poniedziałek, 24 grudnia 2012

Krótkie życzenia (jak zresztą by należało) i długi Scrooge (spolonizowany)

Wszystkim Gościom strony Lwy Nemejskie, zaglądającym tu raz jedyny lub razy tysiąc, celowo, z premedytacją lub przypadkiem, a także tym zaciągniętym tu siłą, życzę smacznych i szczęśliwych świąt. 
Specjalne życzenia kieruję do pracowników firmy LexTrans, z Panem Mateuszem na czele, z siedzibą w Dublinie, specjalizującej się w usługach notarialnych. Tylko dzięki profesjonalizmowi tej firmy zawdzięczam spędzanie świąt z Małym Lwem. Albowiem na skutek błędu urzędniczego, ze strony formalnej, szanse na to wspólne świętowanie spadły właściwie do zera. O błędzie i jego skutkach dowiedzieliśmy się od jednego z polskich urzędów (przemilczmy litościwie-wigilijnie dane) w zasadzie w momencie, w którym wyciągaliśmy ręce po paszport. A otrzymaliśmy całkiem frasującą figę.
LexTrans zadziałał błyskawicznie i mój syn otrzymał paszport dwa dni przed zaplanowanym lotem.
Firmę polecam, a jej samej życzę dobrej energii w roku 2013.
I wszystkim innym, oczywiście. Nie dajmy się przepowiedniom, genetycznym modyfikatorom i przyczajonym na orbicie (do zderzenia z Australią tudzież Grenlandią) asteroidom. 
Wszystkiego dobrego!!!

Nadwiślańska opowieść wigilijna


Jutro Wigilia. Bardzo szczególny dzień. Dzień piękny, ale niełatwy.
Niełatwy, kiedy ma się pewne sprawy do uregulowania. Może być ich przecież zwał…
A ja zaplanowałem sporo rzeczy. O ile żaden z dni nie powinien być dniem zmarnowanym, to Wigilia Bożego Narodzenia nie powinna być zmarnowana szczególnie. Tak myślę.
Hm… Ciekawe to wszystko… Bo muszę wyznać wam już teraz, że nigdy nie lubiłem świąt.
No, przynajmniej od chwili, gdy skończyło mi się dzieciństwo. Przed wieloma laty, może dziesięć, może i dwadzieścia lat temu, zrozumiałem rzecz przytłaczającą.
Że odchodzące dzieciństwo to najgorszy rodzaj złodzieja. Na odchodnym zabiera wszystko: kolory, uśmiechy, beztroskę, marzenia…
Przede wszystkim zaś kradnie czary.
A co to za święta bez czarów?
Pojąłem tę mroczną prawdę.
A w każdym razie – taką prawdę przyjąłem.
Rok temu, w noc wigilijną, mój przyjaciel zrobił mi kawał. Bardzo niezwykły żart.
Czy żarty mogą przynieść nadspodziewanie potężne skutki?
Oczywiście, że tak. Dlatego z żartami należy uważać.
Zwłaszcza w Wigilię… Zwłaszcza wtedy.
Moja opowieść wigilijna nie będzie dotyczyła obecnych świąt. Ich historia jeszcze nie jest spisana; wszak rozpocznie się dopiero jutro.
Dziś opowiem wam o świętach sprzed roku. Przeczytajcie historię człowieka, który nie lubił świąt tak samo, jak siebie samego.
Poranek wigilijny zacząłem dokładnie tak samo, jak tuzin poprzednich.
No… prawie. Popełniłem jeden błąd.
W każdym razie wstałem późno, po 10.00. Bardzo późno. Każdego poprzedzającego święta dnia dzień zaczynałem o 6.00, czasem o 7.00. W święta, te czy inne, wstawałem późno, bo niespieszno mi było do niczego.
Na pewno nie do świata wypełnionego harmidrem sztucznie rozradowanych, sztucznie ubarwionych, no i sztucznie zespolonych ludzi.
Cały Potoków, miasteczko, w którym zamieszkałem dziewięć lat wcześniej, był właśnie czymś takim. Irytująco sfałszowanym, tętniącym hipokryzją tworem.
Czymś w rodzaju piernika lukrowanego, który przecież prędzej czy później musi i tak stracić i swój aromat, i smak. To tylko kwestia czasu.
Nie spieszyłem się do tego piernika. Nie mógł mi smakować.
Nie mógł, bo nie byłem częścią tego świata, który go wypiekał.
Ten świat, co tu mówić, działał mi na nerwy.
Czy czułem nienawiść?
Bo ja wiem?... Może trzymajmy się tego, że czułem niechęć i rozdrażnienie. I może pogardę.
Tak, tego się trzymajmy.
Wstałem o 10.00 i zaparzyłem sobie kawę z czterech łyżek stołowych. Jeśli zalaną wrzątkiem kawę mieszasz bez wysiłku, to sprawa pokpiona. To lura, nie kawa. Tak to widziałem.
Czy potrzebowałem tak silnej kawy? Uważałem, że tak. Pięć razy dziennie.
Pięć razy dziennie zjadałem też czekoladę i ciasto, choć rzeczy te już dawno utraciły dla mnie smak.
Może był on jednym z tych czarów, które zrabowało dzieciństwo.
Kawę piłem stojąc w oknie, mając przy tym widok najgorszy z możliwych. Ulicę, po której od rana biegały w śniegu podekscytowane dzieciaki, i po której od czasu do czasu z mozołem przejechał autem któryś z sąsiadów, zmierzając do centrum, na drugą stronę Wisły.
Przykry był widok nie tylko dzieci, które były jak świeży lukier na tym okropnym pierniku. Nie mogłem nie przegapić tych wszelkich dekoracji, migocących lamp i węży świetlnych, kokard i … na drzwiach… Ozdobionych świerków, bałwanów, płotów…
Nie był to miły widok, i nie był to miły dzień.
Spytacie, czemu więc stałem w oknie i psułem sobie przyjemność picia kawy. No cóż, sprawa jest złożona.
Kawa i tak nie mogła mi smakować, bo dzień wigilijny zatruwał wszystko, czego bym nie spróbował, by uciec okiem i myślą od jego atmosfery.
Od jego iluzji.
Mogłem przejść z kuchni do biblioteki i popatrzeć przez jedno z okien wychodzących na Wisłę. Tak, tyle że drugi brzeg rzeki też był lukrowany. O ile na lewym brzegu stało kilkadziesiąt cichych willi, skupionych głównie na ulicy Słowiczej - o tyle cały prawy pas nabrzeża zdobiły osiemnastowieczne i dziewiętnastowieczne kamieniczki, których mieszkańcy ścigali się w dekorowaniu w jakimś dziecinnym upojeniu.
Poza tym, gdybym patrzył na miasto, nie mógłbym nie myśleć o tym, co się tam działo. O tym całym szalonym rejwachu świąt Bożego Narodzenia.
Wigilijna gonitwa z iluzjami.
Po kilku dniach iluzje te przepadają, nie są trwalsze od płatków śniegu… A jednak ludzie – oszołomieni, oszukani sami przez siebie – za rok znów dadzą się omamić, przysypać tym śniegiem…
Z pogardą o tym myślałem.
Co roku, od 10.00 rano, do końca ostatniego świątecznego dnia, myślałem o tym z pogardą.
Owszem, mógłbym wypić kawę stojąc przy kominku salonowym, a może siedząc przy biurku…
Ale i tak nie uciekłbym od tego wszystkiego.
Nie od władnej złości i żalu.
I od samotności.
Więc tak to wyglądało. Pastwiłem się sam nad sobą.
Drugą rzeczą, którą zrobiłem zgodnie z własnym harmonogramem wigilijnych tradycji, było wyrzucenie mojego telefonu. Z hukiem odstawiłem pusty kubek, czując rosnący łomot w sercu, po czym odszukałem komórkę, którą wyłączyłem już dzień wcześniej.
Wylądowała w śmietniku. Jak co roku. Wraz z nią wylądowało tak kilkadziesiąt wiadomości i nieodebranych rozmów. Od rodziców, od siostry, od znajomych pisarzy i wydawców…
I pewnie od przyjaciela.
Jeśli nie czuł urazy po kłótni sprzed dwóch dni.
Mówiąc szczerze, miałem gdzieś to, czy wiadomość od niego znalazła się w tym pogrzebanym zbiorze.
Albowiem kłótnia z nim była też moim corocznym obyczajem. Nie było w tym przypadku, nieszczęsnego incydentu.
Rozumiecie już. Te całe święta – obchodziłem sam.
No, wyraziłem to kiepsko, doprawdy. Uściślając: samotnie nieobchodziłem świąt.
Zamknięty w domu z zapasami żywności na tydzień, odcięty, bezpieczny, pełen satysfakcji…
Ale, owszem, złości także… I niepokoju.
Nic na to nie mogłem poradzić. Niepokój był we mnie i nie było sposobu, bo się go pozbyć.
Wiecie, co jeszcze mnie denerwowało? Denerwował mnie ten upór, przeklęty i żałosny, moich bliskich – cóż to za słowo – którzy co roku wysyłali mi życzenia, usiłowali się dodzwonić… mimo że wiedzieli, co myślę o tym wszystkim.
Mimo że co roku „gubiłem” telefon.
I nigdy, ale to nigdy im nie odpowiedziałem.
Ucieczki to straszna sprawa.
Uciekamy chyba wszyscy… Jest tyle rzeczy, przed którymi próbujemy uciec myślą lub ciałem…
Ja uciekałem przed samym sobą. Przed katastrofą, wielką górą błędów, krzywd, przeoczeń…
Ale głównie uciekałem przed litością ich wszystkich.
Litowali się, nie miałem wątpliwości.
A to budziło we mnie gniew tak silny, że ciemniały mi oczy.
Nie chciałem politowania.
Które z takim uporem mi okazywano.
Chciałem przetrwać święta w swojej twierdzy. To wszystko.
Oczywiście dobrze wiedziałem, że w próbie ucieczki przed świętami skazany byłem na klęskę. Miałem ją co roku. Co roku miałem straszny czas.
Mówię tu o ucieczce myślą. Ciało nie byłoby zbyt szybkie w biegu.
Nie po tym, gdy kiedyś, dawno temu, lewą nogę zastąpiła mi proteza.
Ano właśnie.
Całkiem zresztą dobra, droga. Ale jakoś odechciało mi się biegać.
Rekomendowali mi to bieganie… Przedtem biegałem sporo i startowałem w maratonach. Jednak nie pobiegłem już nigdy. Ani razu.
Tym większym cudem byłby bieg w ucieczce przed Bożym Narodzeniem.
W tej sytuacji zamykałem się w twierdzy.
Jednak, jak już powiedziałem, tym razem popełniłem mały błąd.
Zdarza się.
Nie kupiłem pieczywa. I wina.
Jadłem dwa bochenki chleba dziennie. Z winem bywało różnie.
W dni świąteczne, gdy nie miałem nastroju na pisanie powieści, ani negocjacje z moim przyjacielem, kiedyś moim wydawcą, teraz partnerem w wydawnictwie, piłem kilka kieliszków, zazwyczaj wieczorną porą.
Ale tym razem ani chleba, ani wina sobie nie sprawiłem. Jak to się stało?
Sam nie wiedziałem. Nie miałem aż tylu spraw na głowie… Dzień wcześniej kupiłem tuzin książek, tuzin filmów, worek słodyczy… Ale cóż, miałem już trzydzieści sześć lat i fatalną dietę. Jeśli nie przeszkadzało mi to jeszcze pisać chwytliwych horrorów, to jednak jasność umysłu w funkcjonowaniu codziennym musiała w końcu przywiędnąć…
Szkoda, że akurat w takim dniu. W wigilijnym.
Tak właśnie pomyślałem. Szkoda.
Dzień wigilijny był dla mnie nie tylko dniem kłopotliwym, ale też dziwnym. Nie musiałem się przecież nigdzie spieszyć, nic załatwiać. A jednak byłem pobudzony, niespokojny, w miejscu usiedzieć nie mogłem. I wcale nie musiałem pić tej potężnej kawy, by się ożywić, bo ożywiony byłem aż za bardzo.
W rzeczy samej każdy kubek kawy dokładał mi niepokoju, który czułem wszędzie a zwłaszcza w sercu.
Już samo to odczucie było denerwujące, a przecież… Piłem kawę przez cały dzień, ostatni kubek o północy.
Tak, wiem, co myślicie sobie o mnie. Niechęć? Politowanie?
Chyba nie mogło być inaczej.
Kiedy odkryłem brak zapasów, wkurzyłem się jeszcze bardziej. Przez jakieś pół godziny krążyłem po domu, myśląc o sobie jak o rozdrażnionym tygrysie, i zastanawiałem się, co zrobić.
Od lat nie wyszedłem z domu w Wigilię. Ani w dzień bożonarodzeniowy, wielkanocny, halloweenowy… W żaden, który oznaczał upajanie się sztucznie zespolonych mas ludzkich dekoracjami i iluzjami.
W końcu się jednak przemogłem. Nie musiałem jechać do miasta, by kupić to, co było mi konieczne do przetrwania. W willi obok, mały, dobrze zaopatrzony sklep, prowadziła pani Bawarczyk.
Nie lubiłem jej. Nie lubiłem ludzi, którzy nie potrafią wyczuć chwili i nastroju.
A pani Bawarczyk nie potrafiła. Mimo że nigdy nie wszedłem do jej sklepu ani uśmiechnięty, ani szczególnie pogodny, nie umiała mnie nie zaczepić którymś z tych fałszerstw.
Uśmiechem, zatroskaniem, życzeniem…
Bardzo męczące, bardzo irytujące.
Bez entuzjazmu więc, ubrawszy się i narzuciwszy kapelusz, wyszedłem z domu i skierowałem kroki do sklepiku. Mróz, który ściął Wisłę, czyniąc z niej deptak między obiema dzielnicami miasteczka, od kilku dni był w odwrocie. Natomiast śnieg padał gęsty i jakby ociężały, co dzieciarni sprawiało niezwykłą frajdę.
Powinno to drażnić przynajmniej kierowców, ale kiedy rzuciłem okiem na kierowcę nysy, która wiozła świerk na naczepie, śladów złości nie znalazłem. Jak wszyscy wokół, i ten człowiek dał się porwać chwilowej iluzji.
Miałem to gdzieś.
Strzepnąłem buty ze śniegu – co nie do końca się powiodło, bo i przed, i nawet za drzwiami sklepu było go sporo – i wszedłem do ciepłego wnętrza.
Radio grało amerykańską kolędę z lat 50. O dziwo nie stało to na przeszkodzie w oglądaniu filmu właścicielce sklepu. Była sama, jej uwaga skupiona była na małym, podwieszonym w narożniku telewizorze.
- To Scrooge z Billem Murrayem – wymruczała. – Uwielbiam ten film. – Przeniosła na mnie oczy i powiększyła je dwukrotnie. – O, dzień dobry! Pan został na święta? Zawsze pan wyjeżdżał, prawda?
Nigdy nie wyjechałem na święta. Ale nie miałem najmniejszej chęci na wymienienie z nią więcej słów niż było to konieczne.
- Poproszę dwie butelki czerwonego wina. Co ja mówię… Niech będzie może… osiem butelek. California. I chleb, jeśli jeszcze jest.
- Jest. Ile?
- No… niech będzie też osiem.
Sięgając po wino, zerkała na mnie ciekawie. Odwróciłem się i spojrzałem na okna wychodzące na ulicę. Każdą z szyb zdobił bałwan obwieszony mrugającymi lampkami. Poczułem się nieswojo.
- No tak, chyba drogi nieprzejezdne, prawda? – dobiegł mnie cichy, spokojny głos.
- Yhm – Sięgnąłem po portfel. – Ile to będzie?
- Już policzę… Czytałam pana ostatnią książkę, wie pan? Ten… Drapieżnicy
- Koszmarników ma pani na myśli – burknąłem w odruchu.
- Tak, tak! – uśmiechnęła się.
- To nie jest ostatnia książka. Po niej wydałem już dwie kolejne. Ile płacę?
- Ymm… Już, już… O, kurcze, zakopał się, biedak, widzi pan?
Podniosłem wzrok znad portfela i poszedłem za jej spojrzeniem ku oknom. Nysa nie ujechała daleko. Stała teraz w poprzek drogi, wryta w śnieg, podrygując przy bezowocnych wysiłkach kierowcy.
- O, pan ma bardzo silne auto, prawda? Może…
- Ile płacę?
- Tak… Za chleb nie policzę. Jest wczorajszy, a poza tym Wigilia, więc… - zaczęła poszerzać twarz w uśmiechu, ale szybko go wymiotłem, ucinając szorstko:
- Płacę za wszystko, za chleb też. Proszę mi tu jałmużny nie czynić.
Bez słowa przyjęła należność i odprowadziła mnie do drzwi przygaszonym spojrzeniem. A ja stanąłem przy wyjściu i niezdecydowanie położyłem rękę na klamce.
Nie kwapiłem się do wyjścia, bo na zewnątrz wyroiło się nagle od sąsiadów. Tak nagle. Jak to się mówi, w sekundy.
Jeden wybiegł w eleganckiej koszuli, drugi w fartuchu kuchennym, trzeci w piżamie…
I – oczywiście! – wszyscy pobiegli, a raczej dobrnęli, do tej cholernej nysy.
Wielka, fałszowana-lukrowana pomoc świąteczna.
Poczułem się jeszcze bardziej zły i gorzki.
Nie wychodziłem, obserwując ich bardzo mozolne wysiłki, by pomóc kierowcy furgonu. Nie wychodziłem, bo ani nie chciałem brać w tym udziału, ani…
Tak, szczególnie mroziło mnie niebezpieczeństwo usłyszenia życzeń świątecznych.
Na pewno by ich nie szczędzili. Mimo , że przewracali się w śniegu, wszyscy – każdy jeden – mieli jakieś pełne dziecięcej frajdy twarze.
- Żałosne – wymruczałem.
- Panie Malkont – usłyszałem z tyłu zmartwiony głos. – Bardzo przepraszam za tę pomyłkę… Ja wiedziałam, że chodzi o Koszmarników. Ta książka bardzo mi się podobała. Ma świetne zakończenie. Nie wiem, czemu pomyliłam… Pewnie na dziesięć rozmów z panem, nie pomyliłabym się dziewięć razy, to ten głupi rodzaj błędu… Przepraszam za nietakt.
Milczałem. Spieszno mi było do twierdzy. Każda sekunda poza nią oznaczała kontakt z nieznośnie lepką hipokryzją udekorowanego motłochu.
Każda sekunda miała z jednej strony główkę od szpilki, a drugiej… a z drugiej oczywiście coś drażniąco ostrego, wbijającego się w mój nastrój.
Byłem podminowany, spięty, a jednocześnie nabuzowany. Koszmarny w sumie stan, z którym, niczym z tacą pełną najwrażliwszego kryształu, należało czym prędzej przenieść się na cichą, skrytą w półmroku półkę.
A tymczasem na zewnątrz już siedmiu ludzi wypychało nysę ze śnieżnej pułapki. Wokół tańcowały dzieciaki.
Była to straszna scena i pomyślałem, że umieszczę ją w najbliższym ze swoich horrorów. Że wszystkich tych błaznujących oszustów w jakiś szczególny sposób ukarzę.
Ta myśl sprawiła, że przez moje ciało, od czubka głowy, przez krtań i płuca, do żołądka, zsunął się lodowaty oszczep.
Lubiłem to uczucie.
Na ladzie rozdzwoniła się komórka. Nie obejrzałem się. W nosie miałem czyjeś sprawy, a zwłaszcza życzenia, pozdrowienia i całe to urzędowe przypominanie sobie o innych z okazji Bożego Narodzenia.
- Michałku… Co? – Przez kilka sekund trwała cisza. – O, Boże, Michałku, połóż się, dobrze? Boże… Ja już zamykam sklep i idę na górę. Może zadzwonię na pogotowie… co? Już idę do ciebie.
Odruchowo nacisnąłem klamkę. Instynkt ucieczki. Przed czym?
Przed pomaganiem. Przed cierpieniem.
Przed… współczuciem.
Nysa wróciła na tor, a stare konie świętowały to tak, jakby w międzyczasie rozniesiono im skrzynkę Californii.
- Panie Malkont…
Głos sklepikarki był przejmująco smutny. Zawsze wolałem użyć w takim przypadku określenia „żałosny”. Często go używałem. Cały świat był żałosny mniej lub bardziej.
Tak przynajmniej chciałem to wtedy widzieć.
- Panie sąsiedzie…
Odwróciłem się z niechęcią wymalowaną na twarzy grubym, ciężkim pędzlem.
Wyglądało na to, że równie wielki pędzel wymalował na twarzy pani Bawarczyk strach i zmartwienie.
- Mój mąż ma duszności i… chyba coś z sercem… Nie wiem, czy może… Już zamykam i idę zobaczyć, co się dzieje… Czy… - Patrzyła na mnie wielkimi, ciemnymi oczami, w których groteskowo odbijały mi się wszystkie te świecidełka z bałwanów. – Czy jeśli będzie trzeba zawieźć go do lekarza, to może pan… Bo pan ma najmocniejsze auto na naszej ulicy i… Jest tyle śniegu…
Tak, miałem najmocniejsze auto na ulicy. Jeep Commander czarny jak kosmos i silny jak diabeł u kołowrotu nie zakopał mi się jeszcze nigdy i w niczym.
Zmarszczyłem brwi.
- Może nie będzie to konieczne, ale… - jej głos przeszedł w szept.
- Już wykopali tę nysę – wycharczałem. – To by było jeszcze szybciej więc.
Pchnąłem drzwi i wyszedłem, nieomal wystrzeliłem szybkim krokiem – ale i tak usłyszałem to przekleństwo:
- Wesołych świąt, sąsiedzie...
Zdusiłem przekleństwo zbudowane z zupełnie innych słów. Uderzywszy niespójnym krokiem w śnieżny kopiec, straciłem równowagę, ale nie wywróciłem się. Natomiast głowy tych wszystkich dziwacznie poubieranych pomagierów, którzy z cholernie nieznanych przyczyn wciąż stali na ulicy i szczerzyli zęby do całego świata, zaczęły zwracać się w moją stronę.
Spanikowałem i bez namysłu odbiłem w prawo, za narożnik domu Bawarczyków. Za narożnikiem stało coś w rodzaju wiaty dla klientów-opojów. Dziwiło mnie to wielce, ale sklepikarze sami na własnym podwórku hodowali sobie gościnne opilstwo. Mimo że dzielnica, a już na pewno nasza ulica, skupiała zamożniejszych mieszkańców Potokowa, taki gest nie przeszedł bez rezonansu.
Tym bardziej, że mąż Bawarczykowej miał osobliwy zwyczaj częstować darmowym piwem klientów, którzy trafili na jego dobry humor.
Moim zdaniem ten dobry humor miał zbyt często.
Poza tym na całe to zadaszone opilstwo wychodziły okna mojej sypialni, miałem zatem kolejny powód do zgrzytania zębami.
Wciąż nimi zgrzytałem, tak to wyglądało.
Dlatego miałem zamiar złożyć skargę u burmistrza i moi sąsiedzi wiedzieli o tym. Wiedzieli też, że burmistrz miał do mnie słabość, bo ,,rozsławiałem jego małe, nadwiślańskie miasteczko,,.
Tym razem sam – pierwszy raz – uciekałem pod tę wiatę…
Ale nigdy tam nie dotarłem.
