A że strata jest poważna, niech zaświadczy poniższy przykład z jednego dnia w życiu bohatera-blokersa.
King-boxing
No dobra. Jako mięsożerca miałem przed sobą całkiem niełatwe zadanie: ugościć Adelę ciepłym posiłkiem, który mięsa nie zawiera.
Ani nabiału. Bo Adela była weganką.
W dodatku to miała być jej pierwsza wizyta w moim mieszkaniu, w
bloku dwupiętrowym przy ulicy Mikrobiego, bohatera węgierskich może nie
powstań, ale za to śmiesznych kreskówek.
Po pierwszej wizycie obiecywałem sobie wiele. Na przykład pierwsze
pocałunki. Ważna rzecz. Co prawda Adela zastrzegła się, że pierwszy
całus mogę otrzymać po przejściu ,,na co najmniej już wegetarianizm’’,
ale cóż… Wierzyłem w swoją hormonalną ofensywność i zmysł oskrzydlania
przeciwnika.
Szczególnie rozbrojonego tym, co miałem zamiar ugotować. Poszedłem w
ciemno, bez przepisów, bez szperania po wegańskich poradnikach. Po
prostu: przygotowałem makaron wegański, a dla nadania mu smaku i
słodyczy cynamon i masło sezamowe z agawą.
I czekałem. Adeli spodziewałem się o 4.00, ale że byłem w pełni
gotowości już o 2.00, musiałem czymś wypełnić luki. Nie tylko te, które
pojawiały się w systemie nerwowym, także te żołądkowe.
Możliwe zresztą, że to się łączyło.
W każdym razie między 2.00, a 3.00 zjadłem siedem nóżek kurczęcych
piekarnika, odczuwając tak przyjemność, jak zaskakujące poczucie winy.
Zasadniczo jednak panowała doskonała aura i byłem dobrej myśli. Z radia leciało Mówili na nią słońce Roberta
Rozmusa, a co ważniejsze, samo słońce, ten boski, nieskończony
generator, wpadało do mojej kawalerki wszelkimi możliwymi drogami. Co
chwilę wyglądałem przez okno wychodzące z pokoju na parking i alejki
stanowiące osiedlowe serce, wtłoczone między małe, pastelowo malowane
bloki. Było sielankowo, gorąco i w sumie typowo: oto mój nieco młodszy
kolega Gupłosz nachylał się nad wózkiem, w którym woził córeczkę i
robiąc minę pełną zgrozy wołał:
- It’s alive! It’s alive!
Czasem w wózku zamiast córki wożona była jedna z jej lalek, ale
żart był wtedy kontynuowany w niezmienionej formie. Takie to poczucie
humoru miał Gupłosz, z którym dobre piętnaście lat grałem w osiedlową
piłkę, zanim się ,,rozeszło’’ z przyczyn rodzinnych, zawodowych… Ot,
życie.
Spomiędzy brzóz wyłonił się Brumczyk, pięćdziesięcioletni rzeźnik o
kształtach długo pęczniejącego w Bałtyku topielca. I twarzy zresztą.
Brumczyk znany był w bloku jako człowiek-pułapka. Nie posiadając
garażu, trzymał swojego Simsona w piwnicy. Sprowadzał go w dół sam, ale
do wyprowadzenia motocykla potrzebował już naturalnie wsparcia. I na tym
polegała pułapka – wprost czyhał na kogokolwiek, by poprosić o pomoc, a
kto by odmówił człowiekowi tej masy i urody? Zwłaszcza, że groziło to
przybyciem ,,niewidzianej ręki’’ drapiącej lakier na masce samochodu,
przebijającej dętki i takie tam.
Fakt faktem, gdy się z Brumczykiem dobrze żyło, pomagało w
wytaszczaniu motocykla po desce ułożonej na piwnicznych schodach, był to
wówczas druh do rany przyłóż.
Gorzej, że druh całkiem sprytny; przy wyciąganiu Simsona co prawda
chwytał za kierownicę, chyba jednak głównie w tym celu, by ,,trzymać
kurs’’, bo ja, pchając maszynę z tyłu, za każdym razem miałem przykre
wrażenie, że dobre 80% walki z ciężarem przypada na mnie. Pozostaje też
frapującym, że niepozorny niby motocykl Simpson w sytuacji pchania go po
desce w górę nabiera masy czołgu T-72.
Brumczyk krążył i czyhał, ale ponieważ słabo mu szło, znów wtopił się w brzozy.
Nietypowym był z kolei widok legendarnego cokolwiek autobusu na
parkingu. Niebieskiego koloru san H100A! Mały autobus z przełomu lat 70.
i 80., który kiedyś widziałem na zdjęciu w albumie rodziców. Nazywali
go z humorem ,,brzyduką’’, choć chyba trochę niesłusznie, bo mnie się on
całkiem podobał. Przez chwilę przypatrywałem mu się z zainteresowaniem.
Wyglądał na świetnie utrzymany, mogła to uzasadniać tabliczka
,,Muzealny''. Na dachu znajdował się potężny, archaicznego fasonu
bagażnik wytłoczony tobołami, co nasuwało skojarzenia raczej z
kolumbijską komunikacją, nie polską.
Przypomniał mi się film Miłość, szmaragd i krokodyl i roześmiałem się.
Z sana wysiadł młody, ubrany w jasny dżins kierowca. Delektując się
słońcem, krążył wokół pojazdu, zajadając banany, których trzymał w ręku
ze dwa obfite naręcza. Tak po kolumbijsku całkiem.
,,Bananowy Joe'' – pomyślałem z rozbawieniem.
Było pięknie i sielankowo.
Aczkolwiek już niedługo. 3.06 rozległo się pukanie do drzwi, co
mnie trochę wystraszyło. Miałem właśnie zamiar umyć zęby i wywiać
drobiowe aromaty z kuchni. A jeśli to Adela przybyła o godzinę wcześniej
(może pomyliłem umówioną porę?)…
W domu pachniało kurczakiem! Czytaj: pachniało morderstwem, dla
Adeli. Z palpitacją serca skoczyłem ku drzwiom, by zerknąć przez
wizjer… Co było odruchem podwójnie głupim.
Po pierwsze: co mi miało dać owo zerknięcie? Wszak gdybym ujrzał
oczekiwaną dziewczynę, to i tak otworzyłbym drzwi od razu, z
demaskującym aromatem upieczonego drobiu nie zrobiłbym już nic.
Po drugie: nie miałem wizjera. Do ,,judasza’’, który nie istnieje,
podchodziłem kierowany odruchem wyrobionym przez długie lata życia w
mieszkaniu rodziców.
Po czym zamierałem głupkowato z dziobem na wysokości
wyimaginowanego wizjera, niczym dzięcioł, który odkrywa, że dziupla,
którą myślał, że wykuł, nie istnieje.
Westchnąwszy cicho, otworzyłem drzwi. To nie była Adela.
- Dzień dobry, węgiel sprzedajemy – ogłosił nieco zasapany osobnik.
Zasapanie nie dziwiło, bo się uginał znacząco pod ciężarem sporego płóciennego wora z napisem Polish coal Jaworzno.
- Ale jest czerwiec – zauważyłem.
- Ale grudzień przyjdzie – odparował niezmieszany. – Tanio. Dziwnie tanio.
- Czyli? – chwyciłem przynętę jak sztubak, ale nie słyszałem
jeszcze, by ktokolwiek rzekł ,,dziwnie tanio’’ i zrobiło to na mnie
wrażenie.
- Cztery dyszki. A w worku 25 kilogramów dobrej, soczystej bryły jaworzańskiej. Z jaworów prehistorycznych.
- I to ma być taka dobra cena? – okazałem nieufność.
- Na Jaszyna i Dasajewa po 50 nosili.
- No tak… Ale zaraz, przecież ja nie mam pieca – zreflektowałem się.
- A kominek?
- Panie, przecież to jest blok! Zbudowany w 80-tym! Idź pan na Jaszyna i Dasajewa, tam stare domy, może mają kaflowe jeszcze.
- Ale grudzień przyjdzie – przypomniał.
- Ale tu jest blok.
- A dla kuzyna ze wsi? Albo dla ciotki z Głubczyc.
- Skąd??
- To może z Raciborza.
- Nie mam ciotki w Raciborzu.
- A gdzie?
- W Karwi.
- No widzi pan. Weźmie pan dwa worki?
- Mam wziąć dwa worki węgla dla ciotki w Karwi?
- Po 35.
- Do widzenia – zamknąłem drzwi.
- Epoka lodowcowa idzie! – dobiegło ze schodów.
Westchnąłem i zerknąłem po sobie kontrolnie. Na różowej koszuli nie
dostrzegłem oznak spocenia. Upał w połączeniu z odpieraniem domokrążców
obciąża wszak systemy organiczne, tego chyba indyjscy naukowcy dowiedli
w wyniku czterdziestoletnich badań.
Póki co było okej, ale był to dopiero pierwszy domokrążca, a i upał narastał…
Różowe rzeczy na mężczyźnie uchodzą za kontrowersyjne, jednak nigdy
się tym nie przejmowałem. Lubię różowe koszule i bluzy, a i kobiety
jakoś na ich widok dotąd mi nie czmychały, raczej okazywały miłe
odczucia. Przed randką z Adelą byłem zatem dobrej myśli.
