Ale to nie baldachim absolutnie. To lotnia, której niewiele już brak do pełnego wykończenia. Choć nasz dyrektor woli określenie wahadłowiec... Piłacze będą sfruwać z niebios jak zmory piekielne i...
- Chyba niebiańskie jednak, mimo wszystko - chrząknąłem.
- Niebiańskie? - stropił się centurion.
- No, jeśli spadają z nieba... Piekielne zmory raczej wypełzałyby z kanałów, piwnic, biedaszybów... Ewentualnie rzucałyby się na ofiary z kominów cegielni.
- Pan jest sarkastyczny trochę?
- Nic podobnego - zaprzeczyłem pospiesznie.
- Albowiem lotnie nasze będą spadać z wysoka, uderzać w nauczyciela-ofiarę jak jastrząb w królika z rozcapierzonymi szpony... - zaśmiał się dziwnie, aż się wzdrygnąłem. - Żartuję z tymi szponami! - klepnął mnie w ramię. - Pan jest naprawdę nadmiernie wrażliwy i podatny na sugestie. Proszę unikać hipnotyzerów, bo jeszcze pana zmanipulują do skoku na bank lub konwój więzienny. Słyszał pan to powiedzenie: "wszystko jest grą"?... Aczkolwiek w listopadzie na miejsce pana Brzeszczota ma przyjść nowy informatyk... i wahadłowiec sfrunie na niego natychmiast, gdy wejdzie do tej sali. Ha!
- Wahadłowiec, rozumiem - pokiwałem głową z pobłażliwym uśmiechem.
Rodziło się mimo wszystko pytanie, kto i jak bardzo wchodził w swoją rolę.
Pani Ścierpło podeszła do mnie w towarzystwie dwóch Młotów, którzy w odróżnieniu od swego centuriona nie posiadali oficerskich belek.
- Zaimponował mi pan - uśmiechnęła się promiennie nauczycielka. - I to mocno. Człowiek z zasadami w epoce korporacyjnej premedytacji? To się prosi o tort i szampana!
Odebrałem tort z delikatnej dłoni, starając się o uśmiech na miarę Michela Douglasa. Młot, który podsunął mi tacę z napełnionymi kieliszkami, również wyszczerzył zęby, ale był to już raczej uśmiech Kirka.
Bardzo sędziwy i nieco konopny.
Nauczyciele i aktorska starszyzna znów obstąpili mnie jak herosa. Nawet centurion Rozszarpywaczy podszedł o własnych siłach do biurka i chciwie opróżnił filiżankę kawy.
- No to wiwat! - zakrzyknął dyrektor. - Zdrowie kolegi Turbulenta zwanego Sfinksem!
Wypiłem szampana sarmackim haustem i poczułem się jeszcze bardziej odprężony. Oszołomienie nie mogło odejść tak szybko i w pełni, ale stres i obawy były już tylko mglistym wspomnieniem.
Dużo bardziej mglistym niż masowanie górników.
Co więcej, szampan miał wyraźny i błyskawiczny wpływ na moje postrzeganie. Nie przeoczyłem na przykład, że zgrabna, smukła noga pani Ścierpło wychynęła podstępnie z rozcięcia w sukni.
- Jakieś przemówienie? - zachęcił dyrektor.
- Może któryś z centurionów - wykręciłem się. Wciąż jeszcze wstydziłem się odrobinę swych patetycznych słów i nie byłem zbyt skłonny do uroczystej mowy.
- Hm - zastanowił się Opieszalski. - Ja przemawiać specjalnie nie lubię... Jak mnie w domu zmuszają do wygłoszenia mowy nad stołem bożonarodzeniowym czy wielkanocnym, to wymieniam potrawy i zaznaczam, ile zawarte w nich produkty zawierają E... Wie pan, tych chemikaliów. No dobrze. - Zaklaskał w dłonie i polecił uroczyście: - By uczcić wchłonięcie nowego edukatora, przemówi nasz szanowny centurion Rumgart!