Kiedy już byłem bliski minięcia jej lewej ścianki i skrycia się pod daszkiem, usłyszałem coś, co zamieniło mnie w istotę bezbrzeżnie zdziwioną.
Usłyszałem głos mojego przyjaciela Artura.
Dziwne – bo nie liczyłem na jego pojawienie się u mnie aż tak bardzo.
Jego obecności pod wiatą pijacką nie zakładałem już zupełnie.
A jednak nie było wątpliwości, gdy to on przemówił głosem podekscytowanym i wesołym:
- Pamiętajcie, że jesteśmy nie ludźmi, lecz ludźmi udającymi duchy. To, myślę, całkiem istotne, prawda?
- Zgadzam się – rozległ się nie mniej wesoły głos, należący chyba do jakiegoś bardzo wysokiego rangą opoja.
Czyli do człowieka starego.
- A kto pierwszy? – spytała z kolei kobieta, też nie najmłodsza.
- Pierwszy Fryderyk – zadecydował bez namysłu mój przyjaciel. – Potem ty, Aldono. Ja zaś… Ja zaś uwieńczę dzieło.
Dzieło? Co za dzieło? Bliski osłupienia, zaintrygowany mimo tych wszystkich wigilijnych stresów i zadrażnień, dotknąłem dłonią zimnej, blaszanej ścianki.
Co tu robił Artur? Co robił z tymi ludźmi?
Artur był taki jak ja.
Nie spotykaliśmy się z ludźmi, którzy nic nie wnieśliby w nasz interes wydawniczy.
- To będzie niezwykłe dzieło – oceniła kobieta z wyczuwalną radością.
- No tak – zgodził się mój przyjaciel. – Znam Aleksa od piętnastu lat i nigdy jeszcze, zaprawdę nigdy, nie zrobiłem mu takiego kawału.
- Nigdy? – zachrobotał stary głos Fryderyka.
Nie znałem żadnego Fryderyka ani żadnej Aldony. Byłem też do tej pory przekonany, że i  Artur ludzi o tych imionach nie znał.
A tymczasem odkrywałem coś więcej. Największy kawał jego życia, skierowany we mnie. Przez brak ostrożności właśnie mu się ten żart rozsypywał. Mimo tych wszystkich paskudnych emocji, mimo zdumienia i konfuzji – ledwo stłumiłem złośliwy chichot.
- A zatem twojego przyjaciela, Arturze, dziś po północy odwiedzą trzy duchy? – zaśmiał się Fryderyk.
- Nie inaczej, nie inaczej… Tak, każdy ,prędzej czy później, ma swoją „opowieść wigilijną”… No cóż, moi drodzy spiskowcy, jako jedyny obywatel Potokowa wiem, że drzwi od ogrodu otwierają się, kiedy…
Szybkim krokiem wycofałem się i nie zadając już sobie trudu otrzepania butów i spodni ze śniegu, ponownie wszedłem do sklepu. Pani Bawarczyk szła już ku drzwiom z kluczami w ręku. Miała przygnębioną twarz, co przywróciło moje poirytowanie.
- Będę miał dziś gości, więc proszę mi dołożyć jeszcze cztery butelki wina – rzuciłem bez ceregieli.
Potrafiłem zrobić coś takiego z twarzą i głosem, że ludzie nabierali plastelinowej struktury. Sklepikarka bez słowa cofnęła się, by podać mi towar.
- Ale zapłaci pan już po świętach, dobrze? Bo mi już…
Wyszedłem na dwór. Nie chciało mi się jej słuchać. Ani dotykać jej smutków.
Zamknąłem drzwi i zrobiwszy dwa kroki w stronę własnego domu, znowu znieruchomiałem.
Pomagierzy-fałszownicy poznikali już w domach, ale za to na samym środku drogi stał Artur. Widok nie był taki zupełnie zwyczajny. Stał na środku, wbity w wał śnieżnego koryta, wyrąbanego tak walecznie, jak nietrwale, przez przedzierające się w obu kierunkach samochody, patrzący na mnie, roześmiany, roziskrzony, przysypywany gęstym śniegiem…
Nie znałem go od strony tak wariackiej.
Nie powiem, bym lubił być zaskakiwany w taki sposób.
Było to tak niecodzienne, że wręcz zamarłem, nie mogąc oderwać od niego oczu.
Mój przyjaciel, ubrany w puchową kurtkę, chroniony błękitną czapką, trzymający w ręku prezent owinięty w metaliczny, zielony papier, stał w śnieżycy i niezwykle rozkoszował się chwilą.
Nie poprawiło mi to humoru.
O ile wcześniej nie kłamał, miał takie samo zdanie jak ja na temat świąt i wręczania prezentów.
Chyba że chodziło o ten niezwykły kawał, który…
- ALEKSIE!
Patrzyłem na niego, kurczowo przyciskając ciężkie pakunki do piersi, i zastanawiałem się, czy przemówić, czy może jednak… przedłużyć przekornie tę małą wojnę między nami. Tę zwadę przedwigilijną. Kusiło mnie zaakcentować obrazę, choćby już za to tylko, że widziałem go z prezentem…
Za to, że wydawał się być… owładnięty tym świątecznym nastrojem?
Pozwolił, by wylano na niego lukier?
On?? Moje odbicie lustrzane?
- ALEKSIE! DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Pokręciłem głową i ruszyłem do drzwi. Omal nie podbiegłem do drzwi, ale przecież od dawna już nie biegałem.
Już nie umiałem biec.
Drzwi fortecy zatrzasnęły się za mną, a ja skierowałem się do kuchni wściekły.
I pierwsze, co zrobiłem, to zaparzyłem kawę z czterech łyżek stołowych.
Pieprzone święta.
Byłem zły. Bardzo zły. Kofeina porozsuwała moje pokłady jestestwa tak, że dziwiłem się, iż lustro nie odbija jakiegoś żałość budzącego tworu kubistycznego. Nie mogłem w żaden sposób uciec od nieszczęścia świątecznego. W żaden. Byłem jak niemrawy, przechylony na cuchnącej mieliźnie okręt, w który uderzały torpedy, jedna po drugiej.
Tymi torpedami były moje myśli. Nie miałem nad tym najmniejszej kontroli. Myślałem w kółko i na przemian o mojej matce i ojcu, o siostrze, o kłótni z przyjacielem, o przeszłości, która pełna była cierni, a może już włóczni…
I słowa. Niektóre słowa wracają jak mongolska kawaleria do osaczonej, zmożonej ofiary, by pastwić się nad nią bez końca.
Mój mąż ma duszności i… chyba coś z sercem…
ALEKSIE! DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Czy jeśli będzie trzeba zawieźć go do lekarza, to może pan…
DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Pan ma najmocniejsze auto na naszej ulicy…
DZIŚ PO PÓŁNOCY…
Jednak nic nie przebijało mnie tak boleśnie, jak wypadek samochodowy, który sam sobie spowodowałem. Tylko ja poniosłem w nim uszczerbek. To był upadek z wieży wytopionej w złocie. Dwa lata wcześniej zająłem trzecie miejsce w maratonie wojewódzkim. Rok po nim – drugie.
Zacząłem przygotowania do maratonu międzynarodowego i patrzyłem już na świat z włamującej się w kosmos wieży wytopionej ze złota.
Tydzień przed kwalifikacjami straciłem nogę i zagrzebałem się w tej wieży ruinach.
Odtąd zacząłem zapadać się w dziwnym stanie. Po pierwszym szoku zebrałem się jeszcze w sobie. Ale ostatecznie się poddałem. Owszem, zacząłem pisać horrory Nieomal natychmiast uczyniły mnie sławnym i bogatym. Dwie wytwórnie stoczyły walkę o prawa do ekranizacji.
Jednak umarł wojownik przeskakujący skały. Umarł ktoś, kto wierzył, że ma dość sił, by unieść pod słońce i siebie, i kogoś, kto miał wypełnić odpowiednią przestrzeń w sercu.
Pół roku później moi rodzice kupili duży dom i ziemię w Potokowie. Mnie było zupełnie obojętne, gdzie żyję. Potoków brzmiał dobrze, bo nikt nie wiedział o moim kalectwie. Żyłem już pod nowym nazwiskiem, a zresztą… Bardzo szybko zamarły moje kontakty z rodziną. Kupiłem rezydencję na drugim brzegu i skupiłem się na pisaniu i wydawaniu obiecujących pisarzy.
Ale prawda jest taka, że od momentu, w którym okaleczyłem sam siebie, byłem już pod nieustającym ostrzałem. Strzały i włócznie wylatywały ze mnie samego – z kołczanu gniewu i żalu – mknęły do nieba, by szybko wrócić i ciąć mnie z przeszywającym bólem.
Nie wiem, czy istnieje gorszy rodzaj ostrzału.
Czasem wręcz słyszałem świst włóczni przeszywającej mój tors. Jeśli dźwięk był złudzeniem, to ból już nie.
Wypiłem kawę, zjadłem pół bochenka chleba z serem topionym, dwie czekolady, a potem otworzyłem butelkę z winem i poszedłem włączyć telewizor.
Byłem w twierdzy.
Ale w pułapce też.
Miałem swój horror.
Chętnie wyśmiałbym Dickensa.
Jak mi zleciał ten dzień? No cóż, mimo stosowanych zabiegów – piłem, objadałem się, wtapiałem w telewizor, w komputer… - jednak się dłużył.
Tym bardziej mi dokopał. To też mnie denerwowało i dokładało strzał, których sam Archimedes by nie zliczył. Już cała przestrzeń mnie kłuła, gdziekolwiek się nie ruszyłem.
I choćbym zamierał w jednym punkcie, też nadziewałem się na groty.
Denerwowała mnie moja wielka bezradność. Wiedziałem, że Boże Narodzenie to lukier, obłuda, omam, ale i tak wszystko to, co się z tym wiązało, kładło mnie na łopatki.
Po kilku godzinach byłem nie tylko spustoszony psychicznie, ale też czułem dokuczliwy ból w kilkunastu miejscach ciała.
A jazda mongolska pastwiła się dalej. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że moi rodzice czekają na telefon.
Że odrzuciłem ich zaproszenie na święta.
Jak co roku.
Że w ostrych słowach odmówiłem siostrze, która chciała przyjechać do mnie, nawet, jeśli musiałaby zostawić na ten czas męża i dzieci.
Jak co roku.
Męczył mnie telefon na dnie kosza, bo choć nie odczytałem zawartych w nim wiadomości, to w jakiś sposób i tak docierały one do mnie i też robiły coś kubistycznego z jestestwem.
Chwilami chodziłem o domu i głośno grzmiałem do tych, którzy usłyszeć mnie nie mogli:
- Dlaczego, do cholery, nie możecie pojąć, że nie chcę brać udziału w tej szopce?!
Tak, przecież to tylko kilka dni. Po ich upływie będzie… No, może nie jakoś tak bardzo inaczej…
Ale jednak trochę. Trochę chyba tak.
Piłem wino i patrzyłem na filmy, z których nie zapamiętałem nic. Nie powiem, ten cały kawał, który obmyślił mój przyjaciel, po części wzbudził moje uznanie. Było to całkiem wariackie.
Może nawet zabawne.
Szkoda tylko, że jakoś tak bardzo dopasowane do świąt.
Prezent.
I ten cały Dickens z tą opowieścią wigilijną…
Dzień mijał wolno, jakby był furgonem zagrzebanym w zaspie. Przez cały ten czas tylko raz spojrzałem przez okno. Kuchenne.
Parzyłem wtedy kolejną kawę. Od zakupów u Bawarczykowej minęły wtedy godzina, może i dwie.
Ale kiedy wyjrzałem przez okno, omal nie wypuściłem słoika z Jacobsem z dłoni.
Mój zwariowany przyjaciel Artur stał wciąż na środku drogi, podobny do kopca, zadzierał głowę i szczerzył do mnie zęby.
Kolejny kwadrans spędziłem w sypialni na piętrze, wtulony w narożnik łóżka, chłodząc czoło satynową kołdrą. Byłem pełen obaw, że dieta i stresy rozsiekały już moje zmysły bardzo poważnie.
Pół godziny później wyjrzałem na ulicę ponownie i z ulgą ujrzałem pustkę.
Na ulicy nie było już ani mojego przyjaciela, ani w ogóle żadnego życia.
Sojusz sztucznie poklepujących się biesiadników powoli się rozmywał; teraz rozbici na grupki koncentrowali się już wokół swych zdobionych bombkami i śliwkami w czekoladzie drzewek.
Durnie.
Oszuści.
Jakoś tam dotrwałem do północy. Nie będę wam opisywał wszystkiego, co przeżywałem przez te całe, dłużące się godziny dnia i wieczoru. Dość powiedzieć, że kiedy wybiła północ, czułem się jak wrak.
Dokładnie jak wrak tego wspomnianego okrętu, z tym, że brakowało już w nim miejsc na kolejną torpedę. Byłem czymś, o czym należałoby rzec „dziura na dziurze”.
Takim to wrakiem się czułem, ale bliższy prawdy będę, jeśli powiem, że byłem nim już od długich lat.
Takim wrakiem czułem się o północy, a jednak emocjonalne spustoszenie miało dopiero nadejść.
Wymęczenie wielogodzinnym skłuwaniem mnie przez owe myśli natrętne,  nawracające, przeszywające, miało jednak jakąś dobrą stronę. Otóż sprawiło ono w końcu pewne przytępienie. W takim zaś przypadku – przynajmniej przez jakiś czas – emocje i rozterki dość znacznie odstępują.
Rzekłbym, że byłem już nawet dość bliski odprężenia. Bo jest chyba jakimś całkiem naturalnym mechanizmem organizmu i duszy, że wyłączają procesor odpowiedzialny za przejmowanie się – kiedy czerwona lampka sygnalizuje im granicę wytrzymałości ostatecznie wyczerpanej.
Taki stan ulgi nie jest, oczywiście, jakoś wielce rozciągnięty w czasie. Ale jednak zdarza się.
Tak też poczułem się późniejszym wieczorem, około 23.00. Sam nie wiem, na ile moja własna świadomość to sprawiła, na ile zaś wspomniane mechanizmy samozachowawcze, faktem jest jednak, że dużo mniej myślałem o tym telefonie w śmietniku, niż o kawale Artura.
Który zaczął mnie w końcu trochę bawić.
Po pierwsze: wyciągnął jednak do mnie tę dłoń. A też samarytaninem spłakanym nad zestrzelonym wróblem nigdy nie był.
Po drugie: zwerbowanie obcych sobie ludzi świadczy wszak o zaangażowaniu czyli całym stosunku do mnie.
Trudno nazwać to bimbaniem.
I wreszcie po trzecie.
Po trzecie: nieoczekiwany splot zdarzeń sprawił, że poznałem jego tak oryginalny jak chytry plan, przynajmniej z grubsza, i mogłem coś z tym zrobić.
Na przykład dokonać kontruderzenia przy pomocy kpin, groteskowych zachowań czy w ogóle jakiejś tam szopki.
Przecież dawało mi to tak naprawdę niespodziewane narzędzie do łatwiejszego przebrnięcia przez najbardziej koszmarną noc w roku.
Tak, w gruncie rzeczy Artur przyszedł mi z pomocą i już nawet wspomnienie jego wygłupów na zawalonej śniegiem ulicy nie przynosiło irytacji.
Dlatego też wyłączyłem telewizor – o tyle chętnie, że z każdego kanału mniej lub bardziej spływał lukier świąteczny - i rozparłem się w fotelu skupiony na czerwonym winie i Rafaello.
Nie powiem, że nie byłem ciekaw, jak mój przyjaciel ma zamiar rozegrać całe to przedstawienie. Byłem ciekaw, jak ucharakteryzowane będą duchy.
Lubiłem horror i makabrę. To był świat, w którym prostowałem kości.
Prawie biegałem.
Artur też lubił grozę. Obaj pisaliśmy w podobnym stylu – zresztą dwie książki napisaliśmy wspólnie – i obaj założyliśmy sami sobie wydawnictwo Półmrok.
Od roku przynosiło już zyski. Spore.
W ogóle byliśmy podobni. Nie tylko w pisaniu.
Lubiliśmy władzę wydawniczą.
Ludzie drzwiami i oknami wpełzali z swoimi dziełami, by mieć szansę przekonania nas co do swego geniuszu i wręcz szansy i zaszczytu Półmroku.
Obaj czerpaliśmy bazyliszkową radość z powalania tychże geniuszy w progu, albo jeszcze przed nimi.
Kiedy samemu dobrze się pisze, kiedy ma się już milion fanów, z których zostanie dobra połowa nawet, jeśli się wstąpi do Ku-Klux-Klanu, poczucie bezkarności jest potężne i upajające.
Upajaliśmy się.
Córka pani Bawarczykowej napisała książkę. Przepisy kuchenne. Oryginalność numer milion.
- Dlaczego miałbym to wydać? – spytałem, gdy przyszła pół roku wcześniej do naszego biura.
- Bo… To nie tylko przepisy – rzekła nieśmiało. – Przy każdym jest wypadek, który mi się przytrafił.
- Wypadek? – uniosłem brwi z kamienną twarzą. Artur stojący nade mną odwrócił się do regałów i zaśmiał swobodnie.
- No tak… Przypalone ciasto, upuszczona salaterka, cukier zamiast soi w dorszu – zaczęła wymieniać nieco nerwowo. – Śmiesznie opisane. Anegdotycznie.
- I to miałoby uwiarygodnić książkę? Polskim gospodyniom? Ufnym w naszą markę?
- Ale przepisy są bardzo dobre – zaczerwieniła się. – Stare, rodzinne, niektóre z XVIII wieku nawet. Te wypadki to jakby podrozdzialiki, które…
- Podrozdzialiki.
- …które są pod każdym przepisem w innej czcionce, jako dodatek dla humoru. To całkiem, myślę, oryginalne…
Z trzaskiem położyłem dłoń na leżącym na biurku maszynopisie.
- Droga sąsiadko. Przepisy to poważna rzecz. Zarabia się tylko na uznanych mistrzach. To nie łączy się z groteską. Zresztą my zasadniczo wydajemy horrory. Niech pani spróbuje przerobić to dzieło w horror. Albo wydać u zakonnic z Bylekonnic. One chyba takie fatałaszki-igraszki wydają. Powodzenia.
Dziewczyna ruszyła do wyjścia zgnębiona, ale Artur zatrzymał ją w drzwiach.
- Proszę zaczekać!
Obróciła się i popatrzyła na nas błyszczącymi oczami.
- Tak?...
- Zapomniała pani zabrać swoje fatałaszki-igraszki – rzekł z uśmiechem mój wspólnik.

Dopiłem wino i zaśmiałem się głośno. Takich osób jak córka Bawarczykowej mieliśmy u drzwi sporo, bo w powiecie tylko Półmrok wydawał coś więcej niż poradniki pszczelarza. Niejeden autor wyszedł z łzami.
Ale też wydawanie książek równie daleko pada od samarytanizmu, co… Co my obaj.
Mój śmiech był głośny, ale też nieco dziwny; nie przypuszczam, by miał wiele wspólnego z endorfiną. W każdym razie pierwszy raz zaśmiałem się tej nocy – do własnych, niemiłosiernie splątanych myśli.
Po upływie kolejnej półgodziny dobry nastrój zaczął mnie opuszczać, na co wpływ miała nieskłonna do odparcia wizja smutnych twarzy moich krewnych, siedzących przy wspólnym stole.  Podniosłem się i przeszedłem z salonu do gabinetu, gdzie miałem komputer.
Do północy grałem w Diablo.
O północy podniosłem głowę i zacząłem nasłuchiwać.
Panowała cisza.
Nie lubiłem ciszy. Cisza jest jak klucznik-zdrajca. Otwiera wszystkie drzwi, które człowiek wcześniej usilnie wzmacniał sztabami i kłódkami. Otwiera je na myśli.
Myśli-włócznie.
Od wielu lat w moim domu nie było miejsca na tego klucznika. Nieprzerwanie grzmiały dwa telewizory – jeden w salonie na parterze, drugi w bibliotece na piętrze.
W ten sposób wiązałem klucznikowi ręce.
Z grubsza.
Ale jednak.
Człowiek, który przemawia z telewizora, nie jest kimś, kto wypije z nami kawę czy wino. Ale ludzki umysł i tak będzie widział w nim żywą istotę, przemawiającą spokojnym głosem. Zapewniającym o stabilnym położeniu wszechrzeczy.
Bardzo lubiłem też, gdy dom grzmiał od reklam. Wtedy w mojej twierdzy unosiły się iluzje wesołości i optymistycznego statusu wszechrzeczy.
No tak. Ale to wszystko nie działało w święta. W święta telewizor był jak ten targowiczanin i mój klucznik miał wolne ręce.
Piłem zatem więcej wina, jadłem więcej czekolady, a kiedy zawodziły nawet próby z obejrzeniem filmu na DVD, włączałem komputer.
Przerwałem granie w Diablo i nasłuchiwałem. Byłem znużony, ale też całkiem zaintrygowany, to zaś sprawiało, że mój umysł był w niezłej formie.
Z pewnością najlepszej od lat o tej porze.
Panowała cisza pięć minut po północy, i dziesięć minut później także.
A jednak duch nie zjawiał się.
Duch, a raczej wynajęty przez Artura „aktor za pół litra i pęto żywieckiej”, nie zjawiał się, bo… No cóż, było w sumie dużo tego „albo”, nagle zdałem sobie z tego sprawę.
I chyba poczułem rozczarowanie.
Dlaczego Fryderyk szkolony pod wiatą nie przybył, by odegrać swą wigilijną rolę w najlepszym kawale mego przyjaciela?
- Bo – wymruczałem z sarkazmem, krzywiąc twarz z grymasie numer 11 – zapomniał, jak otwiera się drzwi od ogrodu. Albo zasłabł w drodze. Albo zapił. Może uwalił się zaliczką.
Często mówiłem do siebie. Przeważnie towarzyszyły temu grymasy, których posiadałem sporą kolekcję. Nazywałem ją z humorem czarnym jak noc Kolekcją Stu Grymasów.
Bywały dni, że kolekcji nie starczało do południa.
Ano. Tak to wyglądało.
- Albo – dodałem już z większą złością w głosie – zasypało go. Nie jest Paszczakiem-narciarzem z Finlandii i przegrał z większą zaspą.
Podniosłem się, z tradycyjnymi ukłuciami i szarpnięciami kręgów, i ruszyłem do kuchni.
- Niech ich wszystkich zasypie do diabła.
Wszedłem do kuchni i prawie roześmiałem się sam nad sobą. Bo wydałem się sobie skrępowanym chłopakiem, który wlazł do przebieralni dziewcząt i spuścił głowę w skrępowaniu i bezradności.
Tak, owszem, spuściłem głowę. Nie chciałem patrzeć na te cholerne feerie światełek, na choinki udekorowane, no i w okna – bo przecież ten i ów nie szanował dobrego obyczaju zawieszania firan czy zasłaniania swojego małego lukrowanego światka żaluzjami.
Zaparzyłem kawę. A kiedy już chwyciłem kubek i zrobiłem krok w stronę drzwi, nie wytrzymałem i obejrzałem się. Spojrzałem na domy za oknem.
Tak, to wszystko było jak pieprzony lukier ułudy.