Choć cokolwiek spięty. Uzmysłowił mi to kolejny dzwonek, do drzwi znów ruszyłem z przyspieszonym biciem serca. Czy…?
Nie. Oczom mym okazał się sprzedawca pączków, wyłożonych apetycznie
na tacy, czystej zresztą i niepozbawionej estetycznej serwety.
- Świeże, dopiero co wypiekłem w aucie – wskazał ruchem głowy na okno półpiętra, wychodzące na parking osiedlowy.
Zmarszczyłem brwi zaskoczony.
- Ale ja nie zamawiałem – wymamrotałem głupio.
- Nikt nie zamawiał – wytłumaczył niczym dziecku. – Ja oferuję
pączki z marszu, bez zapowiedzi. W ten sposób mieszkańcy klatki są
pozbawieni szansy odmowy z góry i tu ich mam. Ciepłe i pachnące, co
drugi sąsiad kupił – rzekł zachęcająco.
- A kto pana wpuścił? – chciałem wiedzieć. Nikt w mojej klatce nie
kwapił się do otwierania drzwi domokrążcom, chyba jedynie ja – jeśli
trafili na mój szczytowy humor.
- Bobernik z dołu.
- Bobernik? On już był stary jak w telewizji leciał ,,Zwierzyniec’’ i on nikomu nie otwiera!
- Powiedziałem mu, że kontrola z ORMO – zachichotał sprzedawca
pączków. – Na każdego jest sposób. No i co? Wziął dwa pączki, bo mają
gwarancję smaku PRL z roku 86. Ze Świnoujścia. Takie sprzedawali w
,,Słodkim Centrum’’, na promenadzie. Nie chce pan spróbować smaku z
dzieciństwa?
No i tak się kiwa starych ludzi, którzy wypompowali litry krwi dla ojczyzny – skonstatowałem ponuro.
- Dziękuję, spieszę się.
- Może jeden?
- Nie, akurat jem coś innego, zresztą randkę mam – wyjawiłem.
- Randkę? Ktoś przyjdzie? – zaciekawił się.
- ,,Ktoś’’ – podchwyciłem nie bez ironii. – No chyba że dziewczyna?
Pan dopuszcza jeszcze jakieś inne formy życia w przypadku mojej randki?
Pączkarz nie przejął się moim tonem.
- Dziewczynę ujęłyby pączki – rzekł. – Po ich konsumpcji wydziela
się serotonina, a wtedy… myk! biała flaga na twierdzy – mrugnął okiem.
- Dziękuję – zasapałem – ale w ramach serotonin przygotowuję makaron z sezamem i agawą.
- Z agawą? – wytrzeszczył oczy. – Ona zawiera toksyny! Od tego umarł Montezuma.
- Do widzenia.
- A kebab? W drugim piecu mam kebab, smak z roku 1987, Sopot.
- Dziękuję, nie trzeba.
- Ale pita? Oryginalny smak z dworca wrocławskiego, rok 1988.
Zamknąłem drzwi. Nadal nie byłem spocony.
Dlaczego dotąd nie sprawiłem sobie wizjera? Niewybaczalne pokpienie spraw obronności.
Dziesięć minut później znów otworzyłem drzwi. Musiałem otwierać.
Teraz w każdej chwili mogła zjawić się Adela. Weganka pełna humoru,
wdzięku, zgrabna rowerzystka. Można jeszcze wybaczyć zaniedbanie montażu
wizjera, ale gdybym spartolił tę kwestię, szansę stworzenia związku z
tak atrakcyjną, ciekawą kobietą… Sam zaciągnąłbym się na szafot.
Tym razem ujrzałem uśmiech rozciągnięty od drzwi Ciamkowskich do
drzwi Spuszków (moich sąsiadów z piętra). Z zasady nie ufam tak
rozciągniętym uśmiechom.
Tak samo, jak nie ufam klaunom. Mają skryte, złe zamiary, co chyba udowodniła kiedyś nauka pakistańska.
- Pan nie wie – rzucił z satysfakcją uśmiechnięty chłopak w niebieskim dresie.
- Czego? – podchwyciłem, choć wiedziałem, że pytanie było seryjnie stosowanym, tępym haczykiem.
- No właśnie – zatarł ręce. – Pan nie wie, jak dziś ma szczęśliwy dzień.
- To akurat wiem – zaoponowałem.
- Albowiem sprawy mają się tak – ciągnął, nie zwróciwszy uwagi na
moje słowa. – W cegielni było tąpnięcie, komin się zawalił, spadł na
mleczarnię, mleczarnia na drukarnię…
- Jak mleczarnia mogła na coś spaść – wtrąciłem czujnie.
- …a drukarnia na myjnię. Chodzi o zawalenia ścian. I co? – wbił we mnie palec z nieomal muszkieterską techniką.
- I co – powtórzyłem zrezygnowany.
Co za dzień… Kiedy Adela przyjdzie, będę wypompowany z sił, a
tymczasem powinienem zachować je podwojone, bo może… No nieważne, w
każdym razie kobietę przyciąga mężczyzna witalny, energetyczny, taki,
któremu pulsują żyłki jeśli nie na bicepsach czy skroniach, to
przynajmniej na duchowych łączach. A czy przekłuty balon z dożynkowego
festynu może przyciągnąć? Bo groziło mi stanie się taką właśnie formą
mężczyzny.
- I stało się! – prawie krzyknął. – W starych piwnicach myjni odsłoniły się kufry SS.
- Kufry SS?
- No tak! A w nich skarby, których esesmani nie zdążyli wywieźć. Złote zegarki, każdy z nich wart jest 25 000.
- Czemu aż tyle? – okazałem sceptycyzm.
- Bo to złoto, a w dodatku z SS. Ale spokojnie. Komputer wylosował
ten blok i tylko wy możecie nabyć każdy z tych wostoków po – uwaga!... –
500 złotych! – Tu podskoczył dziwnie, groteskowo, jakby przez chwilę
oparł się ziemskiej grawitacji.
- Ale czemu tak tanio?
- Decyzja władz miasta. Dobra SS należy rozprowadzić wśród
ludności, należy się jej za ubytki wojenne. I tu ma pan fart – na tym
osiedlu tylko ten blok.
- Ale przed chwilą wychodził pan z bloku obok – zablefowałem.
- Pomyliłem numer – chrząknął. – Niestety – rozłożył ręce. – Każdy lokator może nabyć tylko trzy sztuki.
- Tak?
- Chyba że ma pan krewnych.
A kto nie ma?
- …wtedy na każdego udokumentowanego krewnego wypada kolejny wostok. Sąsiad z dołu wziął dziewiętnaście zegarków.
- Który?
- Nie mogę ujawnić. Prosił o dyskrecję. Może boi się pomówienia o
nazizm. A to jest, wie pan, solidny zegarek, gwarancja jakości rządu
Rzeszy.
- Ale przecież wostoki są rosyjskie?
- Rosyjskie? – zamrugał oczami.
Zamknąłem drzwi. Usłyszałem, jak dzwoni z kolei do Spuszków.
A ja podreptałem do piekarnika i zjadłem przedostatnią nóżkę.
Cholera, był już najwyższy czas, by umyć zęby i wywiać aromat, który
mógł mnie nieodwracalnie pogrzebać dla Adeli. Niedobrze.
Nim jednak zabrałem się za wietrzenie, znów ktoś się zjawił. Tym razem usłyszałem pukanie i aż podskoczyłem.
To nie była Adela. Wysoki młodzieniec w czarnym garniturze, ściskający czarną teczkę i uśmiechający się nikle, acz wymownie.
- Nic o nikim nie wiem – zaznaczyłem od razu.
- Ależ drogi panie – potrząsnął głową. – Ja nie szukam informacji, tylko się nimi dzielę. Jestem świadkiem…
- …Jechowy.
- …J e c h ó w k i.
- Jechówki? – nie mogłem się nie roześmiać, choć zazwyczaj staram się być taktowny. – A kto to?
- Bogini Tacy.
- Bogini… czego?
Młodzieniec spojrzał na mnie z takim pobłażaniem, że prawie poczułem się robaczywie. W intelektualnym sensie, oczywiście.
- Ziemia jest srebrną, wysypaną kruszywem Tacą, wspartą o smoki,
które z kolei wspierają się o diplodoki, trzpień Tacy zaś to podwinięty
ogon warana, który drzemie na ramieniu Jechówki.
- No i co? – zapytałem obcesowo.
- Gdy się obudzi, rozprostuje ogon, to wytrąci Tacę z rąk Jechówki i nastąpi koniec świata.
- Ale mówił pan, że Taca jest wsparta o smoki?
- I diplodoki. Tak, ale bogini Jechówka jest nimi obłożona
termoforycznie. Żeby nie zmarzła w przestrzeni kosmicznej. Więc to się
musi rozpaść, a skoro tak...
Zamknąłem drzwi i to całkiem niegrzecznie szybko. To był niewątpliwie rekord zamknięcia drzwi tego dnia, przynajmniej na razie.