Bibliotekarz dojadł pospiesznie swój kawałek tortu i wysunął się przed krąg uśmiechniętych postaci. Dało się zauważyć, że tak jak wszyscy pozostali staruszkowie, bawił się doskonale. Wiekowość nie musi zawężać się do przesiadywania nad albumem z przedwojennymi banknotami czy przemierzania globu w panamskim kapeluszu na głowie. Jedno i drugie robił mój osiemdziesięcioletni sąsiad z kamienicy. Było to w każdym razie rozsądniejsze zajęcie od tego, które obrał inny sąsiad, nieco starszy Robawek. Jeszcze do siedemdziesiątych drugich urodzin staruszek ów podróżował odważnie po świecie, odwiedzając tak egzotyczne krainy jak Czechy, Słowacja i Morawy. Towarzyszył mu w tym mały pasiasty neseser, w którym zawierał się ukochany przezeń zbiór zasuszonych patyczaków.
Tak w każdym razie utrzymywał. Gdy zajrzałem kiedyś do nesesera, odniosłem wrażenie, że te całe patyczaki to po prostu garść brzozowych odpadków.
Pewnego dżdżystego popołudnia Robawek - nagle i gwałtownie - wybiegł koślawo z domu i dopadłszy pobliskich hałd, wrzucił neseser do starego szybu kopalni. Zdumionym mieszkańcom kamienicy oświadczył, że od tej pory będzie myśliwym na podobieństwo manitobskiego trapera. Wzbudziło to obwieszczenie zrozumiałą nieufność - Robawkowi b a r d z o drżały ręce.
Choć nie tak bardzo jak nogi.
Faktem jest, że niejednokrotnie ludzie rzucali mu się szczupakiem na pomoc, myśląc, że razi go prąd.
Trzy dni po wstąpieniu Robawka do Koła Polskich Myśliwców TrappAndPeddlar! doszło do tragedii. Rozemocjonowany pierwszą obławą staruszek strzałami z arkebuza ranił śmiertelnie trzech członków Koła. Natychmiast po oddaniu strzałów porzucił broń w krzewy - tydzień wcześniej p o ż y c z y ł ją z muzeum - i zbiegł do kniei. Gdy go pochwycono, z uporem powtarzał, że "celował do bawołu, ale ktoś go potrącił."
Może jednak powinien był wędrować w panamskim kapeluszu przez te Morawy.
- Drodzy zgromadzeni dostojnicy! - zaczął gromko Rumgart. - Oto stoi przed wami ten tu jegomość Turbulent, anatomia prawa i szlachetna, która to stąpa na trakcie swym bez duchowej chwiejności, żałości, nikczemności, podłości...
- Oj, może jednak wypada czasem wymienić wszystkie E - zamruczałem zmieszany całą tą rozsiewaną nade mną emfazą.
Przestałem słuchać tej emfazy, bo pani Ścierpło subtelnie trąciła mnie w ramię.
- Co pan robi dziś wieczorem?... Powiedzmy: o 1.00 w nocy, może pół godziny później?
Uniosłem brew powoli, bardzo powoli, ale też i bardzo wysoko. W tym czasie noga nauczycielki ponowiła próbę uwolnienia się z mroków sukni.
Całkiem wzruszające zakusy wolnościowe. Nigdy nie potrafiłem być wobec nich obojętny.
- Wieczorami zazwyczaj gram z synami w ringo mosiężne - wymamrotałem. - To znaczy rzucamy sobie na półpiętrze... Zły przechwyt kończy się stoczeniem w dół i dyskwalifikacją... Albo w ogóle zrzucamy się ze schodów, przy czym do zapasów należy przystępować z czarnym, nieprzejrzystym worem na głowie. W poniedziałki wiązane są nogi, w środy ręce, w soboty wszystkie kończyny - mamrotałem, czując gorąco na widok rozszerzających się oczu nauczycielki. - To znaczy... No cóż, gry zręcznościowe, jak w każdym familijnym domu. A dziś... muszę założyć maskę, bo teściowa nie pójdzie spać, jeśli się jej nie wystraszy. Czeka całą noc na wystraszenie, stoi na korytarzu i śpiewa po bułgarsku. Ładnie, ale też pięciogodzinnie...