Kiedy zbyt długo patrzyłem na udekorowane świerki, zawsze, bezwzględnie zawsze, stawał mi przed oczami obraz choinki oświetlonej charakterystycznymi dla PRL lampkami, stojącej w domu mojej babci.
To był bardzo zły obraz, bo przypominał o kradzieżach dzieciństwa.
I porzuceniu, którego dokonało.
Obniżyłem wzrok.
Patrzyłem na środek ulicy zasypanej śniegiem. Patrzyłem w punkt, gdzie w południe stał mój przyjaciel. Oczywiście poszedł sobie już dawno, lecz wciąż go tam widziałem, skrywanego wielkimi płatkami, ale przecież wyraźnie szczerzącego zęby.
Chyba jednak trochę się przeliczył z Fryderykiem.
Odwróciłem się i wyszedłem z kuchni.
Wszedłem do salonu marszowym krokiem i opadłem na fotel. Podniosłem kubek do ust, dmuchnąłem w kawę i… omal jej nie wylałem.
Omal też nie zjechałem z fotela, bo stabilność nie była czymś, co trzymała się mego serca i mięśni, i układu nerwowego.
I całego zresztą jestestwa.
W fotelu naprzeciw mnie siedział stary, nędznie ubrany  człowiek.
O ile wcześniej określenie „samotnie obchodziłem święta” zastąpiłem określeniem „samotnie nieobchodziłem święta”, tak teraz też o tym człowieku mógłbym równie dobrze rzec, że był „nędznie nieubrany”.
Był po prostu kloszardem, którego dobrze znałem.
Oczywiście – tylko z widzenia. Jak już podkreśliłem, ani ja, ani Artur nie zawieraliśmy znajomości, które nie obiecywały wzmocnienia budżetu tudzież prestiżu.
Jeśli mój kamrat zdecydował się w ogóle zamienić słowo z kimś tak nędznym, to w istocie jego entuzjazm dla całego tego kawału musiał być olbrzymi.
Nie miałem już żadnych wątpliwości, że gażę stanowił kawałek kiełbasy i butelka wódki.
Tego kloszarda znałem z widzenia nie tylko ja. Znali go wszyscy.
Był jedynym bezdomnym w całym Potokowie.
Bezdomny ten, z całą swoją nędzą, włączywszy zapach klęski osobistej i rodzinnej, siedział w moim fotelu i uśmiechał się do mnie łagodnie.
Mój entuzjazm dla żartu Artura przeszedł jak ręką odjął.
W przeciwieństwie do złości.
Zamarłem z tą kawą, trochę jak taki dureń, który na własnej przestrzeni dał się zaskoczyć i rozbroić. Szukałem słów właściwych do okoliczności, a nim je znalazłem, kloszard Fryderyk przemówił przyjaźnie:
- To wielki dom. Byłoby pięknie wypełnić go śmiechem i wołaniem dużej rodziny.
Gorzej nie mógł zacząć, to pewne. Moją twarz ozdobił grymas numer 12, a może już był to numer 100, kiedy odparłem:
- To bardzo pięknie usłyszeć opinię znawcy. Może już pan się zabierze do swojego domu z pudeł po jesiotrach i wymieni uśmiechy i krzyki z wielką rodziną, która niewątpliwie go wypełnia.
W moim przekonaniu był to całkiem mocny, a na pewno czytelny kopniak. Ale kloszard zupełnie się tym nie przejął. Ani nie drgnął, nawet denerwującego uśmiechu nie zgubił.
Musiał sobie bardzo cenić to wynagrodzenie.
- Aleksie – rzekł wolno – przyszedłem tu dziś do ciebie z dwóch powodów.
- Ależ ja je znam – wszedłem mu w słowo.
- Tak?
- No pewnie. To kawałek Żywieckiej i pół litra Stołowej, prawda? Rzeczywiście sprawy nie do pogardzenia. Sam zastanawiałbym się.
Nie przejął się. Patrzył na mnie z zadumą, którą przypisywałbym raczej wykładowcom filozofii, a nie odrzutom społecznym, którzy smakują potrawy nad koksownikiem. Odniosłem jednak wrażenie, że jego uśmiech osłabł, co dało mi satysfakcję i wydłużyło kły.
- Przyszedłem tu dziś do ciebie, Aleksie…
- …jako duch – przypomniałem mu gorliwie, nie bez wyraźnie odciśniętego na twarzy szyderstwa, bo niespecjalnie zaangażował się w całkiem rzetelnie opłaconą rolę.
- Jako duch – podjął z uśmiechem – aby omówić doświadczenie przeoczenia.
Zmarszczyłem brwi. Zapach skrzynek rybnych, z których kloszard zbudował sobie dom, całkiem mi do niego pasował. Określenie „doświadczenie przeoczenia” już nie tak bardzo.
- O, widzę, że teksty wypisane przez mojego druha kawalarza zostały wykute. Brawo.
- Niczego nie wykuwałem. Przemawiam swoim głosem i swoją własną myślą.
- Ho, ho! To musi być głos i myśl mędrca, prawda? Tylko jak do tego odnieść fakt, że ubiór pański jest jakiś mało wykładowy?
- Ubiór czyni iluzję.
Pokiwałem głową z podziwem.
- No to rzeczywiście mam do czynienia z filozofem. Który przyszedł do mnie nie po to, by naciągnąć mojego wspólnika  trunki i jadło, tyko po to by omówić przeoczenie. Zgadza się?
Skinął głową i nieco spoważniał.
- Przeoczenia są doświadczeniem mocno determinującym życie. Opowiem ci o moim własnym przeoczeniu, Aleksie. Opowiem ci o nim, ponieważ zmieniło ono moje życie.
- Doprawdy – złożyłem ręce. Patrzyłem na niego jak na intruza najgorszego gatunku, czyli na kogoś, kogo wiedza nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia, ale on zupełnie się tym nie przejął.
- Przez pięćdziesiąt lat – zaczął cichym, wyraźnie smutniejszym głosem – prześladowało mnie wspomnienie mojego przeoczenia. Zdarzyło się to równie ostrą zimą jak ta obecna. Miałem piętnaście lat. Razem z rodzicami jechałem na święta do rodziny na wsi. By do niej dotrzeć, musieliśmy przejechać kilkanaście miejscowości. Jedną z nich stanowiła mała, ale mocno rozciągnięta wzdłuż szosy wieś. – Westchnąłem bezgłośnie i napiłem się kawy. – Mróz był tak silny, że przez pół dnia jazdy nie widzieliśmy nikogo – ani żywej duszy. Także w tej długiej wsi. I nagle, gdzieś w jej środku, ujrzałem coś na jezdni. – Pokiwał głową, spuszczając wzrok na blat stołu. – Małego psa, szczeniaka takiego, który skryłby się w kieszeni płaszcza. Cały drżał. Drżał… choć nie był sam. Nie do końca. Na jego grzbiecie siedziało stworzenie jeszcze mniejsze. Był to mały jak pięść kot, wychudzony mizerak, który na pewno potrzebował jeszcze matki i ciepłej skrzyni z kocem, nie zaś trwania w mrozie na samym środku drogi. Na grzbiecie porzuconego szczeniaka.
Zmarszczyłem brwi i odłożyłem kubek.
- Kociak oczywiście też drżał z zimna – uśmiechnął się nikle Fryderyk. – Było wtedy chyba z minus dziesięć stopni. W rzeczy samej jednak ogrzewał on psa tak samo, jak pies ogrzewał jego. I tu chcę ci powiedzieć parę rzeczy.
- Super – mruknąłem.
Złożył ręce i popatrzył z kolei w sufit.
- W rzeczy samej był to przykład najpiękniejszego przymierza, jakie widziałem przez całe swoje życie. Najpiękniejszego. – Znów uśmiechnął się jakby do siebie w niewesoły sposób. – Jednak przede wszystkim był to najsmutniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem.
Milczałem, czując narastające przygnębienie i rozdrażnienie. Niewątpliwie Artur realizował jakiś konkretny cel, szykując najemników na tego rodzaju przedstawienie. Jaki? Nic poza maksymalną konfuzją i poirytowaniem mojej osoby do głowy mi nie przychodziło.
- No i co? – ponagliłem.
- Ponieważ z każdą upływającą sekundą zdawałem sobie sprawę z pełnych okoliczności tego obrazu. Że zarówno pies jak i kot zaznawali strasznego losu, bo człowiek odmówił im schronienia. Bo nikt w całej tej wsi nie przejął się położeniem zwierząt w warunkach surowej zimy. I pomyślałem, że są one skazane na śmierć.
Umilkł na chwilę.
A ja pomyślałem, że co prawda moje święta od lat nie były radosne, ale okazało się, że możne je było jeszcze bardziej posmucić.
Rękami mojego wspólnika.
Czyżby jednak odgrywał się?
Rewanżował? Czy naprawdę zakładał, że przejmę się tego rodzaju historią?
- Jednak nie to jest w tym wszystkim najgorsze – podjął ochryple Fryderyk. – Najgorsze było przeoczenie z mojej strony.
- Jakie przeoczenie? – spytałem mimo woli.
- Do rzeczy, które najbardziej gryzą sumienie mężczyzny, należy brak podjętej decyzji – właściwej i o właściwym czasie. Mówiąc o przeoczeniu, mam na myśli moment, w którym należy zsiąść z konia. Mężczyzna powinien wiedzieć, kiedy zsiąść z konia.
Patrzyłem na niego rozszerzonymi oczami. Nie mogłem uwierzyć, że Artur nauczył go tak wiele w ramach gry, ale w to, że filozof z domu ze skrzynek rybnych mówił to wszystko sam z siebie, nie mógłbym uwierzyć tym bardziej.
- Kiedy zagrożone jest bezpieczeństwo dziecka, zwierzęcia, kobiety, krewnego, przyjaciela, nawet najbardziej rozpędzony i skupiony na obranym celu mężczyzna musi bez wahania podjąć właściwą decyzję. Właściwą – podkreślił. – To może oznaczać, że obrany cel zostanie utracony, ale też ów cel czasem jest przecież tylko iluzją, drogą donikąd. Zaś o zwycięstwie mężczyzny stanowi wsparcie, którego udzielił. Rozumiesz, Aleksie. Mówię w wsparciu, którego udzielasz, schodząc z konia we właściwym momencie.
- Nie rozumiem – wycedziłem z rozdrażnieniem..
- Tamtego mroźnego dnia przeoczyłem swój moment. Prawie natychmiast wiedziałem, że te dwa małe zwierzaki są skazane na beznadziejną, surową, bo zrodzoną w nieludzkości człowieka śmierć – ale nie zrobiłem nic, by to zmienić. Mój ojciec wyminął te zwierzęta i po prostu jechał dalej.  A ja obejrzałem się za nimi, w gardle miałem kulę z lodu, w sercu żal – lecz nie zrobiłem nic. Nie spróbowałem zatrzymać auta, nie poprosiłem ojca, byśmy ratowali te biedne stworzenia. Nie wykrztusiłem ani słowa…  Miałem już piętnaście lat. To nie jest mało i oznacza pewien próg decydowania i odpowiedzialności. Rozumiesz, Aleksie. Nawet nie podjąłem próby. Nie zsiadłem z konia. Za ten brak zdecydowania przyszło mi zapłacić. To wspomnienie zagryzało mnie pięćdziesiąt lat i wpłynęło na całe moje życie.
Przejechałem dłońmi po twarzy w geście zrezygnowania.
- Dobra tam – powiedziałem. – Takie błędy zdarzają się wszystkim. Nie możemy się winić za to, że niektórzy zamarzają albo giną na bagnach. I w sumie to całkiem zwyczajna historia. Nie musiała uczynić cię bezdomnym.
Spojrzał na mnie z zadumą.
- Nie musiała. Ale był to tylko początek. Bo musisz wiedzieć, Aleksie, że nie przełamałem się nigdy. Przez lata życie wielokrotnie postawiło mnie w sytuacji, w której należało podjąć jakąś decyzję, wkroczyć w zdarzenie, umieścić w akcji ciało, a skoro tak, to także i serce. Nie zrobiłem nic. Nigdy nie zsiadłem z konia i nie uwolniłem z frustracji i poczucia winy. Utonąłem w tych dwóch najgłębszych z mórz: we frustracji i poczuciu winy. Możesz mnie nazwać topielcem.
Nie miałem ochoty ani go określać w żaden sposób, ani wysłuchiwać.
- I do czego zmierzamy z tym wszystkim? – spytałem szorstko.
- Do sedna. Czy rozumiesz mój przekaz?
- Ani trochę. Jest ckliwą historią, którą od czasu do czasu przynoszą mi tu młodzi geniusze w nadziei opublikowania.
- Aleksie. Chcę ci powiedzieć coś, zanim odejdę.
- Świetnie. Do słów na odchodne odnoszę się wyjątkowo życzliwie.
- Otóż nigdy nie jest za późno na to, by zsiąść z konia i zmienić swoje życie. Nie potrafiłem tego zrobić przez pięćdziesiąt lat, a jeśli sfrustrowanie łączy się z brakiem zdecydowania, to wszelkie zmiany w życiu będą nam tylko spiętrzać coś, co zwykliśmy postrzegać jako trudności. Bo los wymaga, by stać u steru. Konsekwencje przeoczenia i bezduszności nie są tak naprawdę karą, a szansą.
- Szansą – powtórzyłem z sarkazmem. – Popadanie w samotność, biedę, w skrzynie po rybach i takie tam?
- Dokładnie tak – skinął głową. – To sprawia, że człowiek nie dryfuje w materialnej iluzji, bo surowe położenie stymuluje jego rozliczanie samego ze sobą. I podsumowuje szansę. Rozumiesz, szansę na zmianę życia.
- Super – wzruszyłem ramionami. – Tyle że ja nie mieszkam w domku ze skrzynek.
- Ale wiesz – przeszył mnie dziwnym, trochę niepokojącym spojrzeniem – że tak naprawdę nie mówię o domu ani luksusie. Wiesz o czym mówię. O zsiadaniu z konia na czas. By podać rękę innym.
Napiłem się kawy, uniósłszy kubek drżącymi palcami.
- Nie jestem zainteresowany podawaniem rąk. Sam ich też nie otrzymuję.
- Czy na pewno?
- Zmierzamy w kierunku rozliczania mnie, czy wrócimy do historii zimowych o zwierzętach? Choć przecież dzwony na odchodne biją, może w następną noc wigilijną.
- Nie trzeba kolejnej historii. Wszystkie z mojego życia mówią o tym samym. Całe życie cierpiałem, ale tego cierpienia nie sprawił nikt poza mną samym.
- Smutna sprawa. Proszę ponownie użyć drzwi ogrodowych. I domknąć je tym razem, czuję ziąb.
Fryderyk wstał.
- Jesteś młody i możesz mieć drugie życie. Zupełnie inne.
- Mam dobre życie.
- Ponieważ nie jest za późno, dopóki serce bije. – Ruszył w stronę holu. – I niech cię pokrzepi to, co ci teraz powiem. Otóż po pięćdziesięciu latach zsiadłem z konia i zmieniłem swoje życie. Wczoraj.
Patrzyłem za nim bliski gniewu.
- Brawo! – rzuciłem. – Rozumiem, że zmieni to pańskie położenie w cudowny sposób. Że mogę spodziewać się nowego sąsiada na naszej ulicy.
- Aleksie. – Zatrzymał się i obrócił. – Nie mówię o luksusach. Być może przeoczyłeś 100 000 dobrych momentów na to, by zejść ze swojego konia i wlać w serce ciepło. Ale wierz mi, wystarczy to zrobić tylko raz, by wszystko się zmieniło. Możesz to nazwać cudem Bożego Narodzenia. Wesołych świąt.
W  milczeniu patrzyłem jak wychodzi. Nie byłem w stanie wykrztusić ani słowa ani nawet uczynić kroku przez dłuższą chwilę. Złość mieszała się we mnie z upokorzeniem. Złość na Artura, bo pewien byłem, że przedstawienie, które spadło na mnie jak sieć, było jego manipulacją. Złość pogłębiał fakt, że nie miałem zupełnie pojęcia, jakie intencje kierowały moim przyjacielem. A znałem go z cynizmu i podstępności.
Upokorzenie budziło to, że mnie – wydawcy i bogatemu obywatelowi miasteczka – filozoficzno-moralne nauki czynił kloszard. Nędzny, upadły, może i obłąkany człowiek.
Przez chwilę wytrącony z równowagi maszerowałem w poprzek salonu, próbując opanować myśli. Na przykład tę, by zadzwonić do Artura i zakończyć szopkę, która zapowiadała egzekucję na mojej osobie. Tyle że aby to zrobić, musiałem wyciągnąć komórkę z kosza, a biorąc pod uwagę jej zawartość – byłem jej pewien – miała już ciężar pięćdziesięciu kilogramów i kolce zamiast klawiszy.
Zamiast tego ruszyłem do kuchni z niedorzecznym, półprzytomnym zamiarem zaparzenia sobie nowej kawy, gdy jeszcze nie dopiłem tej, która stała na salonowym stoliku. Mijając stół bezmyślnie sięgnąłem po pilota i włączyłem telewizor, bo cisza najwyraźniej znów budziła niepokój.
Jakby Fryderyk podrzucił w nią coś, co szeleści decyzjami przeszłości.
W drzwiach do kuchni stanąłem jak wryty, a moje oczy powiększyły się  jabłka.
Na krześle, przy stole umieszczonym w części przeznaczonej na jadalnię, siedziała starsza kobieta.
Poruszyłem ustami jak ryba.
Kobieta uśmiechnęła się, a wtedy zebrałem się w sobie i wydusiłem cierpko:
- Duch Numer Dwa?
- Tak – potwierdziła miłym głosem.
- Ha. – Porzuciłem zamiar parzenia kawy, ale podszedłem do szafki i wydobyłem z niej pudełko duńskich herbatników. Nie wykonałem gestu poczęstowania. Nigdy nie byłem specjalnie uprzejmy i szczodry – pachniało to jeszcze jedną twarzą hipokryzji – a kiedy byłem zły, to stawałem się już bardzo niemiły. – Nieźle – burknąłem, pakując sobie ciastko w usta.
Nie miałem wcale ochoty na słodycze, nie miałem ochoty na nic właściwie, zaczynałem się przyłapywać na małych, pozbawionych sensu odruchach.
Usiadłem naprzeciw kobiety i postarałem się, by na moim obliczu wyraźnie rysowało się wyzwanie i niechęć. Przyszło to szybko, ale – oczywiście – jej uśmiech wcale nie osłabł.
Jakkolwiek wynagrodził tych aktorów z ulicy mój wspólnik, to nie wspięli się na wyżyny w kwestii charakteryzacji. Fryderyk wyglądał nie jak obszarpany duch, lecz jak obszarpany nędzarz, co jest jednak różnicą sporą. Jego twarz nie była blada i upiorna, lecz życzliwa. Marny to typ ducha, jeśli miał mną wstrząsnąć.
Kobieta postarała się nieco bardziej: była dość blada, zmizerowana i miała na sobie długą, rozwiewną czerwoną suknię. Ale zrobiła ten sam błąd, co jej poprzednik. Uśmiechała się.
I w ogóle była promienna. Spodziewałem się po Arturze jednak nieco więcej kunsztu.
Zwłaszcza w kwestii złośliwości. Bo też był to wyjątkowo złośliwy kawał: moralne nauki wigilijne.
Inna rzecz, że cokolwiek skiksowany.
Prychnąłem nie bez satysfakcji, mimo że uczucie złości nie było czymś, co spodziewałem się utracić przed świtem.
- Powinna pani wpłynąć oknem – zauważyłem kąśliwie.
- I co by to miało dać?
- Może bym się wystraszył?
- Skąd przypuszczenie, że to jest właśnie moim zamierzeniem?
- Ach, prawda -  klasnąłem dłońmi. – Byłbym zapomniał. Przecież z pewnością zamierzenie jest to samo, co u pana Fryderyka kloszarda. Morały o północy.
Uśmiechnęła się zdawkowo.
- Przyszłam tu dziś do ciebie, Aleksie…
 Nie mogłem się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem.
 – … aby pomówić o doświadczeniu obojętności.
- O. Chyba Fryderyk już poruszył ten niezwykły temat.
- Nie – pokręciła głową. – Fryderyk nie mówił o obojętności, lecz o czymś, co blokuje odruch niesienia pomocy u takich jak on: wrażliwych. Takich, którzy odczuwają cierpienie innych istot. A tym czymś jest brak wiary i strach. Ja zaś chcę ci powiedzieć o obojętności.
Sięgnąłem po następny herbatnik, zastanawiając się, czy wysłuchać niedorzeczności kolejnego intruza, czy tym razem po prostu wyrzucić go za drzwi. W zaspę – zaśmiałem się w myśli.
- Obojętność ma jedno, niezwykle czytelne wytłumaczenie, Aleksie. Znasz je?
- Niestety, nie.
- Ja myślę, że je znasz – spojrzała mi w oczy intensywnie. – Obojętność na położenie żyjących wokół istot, zwłaszcza cierpiących, wynika tylko z doznanej na sobie krzywdy.
- No proszę.
- A raczej: z po c z u c i a tej krzywdy. Ponieważ taka jest natura człowieka, że jeśli nie może rozliczyć za swoją krzywdę kogoś, kogo obwinia – bo jest on poza jego zasięgiem – to wymierza karę wszystkim innym, których dosięgnąć jest w stanie. To oznacza mnóstwo ludzi.
Chciałem wziąć jeszcze jedno ciastko, ale zrezygnowałem. Zamknąłem pudełko i popatrzyłem na nią beznamiętnie, być może dość tępo.
- Czy mówimy o mnie?
Poszerzyła uśmiech.
- Mówimy o mnie. W każdym razie póki co… Czy mnie rozpoznajesz?
- Nie. Może widziałem gdzieś panią w mieście, nie przypominam sobie. Nie przyglądam się ludziom.
- Tak. Nie przyglądasz się. To ta kwestia kary i obojętności.
- Śmieszne. Dlaczego człowiek z moją pozycją miałby sobie zawracać głowę ludźmi z ulicy? Ich opinią? Mam renomę w kraju. Okładki moich książek są w mediach. Poklask w okolicy domu nie jest mi potrzebny. Zresztą… Zresztą mieszkańcy Potokowa też mnie ignorują.
- To nieprawda. Są dumni z tego, że mieszkasz z nimi.
- Nie mieszkam z nimi. Powiedzmy, że troszeczkę mieszkam z ludźmi na tej ulicy.
- Jesteś mieszkańcem Potokowa i całe miasto ma z tego satysfakcję. Nie tylko burmistrz.
- Nie lubią mnie.
- Dlaczego?
Żachnąłem się.
- Mniejsza z tym! To mnie w cholerę nie obchodzi! I może już pora na panią. Kto będzie trzeci? Artur?
- Mieszkańcy Potokowa mówią ci ,,dzień dobry” spojrzeniami, a jeśli odwzajemnisz te spojrzenia, usłyszysz prawdziwe powitanie.
- Bimbam na to – skrzyżowałem ręce. – Jestem zawiedziony, że wasze przebrania wypadły tak marnie. Jak widać, wszyscy bimbają. Ja na ludzi węszących za poparciem, znajomościami dla zysku, a aktorzy z ulicy nie kwapili się nawet, żeby założyć białe prześcieradła z wyciętymi otworami na oczy. Ile mój wspólnik za to pani zapłacił?
- Nic.
- Nonsens!