O godzinie 03.21 czułem już mrówki chodzące po całym moim ciele. O
ile nie smoki i diplodoki, ba, nawet ogon tego warana, nie całkiem
zresztą podwinięty. No byłem spięty, niecierpliwy, i jakoś tam
sztubacko, hm, r o z s z c z e l n i o n y. To á propos tego warana…
Ale czy oznaczało to coś złego? Raczej silne odczucia, witalność
czerwcową, od dwóch tygodni stymulowaną kilogramem truskawek dziennie, i
tym samym prorokowało to dużą przygodę; do takich odsłon życia tęsknimy
wszyscy. Możliwe, że najbardziej w czerwcu.
Poddałem się marzeniom iw ten sposób zmarnowałem cenną chwilę
spokoju, by zatuszować incydent drobiowy. Nim się ogarnąłem, znów
rozległ się dzwonek. Otworzyłem szybko, lecz znów się zawiodłem i
poczułem nawet , że jestem trochę zły. Zły na domokrążców, którzy nie
mają wyczucia czasu.
Ten był pięćdziesięcioletnim brytanem-tytanem o brodzie, która
mogła przechować kilka gatunków mniejszych zwierząt w sytuacji wycięcia
ostatnich lasów.
- Słucham – rzuciłem bez entuzjazmu.
- Był pożar – obwieścił posępnie.
- Boże, gdzie – wystraszyłem się. Może to działo się zbyt szybko,
ale byłem zakochany w Adeli i teraz każde zjawisko katastroficzne, przy
którym nie miałem jej na oku i pod ramieniem, nosiło w sobie wydłużony
cień grozy.
- W serowarowni.
- W jakiej warowni? – nie zrozumiałem.
- No tam, gdzie sery warzą. Topione.
- …
- No i się spaliła hala. I taśma. I teraz jest wyprzedaż.
No masz!...
- Dyrekcja kazała sprzedać leżaki za pół ceny.
- Leżaki? Nie sery?
- Sery się stopiły.
- No tak. Więc leżaki.
- Tak, składane zresztą. Normalnie stoją w Lidlu po 290, a ja mam w aucie po 170. Przynieść dwa czy trzy?
- Ale ja nie mam balkonu.
- No jak to nie – zareagował dość osobliwie, jakby miał w tej kwestii rozeznanie lepsze niż ja.
- No nie mam – żachnąłem się. – Ten blok to gomułkowskie szachrajstwo. Lodówka Silesia zajmuje 45% kuchni, a pas balkonowy ma szerokość 20 centymetrów, mieści doniczkę z rzeżuchą i laczki Zico, kiedy tam stanę.
Obniżył wzrok na moje stopy.
- No, Zico są dobre, sam noszę.
Obniżyłem wzrok na jego stopy.
- No rzeczywiście – stwierdziłem.
- To nie weźmie pan leżaków? Chociaż dwóch?
- No nie. Nie mam balkonu.
- A do kuchni?
- W kuchni mam taborety. I miejsce dla jednej osoby plus jeden laczek Zico drugiej, kiedy wsunie nogę na obiad.
- A do salonu?
- To kawalerka, nie mam salonu.
- Ale duży pokój pan masz?
- To jest j e d y n y pokój, nie duży. Kiedy się ma jeden pokój, to
się nie używa określeń ,,duży’’ albo ,,mały’’, rozumie pan. Ale to i
tak raczej mały pokój, jeśli już… I mam tam fotel i wersalkę.
- A do sypialni.
- Nie, dziękuję.
- Dobra, oba za stówę.
- Nie.
- Za 80.
- Nie.
- A za 20?
- Oba?!
- Tak.
- Nie.
- No dobrze. Do widzenia – powiedział zupełnie nieprzejęty, zamiast
jednak skierować się do drzwi Spuszków, obrócił się do mnie tyłem, po
czym oczom moim ukazał się uwieszony na jego plecach stelaż. W stelażu
tym tkwił karłowaty, pędraczy wręcz osobnik, ściskający w rękach
zwinięty w rulon dywan.
- Dzień dobry, dywany tanio sprzedajemy – oznajmił ów pędrak w stelażu.
- Nie trzeba, mam terakotę.
- Terakota prowadzi do tężni stóp. Panele tak samo, dodam.
To narzucona przez Zachód, obca Słowianom moda, czyniąca z mieszkań
chłodne prosektoria. Natomiast dywany grzeją i masują stopy, zapobiegają
też nadwyrężeniom kolan. Udowodnili to naukowcy z Omanu.
- Serio?
- A mamy dywany za pół ceny, bo komin się zawalił, spadł na hurtownię i…
Zamknąłem drzwi i przytknąłem do nich ucho. ,,Podwójny domokrążca’’ zadzwonił do Suszków.
- Był pożar.
- O Jezus!...
Poszedłem do kuchni i napiłem się wody. Jeszcze chwila, jeszcze
moment, pół godzinki, wytrzymasz… Zdjąłem ręcznik z uchwytu przy
piekarniku i zacząłem tak nim majtać, że helikopter Anakonda by się nie
powstydził. Miałem nadzieję, że pięć minut takiej operacji wystarczy, by
aromaty drobiowej zbrodni uszły z mieszkania w upały czerwcowe.
Tak, może pięć minut by wystarczyło, tylko że nie dano mi nawet jednej. Owszem – dzwonek do drzwi.
- Kto ich wszystkich wpuszcza – mamrotałem, idąc otworzyć. – Na Croma, co za dzień.
Na mikrosekundę popadłem w paraliż, bo mózg potrzebował trochę
czasu, by wyklarować, że młoda i niebrzydka kobieta nie jest Adelą, lecz
kimś mi nieznanym.
- Dzień dobry – uśmiechnęła się.
- Dzień dobry – wykrztusiłem z ulgą.
- Niczego nie sprzedaję.
- To dobrze.
- Chodzi o ankietę – wyciągnęła arkusze z czerwonej teczki.
- Wyborczą?
- No nie. Miłosną. Monika Kwapiszon. Dzień dobry.
- Dzień dobry – uścisnąłem dłoń. Lubię ściskać dłonie kobiet, to
wiele mówi o ich delikatności i charakterze. Nigdy nie wyciągam jednak
ręki pierwszy – tak mnie wychowano – gdyż w dłoni kobiecej zawarta jest
pewna intymność i, jak przypuszczam, większość kobiet nie jest skłonna
rozdawać jej wszystkim chętnym.
- Czy pan kocha?
- O – zakłopotałem się tak dynamicznym rozwinięciem skrzydeł przez ankieterkę. – No tak.
- Czy pan ma dziś randkę?
- O! – zdziwiłem się. – No mam.
- Pierwszą, drugą czy szóstą?
- A to jest istotne, że pierwsza, druga albo szósta, a nie na przykład piąta, siódma? – zaintrygowałem się.
- Udowodnione badaniami.
- W Omanie? – zażartowałem swobodnie.
- Dlaczego w Omanie? – zdziwiła się. – U nas, FOBOS badał.
- COBOS?
- FOBOS.
- Nie słyszałem.
- Fabularny Ośrodek Badań Opinii Społecznych.
- Okej – machnąłem ręką. – Przepraszam, ja właściwie w związku z tą randką spieszę się i…
- A więc to pierwsza – przeszyła mnie nieomal nauczycielskim wzrokiem.
- No tak…
- Są tylko cztery pytania w ankiecie, spokojnie. To ankieta dająca obraz siły i gotowości polowej polskiego mężczyzny roku 2013.
- Ciekawe – przyznałem szczerze. – Dobrze, chętnie odpowiem.
- Świetnie! Zuch z pana. Pytanie pierwsze brzmiało ,,Czy pan
kocha?’’, drugie ,,Czy ma pan dziś randkę?’’, trzecie ,,…pierwszą, drugą
czy szóstą’’, taak, a ostatnie, czwarte, brzmi: ,,Czy jest pan
GOTOWY?’’.
- O.
- No właśnie. To pierwsza randka, i to w pańskim gnieździe, pan rozgrywa bitwę na swoim polu. Czy jest pan gotowy?
Czy ja byłem gotowy? Z kuchni szedł cholerny zapach kurczaka i wciąż ktoś wytrącał mnie z równowagi. Czy ja byłem gotowy?
- Tak…
- Na pewno?
- Oczywiście. Przygotowałem wegański posiłek na słodko, płyty Cohena, ubrałem się ładnie, no i…
- NO I CZYM PAN PACHNIE?
- No… Wodą kolońską Gibraltarius.
- Phi.
- Proszę? – zbaraniałem.
- Proszę pana – przyłożyła arkusze papierowe do piersi i spojrzała
mi w oczy. – Zapach to podstawa. Nie jakieś tam wypucowane buty czy
koszula włoska, ale zapach podbija kobietę. Po prostu zachodzi ją od
tyłu, wypala palisadę ochrony grodu i czyni natychmiastowe poddaństwo.
- To brzmi ściśle według moich panów – przyznałem nieśmiało. – A ta woda Gibraltarius?
- To jest to, czym pan teraz pachnie?
- No.
- Cóż. Ja myślałam, że pan pachnie pracą.
- Pracą?...
- Że pan odławia zwierzęta potopione w kanałach i zbiornikach retencyjnych.
- O kur…
Przez chwilę panowała przykra cisza. Chciałem zamknąć drzwi, uciec i
w trwożliwym przyspieszeniu wziąć prysznic i przeszukać moje zasoby
kosmetyczne.