- No tak, ale... - posmutniała pani Ścierpło. - A więc ma pan kolega żonę i dzieci. I straszy teściową w jakiejś potwornej masce.
- Niezupełnie, to maska kaczuszki.
- Maska kaczuszki w mrokach nocy nie będzie chyba mniej przerażająca od kłów wampira - zauważyła chłodniejszym tonem. - Ale ponieważ ja posiadam maskę kajmana, moglibyśmy chyba... - chrząknęła znacząco.
- Otóż... - urwałem. Wlepiłem w nią wstrząśnięty, bezrozumny wzrok.
- To nie musi być kajman - wybąkała skonsternowana moim wyrazem twarzy. - Mam jeszcze maskę rzekotki firmy Playskool, wydającą dźwięki i uwalniającą pąs po całowaniu... I borsuka tucholskiego...
Ale ja już nie zwracałem na nią uwagi. Z sercem w gardle przepychałem się do dyrektora, który właśnie przerywał nabierające mocy - o ile nie nieskończoności - przemówienie centuriona Młotów:
- Przepraszam, kolego Rumgart - zerknął na zegarek z marsem na czole - lecz musimy zakończyć już tę zabawę i powrócić do prawdziwych uczniów. Zanim z nudów stworzą sobie jakiegoś Arakorna - zażartował.
Nauczyciele rozprężeni alkoholem i słodyczami bez widocznej gorliwości poczęli odkładać opróżnione naczynia na stoliki.
- Znakomity ubaw, Jarosławie - mruknął któryś do towarzysza.
- Tak, Trynidadzie, po pachy.
Stanąłem przed Opieszalskim z telefonem w ręku. Moja twarz musiała przerażać.
[...]

piątek, 13 stycznia 2012

Powrót do piwnic

Tak. Wracamy do piwnic, gdzie sprawa słupników wciąż jeszcze nie jest do końca rozwiązana. W zasadzie jestem w trudnym położeniu; na zegarku 2.00 w nocy, a kot Lila, która to Lila obejrzała ze mną w skupieniu horror, daje mi znaki, że czeka przy poduszce i że już pora.
No, pora całkiem późna, to i prawda.
Co więcej, na stoliczku nocnym zalega mi pasmo kordylierskie lektury: UFO i CZAS oraz UFO i KOSMOS Roberta Leśniakiewicza, Anhedonia Ewy Łokuciejewskiej, Mój Auschwitz Bartoszewskiego Władysława, Kariery w półmroku - hitlerowskie elity po 1945 Norberta Frei, Z Poznania na Zachód - przeżyć na tyłach wroga Wilhelma Berlemanna, PRL w klimacie absurdu, Mały Książę Antoine de Saint-Exupery, no i 25 ksiąg Tytusa, Romka i A'tomka...
Spory to zwał i brwi marszczę nad swoją niefrasobliwością - bo daję się kotu namówić na horror, a tu czytać trzeba, czytać.
No cóż, trochę to potrwa. W zasadzie już powinienem dać susa do łóżka i sięgnąć po jedną z książek, lecz trzeba jeszcze zejść do tych piwnic. I zjeść kilka lodowych snickersów.
Snickersami się nie podzielę, ale do piwnic serdecznie zaproszę.
Zejdźmy w nie zatem...

Słupnicy - odłamek dwunasty

- No cóż - chrząknął matematyk. - Dobre aktorstwo zawsze zasieje ziarno, a w tym przypadku z ziaren pszenicy wyrosły nam wierzby rosochate... A propos... Przyzna pan, kolego Turbulent, że pomysł z bobem był niezgorszy!