Spuściła wzrok na stół na pudełko z herbatnikami, ale nie wyglądała na zmieszaną.
- Choć właściwie – wymruczałem – jest to logiczne. Pewnie nie dał wam zaliczki z braku zaufania i słusznie. Jeśli miał zapłacić po przedstawieniu, to z pewnością tego nie zrobi. Jest nieudolnym kawalarzem, ale nie marnotrawi pieniędzy.
Podniosła na mnie oczy, błyszczące i ciepłe.
- Aleksie. Czy rozpoznajesz mnie?
- Nie.
- Mam na imię Aldona. Mieszkam w Potokowie od urodzenia.
- Możliwe. To dla mnie nie ma zna…
- Nie zauważyłeś mnie dotąd, bo mój dom stoi po drugiej stronie, ostatni pod lasem. Od trzynastu lat nie wyszłam z domu. Przez trzynaście lat mieszkańcy Potokowa mnie nie widzieli.
Umilkłem, nie wiedząc, co powiedzieć.
A Duch Nr 2 opowiedział swoją ckliwą historię:
- Rodzina jest najwspanialszą konstrukcją, jaką tworzy człowiek. Nie ma nic mającego więcej znaczenia w sensie emocjonalnym i w sensie pola doświadczalnego. Ale jeśli przy materialnych budowlach biorą udział wyuczeni architekci, to przy tworzeniu rodziny architektami jesteśmy wszyscy. Każdy jeden człowiek. Wszyscy nimi jesteśmy, ale jedynie niewielu część na poziomie mistrzowskim. To sprowadza właśnie sens doświadczania.
Położyłem rękę na czole i przez klika sekund zastanawiałem się, czy możliwa jest tego rodzaju halucynacja przy długotrwałym piciu alkoholu.
- Dlatego na wiele rodzin spadają trudne próby i bolesne doświadczenia. Szczególnie tam, gdzie nie zadbano o zbroje. O przytulanie wzmacniające dusze.
- Chryste panie…
- Ja dorastałam w takiej rodzinie – ciągnęła, ignorując moje miny i komentarze. – Wiele razy usiłowałam sobie to przypomnieć, ale… Cóż, wychodzi na to, że mój ojciec i moja matka nigdy mnie nie przytulili. Ani razu. Może na początku?... Nie pamiętam jednak niczego. Żadnej bliskości.
Poczułem ulatniające się resztki cierpliwości. Gdyby nie fakt, że obie te dziwne osoby urządzały cyrk na zamówienie Artura, nie zamieniłbym z nimi ani słowa. A duchowy pancerz Aldony mocno by ucierpiał, bo potrafię rzecz ubrać w słowa.
I wyrzucić natręta w zaspę, jeśli trzeba.
- Nie jestem terapeutą – rzekłem zimno.
Naturalnie zignorowała to.
- Dorastałam, a poczucie krzywdy rosło wraz ze mną. Mimo to, próbowałam założyć rodzinę, bo samotność jest strasznym uczuciem, a ja byłam samotna od urodzenia. Nie potrafiąc rozmawiać, związałam się z pierwszym mężczyzną, który zechciał mnie pocałować. Uciekł, gdy byłam w drugim miesiącu ciąży.
Przypomniało mi się, jak mówiła, że od trzynastu lat nikt jej nie widział. Czy byłem ciekaw, dlaczego? Niespecjalnie. Jej obecność męczyła mnie. Może trochę, owszem… Ale odliczałem już sekundy do jej odejścia.
Odliczałem też czas do obicia kijem mojego przyjaciela.
Aldona spoważniała. Nie była smutna, jakieś rozpogodzenie nadal trzymało się jej twarzy, ale kiedy dokończyła, jej głos nie by wesoły:
- Dwa tygodnie po urodzeniu dziecka, położyłam je w koszyku pod drzwiami kościoła i odeszłam.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale nie byłem terapeutą. I miałem zbyt mało sił, by odpierać własne cienie. Więc to, co robiła w mojej jadalni Aldona, uznałem za wampiryzm.
Gniew zaczął wracać.
- Byłam samotna i przerażona… Lecz oprócz tego zimna i drewniana. Nie potrafiłam przytulić tego dziecka i wyzwolić między nami tego, co wyzwala matka: radości dzielenia życia. Nigdy nie wróciłam.
- Do widzenia – wycharczałem. – Wes… - Życzenia nie przeszły mi przez gardło, choć miałem je wypowiedzieć tonem kpiny.
- Już kończę, Aleksie. Kiedy wyrzucałam dziecko ze swego życia, znalazł się świadek... Proboszcz Joachim, który objął parafię, zobaczył mnie z okna. Kiedy pojawiłam się na mszy, potępił mnie na kazaniu przy wszystkich i porównał do najstraszniejszych potworów ludzkości. Wygnał mnie z kościoła. Jego ministranci wpadli w takie emocje, że przewrócili mnie na ulicy. Nikt nie stanął w mojej obronie. Wyklęło mnie całe miasto. Wyrzucono ze sklepu, obszarpano przy lecznicy. Jedynym, który mi został, był już tylko Bóg, próbowałam więc jeszcze dwa razy wrócić do kościoła. Skończyło się tak samo. A potem… Potem byłam w więzieniu. Jakiś czas. Nie wiem, gdzie znalazło się dziecko. Wróciłam do domu i zamarłam w nim na trzynaście lat.
Zapadło milczenie. Pomyślałem, że po tym, co usłyszałem, moja chęć do ignorowania społeczności Potokowa i zaszywania się w swej fortecy raczej nie osłabnie.
- I cóż chcesz usłyszeć, kobieto – wyrzekłem szorstko. – Sama jesteś sobie winna. – Nie zaprzeczyła. – Powinnaś się była wyprowadzić.
Pokręciła głową.
- Można się oddalić od ludzi, Aleksie, ale nie od sumienia.
- A było jakieś? – zaszydziłem.
- Tak… Przebudziło się i przemawiało do mnie. Im bardziej byłam umarła, tym bardziej żywe było moje sumienie.
- Duchu Nr 2, w czym, do cholery, mogę ci pomóc?
- Aleksie. Obojętność jest specyficzną rośliną, która wyrasta na poczuciu krzywdy. Aby nie zaistniała, istnieje jedyne cudowne lekarstwo. Aby wzrosła strzeliście, istnieje jeden rodzaj leku. Lekarstwem jest przytulanie, które ma o wiele więcej mocy i znaczenia, niż najpiękniejsze słowa, jakie zawarł słownik rasy ludzkiej. Im więcej przytulania, tym więcej wrażliwości i wzmocnienia. Jeśli coś ma wykuć zbroję na człowieku odporną na wszelkie ciosy świata, to jest to tylko przytulenie. Mleko matki czyni ciało człowieka gotowym do wszelkich wyzwań na polu fizycznym, ale dusza nie założy zbroi z żelaza. Rozumiesz już?
- Piszę i wydaję horrory. Na tym się skupiam. Nie wnikam w ckliwości i zależności psychologiczne. Czy to się pani podoba, czy nie.
- Rozumiesz – podsumowała, ignorując moje zaprzeczenia. - Nieprzytulanie dziecka krzywdzi je i pozostawia rezonans, którego skutki są poważniejsze niż wielu sądzi. A przecież dorośli potrzebują tego tak samo jak dzieci…  Przy całkowitym braku najsilniejszego lekarstwa dla duszy, wlewa się w nią obojętność. I wzrasta.
- Dobrze, niech i tak będzie – machnąłem ręką. – Ale czemu służy ten wykład? Nawracamy bogaczy? ,,Rozdawajmy pieniądze ubogim’’? Pewnie wypadałoby kupić dachówkę Fryderykowi, hm? Ach, pewnie i przytulić go… Pani też chce, żebym ją przytulił? Teraz? Otóż ja nikogo nie przytulam.
- Dlaczego?
Zamrugałem powiekami.
- Nie mam potrzeby. Nie jestem słaby.
- Kiedy ostatni raz przytuliłeś człowieka, Aleksie?
Zazgrzytałem zębami.
- Dawno. A może nigdy. Nie będę nikogo przytulał i wyciągał z jego kłopotów, dość mam własnych…
- A zatem masz jakieś? Samotność?
- Do widzenia. Może Artur pani zapłaci, ja nie zamierzam za groteskę.
- Nikt mi nie zapłaci – na jej twarz wpłynął znów ciepły, słoneczny uśmiech. Uniosła się lekko. – Aleksie. Moi rodzice mnie nie przytulali i wlali we mnie obojętność. Musiałam skrzywdzić własne dziecko, by tę obojętność przezwyciężyć. Kilka dni po tym, jak je porzuciłam, zapłakałam po raz pierwszy prawdziwie. Płakałam przez kilkadziesiąt lat. Wczoraj zrobiłam to ostatni raz.
- Dlaczego? – wyrwało mi się.
- Zmieniłam swoje życie. Zmieniłam mój wybór.
Zacisnąłem palce na blacie stołu i też wstałem.
- Chcę, żebyś jeszcze coś wiedział.
- Nie interesuje mnie to. Cokolwiek mi pani powie, zapomnę minutę po tym, jak zamknę za panią drzwi. To nieuchronne, przykro mi.
Przymknęła oczy.
- Siedem lat temu… proboszcz Joachim przyszedł do mojego domu. W nocy. Nikt o tym nie wiedział. Jesteś pierwszy.
Popatrzyłem w milczeniu na pudełko z ciastkami, czując narastające znużenie. Ile razy można odkryć w życiu, że od agresji dzieli człowieka jeden krok? Właśnie odkrywałem to kolejny raz.
- Obudziły mnie psy. Otworzyłam okno. Rozpoznałam go po głosie.
Z telewizora w salonie dobiegł podwyższony ton reklam; zdzwoniły dzwonki mikołajowych sań. A raczej wigilijnej manipulacji.
- Nie mogłam w to uwierzyć, ale… Proboszcz prosił mnie, bym wróciła do kościoła. Żebym mu wybaczyła to, co zrobił. Mówił, że zmądrzał i spokorniał… Że nie może sam sobie wybaczyć tego, że… opuścił mnie jako kapłan boży. Że zawiódł jako posłaniec boskiej opieki.
Mimo wszystko wyobraziłem sobie tę scenę. Słabo znałem mieszkańców, proboszcza widziałem tylko raz czy dwa z okien samochodu. Nie wpuszczałem kolędników, nie chodziłem do kościoła.
Mówiąc uczciwie, bardzo rzadko spotykałem kogokolwiek. Jeśli wysiadałem z auta w mieście, to tylko po to, by zrobić szybkie zakupy w małym, zdającym się być pustym sklepie.
Nieomal wszystkie potrzebne rzeczy zamawiałem u Bawarczykowej.
Robiłem tak zwłaszcza, odkąd…
- Ten stary, przejęty człowiek padł na kolana. W błoto przed moją bramą. Prosił, bym przyszła na mszę. Chciał przy wszystkich mnie przyjąć… A nawet przyznać się do własnego grzechu. Wysłuchałam go…
Dlaczego sprawy Potokowa miały mnie dodatkowo trapić, zgniatać?...
- …i wysłałam do diabła. – Podniosłem na nią oczy. Jej twarz była spokojna, nie zauważyłem zgryzoty ani przygnębienia. – Już nie wrócił. A ja przez kolejne sześć lat nie wyszłam do miasta.
Westchnąłem ciężko.
- Tak, tak. I wczoraj zapewne wyszła pani do miasta. Tłumy musiały być poruszone. Do widzenia.
Nie wierzyłem, że to widzę, ale uśmiechnęła się ciepło.
- Dopóki serce bije, Aleksie. Wesołych świąt.
Stanąłem twarzą do szafki z zaciśniętymi pięściami. Kiedy po chwili się odwróciłem, już jej nie było.
Czułem jakieś straszne znużenie umysłu i ciała, ale energicznym krokiem pomaszerowałem do salonu i wyłączyłem telewizor. Nie pamiętałem, kiedy go znowu włączyłem. W mojej twierdzy zapadła cisza, której nigdy nie ufałem. Nigdy nie była sojusznikiem, bo rozkładała zasieki w modelu życia, który wmontowałem w swoją świadomość. Teraz jednak cisza nie wydawała się być bardziej szkodliwa niż dzwonki i basowy głos Mikołaja z telewizora, szczególnie, że chaos by już we mnie całym.
Jeszcze jedna butelka wina pozwoliłaby mi wpaść w odmęt łóżkowej pościeli i zamknąć ten dzień; byłoby to mimo wszystko całkiem zwycięskie. Niestety, póki co nie mogłem tego zrobić. Musiałem jeszcze skonfrontować się z Arturem, który albo postradał rozum, albo wspiął się na najwyższy szczyt cynizmu.
Najwyższy, bo… Wszystko wibrowało we mnie, trzęsło się, myśli nakładały.
Czy on mógł z takim mistrzostwem – ale i zadziwiającą premedytacją – dobrać się do mojej duszy? Czy wiedział, że byłem słabszy niż to pokazywałem?
A może pokazywałem?
Czy wrażliwość da się zakopać? Zakryć?
Czy po prostu zrobił to jedynie po to, by mnie zadziwić, skonfundować, lecz bez wojennych intencji?...
Rozgniewany zacząłem przemieszczać się po domu, wypatrując go w oknach.
Nie chciałem, by problemy mieszkańców Potokowa kiedykolwiek przychodziły do mojego domu. Nikt nie miał prawa wprowadzać ich do mojej twierdzy. Dlaczego? Bo tak to już jest, że problem innego człowieka każe myśleć o własnym, jeśli istnieje jakieś podobieństwo. Jakiś trzon.
Oczywiście nigdy nie pobiłbym Artura kijem ani choćby pięściami, jednak w tym wzburzeniu zacząłem  zastanawiać się nad zerwaniem przyjaźni i współpracy.
A więc byłem aż tak niestabilny?...
Nagle stanąłem. Twarz Artura szczerzyła do mnie zęby przez okno w holu. Zrobiłem grymas, chwyciłem się pod boki i przesunąłem wzrok na drzwi wejściowe, by dać mu do zrozumienia, że czekam na niego i nie zamierzam bawić się tym wielce specyficznym żartem.
Ruszyłem znów do salonu i opadłem w fotel, tępo gapiąc się w ciemny ekran telewizora.
- Zadziwiłem cię? – usłyszałem wesoły głos od progu.
Spojrzałem wściekle. Mój wspólnik stał w progu rozpromieniony, jakby zrobił najlepszy kawał w całym swoim życiu. Nie tak to oceniałem, kiedy wodziłem po nim gniewnym wzrokiem. Miał na sobie tę samą puchową kurtkę, tę samą błękitną czapkę, w ręku trzymał ten sam pakunek w metalicznie zielonym papierze.
- Prezent możesz sobie darować – wycedziłem. – I tak nie przyjmę. Cud, że ciebie tu przyjmuję.
- Cud, powiadasz? – zaśmiał się. – Tak, to jest cud. Ale ten prezent nie jest dla ciebie.
- No i klawo.
- Ty już swój otrzymałeś.
- Czyżby?
- Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Będziesz wiedział jutro rano.
- Nie jest to konieczne dla mojego szczęścia.
- A co jest? – przeszył mnie spojrzeniem.
- Daj już spokój! Albo wypijemy sobie wino, ucinając te farmazony, albo zabieraj się stąd.
- Wyrzuciłbyś przyjaciela?
- Nie wiem, czy jeszcze nim jest.
- Jest i zawsze będzie.
- Zobaczymy – warknąłem. – I to nazywasz dobrym żartem? Tę lichą szopkę na kolanie pisaną?
Nie odpowiedział.
- Nasyłasz na mnie wyrzutków z podobnymi do siebie, ckliwymi tekstami, wykutymi na pamięć, bezczelnych, w dodatku kiepsko przebranych… Teksty były ckliwe, tylko zapomnieli się rozpłakać, może to kwestia gaży… - wyrzucałem kąśliwie.
- Dlaczego mieliby płakać? – spytał spokojnie.
Wciąż stał w drzwiach.
- Usiądź, bo mnie irytujesz, kiedy tak stoisz.
- Szczerze mówiąc – obejrzał się jakby za kimś – to nie mam wiele czasu.
- Rozumiem. Masz prezent do odniesienia. Dla której z nich?
Artur nie stronił od kobiet. One od niego także. Niejedno serce pękło z trzaskiem.
Zapewne najgłośniej serce kobiety, która pięć lat temu urodziła mu syna. Nigdy go nie odwiedził.
Pieniądze przelewał na konto. Jeśli ocenić sprawy uczciwie, ja miałbym więcej powodów, by mu czynić morały.
„Kocham macierzyństwo, ale nie ojcostwo” – rzekł kiedyś swobodnie. – „A przede wszystkim kocham dwie kobiety przez pół godziny, a potem dwie inne przez kolejne pół godziny.”
Jeszcze dotąd nie widziałem, by kupił prezent komukolwiek. Nie robiliśmy ich nawet sobie.
Poczułem się nagle dziwnie. Kolejna fala złości wymieszana z rozczarowaniem. Dlaczego?
Dlatego, że mój przyjaciel – czy rzeczywiście był nim teraz i kiedykolwiek? – nie zamierzał ze mną zostać? Więc nie chciałem zostać sam? Coś zdławiło mi krtań, usiłowałem zebrać myśli, by przynajmniej zrozumieć siebie. Bo raczej odczuwałem zagubienie. Silniejsze niż wcześniej.
- No cóż – rzekłem sarkastycznie – skoro nie zamierzasz odgrywać trzeciego ducha, nic tu po tobie. Idź do kochanek. Jest Wigilia, pewnie będzie ich z sześć.
Patrzył na mnie spokojnie.
- Brakuje ci przytulenia.
- Ty durniu! – wybuchnąłem. – O czym ty mówisz! Zabieraj się. Spaliłeś ten kawał. Słyszałem was pod sklepem. Byłem za wiatą. Spisek się nie powiódł.
Pokiwał głową.
- Aleksie. Przyjacielu mój.
- Phe!
- Miałeś przede mną dwóch gości. Co czułeś, gdy z tobą rozmawiali?
- Czułem, że skrewiłeś. To było żałosne, oto co czułem. Przyjacielu mój.
- Co czułeś po wizycie Fryderyka?
- Złość – odparłem szczerze.
- A po wizycie Aldony?
- Przygnębienie. Znużenie.
Znów skinął głową. Nie uśmiechał się, jednak patrzył na mnie irytująco czułym wzrokiem. Nie podobał mi się ten wzrok.
- Tak – rzekł, jakby zgadzał się z moimi odczuciami. – Co jednak, jeśli rzecz sprowadzić do przekazu, a nie do człowieka, który z nim przyszedł?
- Co masz na swojej intrygującej myśli?
- Załóżmy sobie, że nie zdenerwowali, nie zmęczyli cię ludzie, których ugościłeś w swoich progach – wszak byli to chyba serdeczni, uśmiechnięci i całkiem mili ludzie? – lecz… ich słowa. Treść. Przekaz, jak powiedziałem. Czy nie tak to właśnie wygląda? Emocje wywołuje w nas nie człowiek, lecz jego przekaz. Wysłowiony albo zobrazowany. Jakikolwiek wnosi.
- Przekaz?
- Tak, coś, co poruszyło twe struny. Mocno poruszyło, nie zaprzeczajmy.
- Zamierzasz być kolejnym rozliczającym mnie sędzią?
- A czy oni cię rozliczali? – uniósł brwi. – Czy raczej siebie?
- Hm.
- A widzisz. A jednak poczułeś się rozliczony. Ciekawe, prawda?
- Niespecjalnie. Zamierzasz popsuć mi święta?
To pytanie było tak absurdalne, że zaśmialiśmy się obaj. Artur zamilkł wyraźnie odprężony i patrzył na mnie w oczekiwaniu, że coś powiem. Udało mi się odrobinę – szczyptę – ochłonąć i z westchnieniem ciężkim, jakby kula wytoczyła mi się z gardła, rzekłem:
- Dobrze. Może i w istocie ci mili-bezczelni intruzi nie rozliczali mnie z niczego, jednak przemawiali do mnie tonem kaznodziei. Jak do ofiary losu. – Nie zareagował. – Weszli bez pukania i pouczali mnie jak uczniaka. Oni. Ludzie… no, upadli. To mnie upokorzyło. To mogło mnie wnerwić, sam przyznaj.
- Ludzie upadli?
Rozłożyłem ręce.
- Kloszard i dziwaczka-samotniczka, która wyrzuciła niemowlę z serca. Świetny materiał na kadrę pedagogiczno-filozoficzną, doprawdy. Chyba warto zbudować na tym książkę. Gdyby jednak nawet byli to ludzie o duchu świecącym szlachetnym złotem, to i tak nie robiłoby to większej różnicy.
- Dlaczego?
- Bo ja nie przyjmuję pouczeń. Sam też ich nie rozdaję. To jest fair.
- A pomoc?
- Pomoc?
- Tak, pomoc. Wszyscy jej potrzebujemy.
- Jaką konkretnie pomoc masz na myśli?
- Bliskość. Bezinteresowną. Ludzką. Co jakiś czas ktoś z nas upuszcza latarnię i schodzi ze szlaku. Wtedy ktoś podchodzi ze swoją latarnią i pomaga. Rozumiesz.
Przyjrzałem mu się w zastanowieniu.
- Szczerze mówiąc, drogi Arturze, to nie rozumiem. Nie jesteś kimś, kogo znam. Nie rozumiem, co za grę prowadzisz. Oby koniec był szybki. Nie chcemy tu rannych.
Znowu wybuchł śmiechem.
- To zależy, co rozumiesz przez grę, Aleksie. Życie możemy uznać za grę.
- Mniejsza z tym. Chyba kapuję twój wic. Chciałeś mnie roztkliwić tymi harcerskimi podchodami, a kiedy już bym zapłakał, stanąłbyś nade mną i obśmiał jak koń, czyż nie?
- Nie.
- Nagrywasz to wszystko?
- Rozbawiasz mnie, mój drogi. Masz mnie za podstępnego człowieka.
- Nie bezpodstawnie chyba.
- Hm – przybrał tajemniczą minę.
- Kończymy szopkę? – zaproponowałem. – Mamy dwie opcje. Wychodzisz się zabawiać z panienkami – i na zdrowie ci! – albo zostajesz i wyśmiejemy wigilijny świat jak przystało na ludzi rozumnych.
- Muszę cię zostawić, Aleksie.
Obniżyłem wzrok na prezent.
- Chyba już kapuję nareszcie. Zakochałeś się. To by wyjaśniało te szlachetne wygłupy i więcej uśmiechów na twarzy w jeden wieczór, niż przez ostatnie dwa lata. Wpakowałeś się, co? Tracisz zimną krew? Harlequinizujesz się?
Zielony papier połyskiwał drażniąco. Cieszyło mnie, że nie był przeznaczony dla mnie. Nie chciałem zetknąć się z uczuciem, które mogło towarzyszyć odpakowywaniu.
- Nie zakochałem się. W każdym razie – nie w kobiecie, którą całowałem ostatnio. Kocham ciebie.
- Ho – wybąkałem cokolwiek zbity z tropu.
- Tak. Dlatego dziś wręczam ci najważniejszy prezent z wszystkich, jakie dotąd otrzymałeś.
- Nie mam już miejsca w garażu.
- Nie będzie potrzebne.
- Nie masz, mam nadzieję, na myśli towarzystwa tych ludzi, którzy przyszli zwierzać się z grzechów.