A w razie kryzysu chemicznego wysmarować się mandarynkami. Jeszcze wciąż był czas…
- Nie trzeba się martwić – uśmiechnęła się pocieszająco Monika
Kwapiszon. – Tak się PRZYPADKOWO składa, że mam przy sobie dezodorant,
który sprawia, że kobietom łamią się w kolanach nogi niezależnie od
tego, czy akurat stoją, klęczą czy leżą.
- Nawet, gdy leżą? – spytałem podejrzliwie.
- Absolutnie.
- PRZYPADKOWO? – spytałem jeszcze bardziej podejrzliwie.
- Najzupełniej. To Wydech Chorzowa, dezodorant mojego
brata, którego kuzyn ma wuja, którego ojciec ma fabrykę perfum w
Chorzowie Starym. Mój brat łamie nogi wszystkim kobietom, które zdoła
podejść na dwa metry.
- O Jezus.
- Oczywiście to przenośnia. Zapach je łamie i rzuca na klęczki.
Można zrobić z nimi wszystko. Zwyczajne odurzone pożądaniem wywłoki.
- O Jezus.
- No właśnie. A ja mu dziś wykradłam to cudo, bo chcę tym spryskać
mojego chłopaka, żeby sprawdzić, na ile mnie to zatraci, gdy przystąpi
do rzeczy. Rozumie pan – mrugnęła okiem.
- Hmm.
- Oto jak to się prezentuje – wyciągnęła z torebki srebrzystą tuleję dezodorantu. – Widzi pan? Made in Chorzów the Old in Limited Experimental Serie.
- Chorzów the Old? Dobre…
- Niech pan się skupi na składnikach może.
- Ingredients: cucumber aromat, fiołek aromat and carbo-pots – przeczytałem. – To chyba jakieś pomieszanie polskiego z angielskim?
- No oczywiście, przecież firma z Chorzowa nie ogranicza się tylko
do rynku krajowego. W zeszłym tygodniu otworzyli stoisko w Erytrei.
- Rozumiem, ale co to jest to ,,carbo-pots’’ na przykład?
- Otóż niech pan sobie wyobrazi, że górnicy chorzowscy fedrujący
chodniki podziemne pocą się, a wtedy pot osiada na bryłach węglowych i
wchodzi w reakcję z nimi.
- No nie… Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że POT górników chorzowskich jest składową tego dezodorantu? – osłupiałem.
- Nie pot, lecz ekstrakt. Z nacieku potno-węglowego. Potokarbolina.
- Na Croma…
- I ekstrakt ten po wymieszaniu z ekstraktem fiołkowym oraz ogórkowym po prostu rozbija najsilniejsze mentalnie kobiety-fortece.
- Hm…
- Nie namawiam – wzruszyła ramionami i zaczęła się kierować do
drzwi Suszków. – Nawet nie powinnam jako kobieta. Bo potokarbolina jest w
zasadzie odurzającym narkotykiem o działaniu niewolnizującym. A pan na
pewno jest skłonny uwieść wymarzoną dziewczynę uczciwymi metodami,
prawda? Takimi podchodami dwuletnimi, bez gwarancji zresztą…
- Hm… No, właściwie – podrapałem się po brodzie z namysłem. – Może wziąłbym jedną sztukę na próbę…
- Nie ma więcej. Ja nie sprzedaję.
- No dobrze, zatem…
- 350.
- Proszę??
- No wie pan, żeby sobie zrekompensować tę stratę, muszę kupić
bardzo drogie kosmetyki dla mojego faceta. Mnie nie bierze byle co.
- No, ale to w zasadzie jest sprzedaż – wymruczałem. – No i cena jest zaporowa…
- Dobrze, 200. Tylko proszę nie mówić sąsiadowi z dołu, bo on wziął za 350. Sam pan rozumie, jakby to wyglądało.
- Jak to z dołu? Przecież jest tylko jedna sztuka?
- No teraz tak. Ale miałam dwie. To jak?
- Biorę – rzekłem z ciężkim sercem.
No trudno, najwyżej polegnę. Ale zrobię przynajmniej wszystko, by zwiększyć swoje szanse. Kto by żałował pieniędzy?
Nikt, kto tylko ujrzałby Adelę.
Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz, jechała na rowerze. A ja po prostu pobiegłem za nią.
Tak działają polscy mężczyźni w polu, roku 2013.
Adela jest ideałem, który wyśniłem sobie lata temu, po czym
zapomniałem, aż naglę bęc. Włosy falujące, nawet przy braku wiatru,
farbowane na niebiesko zdają się małym, uwodzącym wodospadem. Oczy, cóż,
ametystowe. Niemożliwe? A jednak.
Zaś ciało… I tu ciekawostka. Takie ciało spotyka się bardzo rzadko,
pewnie zresztą niewielu mężczyzn w nim gustuje, ja – przepadłem. Otóż
przy małym, delikatnym biuście, płaskim brzuszku, jakoby talerzyku
kruchym pod kawałek tortu, i smukłych ramionach, kroczy Adela na
silnych, nieco masywnych udach i takoż wyrazistych, mocnych łydkach.
Mój kolega Gupłosz ocenił urodę na podstawie zdjęcia:
,,Hm'' - podrapał się po głowie. - ,,W czasach walk Brytów z
Rzymianami, gdy tych drugich przybywało, jakieś brytońskie mężatki
czasem włączały się do walki i rzucały włóczniami. No i ona tak mi
wygląda'' - ocenił, oddając zdjęcie.
''Na mężatkę z Brytanii?''
''Na włóczniczkę.''
Na włóczniczkę. Silną, sprężystą, seksowną wojowniczkę. Taka była
Adela. Dla wielu – dziwna hybryda, dla mnie zmysłowość obiecująca
szaleństwo.
By go zaznać, musiałem wykonać kilka dobrych ruchów. Pierwszy to
impulsywny bieg za rowerem. Zrobione. Zadziałał instynkt. A dalej? Czy
makaron z sezamem i agawą?... Czy Cohen?... Potokarbolina?...
I czy zdołam pogrzebać zapach mordu i konsumpcji na tuzinie kurcząt, bo to wszak decyduje…
Miałem wszak prawie pół godziny jeszcze!
Pokrzepiony tą myślą, zapłaciłem i pożegnałem się z Moniką
Kwapiszon, ankieterką, która ,,niczego nie sprzedaje’’. Oczywiście
zadzwoniła do sąsiadów, a drzwi otworzył jej pan Spuszek, starszy już,
poczciwy i gapsowaty cokolwiek mężczyzna. Taki, co już raczej nie wychodzi w ,,pole’’.
- Niczego nie sprzedaję – zaczęła ankieterka.
Co ciekawe, nasłuchując, przekonałem się, że w ciągu ,,półkroku’’
ankieta uległa zmianie. Bo choć pierwsze pytanie było takie samo, to już
drugie brzmiało ,,Czy chciałby pan zachować przy sobie swoją życiową
miłość?’’, zaś trzecie: ,,Czy zrobi pan wszystko, aby zatrzymać żonę
przy sobie, PRAWDA?’’ (taką dziwną miało formę, istotnie).
A już dwie minuty później zmanipulowany Suszek kupił dezodorant,
aby ,,jego znużona tym samym od trzydziestolecia torsem małżonka nie
poszła do innego, po co takie głupoty, wystarczy tego w serialach’’.
Zatem były trzy dezodoranty Wydech Chorzowa.
A może trzy tysiące.
Znów westchnąłem ciężko. Oby się okazało, że wydatek nie był marnotrawstwem, bo…
Cholera, 03.38!
I dzwonek do drzwi. Co spojrzę na zegar, to dzwonią. A może to już…
- Tanio dywany!! – krzyknął mikry nastolatek z zuchwałą, jakąś taką komsomolską twarzą. Na ramieniu istotnie dźwigał dywan.
- Już byli – machnąłem ręką.
- Ale ja mam chińskie. Z bawełny kokonicznej.
- Z czego??
- Z bawełny kokonicznej. No z kokonów morfowych.
- Nie, dziękuję.
- Tanio, za prawie darmo, bo TIR się wywrócił pod Kłodzkiem.
- Nie, dziękuję, mam terakotę.
- Dobra, Kąkol jestem – przedstawił się nagle.
Wbił we mnie błękitne oczy, z których spływały sugestie, że jego
moc i werwa Hulka mają silne wsparcie ze strony garażowych wytwórni
chemicznych.
- Okej – uścisnąłem mu rękę i zabrałem się za zamykanie drzwi w trybie grzecznym, czyli bez zbędnego dynamizmu.
- To lecę! – krzyknął Kąkol i zaczął zbiegać w dół z takim łomotem,
jakby miał rzeczywiście kamienną masę Hulka, a nie zwiewne ciało
atrofika, takie trochę ,,kokoniczne’’.
- A gorki?! – krzyknął z półpiętra.
- Co??
- GORKI!!
- Nie, nie, dzięki!
- SYR, ZYGORKI, JOJKA?!
Zamknąłem drzwi.
- Boże, to jakiś dramat… I jeśli zaraz nie pomożesz mi wywietrzyć
kuchni, Panie mój, to będzie ze mną licho – tak mamrocząc, pół żartem,
pół serio (no, powiedzmy, w 60% serio), znów poszedłem do kuchni.