Przyznałem. I bezradnie spojrzałem na dyrektora, który wciąż nie mógł uwierzyć, jaki to naiwny byłem.
- Wędrujące huby, opadające sklepienie, wycieczka do Malborka - wyliczał ożywiony - no i ta mumifikacja Skorupca... Pan w to wszystko uwierzył! - cieszył się jak dziecko.
- Uwierzyłem - przytaknąłem skruszony. - Ale to było genialnie obmyślone. I bardzo przekonujące.
- To prawda - Opieszalski klepnął mnie w ramię serdecznie. - Następnym razem to pan będzie Arakornem; nadaje się pan z tą skłonnością do górnolotnych słów i czynów... I skąd panu, kolego nasz, wpadł do głowy ten Swen Widłobrody?
Mimo woli roześmiałem się. Z wolna wracał mi rezon, a krępujące poczucie sromoty i upokorzenia odchodziło.
- Chciałem zagiąć rebelię. Hm, jak opowiem o tym żonie...
Dyrektor wyszczerzył zęby.
- Z pewnością tylko pogratuluje panu tak własnej postawy, jak pozyskania pracy w gronie tak twórczych umysłów jak nasze. Zrobi pyszny obiad i jeszcze na chińskie kulki zaprosi.
Wokół rozległ się śmiech, a ja oblekłem się pąsem, który podobno wyginął pod butami sufrażystek.
- Na co? - wykrztusiłem.
- Chińskie kulki - mrugnął okiem mój szef.
- Te... do... no...
- Chińskie kulki. Kolorowe, plastikowe, w basenie dla dzieci. 5 złotych za godzinę.
- Ach, te kulki - odetchnąłem.
- Jest nowa moda w mieście, być może kolega słyszał - uśmiechnął się Wyssak, który nieprzerwanie trzymał się blisko i mimo zagadywania innych, strzygł ku nam uszami. - Dorośli w ramach wicu i odreagowania chodzą nie na kręgle czy go galerii sztuki, a do kulek właśnie. Jest to w dobrym tonie i podczas harców i nurków w kulkach, zawiera się poważne umowy i traktaty.
- Rozumiem...
- W gruncie rzeczy nie czuje się pan chyba rozczarowany? - dyrektor przeszył mnie wzrokiem. - Zanosiło się na trupy! Choć muszę przyznać, że szlachetny z kolegi człowiek. Bo na przykład jeden polonista, chyba Wartburzec mu było, rzeczywiście chciał torturować buntowników! Aż mnie ciarki przeszły, gdy zażądał, aby powiesić Arakorna na haku z miedzi, "na dobry początek pojednania". Gdy poznał prawdę, nie mógł tego przeboleć. Znienawidził nas. Kiedy wybiegał ze szkoły, rozbił łokciem reflektor w jednej z chińskich ciężarówek, tak był wzburzony.
- Ale tam wisi tabliczka informująca, że reflektor rozbił Mao-Tse-Tung serią z pepeszy - zauważyłem zaskoczony.
- Hmm... Jakieś niedopatrzenie - chrząknął Opieszalski. - Tak, ten Wartburzec do dziś dzwoni z pogróżkami, tak jest zawiedziony... A nawet... - sięgnął do kieszeni w marynarce. - Dziś rano przysłał anonim. Może pani przeczyta - zwrócił się z uśmiechem do pani Gwalbertyn - bo gdzieś zawieruszyłem moje binokle... Chyba w kuchni.
Nauczycielka odebrała list z jego rąk i zaczęła czytać głośno:
- "Ciągle jestem jeszcze pod wrażeniem, Pysiu, bo byłeś taki inny, zaskakujący w brytyjskich pończochach i peruce, ale niepotrzebnie ciągnąłeś mnie za włosy, wybieraj: brytyjskie maniery czy mongolska dominacja... A jeśli chodzi o eksperymenty ze wskaźnikiem geograficznym, na tej mapie Erytrei, co ją pode mną rozłożyłeś, to..."