- Nie zwierzali się z grzechów, Aleksie.
- Owszem.
- Czy użyli tego słowa?
- Nie pamiętam. Mieli poczucie winy.
- Tak. Kiedyś.
- No tak. Przeszło im. Cud Bożego Narodzenia?
- Cud bożego serca. Rozdano je nam wszystkim. Nie ma grzechu.
- Nie ma?
- Nie ma. Jest doświadczanie, przyjacielu mój. Fryderyk i Aldona mówili o doświadczeniu. O doświadczeniu przeoczenia i obojętności.
- I co by to oznaczało? Że można ranić, bo Bóg i tak nie zgubi uśmiechu z twarzy?
- W rzeczy samej.
- Dobre sobie. Kiedy będziesz wracał do domu, wstąp do proboszcza Joachima i przekaż mu dobrą nowinę.
- Wszystko, czego doświadczamy od innych – i od siebie samego – jest wynikiem wyboru, którego dokonujemy na własne życzenie.
- Dom ze skrzyń po jesiotrach?
- Cokolwiek.
- Alienacja? Wypadek? Zabójstwo?
- Dusza jest nieśmiertelna, Aleksie.
- Oszalałeś – stwierdziłem z przerażeniem. – Mam nadzieję, że to nie zabije naszego wydawnictwa. Nie chcę takiego doświadczenia.
- Nasze wydawnictwo – wyszczerzył zęby – czeka świetlana przyszłość.
- Bóg uśmiecha się nad nim?
- Uśmiecha się nad tobą.
- Ha. Że też nigdy nie byłem w kościele.
- To tylko budynek.
- To prawda… Wiesz, niepotrzebnie przebrałeś ich za duchy. Mogliby mieć habity jezuitów albo kaptury inkwizytorów.
- Twój umysł jest przenikliwy. Jesteś silną duszą, przyjacielu mój.
- Jestem w duchowych konwulsjach i skończy się to marnie, jeśli zaraz nie pójdziesz.
- Zaraz pójdę. Jeszcze tylko jedna rzecz.
Przez chwilę trwało milczenie. Byłem zbyt wyczerpany na opór. Artur wprost emanował energią.
- Dobra – machnąłem ręką. – Szybko z tym.
- Chciałbym, żebyś coś zrobił dla mnie jako dla przyjaciela.
- Okej… Oprócz przygarnięcia bezdomnego i mediacji między proboszczem, a Aldoną.
- Tym się nie martw.
- Więc czego chcesz?
- Drobiazgów. W zamian otrzymujesz całe udziały w wydawnictwie i moją miłość nieskończoną.
- Mówisz jak idiota – zdenerwowałem się. – Chcesz mnie zostawić? Oszalałeś? - Omal mi dodałem dramatycznie: ,,Mam tylko ciebie’’. – Mów czego chcesz, zrobię to za darmo.
- Za darmo?
- Jestem twoim przyjacielem.
- Jesteś nim.
- No to nadawaj – zasapałem.
Uśmiechnął się. Nie wiem, jak to się stało, ale poczułem ciepło tego uśmiechu. W całym moim wnętrzu szalał sztorm wymieszanych emocji: szoku, gniewu, lęku i… jakiejś nadziei, której nie rozumiałem.
- Aleksie. Proszę cię, żebyś zaniósł ten prezent mojemu synowi. Proszę cię, żebyś spotkał się z dziewczyną, którą odrzuciłeś. Proszę cię, żebyś spędził święta ze swoją rodziną. Proszę, żebyś zwyciężył w maratonie.
Cisza trwała dłuższą chwilę, bo wprost zamurowało mnie. Zamurowałoby mnie każde jedno z tych życzeń, w połączeniu zaś okazały się wiązką granatów. Musiałem przełamać ogłuszenie i paraliż, aby się odezwać.
- A więc naprawdę… Jednak rzeczywiście rozum ci odjęło.
- Myślę, że mi przywróciło raczej – zapewnił ciepło, chyba ubawiony moim wstrząsem.
- A zatem tak działa miłość? – przeszyłem pakunek spojrzeniem.
- Miłość? Tak. Tak! Tak działa miłość.
- Szkoda, że wpadłeś w tę pułapkę. Wyrzuciło cię za bandę. Nie sądzę, byś prędko wciągnął swój bobslej na tor i żal mi cię szczerze, Arturze. Ale ja tym bardziej dziękuję sobie za to, że odgrodziłem się od tego chemicznego zagrożenia ścianami domu i samochodu, bo widzę, że marnie to skutkuje. Ty nawet nie jesteś świadom zmian, jakie zaszły w twoim umyśle.
- Owszem, zapewniam cię, jestem ich bardzo świadom. A także tych, które zachodzą w tobie.
- Nie zachodzą, przykro mi. I nie zaniosę prezentu twojemu dziecku. To śmieszne, że mnie o to prosisz. Ja nie kupuję prezentów nawet swojej siostrze i rodzicom.
- Zaniesiesz je im wszystkim.
- Jaka siła mnie do tego zmusi?
- Twoje serce.
- Znasz moje serce od siedmiu lat. Możesz je wymienić na krzemień, nic się nie zmieni.
- Już się zmienia. W nas wszystkich.
- Oczywiście, w tobie widzę te zmiany. Smutna sprawa.
- Czy wyglądam na smutnego? – wyszczerzył zęby.
- Artur. Nie zaniosę prezentu twojemu dziecku. Sam to musisz zrobić. Jesteś jego ojcem, choć mały pewnie nie odróżni cię od dostawcy węgla.
- Aleksie. Jutro zaniesiesz prezent mojemu synowi. Potem pójdziesz na obiad świąteczny do swojej rodziny. Po drodze wstąpisz do Wiktorii.
- Przestań! – prawie krzyknąłem. Poczułem bicie serca - najwidoczniej i krzemień jest do tego zdolny.
Mój przyjaciel nieco spoważniał.
- Ta sprawa jest nieskończona. Obaj to wiemy. Ona nigdy nie będzie całkiem szczęśliwa, jeśli jej nie powiesz.
- Czego?
- Prawdy. Prawdy o tym, że złamałeś jej serce z powodu nogi.
Zamroczyło mnie.

Znajomość z Wiktorią trwała kilka tygodni. To był czas, w którym poruszałem się jeszcze po mieście, choć przygnębienie utratą nogi nie minęło. Wymieniałem przelotne spojrzenia z ludźmi i nie cofałem się z drzwi sklepowych tylko dlatego, że w środku byli ludzie. Wtedy jeszcze nie.
Owszem, moja rozpacz przygasła, lecz tkwiłem w przygnębieniu. Jeszcze niedawno byłem młodym, obiecującym maratończykiem. Biegałem po lesie z plecakiem, przeskakiwałem przez skały jak kozica. Kiedy kończyłem bieg na zalesionym wzgórzu, okiem zwycięzcy patrzyłem na doliny polskie i oddawałem się marzeniom na miarę sportowego Aleksandra Wielkiego.
Kiedy sen się urwał, padł cios, ale najwyraźniej coś z pragnień i wiary przez chwilę trzymało się wczepiało się jeszcze we mnie, skoro…
Wiktoria pracowała w sklepie z zabawkami, należącym do jej rodziców. Była delikatną, złotowłosą dziewczyną o smukłych kształtach i oczach, które budziły spokój i ufność w powodzenie spraw.
Kiedy na nią patrzyłem, wokół niej zlatywały się… No tak. Powiedziałem jej to tamtego dnia, kiedy pierwszy raz wszedłem do sklepu, żeby kupić zabawkę dziecku siostry.
Właściwie zrezygnowałem już z kobiet. Po wypadku coś zapadło się we mnie i nawet zdawało mi się, że zdołałem wyłączyć tę cześć mózgu, która odpowiada za dostrzeganie i ocenianie kobiet. Coś jakby półświadome dopasowywanie figury, ruchów i emanacji duchowej z oczu kobiety – do własnych kryteriów. Każdy to robi. A ja uznałem, że mnie nigdy już nie będzie to potrzebne.
Zaczynałem gorzknieć, przygasać.
Spotkanie z Wiktorią było niczym zapalenie pochodni w głębokiej jaskini.
Na chwilę.
Wszedłem do sklepu, spojrzałem na nią… i nagle zapomniałem o tym wszystkim; o nodze i całej rezygnacji. Bez zastanowienia, z nieskrywanym urzeczeniem, powiedziałem:
- Kiedy na panią patrzę, wokół pani zlatują się puzzle z innego świata. Układają się w bajkę, myślę, piękną ruską bajkę o carze i jego ślicznej córce, którą kochają zwierzęta i wojownicy. Te puzzle zlatują się jak kolorowe ptaki i w jednym momencie tworzą za panią baśń, w którą pragnie się wskoczyć, żeby zostać już na zawsze. Razem z panią.
Kiedy to powiedziałem, przez dobre pół minuty patrzyliśmy na siebie w milczeniu, przy czym na naszych twarzach rosły uśmiechy.
- Jeśli bajka buduje się wokół mnie w sklepie z zabawkami – odezwała się wreszcie wesoło – to chyba wszystko jest na swoim właściwym miejscu.
I tak to się zaczęło.
A skończyło trzy tygodnie później. Zadzwoniła do mnie wieczorem.
- Aleksie, co powiesz na randkę nad rzeką? Jutro w południe? To w sumie będzie piknik. Nie znasz tu jeszcze nikogo, ale sprowadzę kilku fajnych znajomych. Pośmiejemy się, objemy sernikiem, upijemy sokiem z jabłek i popływamy, co? Uwielbiam pływać. A Ty?
- Ja też… - wyszeptałem.
- Masz zgrabne nogi? Takie, wiesz – zaśmiała się – jak piłkarze. Lubię zgrabne nogi u mężczyzn. A potem… Potem im uciekniemy. Do lasu. Może nawet pozwolę ci się pocałować. Jeśli, powiedzmy, obronisz mnie przed niedźwiedziem. Co ty na to?
- …
- Aleks?
- Super.
Rozłączyłem się i nigdy więcej nie odebrałem od niej telefonu. Nie przeczytałem żadnej wiadomości. Nie poszedłem na piknik. Ani do sklepu.
Poddałem się.
Nie chciałem litości, sztucznej akceptacji i wymuszeń.
Nie chciałem też zostać odrzucony twarzą w twarz.
Poddałem się ostatecznie.
Do dziś o protezie wiedzieli tylko Artur i moja rodzina.
Prawda była taka, że kiedy wracała myśl o Wiktorii, o tym, co za stratę zadałem sobie, i co za ból zadałem jej… cóż, zdaje się, że był to ten najgłębiej wbijający się w moje serce oszczep. Przed tym oszczepem uciekałem z największą desperacją. Jednak sami to dobrze wiecie… Nie da się uciec. Wszelkie uniki zapewniają jedynie krótkotrwałą ulgę, nie odcinając zresztą cieni, które zaległy we wnętrzu.
A dziś strzelało do mnie nie tylko to zdradzieckie wnętrze. Dziś strzelał do mnie mój przyjaciel i wspólnik. Tej zdrady nie potrafiłem pojąć. Nie umiałem się też bronić.
Byłem tym, kim byłem. Jednonogim człowiekiem o krzemiennym sercu. Marny to typ wojownika w kwestii uników. Marny w każdej.
Byłem więc kimś marnym, ale też kimś, kogo nagle mój przyjaciel usiłował zmienić.
Dlaczego?
Czy było to możliwe?
Czy chciałem tego?
*
Patrzyłem na niego z twarzą pozbawioną życia.
- Artur… Nie zmuszaj mnie, żebym… Mam wszystko jakoś poukładane.
- Nic – pokręcił głową. – Nic nie masz poukładane.
- Trzymam jakiś kurs, ustalmy.
- To jest dryf. Dryf wiedzie donikąd. Może do wodospadu.
Spuściłem wzrok.
- Dobrze – mruknąłem. – Skoro tak wolisz… to niech będzie tak: straciłem nogę i marzenia. Nie poradziłem sobie z tym i wciąż leżę tam, gdzie upadłem w dniu wypadku. Unieszczęśliwiłem ludzi, którzy mnie wsparli. Unieszczęśliwiłem ludzi, którzy przyszli po wsparcie do mnie.
- Teraz mówisz do rzeczy – ocenił głosem, w którym zabrzmiało nie potępienie, lecz ciepłe uznanie.
- Dlatego nie zasługuję na próby reanimacji. Zostaw mnie z tym wszystkim. Jest tak, jak ma być. Zbieram swoje żniwo.
- Właśnie. Zbierasz swoje żniwo. Nikt cię nie zmusza. Przestań je zbierać. Wstań.
- To śmieszne.
- To proste. Wstań. Jesteś maratończykiem.
- Jeśli maratończycy pełzają…
- Maratończycy prą do przodu w ten czy w inny sposób. Zawsze parłeś.
- Czyżby?
- Co powiedziałem przed chwilą o grzechu i winie? To iluzja. Doświadczyłeś swoich wyborów. Teraz zmień je na inne.
- Kur… Mówisz o tym, jak o układaniu klocków Duplo. To nie jest proste. Nie chcę zresztą, rozumiesz?
- To jest proste. Wierz mi, przyjacielu mój. Chciałeś doświadczyć rozpadliny i doświadczyłeś jej.
- Chciałem doświadczyć uciętej nogi? Po to biegałem po lesie? Czy tak?
- Chciałeś doświadczyć utraty. Dusza jest nieśmiertelna. Wierz mi, że tak, jak spotkanie musi zwieńczyć pożegnanie, tak stratę – zysk.
- Nie na odwrót przypadkiem?
- W rzeczywistości to się przeplata. W nieskończoność.
- Niech cię… Nie chcę brać się z tym za bary, Arturze. Zaakceptuj to i daj mi spokój. Idź już.
- Doświadczysz zysków i słońca, kiedy taki podejmiesz wybór. Podejmij go. Tu i teraz.
Patrzyłem na niego z otwartymi słowami. Był nie do odparcia, mimo że stał w progu i stwarzał złudzenie kogoś, kogo łatwo się pozbyć.
- Podjęcie wyboru zajmuje sekundy. Tu i teraz.
- Tu i teraz?
- Tu i teraz.
- I co to zmieni? – głos mi drżał ze zdenerwowania i strachu. Nie chciało mi się  już kryć żadnych emocji. I tak nie dysponowałem najmniejszymi zasobami energii, by toczyć jakieś gry wymagające maskowania.
- Wszystko. Dlaczego większość ludzi, którzy tu przyszli ze swoimi utworami, dostała od nas kopniaki?
- Bo chcieliśmy doświadczać upokarzania innych?
- Owszem. Ale i oni – ich dusze – chcieli zaznać tych upokorzeń. Odrzucenia.
- Po co, do licha? Czy upokorzenie i udręki to jakaś cholerna przyjemność? Kto chce w tym tkwić?
Uśmiechnął się znacząco.
- I kto to mówi?
Zagryzłem wargi.
- Ale fakt, że gorzkie doświadczenia dopełniają całości i wszyscy ich potrzebujemy. Nie ma jednak co przesadzać, Aleksie. Pora wstać. I pobiec. Pora na ciebie.
- Nie mogę do niej pójść. Nie mogę spojrzeć jej w oczy. Może… może pójdę do rodziców. Ale prezentu twojemu dziecku też nie zaniosę. Nic z tych rzeczy. Pouczasz mnie…
- Nie pouczam. Wspieram.
- Tak, ale to chyba jakieś otwieranie na szlachetność? Takie nawracanie Ebenezera Scrooge’a? Tylko wiesz, nie pasuje do tego fakt, że pchając mnie do konfrontacji z moimi grzechami…
- Doświadczeniami.
- …sam migasz się od tego, żeby spojrzeć w twarz swojemu dziecku i jej matce. Nie sądzisz? Porzuciłeś ich. Zgadza się?
Patrzył na mnie w zamyśleniu.
- Porzuciłeś ich. No, ale być może przekonanie, że ich dusze chciały tego doświadczenia, uwalnia cię od tej powinności, prawda? Wygodne…
- Aleksie.
- No mów, mów, manipulatorze.
- Czegokolwiek chciały nasze dusze, stało się. Ale teraz one chcą doświadczyć słońca. Radości. Oczyszczenia. Wybaczenia. Wolności. Powiedzmy: maratońskiego biegu. Ty tego chcesz, ja, Wiktoria, i nasze rodziny.
- A skąd twoje o tym tak absolutne przekonanie?
- Bo stoję tu przed tobą i mówię ci to wszystko.
Przesunąłem spojrzenie na okna wychodzące na pijacką wiatę Bawarczyków. Były to bezpieczne okna, bo za nimi była ciemność. Żadnych tam obwieszonych lampami choinek.
- Arturze. Przyznam ci – zacząłem ochryple – że poruszyłeś to wszystko we mnie. Widocznie… No cóż, nie dało się tego zabić. Masz pewnie rację z tym wszystkim, o czym mówisz… Ale nie mogę spełnić twoich życzeń. Nie mam na to sił. Przykro mi. Może już po mnie. Po prostu. - Wróciłem do niego wzrokiem i przekonałem się, że nie był specjalnie przejęty. Musiałem uznać, że kiedy pewnych rzeczy nie da się zrozumieć, to trzeba je sobie zostawić. Dziś nie rozumiałem wielu spraw, a ten brak przejęcia u moich rozmówców do nich należał. Postanowiłem to zostawić. – Nie pobiegnę w maratonie. Mam znakomitą protezę, ale nie biegałem od lat. Do reszty zrujnowałem się kiepską dietą. Jeden przysiad mnie położy. Daj spokój z tymi fantazjami… Nie pójdę do Wiktorii, człowieku…  Ona już ma swoją rodzinę, męża, dzieci, stabilne życie. Jestem dla niej cieniem, który się rozwiał.
- Zakochała się w tobie i przeżyła odrzucenie. Odrzucenie wymaga wyjaśnienia, inaczej rezonuje.
- I nie pójdę do mojej rodziny. Nie chcę ich litości. Zresztą raczej zepsułbym im nastrój.
- Pamiętaj, że dusza co prawda jest nieśmiertelna, ale ciało, które ją nosi, nie. Jeśli będziesz się z tym guzdrał, po prostu poczekacie na siebie trochę dłużej.
- Jasne. Do następnego życia.
- Nie popsujesz im nastroju. Wniesiesz im słońce, na które czekają.
- I nie pójdę do twego syna, Artur. To cyniczna, straszna prośba. Obawiam się, że nie mogę spełnić żadnego z tych życzeń.
- Spełnij jedno.
- Jedno?
- Obiecałeś mi.
- Hm – zawahałem się.
- Zrób to dla mnie. Jeden jedyny raz. Proszę cię jako przyjaciel.
- Jedno… Psiakrew, dobrze. Które?
Zapytałem, ale byłem prawie pewien, że będzie chciał widzieć mnie przy stole rodzinnym. Bo to było chyba najważniejsze?
Pomyliłem się jednak.
- Jutro zaniesiesz ten prezent mojemu synowi. Dziękuję ci, Aleksie. Kocham cię.
Ramiona mi opadły w geście rezygnacji.
- Cholera… Czemu właśnie to?
Zaczął się uśmiechać. Szerzej i szerzej.
- Muszę już iść.
Wsparłem łokcie o blat stołu i skryłem twarz w dłoniach.
- Czemu właśnie to?...
Nie uniosłem twarzy, ale usłyszałem jego głos z korytarza.
- Bo wiem, że kiedy zaniesiesz prezent mojemu dziecku, to spełnisz także wszystkie pozostałe życzenia. Pamiętaj jeszcze o jednym: Cokolwiek mnie spotyka, sam to sobie sprawiłem. Cokolwiek. Wesołych świąt, Aleksie.
Kiedy po chwili się wyprostowałem, już go nie było. Połyskujący, zielony prezent leżał na ziemi.
Wstałem i podszedłem do niego. Nie wiem, co kazało mi to zrobić, ale rozpakowałem go.
Nic nie rozumiałem tej nocy. Nie rozumiałem więc także widoku małego, białego jak śnieg pieska, który spał ufnie na dnie pudełka.
*
Nie zasnąłem już do rana. Powinienem być naturalnie śmiertelnie wyczerpany i półprzytomny, gdy nastał świt, ale jakimś cudem nie byłem.
Bawiłem się z psem i myślałem. Tak minął mi czas do 10.00 rano.
No, było coś jeszcze w międzyczasie. Pies został nakarmiony, nasikał tu i tam, a ja uroniłem kilka łez, które jednak związku z tym sikaniem nie miały.
O 10.00 zaparzyłem sobie kubek herbaty, a potem ubrałem się ciepło, owinąłem kocem psa i zapakowałem do pudełka.
Wyszedłem w świat świąt i zimy, ale nie wywołało to drżenia na moim ciele i duchu.
Nie to.
Poczułem jednak drżenie już chwilę po tym, jak zapukałem do drzwi. Nim się otwarły, rozglądałem się wokół mrugającymi oczami kogoś, kto wyczołgał się z jaskini. Świat był… No cóż. Nie był na pewno koszmarny. Wracał mróz, a nade wszystko słońce, które pozwoliło na jakiś czas odegnać się władcom śniegu. Znajdowałem się w jakimś dziwnym stanie. Moje ciało było wyczerpane do cna, spustoszone, półmartwe, ale mojej duszy jakby to nie obchodziło. Jakby miała pewność, że i tak zaciągnie to umęczone ciało wszędzie tam, gdzie będzie trzeba, choćby dnem Wisły.
W istocie stan ciała nic mnie nie obchodził. W moim umyśle nie było spokoju, muszę to przyznać. Tam wciąż działy się dziwne rzeczy. A jednak, mimo półśmierci ciała i niespójności rozumu, wyruszyłem tam, gdzie wyruszyłem.
Dlaczego? I – najważniejsze pytanie – czy poszedłbym wszędzie tam, gdzie poszedłem, gdybym chwilę później, nad Wisłą, nie przeżył czegoś szczególnego?
W zasadzie nigdy do końca nie udzieliłem sobie odpowiedzi na to właśnie pytanie. Może wyda się to wam dziwne, lecz przyjąłem, że nie wszystko wymaga przebadania, a nawet – pojmowania.
Jeśli zdać się na instynkty, które poprowadzą nas od czasu do czasu zamiast kalkulującego umysłu, to może się okazać, że otrzymamy zarazem dwa spore zyski. Awans i odpoczynek. Sprawy nie do przecenienia.
Jednak to przyszło do mnie później. W chwili, gdy tego poranka mroźnego i słonecznego, stanąłem u drzwi malowanych w zielony kolor, byłem raczej półprzytomny i nie miałem woli i mocy, by uzasadnić sam siebie.
Ale przecież kroczyłem.
Stanąłem u tych drzwi, żeby…
Pani Bawarczyk stanęła w progu i wytrzeszczyła oczy.
- O, Boże!... – Przytknęła dłoń do ust jakby w zawstydzeniu. – Przepraszam, nie spodziewałam się… Coś się stało?
Przełknąłem ślinę.
- Pani… sąsiadko – wymówiłem nie bez wysiłku. - Ja mam prośbę do pani. Jeśli można.
- Prośbę? Oczywiście! Czy coś trzeba ze sklepu?
- Właśnie – odetchnąłem, mimo że skrępowanie, jakie czułem, zdawało się ważyć jakieś dwadzieścia kilogramów. – Tylko kilka rzeczy… Trochę jedzenia. To zajmie kilka minut… Przepraszam – dodałem niewyraźnie.