Nawet nie doszedłem, choć droga ta zabiera średnio jakieś cztery
sekundy. Tym razem ujrzałem nie atroficznego Kąkola (z hulkową
mentalnością, przynajmniej po ,,dopalaczu’’), lecz osobnika rangi
zapaśniczo-zbójnickiej. Był to rosły, nieco bryłowaty trzydziestolatek, w
puchatej kurtce, która całkiem dobrze pasowała do alaskańskiego
stycznia, ale do polskiego czerwca – a taki obaj mieliśmy w
sprawiedliwej porcji– już nie tak bardzo. Od razu wiedziałem, że nie
zamknę mu drzwi przed nosem tak po prostu, w każdym razie nie w gorliwym
przyspieszeniu.
Spojrzał na mnie spode łba i burknął:
- W mordę chciał?
To mnie mimo wszystko zaskoczyło, przyznam. Nie chciałem jednak w mordę, zwłaszcza, że miałem przed sobą domową randkę.
- Nie trzeba, dziękuję – skinąłem grzecznie głową.
- Na pewno?
- Na pewno, dziękuję bardzo, może jutro? – odparłem wykrętnie i niespiesznym, uprzejmym ruchem zamknąłem drzwi. Naprawdę powoli.
Oczywiście przystawiłem ucho.
,,Alaskański Puchacz’’ zrobił krok w prawo i zadzwonił do Spuszków.
- W mordę chciał? – padło to samo pytanie.
- Proszę? – usłyszałem niewyraźny głos Spuszka, starszego wszak i na pewno nieskłonnego do burd człowieka.
- Czy w mordę chciał!
- Nie…
Moje zaintrygowanie wzrosło. ,,Puchacz’’ porzucił Spuszka w stanie
oszołomienia (i zgrozy pewnie), po czym zadzwonił do kolejnych drzwi.
Otworzyła Ciamkowska, bezrobotna, matematyczka wyrzucona z gimnazjum za
wypicie czterech Żytnich z uczniami (w czasie wizytacji).
- W mordę chciała?
- Nie – wyrzuciła przytomnie Ciamkowska, bez oznak wahania zresztą.
,,Puchacz’’ uszanował to stanowisko i bez pośpiechu ruszył schodami
w górę, skąd wkrótce zabrzmiał dzwonek i zadudnił jego niemiły,
zaczepny głos:
- W mordę chciał?
Wróciłem do kuchni i usiadłszy na taborecie, zadumałem się nieco.
,,W mordę chciał?’’ – czy to była jakaś forma akwizycji? Wczoraj
domokrążca oferował dzbanki z dwoma dziubkami na wypadek ,,zafusowania
wylotu A kontynuuje pan zalewanie gościom herbaty wylotem B, proste,
cholernie proste, prawda?’’. To było idiotyczne, ale jednak mieściło się
w normie handlu obwoźnego.
A takie coś? Oferta walenia w mordę?
I pewnie odpłatnie. Nie mogłem nie wybuchnąć śmiechem. Który szybko
jednak zamarł mi na ustach, bo sytuacja była raczej dramatyczna.
Miałem dwadzieścia minut do randki, może mniej. W domu nadal czuć
było niewegańskie aromaty świadczące o drapieżnych instynktach
mieszkańca, a co gorsza – a niech to! – pod kołnierzykiem koszuli
poczułem wilgoć potu. No tak, upał, nawała domokrążców, i na zwieńczenie
ten drab z ofertą obicia mordy. Kto by się nie spocił? Chyba jedynie
nafaszerowany chemicznie Kąkol, sprzedawca dywanów ,,kokonicznych’’.
Szybko wziąłem lodowaty prysznic, ubrałem się - koszulę tym razem w nieco weselszym wariancie: różowa z żółtym napisem Scooby-Doo taking holidays
- rozejrzałem się za dezodorantem, porzuconym gdzieś w tym całym
zamieszaniu… i już słyszałem kolejny dzwonek. To musiała być Adela!
To nie była Adela. Ujrzałem czterdziestoletniego mężczyznę o
sympatycznym uśmiechu, ubranego w granatową koszulę, kojarzącą się ze
szkolnym mundurkiem. Jego głowę zdobiła czapka mikołajowa.
Przyjrzałem się jej z ostentacją. Rzadko jestem ostentacyjny w ten
sposób, bo albo nie chcę zmartwić poczciwego dziwaka, albo nie chcę
zarobić fangi w nos od psychopaty.
Tu jednak byłem już zbyt zniecierpliwiony. Poza tym czapka mikołajowa w czerwcowy upał!...
- Chce pan powiedzieć, że zbyt wcześnie – rzekł bystro.
- Tak. Zbyt wcześnie na strój Mikołaja, i w ogóle na zimowe
elementy zbyt wcześnie. – Przypomniał mi się gbur w puchatej kurtce. –
Nie minął się pan z kimś na schodach? Taki rosły, ponury, w elementach
zimowych?
Jego zdziwienie było bezbrzeżne.
- Nie, z nikim się nie minąłem. Kto by zresztą chodził w takich upałach? Chyba jedynie listonosz i inkasent gazowni.
- Hm – zastanowiłem się. Na górze mieszkali pianiści Próchnie,
kotłowy Czuma i były milicjant Warchlaj. Próchnie byli wrażliwi i raczej
odmówili ofercie boksera-domokrążcy. Jednak zarówno Czuma, jak i
Warchlaj łoili na umór i często młócili się nawzajem. Co kilka dni
dochodziły z góry łomoty wywołane wywracaniem krzesła czy taboretu, co
moja niereformowalna wyobraźnia za każdym razem transformowała w obraz
człowieka rozbijającego czaszkę o umywalkę lub wannę.
Tak, i Czuma, i Warchlaj, mogli się wkurzyć wobec takiej
prowokacji. Skoro domokrążca-bokser nie zszedł na dół, to coś go
zatrzymało. Tym czymś musiały być ramiona Czumy albo Warchlaja. Na górze
toczyła się prawdopodobnie zacięta walka…
- Zamyślił się pan – zauważył życzliwie człowiek w czapce
mikołajowej. - A jeśli faktycznie widział tu pan kogoś w stroju zimowym,
to pewnie uciekinier ze szpitala. W marcu uciekł ze szpitala na
Kościennej ,,Gerlach-Muminek’’, słyszał pan?
- O ,,Gerlachu-Muminku’’? Chyba nie – odrzekłem, z wysiłkiem
uciekając wzrokiem od elementu zimowego zdobiącego jego głowę. Ktoś w
stroju zimowym ,,uciekinierem ze szpitala’’?...
- Świr. Do stóp, nadgarstków, skroni i kości ogonowej przykleił
sobie cyjanopanem noże Gerlacha i tak poszedł w miasto. Krzyczał, że
jest stadem kozłów z wojsk lądowych Belzebiasza. Zakłuł chyba z siedem
osób, nim go unieruchomili siecią. Różni tacy teraz uciekają. Trudne
czasy…
- Hm, tak… Ale do kości ogonowej?
- Cyjanopanem.
- No okej – westchnąłem. - Ale ja się spieszę. Pan szuka kogoś?
- Niezupełnie. Ja ratuję ludzi. Witam, moje nazwisko Adrian
Plądrowicz. Jestem wynajęty przez spółdzielnię ,,Niewidom’’. A raczej:
powołany funkcjonalnie w ramach nowo utworzonej komórki zawodowej.
- Czyli? – nie zrozumiałem.
- Służę ochronie psychicznej i terytorialnej mieszkańcom osiedla.
- Jest pan ochroniarzem?
- Niezupełnie. Ja prowadzę kurs samoobrony psycho-terytorialnej. A konkretnie – uczę king-boxingu.
Wybuchnąłem śmiechem. Nie było to grzeczne, wiem, ale natłok
napięcia i znużenia musiał mieć jakiś wpływ na system nerwowy, no a poza
tym przekręcanie nazwy ,,Kick-boxing’’ rozbrajało mnie i śmieszyło już
na przełomie lat 80. i 90., gdy na fali video w Polskę wpłynęły filmy
klasy B, C i Ń. Czyli te z kick-boxingiem głównie. Na moim osiedlu byli
tak poczciwi koledzy (razem graliśmy w piłkę) jak choćby ,,Chlebek’’ czy
,,Pojebek’’. Jeden albo drugi przychodził do mnie na wymianę filmów i
pytał, czy mam coś dobrego, najlepiej ,,coś z king-boxingiem’’ a nawet –
i tak bywało! – z ,,kin-boksem’’…
I chyba do dziś nie wyszli z tych hybryd.
Ani z przydomków zresztą.
- Czy pan okazuje radość czy kpinę? – zaciekawił się człowiek w czapce mikołajowej.
Hm, no właśnie. Czy człowiek ów nie uciekł ze szpitala na Kościennej, jak ,,Gerlach-Muminek’’ przedtem?
Czy nie skrywał swej funkcji oficera armii Belzebiasza?
Czy nie przykleił sobie czegoś-tam do kości ogonowej?
Otrząsnąłem się z tych absurdalnych myśli.
- Oczywiście, że radość – zapewniłem z kamienną twarzą. – I powiem
panu, że jeszcze dziś zadzwonię do prezesa Swędzia z podziękowaniem za…
- Dziś nie. Jutro. Dziś trwa przedłużone plenum budżetowe.