- Zaraz! - krzyknął dyrektor, po czym gwałtownie wydarł list z dłoni oszołomionej pani Gwalbertyn. - To nie ten list, chwileczkę... - Pomrukując niedźwiedzio, sięgnął do drugiej kieszeni i wyjął z niej czarną z kolei kopertę. - No właśnie, proszę... A tamten świstek... Ot, powygłupia się taki uczeń i jeszcze podrzuci - zaśmiał się nerwowo.
- Pewnie Przegubik i Sanosik - pospieszył ze wsparciem Wyssak, choć zdawało mi się, że w kąciku ust jawił mu się kpiący uśmiech.
- Tak, Przegubik i Sanosik...
Pani Gwalbertyn z pewną nieśmiałością rozwinęła zwitek listu i dopiero, gdy upewniła się, że nie jest to kolejna wiadomość dla "Pysia", odczytała wyraźnie:

WY TCHÓRZE I ZDRAJCY, ZGINIECIE WSZYSCY PODCZAS SNU PRZED WIELKANOCĄ.
CZARNY PERNANDEZ.

- Sam pan widzi. - Dyrektor przygładził z namaszczeniem fioletowy krawat. - To straszne, jak ludzie łakną zbrodni i przywilejów egzekutora. Lecz dzięki tym, jak to pan zręcznie ujął, otrzęsinom, wiemy przynajmniej, co za persony ku nam ciągną i czynimy przesiew. Taką selekcję. Ktokolwiek przejdzie - to tylko szlachetny, elastyczny edukator, nigdy zaś faszyzujący rzeźnik. Cieszy nas, że prawy z pana człowiek, drogi kolego, bo u nas nie krzywdzi się nawet kucharki. A byłoby za co! - znów podskoczył ożywiony.
- A głowa kozła na drzwiach? - spytałem przytomnie.
Opieszalski zaklaskał z uznaniem.
- Brawo! Brawo! Ale w rzeczywistości to atrapa.
- Atrapa?
- Owszem. Rekwizyt z naszego teatru. Uczniowie z IIIc wykonali go do sztuki "Lis i kozieł". Do przedstawienia nie doszło, bo ciężko zachorował odtwórca lisa, chyba nawet odcięli mu wszystkie stopy. No, ale łeb się przydał. Co z tym szampanem! - odwrócił się do polonistki.
Podniosłem się z fotela, bo zbliżył się do mnie profesor Ciociosan.
- Otóż i sam Arakorn! - zażartowałem i ja w końcu.
Filozof uśmiechnął się łagodnie i spojrzał na mnie z wyraźną sympatią.
- Wie pan - rzekł z namysłem - niektórzy mogliby orzec, że jest pan człowiekiem bardzo naiwnym... Groteskowo naiwnym, może infantylnym wręcz.
- Hm...
- Dla mnie jednak fakt, że uwierzył pan w te wszystkie rzeczy, świadczy nie o blokadzie pańskiego umysłu, ale o jego chłonnej poznania swobodzie, a nawet: o przestrzennej tegoż umysłu swawoli.
- O swawoli? - chrząknąłem z satysfakcją.
- Zgadza się, o swawoli, której naturalnie nie należy w tym wypadku mylić z rozpasaniem. Zastanawiam się tylko - zawiesił na mnie badawczy wzrok - czy pan aby się trochę nie p o t u r b o w a ł emocjonalnie...
- To znaczy? - przygasłem nieco.
- Widziałem pańskie reakcje. Pan był szarpany okolicznościami, kąsany przez nie jak przez piranie, obrywany z ramion... - Odruchowo spojrzałem po swoich rękach. - Proszę mi szczerze odpowiedzieć... Czy miał pan zamiar ukatrupić mnie bądź innego słupnika?