To ,,przepraszam,, było bardziej za to, że odmówiłem jej i mężowi pomocy poprzedniego dnia, ale wówczas nie potrafiłem tego jasno wyrazić. Nie przepraszałem nikogo od lat.
- Nie ma o czym mówić – zapewniła z entuzjazmem, obniżając wzrok na prezent, który trzymałem pod ręką. – Proszę iść do drzwi, otworzę od środka… Co ja mówię, zresztą! Za mną, proszę!
- Chwileczkę…
- Tak? – zastygła.
 - Czy z mężem już lepiej?
Patrzyła na mnie dużymi, zmęczonymi, ale rozjaśnionymi oczami.
- Tak, dziękuję. Wszystko w porządku.
- Sąsiadko. Chcę powiedzieć, że gdyby cokolwiek… Proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Mam silne auto – chrząknąłem.
- Dziękuję… Zawsze wiedziałam, że pan jest dobrym człowiekiem. To się widzi w oczach.
Zmilczałem. Dobrym człowiekiem… Ja bym powiedział, że moimi żyłami spływała marność. Tak w każdym razie było dotąd. Ale jeśli…
- A może dołączy pan do śniadania świątecznego?
- Nie… dziękuję. Mam kilka spraw. I… spieszę się do rodziny.
Musnęła mnie spojrzeniem i ruszyła przodem. By dojść do zaplecza sklepu, musieliśmy minąć jadalnię. Kilka osób siedzących przy stole zwróciło do mnie twarze.
- O! – wyraził zdziwienie pan Bawarczyk. – Proszę zasiąść do śniadania z nami, nie trujemy!
Rozbrzmiał wesoły śmiech.
- Może jutro! – odkrzyknąłem, szybko zebrawszy się w sobie. – Wesołych świąt!
Córka Bawarczyków odprowadziła mnie wzrokiem.
- Czego nam trzeba? – zapytała sklepikarka, stając przy ladzie i patrząc na mnie wyczekująco.
Zastanowiłem się.
- Dobra. Dwie duże torby. Proszę w nie naładować słodycze. I wędliny. Sery. Soki. Co tylko można. Co tylko… Cokolwiek. A świece pani ma?
- Tak.
- Wszystkie. I zapalniczki. I… nie ma pani ubrań, prawda? – spytałem głupio.
- Nie – rozłożyła ręce. Nie spuszczała ze mnie oszołomionego wzroku.
- Dobra, pani Bawarczykowa, sąsiadko… Proszę mi zapakować torby. Ja wyprowadzę wóz z garażu.
Kiedy po chwili wróciłem do sklepu, pakowanie dobiegało końca.
- Czy nie za dużo? – spytała z niepokojem.
- Zdecydowanie za mało – odparłem posępnie. – Za mało… Do tej torby poproszę jeszcze latarkę i baterie. Ma pani latarkę? A może koc? Jakiś koc?
- Latarkę mam. Koc?... Nie – Przybrała bezradną minę. – Ale… mam w domu. Mogę oddać.
- Może pani? – Cały drżałem.
- Zaraz przyniosę… Sąsiedzie drogi, co się stało?
Spuściłem głowę i nabrałem oddechu.
- To… sąsiadko. To po prostu – zaśmiałem się cicho – cud Bożego Narodzenia… Chyba. Może?...
Jej uśmiech gonił mnie, kiedy wynosiłem torby.
Zamknąłem bagażnik i wyciągnąłem portfel.
Uśmiech pani Bawarczyk na chwilę zamknął mi usta. Mimo znużenia odkrywałem w sobie frapującą spostrzegawczość.
- Nie wiedziałem, że ludzie potrafią się tak uśmiechać – powiedziałem szczerze.
Roześmiała się i rozłożyła ręce.
- Nie wiedziałam, że…
- Że ludzie potrafią się tak zmieniać? – mrugnąłem okiem.
- Pan zawsze był miłym człowiekiem, sąsiedzie.
- Nie byłem. Ale obiecuję poprawę. Nie złożę skargi na tę dobudówkę.
- Nie złoży pan? – powtórzyła z oszołomieniem.
Znowu mrugnąłem.
- Wszyscy potrzebujemy przytulenia.
Omal nie upuściłem prezentu i nie kucnąłem z zamiarem skrycia twarzy w dłoniach. Co ja wygadywałem? Czy uprawiałem nowy rodzaj komizmu? Czy przypadkiem nie robiłem z siebie pajaca bardziej niż kiedykolwiek przedtem?...
Ale to pajacowanie zaczynało być… owszem, upajające. I to coraz bardziej, z każdą minutą.
Dlaczego więc nie miałbym pajacować dalej? Ot, choćby na złość sobie?
Tak, właśnie, na złość sobie, za karę, niech to podetnie drugą nogę…
O dziwo, te myśli jakoś nie budziły we mnie złości ani tego mrocznego rodzaju satysfakcji. Wcale – i nie ogarniałem tego. Te myśli, jakby niecelne, pojedyncze wystrzały z przewracającej się baszty, przebiegły obok mnie i… znikły gdzieś w zaspie.
Bo ja czułem się po prostu… dobrze. Może i trochę zobojętniały na wstrząsy własne, lecz jakoś podekscytowany tymi harcami, w które wdałem się ze światem.
Robiłem w konia ten świat? Albo on mnie?
Nie, nikt nikogo nie robił w konia, Aleksie, ty po prostu… Uciekłem od tej myśli w głośny śmiech, choć nie była ona włócznią. Absolutnie nie włócznią…
Moje ciało było poszatkowane, a rozum – a niech tam, jeśli nawet odjęty – lecz skoro moja dusza harcowała, to jedno było pewne. Ciało nie umrze. I pójdzie tam, gdzie dusza je zaciągnie.
Być może miałem oczy pajaca, być może szaleńca, kiedy patrząc nimi na sąsiadkę, powtórzyłem:
- Wszyscy potrzebujemy przytulenia.
- Wszyscy… Tak, to prawda… To ja przyniosę ten koc. Czy mogę zapytać, dla kogo pan to wszystko kupił? Dla rodziny?
Pokręciłem głową. W odruchu chciałem zignorować to pytanie, zapętlić odpowiedź. Ale dlaczego miałbym to zrobić?
Dlaczego nie miałbym powiedzieć po prostu prawdy?
- Sąsiadko. To specjalne prezenty. Dla pana Fryderyka i pani Aldony. Z miasta.
Krew uciekła z jej twarzy.
- Dla kogo? – wykrztusiła.
- No… No wie pani. Dla tego bezdomnego. Co mieszka w tych skrzynkach pod targowiskiem. I dla pani Aldony. Ona kiedyś… Pani chyba wie?...
Milczała wstrząśnięta.
- Coś nie w porządku? – zaniepokoiłem się. – Wiem, że to tylko drobiazgi. Nie mogę nimi odmienić ich losu… Ale…
Przełamała się.
- Sąsiedzie…
- Tak?
- To pan nie wie?
- Czego? – zdziwiłem się.
Patrzyła mi w oczy ze smutkiem.
- Oni nie żyją.
Nie zrozumiałem.
- Kto?
- Pan nie wie… Mogłam panu powiedzieć wczoraj, ale… pan się zawsze spieszy, nie dziwię się. Jest pan człowiekiem interesu – usprawiedliwiała mnie.
- Kto nie żyje?
- Ten bezdomny. I pani Aldona.
- …
- Stary Fryderyk zamarzł przedwczoraj na śmierć. Znaleźli go strażnicy miejscy pod skrzynkami.
- …
- Zamarzł. Mróz go zabił, biedaka.
- To niemożliwe – wybełkotałem wstrząśnięty. – To niemożliwe… On był…
- Leżał skulony jak dziecko – opowiadała z przygnębieniem. – Ale wie pan, co oni tam znaleźli?
Nie potrafiłem wydobyć głosu.
- On umarł z uśmiechem na twarzy. W rękach, pod kurtką, trzymał małego, białego jak śnieg psa. I uratował go przed zamarznięciem. Piesek przeżył. Tylko potem zaraz gdzieś zniknął strażnikom. Pewnie uciekł… Mam nadzieję, że ktoś go przygarnie szybko. Idą z powrotem silne mrozy…
Nieporuszony jak skała czekałem na dalsze słowa. Ponieważ rozum mi odjęło, nawet nie próbowałem zrozumieć tego, co się działo.
- Biedna pani Aldona… Umarła w kościele. Poszła do kościoła wieczorem. Po raz pierwszy od lat… Siadła w ławce i zaraz umarła. Z uśmiechem na twarzy. I tak znalazł ją proboszcz. Nikt go nie widział jeszcze, żeby płakał, ale podobno płakał, kiedy koło niej usiadł i ją objął. Tak ich rano znaleźli. On ją tulił i płakał, a ona się uśmiechała. – Westchnęła. – To są cuda, drogi sąsiedzie. To są cuda.
Patrzyłem w śnieg u stóp. Przez chwilę złudzenie kazało mi wierzyć, że śnieg ten topi się i że się w nim pogrążam. Przeszły mnie dreszcze.
- Wszystko w porządku? – zaniepokoiła się.
Zbierz się, Aleksie.
Zbierz się? Czy jest w tym wszystkim jakiś porządek? Czy kolejna pułapka?
Moje ciało zesztywniało jak blok lodu.
– Chce pan zwrócić towar?
- Nie – wydusiłem. – Wielu ludzi czeka na prezenty. Pójdę już. – Przełamałem odrętwienie i ruszyłem w stronę ulicy.
- Nie pojedzie pan autem?
- Nie, przejdę się. To czasem… bardzo pomaga.
Zrobiłem kilka kroków, a wtedy usłyszałem:
- Wesołych świąt! Tym biedakom gorzej już nie będzie. Oni świętują u stołu pańskiego.
Zatrzymałem się. Próbowałem mimo wszystko zebrać jakieś myśli. Takie pobliskie, takie najprostsze, które niczym wyciągnięte dłonie pomogą odszukać ścieżkę w zamieci, w którą tak nagle się wpadło.
Fryderyk i Aldona.
Nie żyli, zanim do mnie przyszli. Takie rzeczy się nie dzieją. Nigdy i nigdzie.
Ale przecież zdarzyły się. Rozmawiałem z duchami.
Fryderyk i Aldona weszli w mój dom jak duchy i opuściły go jak duchy.
Miały… mądrość duchów.
Bardzo duchową mądrość.
I życzliwość. Właściwie… emanowały miłością. Do mnie.
Tym razem przeszedł mnie dreszcz nieomal gorący.
 Nabrałem oddechu i pokiwałem głową. To była prawda. Fryderyk i Aldona, duchy, które przebrane za ludzi, odwiedziły mnie w noc wigilijną, świętowały u stołu pańskiego. U tego stołu nigdy nie będzie dane zaznać im chłodu, obojętności i odrzucenia.
Ty już swój prezent otrzymałeś.
Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Będziesz wiedział jutro rano.
Obróciłem głowę i nikle uśmiechnąłem się do pani Bawarczykowej.
- Sąsiadko.
- Tak?
- Proszę przekazać ode mnie wiadomość córce.
- Córce? – powiększyła oczy, które natychmiast zalśniły, jakby wpadły do nich światła świąt.
- Pojutrze rano niech zawita do mnie ze swoją książką wypadków kulinarnych. Jakoś wcześniej… nie przejrzałem tego. Ale mam przeczucie, że jest to coś bardzo oryginalnego. Wesołych świąt.
Złożyła ręce. A potem pobiegła do domu jak nastolatka.
Ja zaś ruszyłem dalej, skręcając w stronę rzeki. Albowiem mój dzień przemian świątecznych dopiero się zaczął.
Mogłem iść chodnikiem – a raczej pokrywającym go wałem śnieżnym – wzdłuż jezdni aż do mostu i doszedłbym do miasta po jakichś czterdziestu minutach (latem znacznie szybciej). Ale między domem Bawarczyków, a kolejnym, wąska ścieżka stanowiła skrót do Wisły. Nabierał on szczególnego znaczenia zimą, jeżeli rzekę skuł lód, bo wtedy można było zawitać na rynek w niecały kwadrans.
Co prawda rzadko kiedy był to lód prawdziwie bezpieczny, ale w tym roku cały nieomal grudzień mróz Wisłę skuwał i zamieniał w deptak. Dopiero od tygodnia temperatura się podniosła i zaczęło zasypywać świat śniegiem. Do dziś – tego ranka wrócił mróz i złoto słoneczne.
Nie dlatego jednak skręciłem do rzeki, by skrócić sobie drogę. Nie lubiłem ryzyka. Szczególnie od wypadku, który wynikał z mojej nonszalancji. Chciałem przejść brzegiem, by… Czy ja wiem zresztą, dlaczego tam skręciłem? Czy wszystkie impulsy są wytłumaczalne?
Prędzej czy później są. Czy jednak muszą być?
W mojej głowie panował natomiast zamęt i spacer w jakiejś otwartej, jasnej przestrzeni był mi potrzebny, pożądałem tego. Dzień był słoneczny, jak rzekłem, prawdziwie złoty.
Nad brzegiem aż przystanąłem oszołomiony i kurczowo przycisnąłem prezent do piersi. Spowita śniegiem rzeka i oba brzegi były jakoś niezwyczajnie… błękitne. Nigdy nie widziałem świata zimowego w takim odcieniu. Nie w słońcu porannym.
Śnieg był błękitny, niebo granatowe, zaś miasteczko… Aż mi dech zaparło, gdy przesunąłem załzawionymi oczami po ciągu kamieniczek. To był obrazek niczym z klasycznych niemieckich bombonierek świątecznych.
- Cudowne… - wyrzekłem bezgłośnie.
Po chwili ruszyłem z mozołem w stronę mostu.
Wciąż miałem mętlik w umyśle i… wzruszenie w sercu. Ubrałem się ciepło, ale drżałem, jakbym tę noc spędził w zaspie.
Byłem półprzytomny i rozedrgany – czułem każdą jedną komórkę, jakby były nie na swoim miejscu. Jednak w jednym miejscu – tym właściwym – skądś nazbierała się determinacja.
Dlatego szedłem tam, gdzie szedłem.
Owszem, mój umysł był do niczego i nie potrafił dać mi odpowiedzi na pytanie wracające jak bumerang. Jak mój przyjaciel nakłonił dwa DUCHY do odwiedzin i sprawienia mi nauk?
Nie nauk, prawda. Wsparcia.
Jak on to zrobił?
Jak?
Artur nie był buddystą ani joginem trenującym eksterioryzację.
Ani nawet miłosiernym dobrodziejem.
Zwłaszcza nie miłosiernym dobrodziejem.
W każdym razie nie do wczoraj…
Artur był moim przyjacielem, powiedzmy, kimś na taką miarę, okazującym mi wsparcie i pokrzepiający żart, lecz nic budzącego czułości i wzruszenia. Nic, co miałby zrodzić troski nad zabiedzonym otoczeniem. Brzęk monet i śmiech ironii, te dźwięki stanowiły boazerię naszego wydawniczego gabinetu.
A jednak wczoraj mój wspólnik sprawił mi prezent, który czynił z niego dobrodzieja w najmocniejszym tego słowa znaczeniu.
Prezent mistyczny. Z mistycznym skutkiem.
Artur wypchnął mnie w świat, który powoli stawał się obcą, oddalającą się planetą, kiedy ja przysiadłem na asteroidzie.
Nie mogłem tego pojąć. Ani metamorfozy Artura, ani jego mocy sprawczej. Ale czy musiałem? Skoro pojmowanie jest przerastające, należy chyba je zostawić – przynajmniej chwilowo. I czerpać.
I tak pewnie dzieli się życie. Jak na dzień i noc, dzieli się ono na czerpanie i pojmowanie.
Yin-yang.
Lecz na Boga… Duchy?
Czy Bawarczykowa mogła mnie nabrać?
Nie. Była zbyt wiarygodna. Przejęta i szczerze poruszona.
Poza tym… to by nie miało sensu.
Szedłem z dziwną energią, choć nogi łamały mi się w śniegu. Dłuższą chwilę patrzyłem z zahipnotyzowaniem na drugi brzeg.
Potoków.
Piękne miasteczko.
Miasto cudów świątecznych…
Jak on ściągnął te duchy?
JAK…??
Aleksie! Dziś w nocy…
Spojrzałem przed siebie…
…i zatrzymałem się.
Miasto cudów.
Od mostu szła ku mnie wysoka, ubrana w czarną kurtkę kobieta.
Była daleko, ale zawsze rozpoznawałem swoją siostrę z daleka.
Może dlatego, że w ostatnim czasie widziałem ją tylko z daleka.
Przeszły mnie kolejne dreszcze.
Tego ranka przestałem blokować i zwalczać myśli, które wnosiły niepokój, wątpliwości i poczucie winy. To był ciężki bój i nie zawsze był zwycięski. Jednak dziś ustał.
Dlatego myśl, że tęskniłem za Dorotą od dawna, przeszła mnie natychmiast. Poddałem się temu nieomal z ulgą.
Tęskniłem za moją siostrą. Samo zezwolenie na przepełnienie się tą myślą było tak niezwykłe, że odczułem błogie poruszenie i zacząłem się uśmiechać. Nieco dalej, za Dorotą, przy brzegu kręcili się jacyś ludzie, ale ledwie musnąłem ich wzrokiem. Jeszcze ich nie zauważałem, choć nie miało to trwać długo.
Patrzyłem na siostrę, która szła do mnie.
Gdy podeszła, mój uśmiech odpadł z twarzy i zniknął gdzieś w śniegu u stóp.
Jej oczy były załzawione.
- Wiesz już? – spytała cicho.
- Nie – wyszeptałem, odruchowo schodząc spojrzeniem do ludzi przy brzegu. – O czym? Nie wiem…
Ale dobrze wiedziałem.
Zimny kamień wytoczył mi się z piersi.
To była jedyna myśl, którą tego dnia udało mi się odeprzeć przez dłuższą chwilę. Aż do tej pory. W głębi serca musiałem jednak już wcześniej zdawać sobie z tego sprawę.
Dorota obejrzała się za siebie.
Ludzie w pomarańczowych kamizelkach kierowali się do samochodów stojących na poboczu.
- Nic nie wiem – powtórzyłem tępo.
Lecz wiedziałem, oczywiście.
Dobrze wiedziałem, że mój przyjaciel Artur nie mógłby sprowadzić mi dwóch duchów, gdyby sam nie był trzecim.
Gdyby nie umarł.
ALEKSIE! DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Umarł.
Zapadałem się w błękitnym śniegu. Czułem go u pasa.
- Szedł do ciebie wczoraj rano…  - Dorota wtuliła się we mnie. – Wpadł pod lód. Nie mogliśmy się dodzwonić... Nikt nie mógł… Znaleźli go przed chwilą.
Martwym spojrzeniem patrzyłem na lód wiślany.
- Przykro mi, Aleksie…
Przez chwilę zastanawiałem się, czy sam nie chcę zamienić się w kawałek lodu. Wolny od strat, odpowiedzialności, decydowania… Żądza wiecznego zlodowacenia rosła we mnie gwałtownie.
Ujrzałem swoje ciało z boku. Więc tak łatwo je porzucić? Wystarczy po prostu się odsunąć? Może wielu ludzi tak umiera? Po prostu odchodzą od ciała,. Kiedy ciężar emocji i konfrontacji jest zbyt wielki?
Mój towarzysz odszedł. A skoro tak, to czy nie odeszła wraz z nim motywacja i rozbudzone pragnienie zmian?
Mój przyjaciel życia by duchem, gdy odwiedził mnie po raz ostatni. Oni wszyscy byli duchami. Jak duchy weszli i jak duchy opuścili mój dom.
Jak duchy przenikali moje myśli.
Żywy był tylko pies, którego ocalił Fryderyk.
Pies, którego Artur przyniósł do mnie w pudełku.
Prezent życia, który miałem wręczyć jego synowi, ponieważ on nigdy już nie będzie mógł wręczyć mu żadnego innego.
Arturze…
Nigdy cię nie opuszczę.
- Arturze…
Dusza jest nieśmiertelna, Aleksie.
- Dlaczego…
Cokolwiek mnie spotyka, sam to sobie sprawiłem.
Stałem na błękitnym śniegu i zamieniałem się w lód.
Uciekałem ostatecznie na swoją asteroidę śmierci zasłużonej.
Ale niezbyt długo.
Dorota wtulała się we mnie, a ja czułem jej ramiona na plecach, co oznaczało, że wciąż tkwiłem w tym oblekanym przez lód rezygnacji ciele.
Lecz odczułem coś jeszcze i to coś szybko roztopiło lód. Gdy tak trwaliśmy objęci i stężali, poczułem nagle ciepłe dłonie na moich barkach. Ciepłe i miękkie, lecz spływające siłą, którą mogą dać tylko dwa źródła wszechświata: miłość i oświecenie.
Mój przyjaciel stanął za mną i znów dał mi swoje wsparcie.
Nigdy cię nie opuszczę, przyjacielu mój.
Nabrałem powietrza mroźnego w płuca i zamrugałem oczami, jakbym budził się z letargu.
- Dorotko…
Odsunęła się i podniosła na mnie zdziwione oczy. Mój ton głosu – a może coś jeszcze – uderzył ją.
Albowiem, oprócz rozczulenia, zaczęło we mnie wkraczać coś więcej. Coś, czego od dawna nie miałem do dyspozycji.
Spokój i pewność co do działań. Wiedziałem, jakie należało podjąć.
Mniej lub bardziej wiedziałem to już wtedy, kiedy robiłem poranne zakupy w sklepie sąsiadki. Teraz jednak wypełniło mnie światło pewności niezachwianej.
- Dorotko.
Na jej twarzy niedowierzanie mieszało się z czułością. Bardzo podobało mi się to połączenie.
- Czy mogę przyjść do was na obiad świąteczny?
- Ależ… Aleks… Wszyscy czekamy na ciebie. Boże… Chodź ze mną od razu, proszę cię… Boże – znów wtuliła się silnie. – Nie możesz być sam…
Śnieg mienił się niebem, a kamieniczki czarem dickensowskim.
- Przyjdę na obiad. Jak tylko załatwię pewne sprawy. Powiedz mamie, że jestem głodny jak ten chłopak, którego pamięta. I że ją kocham.
- Przyjdziesz?...
- Przyjdę. Już zawsze przyjdę. Tylko naprawię coś, co trzeba naprawić.
Ciepłe dłonie zsunęły się z moich ramion. Artur odszedł.
Miałem jednak przekonanie, że nie na zawsze i nie tak naprawdę.
W oczach miałem łzy wycięte z lodu, ale do twarzy przedzierał się uśmiech wprost z serca.
Objęcia zaznane we właściwym czasie wyciągają ludzi z najgłębszych rozpadlin.

Kiedy zbliżałem się do czerwonych drzwi małego domku w jednej z wąskich, odchodzących od rynku uliczek, nie wiedziałem jeszcze, co powiem synowi Artura.
W gruncie rzeczy nie zastanawiałem się nad tym zbyt pilnie. Nie tylko dlatego, że byłem – mimo wypełnienia mocą – jakby odessany z emocji, w każdym razie tych intensywnych.
Jednak ta noc nauczyła mnie kilku rzeczy. Między innymi tej, by się nie udręczać brakiem odpowiedzi. Wszystko ma swój czas i cel.