- Co trwa?- zdziwiłem się.
- Prawdopodobnie zostaną uruchomione klubo-kawiarnie na sezon. W kotłowniach wylosowanych bloków.
- Aha – pokiwałem głową z zadowoleniem. – Świetne!
- Prawda? No dobrze. Moje zadanie polega na udzieleniu lekcji
king-boxingu wszystkim chętnym lokatorom, a na razie zapisało się 88%
mieszkańców dwóch bloków, w których już byłem.
- Czy nie powinno się mówić ,,kick-boxing’’? – nie wytrzymałem jednak.
Nie wytrzymałem, bo zbyt wiele lat kręciłem głową nad ,,Chlebkiem’’ i ,,Pojebkiem’’.
O dziwo, niezmieszany instruktor Plądrowicz też pokręcił głową, z pobłażliwym uśmiechem.
- Pan nie rozumie. Ja uczę systemu samoobrony
psychiczno-terytorialnej, a nie kopaniny garażowej. To nie kick-boxing,
zostawmy to bramkarzom i kibicom Gwardii Czochrów. King-boxing
to styl królewski, elitarny. Atrakcyjny dla pasjonatów gimnastyki, ale i
dla ambitnych intelektualistów. King-boxing to zarówno techniki
pięściarsko-kopniarskie, jak i psychologiczne. Bo i te trzeba opanować,
aby odeprzeć intruza. Zauważył pan, ilu dziwnych ludzi się tu kręci? W
elementach zimowych albo z bublami do sprzedania, bo ,,komin się
zawalił’’?
- A niech to dunder, no nie mogę zanegować!
Nie mniej znów zawiesiłem wzrok na czapce mikołajowej.
- Wie pan – poszedł za moim spojrzeniem – to element
psychologiczny. Badania naukowców laotańskich dowiodły, że 79% ludzi z
marszu i bezgranicznie ufa osobie w stroju Świętego Mikołaja. Dlatego w
tym chodzę, choć cierpię udręki. Czy pan się zgodzi, że sytuacja jest
poza kontrolą?
- Ale jaka?
- No ten przepływ sprzedawców i dziwaków przez klatkę schodową.
- No tak, zgodzę się.
- W każdej chwili może zjawić się ktoś, kto zamiast zaoferować
dobrze rozumiany bubel, będzie chciał dać panu zwyczajnie w mordę. Za
przeproszeniem, ale powtórzę: w mordę. Panu. Władcy terytorium.
- A niech mnie!... Właśnie przed chwilą…
- A co będzie, jak otworzy pańska żona? Ma pan żonę?
- Nie.
- Ale dziewczynę?
- No tak…
- I co, jeśli ona otworzy, a jakiś drab spyta, czy ona chce w mordę? Albo nie spyta, tylko lutnie z miejsca?
Poczułem wilgoć pod kołnierzykiem. A niech to!...
- Dlatego nieodzowne są cztery techniki fizyczne – pełne opanowanie
w dwa tygodnie, i cztery psychiczne – pełne opanowanie w dwa tygodnie.
Szybko, nie?
- Szybko – przyznałem. – Ale psychiczne techniki w king-boxingu? To znaczy jakie?
Plądrowicz nie odpowiedział. Jego wargi rozwarły się, po czym
spojrzał za moje plecy z takim przerażeniem, że przeszły mnie ciarki.
Oczywiście obejrzałem się z duszą na ramieniu, a ponieważ niczego poza
wpadającą do domu słoneczną poświatą nie dostrzegłem, wróciłem wzrokiem
do Plądrowicza.
Zupełnie odprężony uśmiechał się z satysfakcją.
- No widzi pan? To była technika Filipiński Dreszcz. Zbije pan tym z
pantałyku połowę domokrążców, co to wciskają dywany albo zegarki
kradzione.
- Hm! Dobre! – przyznałem. – Kurcze, mówi pan, że zapisało się 78% z tamtych bloków?
- 88. Reszty nie było w domu. Muszę to podkreślić: Filipiński
Dreszcz, Spazm Zamurowanego Dziecka czy inne techniki psychiczne
king-boxingu, choćby zabroniony w Austrii Guk-kug-dęs, nie tylko
sprawią, że wystraszony, speszony czy zrezygnowany natręt odejdzie
natychmiast od pańskich drzwi, bez zwyczajowego, uporczywego
argumentowania. 10% z nich wyjdzie już z klatki. Zatem każdy lokator
podejmujący się treningu king-boxingu spełnia społeczny, efektywnie
pożyteczny obowiązek wobec swoich sąsiadów.
- Dobrze, ja się zapisuję, tylko teraz nie mam czasu na
formalności, przepraszam. Możemy się umówić jutro? Albo zadzwonię do
spółdzielni i…
- Spółdzielnia nic nie wie – uciął. – To tajna inicjatywa prezesa
Swędzia. Ma być to nagłośnione w mediach po ukończeniu kursu, za miesiąc
czy dwa.
- Dobrze, ale niech pan zadzwoni jutro… Ale to darmowe? – zmarszczyłem brwi.
- ABSOLUTNIE. Nie wolno mi pobierać żadnych pieniędzy. Spółdzielnia
nie może zarabiać na ochronie lokatorów, wybuchłby straszny skandal,
poleciałyby głowy jak u Robespierre’a.
- I słusznie – zachrząkałem z aprobatą.
W końcu jakiś głos rozsądku i honoru w tej kniei naciągactwa!
- NIE MNIEJ – instruktor przeszył mnie wzrokiem pruskiego oficera –
dopuszczamy drobną opłatę manipulacyjną na renowację zużytych rękawic,
ochraniaczy, kasków, worków i tarcz. I na oranżadę w woreczkach.
- A jednak! – nie mogłem nie wyrazić gorzkiego rozczarowania.
- Ależ drogi panie lokatorze. Powiedziałem ,,drobnej’’. I nie
chodzi tu o opłaty za forsowne, wypychające dyski i łękotki treningi
kick-boxingu, lecz za dynamiczny, fizyczno-mentalny kurs king-boxingu.
Królewskiego stylu w istocie, ponieważ jako jedyny system walki na
świecie – jako jedyny, podkreślam – zapewni panu w ciągu kilku tygodni
MENTALNOŚĆ MONARSZĄ.
- Monarszą? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
- No, taką mini-monarszą. Ale jednak. Pańska charyzma podciągnie
się w górę o kilka pięter, co jest zwyczajnym następstwem wobec
uzyskanego poczucia siły i zdolności manipulacji.
- Hm… To brzmi całkiem… - nerwowo rzuciłem okiem na zegarek. – Manipulacji, mówi pan?
Nagle Adrian Plądrowicz wywrócił oczami, po czym osunął się na
kolana, wbił podbródek w lewy obojczyk, rozcapierzone palce przyłożył do
twarzy – co pozwalało mi dostrzec jego mrugające w jakimś wyrazie
obłędu oczy – po czym dziwnym, ni to borsuczo-mrukliwym, ni to
płazio-skrzekliwym głosem zaczął mamrotać cicho acz wyraźnie:
- Wori-ori… Wori-ori… Wori-ori…
Nie przeczę – wystraszyłem się. Jestem raczej wrażliwym facetem,
może to się jakoś tam łączy z tym upodobaniem do różowych koszul, no
trudno. Wystraszyłem się, hycnąłem w tył i byłbym zatrzasnął drzwi,
gdyby dziwaczny człowiek w mikołajowej czapce nie przytrzymał ich
błyskawicznym, godnym kobry ruchem.
- Spokojnie! – zawołał i podniósł się sprężyście. – Właśnie został
pan zmanipulowany techniką psychiczną king-boxingu, zwaną Wori-ori.
- Ach, tak… - otarłem czoło dłonią.
Dziś powitam Adelę spocony. Nic już tego nie odwróci. Nie ma czasu na przebierki.
Na odzyskanie utraconej energii też nie. O zgrozo.
- To moja ulubiona technika – szwargotał z satysfakcją Plądrowicz. – Robię to żonie od dwóch lat i co? Ciągle działa.
- To znaczy jak działa?
- No, żona ucieka i nie chce się dotykać.
- Ale to chyba zły skutek…
- No tak, ale wobec czerwono-jaskrawego pasa mistrzowskiego w
king-boxingu nie to nie znaczy. Jako posiadacz tego pasa znam po prostu
techniki ś c i ą g a j ą c e. Coś jak promień z niszczyciela Imperium.
- Ściągające zainteresowanie kobiet?
- Owszem. Ba, technika Taśmociągnik kobiety po prostu wiąże w moim
polu elektromagnetycznym i już jest w zasadzie ,,po ptokach’’.
- Czy rzeczywiście? Hm… Czy ja mógłbym wymienić technikę Wori-ori na Taśmociągnik?
- Absolutnie – uciął nieomal surowym tonem. – Najpierw podstawy.
Taśmociągnik wymaga poziomu mistrzowskiego. Pan się zapisuje? Bo z
tamtych bloków…
- Tak, 88% - westchnąłem. – A ile ta opłata manipulacyjna?
- 200.
- No bez jaj! – zawołałem nie całkiem, ze wstydem przyznaję,
salonowo. Ale nerwy już były położone. Zegar tykał, kurczak pachniał, a i
technika Wori-ori musiała zrobić swoje.