Zwycięsko przetrzymałem świdrujący wzrok filozofa.
- Skądże. Gdzieś w głębi duszy czułem, że to jest gra... Uderzyłem przecież pana obuchem, panie profesorze.
- Taak - przyznał z ociąganiem. - Uderzył mnie pan obuchem. - Zastanawiał się przez chwilę, podczas gdy wokół formowano długi stół z ław i wnoszono poczęstunek. - Widzi pan, kolego Turbulent, to ja jeden mam pewne wątpliwości co do tej całej mistyfikacji... Czy to nie za duże ryzyko. Dla wszystkich.
- No co też pan, profesorze! - zaprotestował czujnie Wyssak. - Kolega Turbulent bardzo dobrze się bawił, a swoją postawą pobił poprzedników na głowę! Zabawa i hart, ot i wszystko... My się bawimy, a nowy członek kadry podlega hartowaniu. To profity nie do przecenienia... - Obejrzał się za siebie. - Panie Ryżowski, jest jeszcze śliwowica?
Bełkotliwy gulgot był raczej odpowiedzią przeczącą.
- Trochę umiaru, proszę państwa! - zaśmiał się gromko Opieszalski. - Bo zaraz idziemy na prawdziwe lekcje!
Ciociosan westchnął:
- Może to i prawda... To tylko zabawa, a ja jestem za stary na rolę Arakorna...
- Ależ skąd! - zaprzeczyłem żywo. - Jest pan urodzonym Arakornem.
- Myśli pan? Aramis Brzęczydło też tak uważa. Jest moim wielbicielem, uwierzy pan? Przesyła mi regularnie listy, bombonierki i klasery ze znaczkami czechosłowackimi. Tylko czy można wierzyć Brzęczydle po tym, zrobił ze sobą w "Skanalizowanym"? Przecież cały film zagrał pijany, a ostanie pół godziny to nawet nieprzytomny; podnoszono mu powieki i wargi żyłkami wędkarskimi, Andrzej Zydorowicz podkładał mu głos. Albo Zimoch...
Ciociosan westchnął w rozterce i oddalił się. Zaraz też doskoczyła do niego cokolwiek urażona pani Gwalbertyn, zwracając uwagę, że Aramis Brzęczydło nie pił, tylko z pełnym zaangażowaniem grał w ściekach i gazach, że został zaczadzony, zagazowany i że okazał poświęcenie godne wszelkich statuetek. Zresztą wciąż jest w komie.
Wolnym krokiem zbliżył się do mnie staruszek, który nazywał się Bulbus i był specjalistą od kosarzy.
- Joachim Bulbus - nazwisko prawdziwe - przewodniczący Miejskiej Półlegii Weteranów II Wojny. Walczył pod Arnhem - przedstawił go Opieszalski. - Czy może pod Kokenhausen?...
- O - przywitałem się z szacunkiem. - Jestem pod wrażeniem i...
- W zasadzie to walczyłem pod Krotoszynem - sprecyzował uczciwie Bulbus. - Rzuciłem jabłkiem w ciężarówkę esesmanów, zresztą niecelnie. Trafiłem cukiernika. Ale i tak aresztowali mnie za ruch oporu.
- Ach, tak... Gniewa się pan za jedynkę?
- Za jedynkę nie. Ale z tą czeremchą to pan przesadził - rzekł z łagodnym wyrzutem. Po czym tak nastroszył brwi, że zdały mi się zrywającymi się do ucieczki borsukami.
- Możliwe - uśmiechnąłem się odprężony. Powiodłem wokół niemalże uszczęśliwionym wzrokiem. Otaczali mnie niezwykli, serdeczni i życzliwi ludzie. Nie było żadnych powodów, by się dłużej czymkolwiek frapować. - Jesteście, drodzy państwo, wspaniali. Doprawdy, cieszę się, że trafiłem do tej właśnie szkoły!
[cdn]