Jeśli nabierzesz tego przekonania, staniesz u każdych drzwi. Nawet takich.
Matka Dawida miała przygnębioną twarz, więc nie pytałem, czy wie. W Potokowie wieści szybko się rozchodzą. Zwłaszcza o śmierci trzech osób w tygodniu świątecznym.
Stała w progu blada, zmizerowana i zmęczona.
- To pan… Pan Aleks. Nie spodziewałam się… Czy… wejdzie pan?
- Mogę?
- Tak… Proszę.
Wszedłem za nią do wnętrza. Niewiele widziałem mieszkań w mieście, ale wiedziałem, że sporo sprawia wrażenie, jakby czas stanął w nich w czasie ostatniej wojny. To było jedno z takich.
Chciała mnie wprowadzić do pokoju, który pełnił funkcje salonu – choć ja nazwałbym go pralnią, a przynajmniej określiłbym to tak dzień wcześniej – lecz powstrzymałem ją.
Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy.
- Czy Dawid wie?
- Nie.
- Okej… Ale… Hm. Pyta… Pytał czasem o ojca?
- Tak.
- Dobrze… - Westchnąłem. – Chciałbym z nim porozmawiać.
Zawahała się.
- Mam dla niego prezent od Artura – wyciągnąłem pakunek spod kurtki.
Coś chwyciło ją za gardło, zrobiła nieokreślony ruch ręką, jakby chciała przetrzeć twarz, po czym wskazała mi drzwi do pokoju dziecka i odeszła na bok.
Dawid leżał na dywanie i bawił się klockami. Rozejrzałem się błyskawicznie. Pokój był nie najgorszy, suchy i ciepły, w otoczeniu okna nie dostrzegłem grzyba ani wilgoci.
Chłopiec obrócił głowę i przyjrzał mi się spokojnie.
Uznałem, że przedłużanie tej chwili jest tak samo zbędne jak byłoby jej skrócenie. Naturalny bieg jest zawsze słuszny, a wyznacza go ufność.
Usiadłem na dywanie obok niego . Obaj patrzyliśmy na połyskujący zielenią prezent.
- To od Mikołaja? – spytał.
- Nie. Od twego taty. Dla ciebie – podkreśliłem.
- Od taty? – zdziwił się lekko. – Nigdy mi nie dał prezentu.
Zagryzłem wargi i potoczyłem wzrokiem po klockach. Niewątpliwie Dawid budował z nich farmę dla widocznych w rozerwanym opakowaniu zwierząt.
- Widzę, że Mikołaj już u ciebie był.
- Tak. Dostałem klocki, zwierzęta i dwie czekolady. Jedną już zjadłem z mamusią.
- Wspaniale. Jesteś dobrym chłopcem, bo się dzielisz.
- Czy tatuś przyjdzie?
Nie było to łatwe, ale spojrzałem mu w oczy. Postarałem się, by ujrzał w nich ciepło.
- Wiesz, Dawidku… Czasem, gdy mężczyzna ma… hm, pewien kłopot, żeby coś pojąć, zobaczyć… Wiesz, żeby coś zrozumieć i docenić. Wtedy czasem potrzebuje wspiąć się na drzewo. – Słuchał z uwagą. Nie patrzył na prezent, tylko na mnie. Wiedziałem, że łaknie męskiej energii. Potrzebował jej jak każde dziecko. – Albowiem z dużej wysokości można zobaczyć więcej. Oczywiście to wcale nie musi być drzewo prawdziwe, wiesz? Można je sobie wyobrazić. Albo narysować. W każdym razie z tego drzewa można ujrzeć to, co jest naprawdę ważne. I twój tata… - umilkłem, by uciec od wzruszenia. Chciałem pozostać ciepły, niosący spokój otuchę. Ja sam dostałem jej wiele ostatniej nocy. To był potężny zapas, którym mogłem się dzielić. Odkrywałem też niezwyczajną siłę spokoju.
- Czy pan już był na drzewie?
Uśmiechnąłem się.
- Chyba tylko w połowie. Zabrakło mi odwagi, by bardziej zbliżyć się do wierzchołka. Ale wiesz, co, Dawidku? Jeśli mi narysujesz drzewo, będę się wspinał na nie bardzo często, może każdego dnia. Tak… Każdego dnia będę wchodzić na drzewo, żeby upewnić się, że widzę rzeczy ważne. Rozumiesz. Ludzi, którzy szukają pocieszenia i pomocy. Którzy mają bardzo żywe serca.
 – Codziennie?
- Tak. Jeśli będę tego potrzebować.
- Czarami?
- Tak. Wyobraźnią. Czarami. Jeśli będę trzymać ręce na rysunku i zamknę oczy, to będzie tak samo, jakbym wspinał się na prawdziwe drzewo z lasu. Twoje drzewo będzie mi pomagać. Narysujesz mi je?
- Dobrze. – Odrzekł z powagą. – A czy tatuś wszedł na drzewo?
Dołożyłem dwa klocki do budynku farmy.
- Twój tatuś uznał, że zbyt długo nie widział tego, co jest dla niego naprawdę ważne. Dlatego pomyślał, że drzewo może nie będzie wystarczająco wysokie, aby to odkryć. I wspiął się wyżej.
- Wyżej?
- Tak. Aż do nieba.
- Do nieba?
- Tak. Bo stamtąd widzi się już naprawdę wszystko. Tylko że… że się już nie schodzi.
Milczał.
- Z drzewa można wrócić, ale z nieba nie. Jednak dzięki temu, że twój tatuś tam wszedł, ja nie będę musiał tego robić, żeby naprawdę zobaczyć całe piękno świata. Twój tatuś będzie czekał na ciebie w niebie. Będzie patrzył na ciebie i mamę każdego dnia. I obiecuję ci, że zawsze, kiedy wejdę na twoje drzewo, zaniosę mu pozdrowienia od ciebie, a przyniosę w zamian buziaki.
- Od taty?
- Tak.
- To fajnie.
- A tu – wyciągnąłem ręce – jest prezent od niego.
Oddałem mu zielony pakunek i podniosłem się z twarzą, która drewniała w odruchu samoobrony. Nie chciałem zostawić łez w pokoju, do którego powinno wpadać jedynie złote światło słońca i błękit świątecznego śniegu.
Zaczął odwijać papier, ale przerwał i dogonił mnie wzrokiem.
- Przyjdzie pan jeszcze?
- Tak. Przyjdę po drzewo.
- A potem?
- Oczywiście, że przyjdę.
Kiedy podchodziłem do matki Dawida, z pokoju dobiegł głos radosny, choć stłumiony niedowierzaniem:
- Mamusiu! Mamusiu, mamusiu, mam pieska…
Uśmiechnąłem się mimo wszystko.
- Nie pytam nawet, czy ten prezent jest odpowiedni – wzruszyłem ramionami. – Uznałem, że skoro on mi go polecił wręczyć, to… to musi być wszystko w porządku. – Pomyślałem, że o nocy duchów opowiem jej innego dnia. Może wtedy, kiedy przyjdę po drzewo.
Skinęła głową.
- Dziękuję…
- Ja również. Ma pani wspaniałe dziecko. Warto było upaść na kolana, żeby otrzymać dar jego uwagi. – Chrząknąłem i ruszyłem do drzwi. – Ach, gapa ze mnie – uderzyłem się w czoło. – Przecież i dla pani jest prezent.
- Dla mnie? – rozszerzyła oczy. – Od Artura?
- Czy od Artura? – powtórzyłem z namysłem. I z przekonaniem odpowiedziałem: - Zdecydowanie tak. Nie może być żadnych wątpliwości w twej sprawie.
Podałem jej kopertę i wyszedłem. Koperta była gruba, sama nie wiem czemu, ale pomyślałem, że wypada oddalić się szybko, jeśli wręczyło się komuś grubą kopertę.
Nikomu jeszcze nie wręczyłem tak grubej.
Sprostuję: ja i Artur ją wręczyliśmy. Nadal mieliśmy spółkę. Nie zamierzałem odpuścić mu w tej sprawie.
Przemierzałem przez dwadzieścia minut rynek i pobliskie uliczki, wykorzystując ten czas na odreagowanie żalu i radości, które wyniosłem przez czerwone drzwi. Okazało się po raz kolejny, że radość może wymieszać się z żalem i że nie zgrzyta to niczym, bo ostatecznie wiedzie do uwolnienia.
Nabierałem uwolnienia z każdym krokiem na brukowanych ulicach, z każdym oddechem, który sycił ciało i duszę mrozem – tym cudem stworzonym człowiekowi przez Boga na oczyszczenie ciała i umysłu.
Polubiłem mróz natychmiast i na zawsze.
Co jakiś czas mijał się ze mną przechodzień, któremu na mój widok zdumienie rozciągało twarz, a ja do każdej z tych twarzy ze śmiechem wołałem:
- Wesołych świąt!
Po dwudziestu minutach czułem nieomal pełne uwolnienie. Sprawiło ono, że radość bardzo wzrosła, zaś żal znacznie zanikł. Nie było to jeszcze całkowite uwolnienie – ale niosło mnie ono niczym zjawę przez najpiękniejsze miasteczko w Polsce.
Aż zaniosło mnie pod zielone drzwi sklepu z zabawkami.
- Halo?
Serce zatrzepotało mi gwałtownie, lecz mój głos utrzymał wibracje ciepła i radości. Byłem pewien, że jego mocy ulegnie każdy. Także osoba, do której zadzwoniłem.
- Czy pani Wiktoria?
- Tak?
- Bardzo przepraszam… Przepraszam, że dzwonię w święto… i że, cóż, powiem wprost… Jeśli uczyni pani wyjątek i zejdzie na chwilę do sklepu, kilkoro dzieci w Potokowie dostanie dodatkowe prezenty. Wie pani, z takich biedniejszych domów.
- Pan chce, żebym zeszła teraz? Pan zamierza kupować?...
- Tak. Przepraszam, bardzo mi zależy…
- Niech pan nie przeprasza. Oczywiście już schodzę, za minutkę jestem. Dla tych biedniejszych dzieci otworzyłabym sklep o północy.
Nabrałem powietrza głęboko, bo sprawiło mi to uprzejmość. Mróz wracał, nabierał siły. Pierwszy raz miałem odczucie mrozu jako zjawiska sojuszniczego. Bo też przenikał on przeze mnie i utwardzał to, co było zbyt miękkie, odświeżał to, co się zapadło, odcinał od mroków przeszłości i pchał w światło działania.
Tylko mróz. Ale tak to właśnie czułem w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.
Obejrzałem się. Przez rynek przemykał ktoś z rzadka, przeważnie niosąc prezent lub potrawę, by dzielić się świąteczną radością z bliskimi albo po prostu znajomymi. Jeszcze wczoraj nazwałbym to dzieleniem hipokryzji, lecz dziś już nie kwapiłem się do tego. Dziś nie miałem ochoty być sędzią dla nikogo, bo… Nie chciałem już sądzić sam siebie.
Na środku rynku osadzono wielki świerk spowity srebrnymi serpentynami. Granatowe bombki i zielone latarenki czyniły klimat jedyny w swoim rodzaju.
Zauważyłem go? Owszem. I chłonąłem.
Świerk był martwy i nieruchomy, a jeśli na sprawionych mu dekoracjach ludzie pozostawili jakieś fluidy, to przecież musiały już rozwiać się albo zamarły pod szronem.
A jednak ten martwy świerk stał niczym strażnik-opiekun, druid świąteczny, inicjujący coś, z czego może i świadomość ludzka nie zawsze zdawała sobie sprawę, a jednak… Pomyślałem, że nie może być ani jednego tworu boskiego na Ziemi, który nie posiada wpływu na istotę człowieka, ale w takim razie wszystko, cokolwiek człowiek postawił, ukształcił, pokolorował – to wszystko też musi uwalniać jakieś wpływy, mniejsze lub większe.
Jak ten świerk w sercu Potokowa. Martwy, ale żywy.
Podpełzały jeszcze do mnie dziwne myśli, takie, że może błaznuję, że się oszukuję, że się pogubiłem, lecz myśli te rozwiewały się natychmiast, bo je ignorowałem. Miałem już gdzieś ocenę swej postaci, tak własną, jak sędziów pochylonych nad planetą.
Osąd nie miał znaczenia. Liczyło się tylko wsparcie, które niosłem.
Byłem pewien, że zapłaciłbym każdą cenę za wybór, którego właśnie ostatecznie dokonałem.
Nie będzie już odwrotu.
Może będę musiał czasem wspiąć się na drzewo Dawida, lecz nie będzie już odwrotu. Nigdy.
 - Proszę – usłyszałem i znów serce mi zabiło.
Ile wzruszeń mogą unieść płuca człowieka?
Tyle, ile trzeba. Tyle, ile trzeba tym płucom, by zrzuciły z siebie smolisty nalot udręki wyborów, które zawiodły.
Nie rozpoznała mnie jeszcze. Kiedy przekręcała klucz od środka, patrzyłem na kamieniczki. Kamieniczki jak z klasycznej niemieckiej bombonierki świątecznej.
Wszedłem za nią powoli, bo krok w przeszłość, która prowadzi w przyszłość, musi być krokiem powolnym. Kroczyłem mostem, który oznaczał jeszcze jedną ważną konfrontację.
Bardzo jej chciałem.
Teraz mogłem to sobie powiedzieć otwarcie i bez gniewu: od dawna jej wypatrywałem.
Przy ladzie obróciła się i zaczęła z uśmiechem:
- To ja panu dziękuję. Jeśli…
Zapadło milczenie, ale nie pozwoliłem, by się rozciągnęło. Otaksowałem ją tylko spojrzeniem, które wyrażało ciepły, życzliwy sentyment, bo to właśnie czułem. I poczucie winy, bo i to czułem.
- Wiktorio.
- Aleks… Cholera.
W jej głosie nie było nic nieprzyjemnego. To dodało mi otuchy.
- Przyszedłem dziś, żeby cię przeprosić. Przyszedłem tu dziś, żeby ci powiedzieć, dlaczego… - zawahałem się.
- …odrzuciłeś mnie? – spytała cicho i spokojnie.
Spuściłem wzrok.
- Tak naprawdę, Wiktorio… Tak naprawdę… Odrzuciłem sam siebie. Byłem w tobie zakochany od pierwszej chwili i wiesz… chciałem, bardzo chciałem! zatopić się w tym, co sobą roztaczałaś. Przez chwilę było mi bardzo słonecznie i uwierzyłem, że to możliwe. Że będziemy razem i dzięki temu pójdę silny i spokojny właściwą drogą.
Czekała w milczeniu. Nie wahałem się już. Byłem opanowany, ale i zdecydowany.
- Prawda jest taka, że tego dnia, w którym mieliśmy pływać… w którym miał być ten piknik… Pamiętasz, pytałaś, czy mam nogi jak piłkarz?...
Pokręciła przecząco głową. Jej oczy posmutniały.
- Oczywiście, że nie pamiętasz i ja to rozumiem. Bo to pytanie o to, czy mam zgrabne nogi, było po prostu takim flirtem, gestem zalotnym, a nie żadnym nabożeństwem. Następnego dnia powiedziałabyś coś innego w ramach tej najbardziej uroczej z gier, może coś o piersi hoplity. Teraz to rozumiem. Wtedy… chyba nawet nie spróbowałem zrozumieć. Wiktorio…
Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Jej były zbyt smutne. Zdecydowanie zbyt smutne. Jak jeziora, które straciły błękit, gdy poczerniało nad nimi niebo. Dlatego uśmiechnąłem się i w uśmiechu zawarłem wszystkie cuda, których doświadczyłem tej nocy i tego poranka.
- Byłaś urocza w każdej minucie, którą mi poświęciłaś. W każdej jednej. – Pokiwałem głową. – W każdej jednej… I chcę ci powiedzieć, że tak naprawdę to, że zapytałaś mnie o nogi, nie miało znaczenia dla mojej ucieczki. Tak naprawdę uciekłem już wcześniej. Jeśli przewrócił mnie jeden powiew wiatru, to oboje dobrze to wiemy- już wcześniej zgubiłem równowagę.
- Aleksie – wyszeptała. - Nie rozumiem, o czym mówisz.
- O swojej słabości. Miałem wypadek, zanim cię poznałem. Amputowano mi nogę. Mam protezę.
- Mój Boże… - jej wsparte o ladę pięści zbielały.
- Po prostu wystraszyłem się. Nigdy bym ciebie nie porzucił, bo mądry i silny człowiek nie porzuciłby kobiety, która jest czarodziejką. Ale człowiek słaby porzuciłby siebie. I ja to zrobiłem tamtego dnia. Porzuciłem siebie. – Wiedziałem, że w moich oczach zalśniły łzy. Nie miałem potrzeby tego tuszować. To nie były łzy porażki i rozpaczy.
- Aleks… Boże, zraniłam cię. Gdybym…
- Nie – uciąłem. – To ja zraniłem siebie. I ciebie. Oboje to wiemy, choć może potrzeba tobie jeszcze kilku minut, żeby przyznać mi rację – parsknąłem krótkim śmiechem. – To nie ty zraniłaś mnie, tylko ja ciebie. Bo nie mówiąc ci prawdy, wyrządziłem ci dwie krzywdy. Skazałem cię na zafrasowanie osoby odepchniętej, a odepchniecie bez wyjaśnienia wczepia się w serce. Dziś zabieram to z twego serca, Wiktorio. Wyrządziłem ci krzywdę, bo nie mówiąc ci prawdy, nieświadomie uznałem cię za osobę małostkową, nieczułą, wygodną i niezdolną do miłości wsparcia i wyrzeczenia. Dziś uwalniam cię od tego osądu. Przepraszam cię. Wybacz mi.
Znów patrzyłem pod nogi. Nie chciałem wymuszać jej przebaczenia błyszczącymi oczami.
Trwała cisza.
Sklep pachniał drewnem, zabawkami i jemiołą.
Był jednym z tych miejsc, w których można było na chwilę przymknąć oczy i zapaść się w tunel ukojenia.
- Aleksie…
Przymknąłem oczy, choć nie zamierzałem korzystać z tunelu. Nie po to tu przyszedłem.
- Nigdy cię nie winiłam. Jeśli mam ci co wybaczać, to już to uczyniłam. Właśnie wlałeś mi światło w duszę.- Odetchnąłem i podniosłem wzrok. - A i ty mi wybacz, bo…
Podniosłem palce na wysokość jej ust.
- Nigdy nie byłaś niczemu winna. Dokądkolwiek poszliśmy, zawiodły nas tam nasze wybory. To ja nie poszedłem na piknik. Ale myślę, że nawet piknik, który został zmarnowany, pozostaje piknikiem, który wniósł pożytek. Tak to widzę. Jeśli jednak obwiniesz się za cokolwiek, to oczyszczam cię tu i teraz, bo wniosłaś w moje życie radość i nauki. I dziękuję ci. Twoje czary wciąż działają i będę z nich korzystał. Zawsze.
- Aleksie… Wiesz, że mam rodzinę?
- Tak – uśmiechnąłem się. – Dlatego nie będę przychodził zbyt często. Pewne ścieżki nie powinny krzyżować się bardziej niżby należało. Ale zakupy w Wielkanoc, Dzień Dziecka i Boże Narodzenie, to chyba brzmi rozsądnie, prawda?
Rozpromieniała.
- To rzeczywiście minimum… Mógłbyś chyba zajrzeć trochę częściej. Mój mąż to fajny człowiek.
- To dobrze. W takim razie zajdę jeszcze ósmego marca. Zatem do zobaczenia za dwa miesiące. – Mrugnąłem okiem i odwróciłem się, żeby odejść. Zatrzymałem się jednak i w zamyśleniu nie przeszkadzającym czerpaniu – co chyba jest czymś niecodziennym – powiodłem wzrokiem po półkach, zabawkach, dekoracjach. Przy drzwiach stał potężny renifer z pluszu, lecz gdyby ktoś – na przykład Artur – szepnąłby mi w ucho, że to prawdziwy, pozujący na ozdobę zwierzak z bieguna, uwierzyłbym bez zastrzeżeń. Bo też oczy renifery błyszczały czymś, co nawet u skostniałych starych koni, takich jak ja, pchało do odruchu przytulenia istoty tylko pluszowej.
A żywej tym bardziej.
Obróciłem się do Wiktorii i objęliśmy się w jednej najszybszej sekundzie z wszystkich kosmicznych.
Nie przedłużałem i tego. Tego dnia miałem mistrzowskie wyczucie czasu.
I muszę wam powiedzieć, że nic nigdy nie napełniło mnie większą satysfakcją, niż to wyczucie czasu.
I wyczucie wszelkich rzeczy, do których stanąłem po nocy wigilijnej.
Odsunąłem się i jeszcze raz spojrzałem na nią i na to, co stanowiło dla niej tło.
- To miejsce naprawdę jest baśnią. Zawsze nią było i zawsze będzie. A że o baśni stanowią  bardziej ludzie niż dekoracje… - uśmiechnąłem się i znów skierowałem do drzwi.
Tym razem zatrzymała mnie Wiktoria.
- Aleks…
Znieruchomiałem z ręką na mosiężnej klamce.
- Gdybyś tamtego dnia… albo któregoś innego, powiedział mi o tym… o twoim wypadku… Nie wiem, czy zostałabym z tobą. Naprawdę nie wiem. Być może nie.
Mój uśmiech był prawdziwy, bo nie chciałem rozdawać już innych.
- Wiem. I dziękuję ci.
- Dziękuję, że dziś przyszedłeś.
- Wesołych świąt, Wiktorio. Wielu ludzi potrzebuje twojej baśni.
Wyszedłem, by stwierdzić, że mój krok był jeszcze lżejszy, a mróz jeszcze bardziej przyjazny.
Podniosłem oczy na świerk. Pod jego gałęziami leżały spore makiety prezentów lśniących metalicznym granatem i purpurą.
Wtedy coś sobie przypomniałem i zacząłem się głośno śmiać.
Wiktoria wciąż stała przy ladzie. Na mój widok otrząsnęła się z zamyślenia i zmarszczyła brwi w zdziwieniu.
- Przepraszam – rzekłem tonem dezaprobaty – ale zdaje się, że przed chwilą był w tym sklepie jakiś klient obiecujący transakcję, jednak najwyraźniej okazał się szalbierzem i bałamutem, bo wszak wyszedł bez dotrzymania słowa i jedynie ukradł pani bezcenny czas rodzinny. Czy pani pozwoli, że wypełnię zobowiązania tego niegodziwca?
Nareszcie się roześmiała.
- A czy pan ma jakieś zorientowanie w tych zobowiązaniach?
- Owszem. Bo tak się składa, że znam tego draba i wiem, co mu po głowie chodzi. – Okrężnym ruchem dłoni potoczyłem wokół. – Bardzo bym prosił o spakowanie zabawek. Czy mogę liczyć na owinięcie ich w papier świąteczny? Bo sam robiłem to tak dawno, że straciłem wprawę w palcach i prezent ode mnie mógłby kojarzyć się raczej z prowiantem uszykowanym dla drwala.
Ciągle się śmiejąc, zapytała:
- Ile mamy tych prezentów spakować?
Uniosłem brwi w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia.
- Wszystko.
- ?...
- Wszystko. – Potępieńczo pokręciłem głową. - Mówiłem pani, że to szalbierz i bałamut. Tak mnie wrobić.