- Przymusu nie ma – rozłożył ręce z miną, która sugerowała, że kapryszę i nie doceniam gestu spółdzielni Niewidom.
- Ale miała być drobna manipulacyjna – prawie zakwiliłem.
- No toż jest. Wie pan, ile płacą cywile-nielokatorzy za trening w hali na Cypriana Norwega?
- No ile…
- Stówę za godzinę.
- Strasznie dużo.
- Nie, jeśli przeliczyć zyski. King-boxing sprawi, że pan będzie
zdmuchiwał intruzów szwędających się po klatce. Psychicznie albo z
piąchy.
- Z piąchy?
- Albo z kopyta.
- Z kopyta?
- Słuchaj pan! – zniecierpliwił się instruktor. – Jak świat
światem, jedno się nie zmieniło, to było już za Gotów. Możesz pan być
profesorem lub biskupem, co się przemocą brzydzi i duma nad obrotem ciał
niebieskich, a i tak jak taki drab spod budki z piwem będzie chciał
panu dać w mordę, to da i tyle.
- To prawda – musiałem przyznać. – A są jeszcze budki z piwem? – zaciekawiłem się, bo w tym upale pobudziło to moją wyobraźnię.
- Budek nie ma, ale drabowie pozostali. I będą bić. Pana lub
dziewczynę, która z naiwnym uśmiechem otworzy drzwi o złej godzinie.
- Cholera.
- No. Przemoc narasta, jest nawet gorzej niż za Gotów, wtedy nikt
nie słyszał o kibicach wywracających tramwaje. Dziś albo pan znasz
techniki samoobrony, albo opłacasz ochronę. Stać pana na wydatek 10 000
rocznie? I to jest najniższa możliwa stawka, za to może pan liczyć na
ochronę takich Ziutków z bazaru Różyckiego najwyżej.
- Jest jeszcze bazar Różyckiego? Myślałem, że…
- Bazaru nie ma, ale Ziutkowie pozostali.
Ujrzałem w mej niereformowalnie ponurej wyobraźni Adelę, już moją
narzeczoną, otwierającą drzwi ,,z naiwnym uśmiechem, o złej godzinie’’ i
usłyszałem pytanie odbijające się echem po klatce: ,,W MORDĘ
CHCIAŁA?’’…
A Adela jest trochę pyskata, taka przekorka z charakterkiem. Może faktycznie ma gen włóczniczki brytońskiej.
Wzdrygnąłem się.
- Zapisuję się – rzuciłem z determinacją.
- I słusznie – skinął głową z uznaniem. – W ostatnim tygodniu będę
uczyć techniki psycho-gromiącej znanej jako Cios Psioniczny. Ta technika
to klejnot w koronie king-boxingu. Dostępny dla nowicjuszy tylko dzięki
osobistej interwencji prezesa Swędzia.
- Ja zaraz zadzwonię, żeby po…
- Daj pan spokój z tym zakłócaniem plenum!
Dałem więc spokój i wpłaciłem dwieście złotych zaliczki. Mój
przyszły trener schował pieniądze do woreczka u pasa, wpisał mnie na
listę zabazgraną maczkami, poprawił mikołajową czapkę, po czym spojrzał
na mnie i z uśmiechem rzekł:
- Cios Psioniczny nokautuje psychicznie każdego. Wkrótce się pan przekona.
Mistrz king-boxingu wyszedł i teraz wszystko potoczyło się już szybko.
Chwyciłem tylko za ręcznik i usłyszałem dzwonek. Który już tego
popołudnia? Nie miałem pojęcia, ale wiedziałem, że tym razem to była
Adela. Zdążyłem tylko prysnąć się Wydechem Chorzowa.
Otworzyłem jej nie tak, jak to sobie planowałem: silny, zwarty,
gotowy, odprężony, acz energetyczny. Emanowałem raczej skonfundowaniem.
Owszem, jej widok – jak zawsze – naniósł we mnie silną falę ożywienia, tyle że jej wzrok natychmiast stał się podejrzliwy.
- Dlaczego pachnie kurczakiem? – zapytała źle wróżącym tonem.
- Może to od sąsiada? – chciałem rzec, lecz głos uwiązł mi w
gardle. Coś bowiem ściągnęło moje spojrzenie – może zakłopotanie – z jej
ślicznej twarzy i przeprowadziło je przez okno na półpiętrze. Widok za
oknem okazał się dla mnie piorunującym w skutkach Ciosem Psionicznym…
Oto bowiem kierowca sana, ,,Bananowy Joe'', skończył konsumpcję
bananów, spojrzał na zegarek, wskoczył na fotel i zatrąbił. Czy w ten
pospolity sposób chciał przywołać do autobusu osiedlowe dziewczyny? A
może dzieci na kolonie?...
Nic z tych rzeczy. Do autobusu zbliżył się sprzedawca węgla z
,,jaworów prehistorycznych’’. Na plecach miał ten sam worek.
Najwyraźniej nie sprzedał ni bryłki. Ale czy to mogło dziwić w upalny
czerwcowy dzień? W taki dzień straszenie epoką lodowcową nie może być
wiarygodne.
Węglarz o dziwo miał dobry humor. Wrzucił wór do wnętrza pojazdu, a
sam z uśmiechem obrócił się ku… sprzedawcy pączków. On też pojawił się
przy autobusie przywołany klaksonem. Czyżby miała tu forma spółki
handlowo-obwoźnej piekarczyk-węglarczyk? Zasadniczo niegłupie – zimą
zarabiał na firmę ten od węgla, latem ten od pączków… Bo w istocie
wracał z pustymi rękami, triumfalnie wymachując serwetą.
No tak, tyle że to była większa spółka najwyraźniej. Bo do sana
podszedł z kolei chłopak w niebieskim dresie, ten od wostoków z kufrów
SS. Musiało mu pójść dobrze, bo podskakiwał i krzyczał coś z
entuzjazmem, radośnie witany przez piekarza i węglarza.
Na Croma, może jeszcze ten wyznawca bogini Jechówki był w tej autobusowej drużynie?!
Nie, Świadek Jechówki nie. Ale za to ktoś inny był – ujrzałem
właśnie drepczącego w laczkach Zico brytana-tytana, co wyprzedawał
leżaki ,,z powodu pożaru’’. Czy znalazł na osiedlu chętnych? Minę miał
raczej zadowoloną…
Umocowany na jego plecach pędrak-dywaniarz również, choć dywan
wciąż tkwił w jego rękach. Chyba ten sam, skąd więc to zadowolenie?...
- Czym ty pachniesz? – zapytała Adela.
Nie zwróciłem na to uwagi, jeszcze nie. Zacisnąłem natomiast
pięści, dostrzegając kolejną osobę z drużyny obwoźnej. O Jechówko! tylko
nie to!... A jednak, Monika Kwapiszon, ankieterka, która ,,niczego nie
sprzedaje’’, wracała do sana z miną pełną triumfu.
Wydech Chorzowa pochłonął wielu, może i z pół osiedla.
A mnie się ugięły nogi. Zaraz za wiarą w potokarbolinę, ona ugięła się pierwsza.
- Czym ty śmierdzisz? – powtórzyła Adela.
Wstydziłem się spojrzeć jej w oczy, więc nadal patrzyłem na ,,zbiórkę drużyny’’.
Która rosła. Właśnie wrócił błękitnooki szaleniec Kąkol, ten, co
sprzedawał dywany z ,,kokonów morfowych’’, a także ,,gorki, syr,
zygorki, jojka’’.
A w sumie nie sprzedał chyba niczego, zbyt oszołomiony narkotykami,
alkoholem, a może jednymi drugim i czymś zresztą trzecim. Podkicał do
autobusu, zahuczał jak sowa, odwrócił się do bloku numer dwa i
wyrzuciwszy ramię w podejrzanie faszystowskiej technice zawołał
donośnie:
- Ahoj!!
Potem spoważniał i napił się wódki z brytanem-tytanem.
Boże, to prawdziwa inwazja – pomyślałem z gorzką ironią. – Podbili osiedle, podmyli niczym fala powodziowa. Ciekawe, ile ofiar…
Tak… Sam wydałem dwie stówy. A mogłem iść z nimi do restauracji, ciągnąc za smukłe ramię Adeli.
Psiakrew!
Zamarłem. To było niewiarygodne, ale do drużyny z sana należał także… ,,Alaskański Puchacz’’!
I wcale nie był taki niemiły, kiedy wrócił do swej kompanii. Nikogo
nie zapytał, czy chce w mordę, po prostu nadstawił plastikowy kubek pod
flaszkę, którą operował Kąkol i od razu huknął dwa z rzędu.
Co tu się wyprawiało?...
Już zaraz miałem wiedzieć, co.
Bardzo starałem się oszukać własny mózg, zaciemnić ten obraz, a
może jakoś przemalować, na przykład w kojący pejzaż typu kominy kopalni
rybnickich, ale nie dało się. Obraz pozostał niezmieniony: pod sanem
,,muzealnym’’ stanął nie kto inny jak Adrian Plądrowicz, mistrz
king-boxingu.
Stylu-widmo, to stało się natychmiast i boleśnie oczywiste.
A może przeciwnie, może właściwie był mistrzem tego stylu,
rozdającego nokautujące kopy zmanipulowanym mieszkańcom ,,wziętych w
ogień’’ osiedli.
Oto właśnie otrzymałem swój Cios Psioniczny. Zupełny nokaut, oderwanie od powierzchni planety i hipokampu.
Cios Psioniczny nokautuje psychicznie każdego. Wkrótce się pan przekona. Bezgraniczne
zuchwalstwo i poczucie bezkarności, oto prawdziwa twarz człowieka,
który założył czapkę Świętego Mikołaja. Za podszywanie się pod
policjantów poprzez wdziewanie ich mundurów są chyba jakieś surowe kary?
Jeszcze surowsze powinny być za stosowanie elementów świętomikołajowych
dla wykiwania obywatela, bo istotnie czapka dobrodzieja polarnego
wkrada się w bastion obwarowanej ufności zbyt łatwo.
A więc dlatego nie miałem dzwonić do prezesa i zakłócać plenum
(żadnego nie było), dlatego Plądrowicz ,,nie widział’’ poprzednika od
,,mordy’’, dlatego zjawił się po całej tej nużącej fali natrętów,
wiedząc, że niejeden uchwyci się szansy… Tak samo proste, jak oferta
,,king-boxingu’’ przeciw natrętnym handlarzom i grożącym obiciem mordy,
było nawiązanie do mojej randki przez ,,ankieterkę’’ Monikę Kwapiszon.
Skąd wiedziała? Od piekarza. Wszak mu się wygadałem. Nie ma tu
przypadku, lecz czyste, kalkulowane, ekonomiczno-socjologiczne
szachrajstwo.
Przemyślne konsorcjum z sana H100A. Tak piękny autobus, tak
unikalny, co tu mówić - odchodzący - został wrobiony w działalność
szachrajską. Za używanie sanów do wykiwania obywatela też powinny być
osobne kary.
A pomysł rzeczywiście niezwyczajny, rzekłbym, diabelsko przebiegły.
,,King-bokserzy'', mając świadomość, że większość mieszkańców bloków
jest już zbyt nieufna, wymagająca tudzież uboga, aby zakupić towar, o
którym wcześniej sama nie pomyślała - ustalili tę sprzedaż jako podkład
pod główne narzędzie: zbieranie wpłat ,,manipulacyjnych'' na system
obrony przed takimiż domokrążcami! Diabelsko zmyślne, jako rzekłem. Przy
czym nie znaczy to wcale, że na ,,podkładzie'' nie zarabiali. O ile
wostok z kufrów SS był raczej dramatycznym bublem, o tyle pączki
naprawdę sprawiały wrażenie przednich... Pewnie poszły wszystkie.
No i Wydech Chorzowa chwycił...
Pocieszeniem mogło być przynajmniej to, że nie tylko ja padłem
ofiarą (400 złotych!!), że padł tak niedostępny lokator jak Bobernik, że
padł Suszek, że pewnie padło wielu…
Może powinienem zadzwonić na policję, straż miejską, albo do
,,Pojebka’’, który ma brata kick-boksera, silnie alkoholizowanego
luja-watażkę, ale miałem totalne poczucie bezsiły i bezwoli.
Jak to znokautowany.
- CZYM TY CUCHNIESZ?!
Wróciłem umęczonym wzrokiem do Adeli. Była najpiękniejszą włóczniczką Brytów, jaką zrodził świat.
Właśnie ją traciłem. W jakimś sensie wracała do Brytanii...
- Wori-ori… – wymamrotałem bezradnie.
- Co ty bredzisz? Na moją wizytę upiekłeś kurczaka. Spryskałeś się
jakimś lizolem. I jeszcze traktujesz mnie jak powietrze. I pajacujesz.
Do widzenia panu.
Kobieta idealna – kruchy korpus poruszany silnymi, zdradzającymi moce nogami – zeszła po schodach.
Zamknąłem drzwi.
Byłem odurzony. Powlokłem się do kuchni, w której uchylony piekarnik sabotował moje marzenia.
No dobra, sam je sabotowałem, z tą całą żądzą do mięsa drobiowego. A
desant drużyny king-bokserów położył się ciężkim sosem na trującej
strawie, którą sobie sprawiłem.
,,Czym ty cuchniesz’’. No pięknie. Jak to powiedział cwaniak Plądrowicz? ,,Po ptokach’’. Właśnie było po ptokach.
Wyciągnąłem z blachy ostatnie udko i wbiłem w nie zęby. A co tam! Pieprzyć to wszystko.
Z radia znów poleciało Mówili na nią słońce. Jak na złość. Są takie dni. Szkoda, że w czerwcu.
Z udka poleciał tłuszcz, wprost w tłok dezodorantu. Chwyciłem tuleję i prysnąłem się mściwie.
Czasem najsłodsza jest zemsta na sobie samym.
Teraz pachniałem nie tylko potokarboliną (lub czymś, co ją
imitowało dla potrzeb san-biznesu), ale i upieczonym drobiem. O zgrozo.
Żegnajcie wegańskie dziewczyny.
Dzwonek do drzwi przeszkodził mi w kopnięciu taboretu. Dopadłem do drzwi dwoma skokami.
- W mord…? - urwałem.
Spodziewałem się spóźnionego członka san-szajki, ale to była Adela.
Sana nie było już na parkingu. Wałęsał się tam tylko człowiek-pułapka
Brumczyk. Nie miał szczęścia tego dnia.
Nie on jeden…
- Chciałam ci tylko oddać prezent…
- Prezent?
- …i powiedzieć ,,żegnaj’’.
- Jak to ,,żegnaj’’ – zaprotestowałem słabo. – Miało być ,,do
widzenia’’. – Czyżbym się jeszcze nie poddał? Czy w różowej koszuli
drzemie wojownik? Godny Brytów odpierających legiony?
- Tu masz różowe szorty – podała mi paczuszkę obwiązaną metaliczną,
czerwoną wstążką. – Nic mi po nich. I już nigdy… - teraz ona urwała.
Jej ametystowe oczy zamrugały. – O Boże – szepnęła.
- Co się stało? – zaniepokoiłem się.
- Czym ty pachniesz, misiu?
Coo?? No wszak…
Ja też zacząłem mrugać oczami. Czy można dostać udaru od samego parnego powietrza? No chyba nie jednak. Więc co…?
- CHCĘ CIĘ TU I TERAZ – wyrzuciła Adela jakimś zmienionym, całkiem mocnym głosem.
Naparła na mnie, a nie miałem większych szans ani z jej smukłymi,
POZORNIE kruchymi ramionami, ani z nogami, które nadawały komunikat
,,Spłodź mi troje, ponoszę je naraz’’.
- Jadłem kurczaki – wybełkotałem nieco wystraszony.
- Już ja cię nawrócę, misiu – błysnęła zębami włóczniczka Brytów.
- Mówili na nią słońce… - leciało z radia. – Bałtyku szary piach.. zamieniał się w gorący, podzwrotnikowy wiatr…
I tak to poszło owego dnia czerwcowego. Pierwsza randka z Adelą
przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Może być od razu ta ,,trójka do
noszenia’’ po ,,pierwszym całowaniu'', w którym się zatraciliśmy, nie
byłbym zdziwiony. Minęło raptem kilka tygodni, ale Adela ,,coś czuje’’…
Chciałbym nadmienić jeszcze o trzech rzeczach. Po pierwsze: nie jem
już mięsa. Owszem, brak mi diabelnie smaku kurczaka z piekarnika, ale
robię to dla Adeli. Warto.
Druga rzecz: zapisałem się na lekcje kick-boxingu. U brata ,,Pojebka’’, za pół ceny. W garażu.
Tak, to trochę nieambitne i – niestety – nie będzie mi dane
opanować techniki Taśmociągnik. Jednak mój cel tego nie wymaga. Ja po
prostu czekam na Adriana Plądrowicza, herszta san-bandy (obłowili się,
pewnie wrócą). Myślę, że tu wystarczą proste metody: z piąchy i z
kopyta. Więc jest okej.
No i trzecie. Na Monikę Kwapiszon, ,,ankieterkę, która niczego nie
sprzedaje’’, też czekam. No, ale tu już nie będzie bójki. Chodzi, ma się
rozumieć, o biznes.
O wielki biznes. Jej i mój. Wszak Wydech Chorzowa ,,połamie nogi’’ większości kobiet!
Pod tym naturalnie warunkiem, że potokarbolinę oraz ekstrakty z fiołków i ogórka wymieszamy z tłuszczem wypieczonego drobiu.
Bo w sumie to wszystko w życiu opiera się o właściwie dobrane
składniki chemiczne. Czyż nie? Wszystko to tylko reakcje chemiczne...
Korzystne lub nie.
To tyle. Bawcie się czerwcem. To taki gorący miesiąc…
K O N I E C
Opowiadanie jak opowiadanie - ale zdjęcie tego "ogórka" z Jelcza! - bezcenne!!! :)
OdpowiedzUsuńNo i w 200% muszę się zgodzić. :-)
OdpowiedzUsuńRozbawiło mnie to i szkoda, że nie przeczytałem tego prędzej, może nie dostał bym w nos :)
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję. :) Niefortunnie z tym nosem, można podpytać o okoliczności? :)
OdpowiedzUsuń