Jakieś dwie minuty marszu od mojego domu stał budynek, który stanowił moją ostatnią stację przed obiadem rodzinnym. Stał tak zupełnie po drodze. Przypadkiem, można by rzec. Żaden z moich nocnych rozmówców by tego tak nie określił, a ja w tej chwili już bym się z nimi zgodził.
Przypadku nie ma. Nie tego rodzaju, w każdym razie. Nie w sferze odkształcającej ducha ludzkiego.
Duch człowieka - dziś jestem o tym przekonany - odkształca się doświadczaniem ludzkim do nieskończenie unikalnych form, które mogą stanowić największą z atrakcji dla Stwórcy.
Przypadek? Nie mogę przyjąć takiego obrotu wydarzeń po tym, co mnie spotkało.
Wszystko ma swoje logicznie złożone w przestrzeni życia czas i miejsce. Zwyczajnie. Nie trzeba wypowiadać tego odkrycia z patosem. Wystarczy przyjąć to ze spokojem jako rzecz w pełni naturalną.
Logiczną.
Uzasadniającą wszechrzecz.
Aczkolwiek trochę wzruszony przecież byłem, kiedy wcisnąłem dzwonek przy białych drzwiach.
Proboszcz Joachim miał znużoną, nieco nieobecną twarz, ale nie widziałem na niej przybicia. Jeśli tej nocy utracił trochę sił życiowych, to całkiem możliwe, że zyskał w zamian wiarę, cel i latarnię na resztę swego szlaku.
To bardzo udana transakcja, jak sądzę.
Proboszcz był znużony, ale na tyle żywy, by oniemieć ze zdumienia na mój widok na dłuższą chwilę.
- Tak – rozłożyłem przepraszająco ramiona – to ja. Ten dziwny odludek z drugiego brzegu. Mam do księdza proboszcza prośbę… chrześcijańską.
Jeszcze szerzej otworzył oczy.
- Tam na drodze – nie odwracając się wskazałem ręką. – Pan Rusałnik, ojciec pani Wiktorii, ksiądz proboszcz wie… Czeka w nysie. Jest wyładowana prezentami. Chciałbym, żeby te zabawki… No, żeby ksiądz proboszcz pomógł dzięki swym kanałom rozprowadzić je w biednych rodzinach parafii, a może i na jakiś dom dziecka wystarczy.
Poruszył ustami.
Powstrzymałem śmiech. To byłby serdeczny, szczęśliwy śmiech, ale pomyślałem, że jakoś nie wypada śmiać się w twarz człowieka do reszty oszołomionego. Nawet życzliwie.
- Tak… Dziwne to wszystko – ciągnąłem. – Te cuda Bożego Narodzenia. Cóż. Zaznaczę uczciwie, że nie należy ograniczać podziękowań za ten dar świąteczny do rodziny Rusałników, czy tym bardziej do mnie… Prawda jest taka, że nie byłoby tutaj tej nysy, gdyby nie pani Aldona. – Zadrżał. – Gdyby pani Aldona nie przyszła do mnie.
Odzyskał głos. Drżący i niepewny, ale najbardziej chrześcijański z możliwych, bo prawdziwy, wzruszony, daleki od tonu kazania.
- Pani Aldona przyszła do pana i proponowała, żeby obdarować dzieci biedne i te bez rodziców?...
Zastanowiłem się szybko.
- Tak. Zdecydowanie – potwierdziłem z przekonaniem. – Nie może być żadnych wątpliwości w tej sprawie.
Nie miałem żadnych wątpliwości w tej sprawie. I chyba już w żadnej innej.
Byłem też pewien, że moje trzy duchy świąteczne obserwowały mnie z jakiegoś dystansu. Że ich wpływ na moje kroki, i myśli, i wybory był wielki.
Ale wiedziałem także, że wywarli na mnie wpływ, którego sam sobie życzyłem.
Rozumiałem już wszystko, o czym mówili tej nocy.
Wpływ był i zawsze będzie obustronny.
Nie ma też grzechu, lecz wybór doświadczania.
A jest to różnica ogromna.
I że ostateczne światło na końcu drogi wyborów jest i tak nieuniknione.
Skoro zaś zrozumiałem to, to musiałem pojąć coś jeszcze.
Że strach można odrzucić jako iluzję – albo jeden z wyborów.
I najważniejsze: w pierwsz y dzień świąt stałem tam, gdzie stać chciałem.
Trzasnęły drzwi nysy.
- Myślę, że przyda się pomoc, księże proboszczu – dobiegł nas głos ojca Wiktorii.
To był dzień odkryć i niezwyczajnej czujności – nie przegapiłem wcześniej tego, że pani Bawarczykowa pobiegła do domu susami nastolatki. Teraz zaś głos Rusałnika uderzał wręcz entuzjazmem, werwą, jakimś polotem, który, zdawałoby się , powinien uchodzić z człowieka między trzydziestym, a czterdziestym rokiem życia. Bezpowrotnie.
A jednak nie jest to chyba żadną prawidłowością kutą w żelazie.
Napawałem się tymi odkryciami jakby były fenomenami. Czy były nimi?
- Może da się skrzyknąć ministrantów? – prawie śmiał się Rusałnik. – Bo wie ksiądz proboszcz, to dopiero pierwszy kurs. Będą jeszcze dwa.
Ojciec Joachim wrócił do mnie spojrzeniem i poruszył ustami.
Wyczucie czasu. Niektóre gry życia są fascynujące w dobry sposób.
- Przepraszam – wyprzedziłem kapłana– ja już swoje dziś zrobiłem. Muszę pędzić do bliskich. A to – wyciągnąłem kopertę dziwnie tak samo grubą, co poprzednia – dla biednych i zagubionych, którzy zapukają do bramy kościoła. Może będzie potrzebne i takie wsparcie.
Rusałnik stał już przy nas i patrzył w milczeniu. Proboszcz znów poruszył ustami, lecz ja wyminąłem go i ruszyłem do żółtego domu, od którego dzieliło mnie tylko sforsowanie kilku zasp.
- Wesołych świąt! – rzuciłem za siebie.
- Wesołych świąt, panie Aleksie! – zawołał ojciec Wiktorii.
Proboszcz Joachim miał chyba jakieś chwilowe kłopoty z odzyskaniem głosu.
Ebenezer Scrooge został porwany euforią, która czytelnikowi książki Karola Dickensa lub widzowi filmu mogła się zdawać nieco teatralną, bliską groteski, a może histerii nawet.
Ale wierzcie mi. Nie było tam ani krzty przesady. Nic nie ograniczy euforii człowieka, który wyszedł z czeluści i urodził się na nowo.
Dobrze to rozumiem, bo sam odczuwałem euforię największą od chwili, kiedy powitałem świat -  ponieważ właśnie wyszedłem z mroku.
Ostatnie drzwi mego dnia świątecznego miały kolor błękitny.
Błękitny jak śnieg cudu bożonarodzeniowego.
Tym razem pozwoliłem sobie na dłuższą chwilę chłonięcia tego widoku. Zatrzymałem swój czas – a może czas wszechrzeczy? – by czerpać.
Gdy zaś skończyłem, zapukałem i nacisnąłem klamkę.
- Jesteś, syneczku.
Kiedy mój bezcielesny przyjaciel objął mnie na brzegu Wisły, odczułem ciepło, mrowienie i dreszcze, a przede wszystkim napływ mocy szczególnego rodzaju.
Okazało się, że objęcie matki po upływie lat przyniosło dokładnie te same doznania.
No, nawet i inne. Ale przecież ich się domyślacie.
- Tęskniłem za tobą, mamo. Tylko… jakoś nie mam dla was prezentów…
Ręce matki przekazują siłę i nie sądzę, by jakikolwiek mocarz tego świata miał przywilej prosić o porównanie się z krzepą ramion matki obejmującej swoje dziecko.
- Nie mam prezentów – powtórzyłem szeptem.
Z wejścia do salonu wysunęła się moja siostra. Jej twarz była bardziej złota niż słońce, które prowadziło mnie przez cały czas od poranka, od drzwi zielonych po drzwi błękitne.
- Prezent właśnie się rozpakował… - powiedziała. – Nie mogło być lepszego dla nas wszystkich.
Mama odsunęła się ode mnie nieco, chwytając za dłonie, ja zaś spojrzałem w kierunku salonu.
- Tyle przegapiłem – wydusiłem, pierwszy raz nie wiedząc, jakich słów użyć, by…
By usłyszeć ciepły, ojcowski głos:
- Dopuszczaliśmy możliwość, że się nieco spóźnisz, synku. Tyko tę możliwość. Dlatego czekaliśmy z obiadem. Chwilę czy dwie. Wesołych świąt i chodźże tu wreszcie.
*
Jutro Wigilia. Bardzo szczególny dzień. Dzień piękny, ale niełatwy.
Niełatwy, kiedy ma się pewne sprawy do uregulowania. Może być ich przecież zwał…
A ja zaplanowałem sporo rzeczy. O ile żaden z dni nie powinien być dniem zmarnowanym, to Wigilia Bożego Narodzenia nie powinna być zmarnowana szczególnie. Tak myślę.
Rok temu, w noc wigilijną, mój przyjaciel zrobił mi kawał. Bardzo niezwykły żart. Będąc duchem, odwiedził mnie w przebraniu człowieka. Co więcej, namówił do tego samego dwa inne duchy.
Przyznacie – to nie jest bardzo codzienny pomysł.
Skutki tego żartu – który nie był zresztą żartem tak naprawdę – były potężne. Sami już o tym wiecie.
Skutki były oczywiście potężne nie tylko dlatego, że trzy piękne, oczyszczone wyborami dusze przyniosły mi swoje latarnie. To, że przyjąłem te latarnie, liczy się tak samo.
Przyjąłem je, ponieważ tego chciałem.
Tamtego dnia stanąłem na błękitnym śniegu i dałem się wchłonąć złotemu słońcu, ponieważ tego chciałem.
Wszystko ma swój porządek.
Przez ten rok sporo się wydarzyło. Co do wydawnictwa Półmrok, to Artur przepowiedział słusznie. Ma się ono dobrze, wręcz znakomicie.
O ile nie oceniać sprawy z perspektywy skarbca, oczywiście. Bo Półmrok co prawda jest produktywny i popularny, ale też mniej wybiórczy. Między liczeniem zysków żelazną ręką, która zwija się w pięść raniącą wielu odrzuconych autorów, a pewnym pobłażaniem dla nich, jeśli mają choć względny przekaz w sensie przynajmniej rozrywkowym, można znaleźć przestrzeń bezpiecznego balansu. Takiego, by odrzucić bankructwo – a nie odczuwam szczególnej potrzeby, by go doświadczyć – ale też i krociowe zyski zawijane w atłasy trzeba pożegnać.
Myślałem nad zmianą nazwy wydawnictwa. Porzuciłem jednak ten zamiar. Ciemności nie są wrogiem oświecenia, lecz jego dopełnieniem. Nie są złem samym w sobie – jedynie złem w interpretacji. Gdyby nie było mroku, nie byłoby światła. A nawet, gdyby było, nikt by o tym nie wiedział.
Prawda jest bowiem taka, że nikt nie odkryje prawdziwego światła, także światła miłości, jeśli nie zazna wpierw mroku.
I to właściwie tłumaczyłoby wszystko…
Ponieważ trochę zbiedniałem, sprzedałem Jeepa Commandera. Kupiłem auto tańsze i zdecydowanie słabsze. Co nie znaczy, że moja sąsiadka i jej mąż nie będą mogli na mnie liczyć, jeśli rozumiecie, o czym mówię.
Przez jakiś czas rozważałem nawet wyprowadzkę z drogiego w utrzymaniu domu przy ulicy Słowiczej.
Trzeba to przyznać wprost, że nawet żywiący sympatię do luksusu burmistrz Potokowa nie mieszka w takiej rezydencji jak ja. A teraz zarabia już więcej.
No, przynajmniej mniej trwoni.
Choć to nie jest najlepsze określenie. Nie czuję, że trwonię. Wydaję pieniądze właściwie. Czuję, że żyję wedle wyboru, który przywrócił mi porządek.
I latarnie. Teraz kroczę promenadą rozświetloną latarniami. Nigdy nie byłem szczęśliwszy.
Mieszkańcy dzielnicy protestowali na wszelkie rozbrajające sposoby, bym zmienił zdanie. Nawet burmistrz ogłosił, że ,,literat miejski będzie mieszkał w czymś, co jest właściwą wizytówką Potokowa dla dziennikarzy, choćby on sam, włodarz miasta, miał opłacać rachunki i służbę, jeśli jej trzeba”.
Oczywiście odrzuciłem tę ofertę, lecz w końcu zdecydowałem się zostać w domu, w którym zmieniło się moje życie. Nie wiem, czy na serdeczne gesty sąsiadów wpłynął festyn, który wydałem im w Wielkanoc – zresztą ściągnęło nań pół miasteczka. Wiem natomiast, że marzy mi się duża rodzina i przestrzeń tak spora nie zostanie zmarnowana.
Tak, marzę o rodzinie. Poznałem kogoś pół roku temu. Nie wiem, czy pójdzie to tak daleko, jak chciałbym. Odkryłem już znaczenie pokory i wyczucia czasu. Nie należy ponaglać spraw, jeśli sprzyja im bieg naturalny.
Zobaczymy. Co będzie – nie wiem. Jeszcze się nie oświadczyłem.
Ale coś wiem. Wiem, że nie zbuduję związku na fałszywym tonie i na braku wiary we własne wybory.
Moja dziewczyna zna wszystkie moje słabości, nie ukryłem niczego.
Co do braku nogi, tu się nie zgadzamy. Gdy tylko zaczynam mówić, że to mój słaby punkt, zatyka mi usta i twierdzi, że jest przeciwnie. Że to mój punkt siły.
Zaczynam dopuszczać, że może mieć rację.
W każdym razie wie wszystko o krzywdach, które wyrządziłem wielu ludziom i sobie samemu.
Jednak wciąż jest ze mną, bo wie także o sile, którą mam w sobie. Wie, że podniosłem się tak potężnie, że uwolnione przy tym światło objęło mnóstwo istot.
 Wie, że się nie cofnę.
- W twój dom wstąpiły trzy osoby – przypomniała kiedyś uroczyście.
- Duchy.
- Nie wiedziałeś, że to duchy. Trzeba więc uznać to, że podniosłeś się do marszu wsparty ludzką życzliwością, a nie straszeniem zjaw. Takiego zwycięstwa nie odniósł nawet Ebenezer Scrooge – zakończyła ze śmiechem pełnym szczęścia.
Wstałem do marszu.
Być może wyda się wam, że wystarczyła mi tylko jedna noc, by przeżyć metamorfozę. W rzeczywistości Artur miał rację – moje serce wezwało go, gdy byłem gotowy do zmiany swojego życia. Zatopiony w jeziorze frustracji czekałem tego dnia, gdyż najwidoczniej dno gorzkiego zbiornika kryło nieusuwalne zasoby marzeń.
A to wystarczy.
Zaczerpnąwszy marzeń – wynurzyłem się do słońca.
Wstałem z kolan.
Być może jeszcze upadnę. Ale nie zawrócę. Wstanę i będę szedł dalej do celu, którego nie chcę już stracić z oczu.
Cokolwiek będzie, czerpię z każdej minuty. Zwłaszcza z takiej, która oznacza czerpanie innych ze mnie.
To właśnie karmi ludzi, którzy wycofali się z grobów, studni i wszelkich rozpadlin.
Wspomagam więc wielu, lecz odliczam pewną pulę na mój własny rodzinny plan. Wydawnictwo Półmrok być może nieco podupadło w branżowych opiniach, lecz mimo wszystko przynosi nie najgorsze zyski. Udało mi się wydać kilka bestsellerów. Nie wiem, czy będąca na ukończeniu historia mej najważniejszej nocy życia dobrze się sprzeda, ale mogę liczyć na innych. Kuchnia dramatycznie smaczna Joanny Bawarczyk podbija Polskę i Niemcy. Nie przypuszczam, by z kolejnymi książkami mojej sąsiadki miało być jakoś gorzej.
Duchy Aldony i Fryderyka nigdy nie wróciły do mego domu i nie spodziewam się już ich wizyty ani w tegoroczną noc wigilijną, ani w kolejne. Nie poskąpiłbym obu tym pięknym duszom duńskich ciasteczek, lecz nie przypuszczam, by była szczególna potrzeba takiego spotkania.
Jest wiele dusz – zawartych jeszcze w ciele lub płynących w myśli kosmicznej – którym potrzeba podać latarnię. Duchy, którym zawdzięczam pomoc przy powstawaniu z upadku, z pewnością są bardzo zajęte. Szczęśliwie zajęte.
Iskry wystrzelone z ogni gasną bardzo prędko, lecz iskry, które spłynęły z Aldony na proboszcza Joachima, nie zgasną już nigdy. To również bardzo szczęśliwie zajęty człowiek.
Aktywność karmi ciało, lecz aktywność miłosierna z duszy czyni najżywszy ametyst wszechświata.
Także śnieżny pies, którego ogrzało serce Fryderyka, rozjaśnia życie za czerwonymi drzwiami. Znalazł tam bardzo przyjazny dom, ale profity są dzielone wspólnie. Widzę je w oczach małego Dawida.
Odwiedzam go bardzo często.
Od czasu do czasu wspinam się także na drzewo, które ten wspaniały chłopiec wręczył mi z powagą i zaufaniem.
Wspinam się, bo w baśniowych konarach, które wyrosły z ręki dziecka, odkrywam wszystko to, czego akurat potrzebuję. Pokorę, otuchę lub wyciszenie.
A nawet wdzięczności do samego siebie – bo nabrałem przekonania, że jest to uczucie tak samo ważne jak pokora i wdzięczność dla innych.
Gdy jestem na drzewie Dawida, świat zawsze wygląda tak samo.
Zawsze jest świąteczny.
Jestem już człowiekiem rodzinnym. Odkryłem, że rodzina pojednana jest niegasnącym generatorem mocy.
Moi bliscy nie okazali mi ani gestem, że oczekują jakiejś konfrontacji, było to jednak moim zdaniem coś nieodzownego. Nadmiar słów może sprowadzić zachmurzenie, ale niedopowiedzenia niosą o wiele poważniejsze ryzyko. Mój wypadek wtłoczył mnie w szczelinę, w której zapadałem się w obwinianiu siebie i w strachu przed czymś, czego bliscy nigdy nie chcieli mi okazać: niewypowiedzianym pragnieniem porzucenia mnie i litością wynikającą raczej z powinności niż szczerego pragnienia wzmocnienia.
W rzeczywistości to ja porzuciłem moją rodzinę.
Powiedzieliśmy sobie wszystko. Ja sam wyznałem im także i to, że nowe życie zawdzięczam nie tylko ich wiernej miłości – a wierna miłość nie przestaje czekać – i swoim odgrzebanym pragnieniom, ale także trzem duchom.
Mój przyjaciel Artur przyszedł do mnie w darze i w darze odszedł. Takich darów nikt nie wyceni.
Ale też dary nie powinny podlegać wycenie i w końcu opanowałem i tę sztukę. Nie wyceniam darów, tylko je chłonę, po czym oddaję zgodnie z naturalnym odczuwaniem.
Co jakiś czas staję na brzegu wiślanym i patrzę na kamieniczki z zaczarowanych ilustracji. Za każdym razem mój przyjaciel staje za mną i obaj przez chwilę dzielimy ciepło radości i prawdziwego porozumienia.
Już dla samych tych chwil zrobiłbym wszystko.
Dusza Artura zdecydowała, że pewnego dnia spojrzy na świat z wysokości nieba. Mój przyjaciel nie zniknął pod lodem, ponieważ miał dość życia. Nie szukał śmierci, w każdym razie nie szukała jej jego istota mentalna, skupiona na radości czerpanej z zysków i innych przyjemności. Ale jakiś czas wcześniej dusza mojego przyjaciela ułożyła sobie plan. Ten plan został zrealizowany, lecz w sensie naszego postrzegania nie oznaczał samobójstwa.
Jeśli dusza jest nieśmiertelna, to nawet wypadkom można przyjrzeć się z nieco większym spokojem. Przynajmniej po pewnym czasie.
Artur zginął tragicznie, lecz nie nadaremnie. Jego dusza przemierza swój autonomiczny szlak doświadczania i pozostało mi to zaakceptować mimo odczucia straty i oczywistego wstrząsu.
Rozterki i żal wracały do mnie jeszcze jakiś czas, lecz ostatecznie przyjąłem to wszystko z opanowaniem. Uświadomiłem sobie, że ten przystanek duszy Artura był darem dla mnie, a przy tym – w chwili pożegnania – wniósł najpiękniejsze skutki także dla niezliczonej ilości osób.
Ich liczba pozostanie niezliczona, ponieważ ufam, że kosmos oferuje nie tylko nieśmiertelność duszy, ale i niepowstrzymanie rezonansu.
Rezonans nocy świątecznej sprzed roku – i każdy inny – jest niczym bicie serca boskiego.
A serce boskie – wszechświat – jest jedynym, które nigdy nie stanie.
Dobrze jest o tym wiedzieć.
Jutro Wigilia. Szczególny dzień. Każdy z nas może podjąć wszelki wybór o każdej porze. Każdy może podnieść się z kolan we wszelkim miejscu tego świata. Jednak to w dni i noce świąteczne bicie serca boskiego jest najgłośniejsze. Uwalnia się wówczas radość z milionów piersi, a moc tej energii jest szczególna. Jest więc łatwiej zmienić wybory – oczywiście jeśli tylko się tego rzeczywiście chce.
Jutro będę bardzo zajęty. To nie znaczy, że zmarnowałem choćby jeden dzień mijającego roku. Jednak jutro zrobię więcej dla ludzi, bo myślę, że więcej ich ujrzę.
W czas świąteczny widzimy więcej istot szczęśliwych, ale też więcej potrzebujących.
Wszyscy, których zobaczę, będą mogli liczyć na moją latarnię. Cały czas pamiętam o swoim poprzednim życiu i choć nie popadam w samopotępienie, lecz w odzyskaną radość życia, to wspieram ludzi z wdzięcznością i pokorą.
Prawda jest taka, że tym samym wspieram i siebie.
Jutro zrobię spore zakupy w sklepie, gdzie Wiktoria roztacza swoją baśń.
Potem wypiję herbatę u proboszcza Joachima. Herbatę. Od dawna nie piję już wina i kawy – w każdym razie nie w dzbankach.
Herbata to właściwy napój przy okazji chrześcijańskich interesów.
Opłaciłem też kilku Mikołajów. Wierzę, że trafią, gdzie trzeba.
Wigilijny wieczór spędzę z rodziną, w domu rodziców. W tym roku nie zapomniałem o prezentach.
Co jednak ciekawe, telefon znów wyrzucę gdzieś w kąt, lecz tym razem z zupełnie innych powodów.
W pierwsze święto wstąpię na obiad do Dawida i jego mamy. Potem chciałbym chwilę postać pod ogromnym świerkiem na rynku. Mam nadzieję, że będzie wtedy mróz. Uwielbiam mróz.
Wszędzie będzie towarzyszyć mi moja dziewczyna. Drugi dzień świąt spędzimy już z jej rodziną.
I tylko przed obiadem na chwilę się z nią rozstanę. Na chwilę krótką, ale mającą swoje znaczenie.
Długo trenowałem do maratonu świątecznego, który wprowadził burmistrz.
Będę biegł po zwycięstwo.
*****