sobota, 29 czerwca 2013

Bałtyzowany rekin czyli poradnik plażowicza

Pomysłów i preferencji na spędzenie wakacji tyle, co ludzi. Jedni w góry, inni w chmury – pobzykując moskitowo motolotniami – kolejni zwiedzają Pendżab, Kaszmir lub inne Laos. A jest i grupa morska, i ja do niej należę. Do frakcji zresztą bałtyckiej, bo Bałtyk jest od jakichś 436 lat moim lojalnym re-generatorem mocy i nastroju. I witalności. I takich tam. Ponieważ plażowanie dostarcza mnóstwa przyjemności, ale też i kilku niebezpieczeństw, czuję się powołany (przez siły odgórne) do udostępnienia moim rodakom z frakcji bałtyckiej małego poradnika-niezbędnika – który pomoże im uniknąć niepotrzebnych potknięć na skórce bananowej tudzież tubce z oliwką. A propos oliwki czy kremu do opalania – nadbałtom tegorocznym sugeruję medytację nad nabytym kosmetykiem, jakoby ochronnym i podjęcie decyzji, czy istotnie chcą chronić się przed promieniami słońca przy pomocy oxybenzonu tudzież innych zawartych w składzie dobrodziejstw. Ja z tym skończyłem i w tym sezonie wychodzę w wydmy nasze słowiańskie z olejkiem kokosowym. Zawierającym, co ciekawe, olej kokosowy. A nie zawierającym parabenów. Zanim poprowadzę Was na plażę, poświęćmy kilka zdań kwaterom. Osobiście preferuję mniejsze miejscowości, co nie znaczy, że moje urlopowe odprężenie zakłóci gwar spacerujących uliczkami grup letniczych, tak samo nie przeszkadza mi objaw życia na plaży. Jest to w gruncie rzeczy dzielenie endorfiny, na którą wszyscy razem harowaliśmy rzetelnie miesiącami. Poza tym wakacje zmieniają ludzi – nabierają luzu i humoru, co skutkuje co prawda nietrwałymi, acz przecież bardzo pozytywnymi znajomościami. Przytrafiały mi się znajomości trzy-pięciodniowe, ograniczone do plaży. Co było sympatyczne. Wracając do kwater. Popieram najwygodniejszą lokalizację, bo jeśli się jedzie nad morze, to przecież nie po to, aby maszerować z pokoju na plażę (i odwrotnie) 45 minut. Cztery razy dziennie. A bombajskie riksze nie są oczywiste we wszystkich polskich kurortach. Dobre położenie jest istotne. Rozkładasz koc i nagle odkrywasz, że zapomniałeś tego olejku z parabenem. I wtedy, zamiast zwijać majdan i maszerować do kwater, wyciągasz ramię cokolwiek szympansio, aż przez uchylone okno w wynajętym pokoju sięgasz po olejek. Może zrobić to potężne wrażenie na plażowiczach-sąsiadach, którym przypadły kwatery bardziej oddalone. Sfrustrowani mogą być zwłaszcza tacy, którzy ze swoich pensjonatów zmuszeni są drałować na plażę dwa-trzy dni (co jest trochę kłopotliwe, zważywszy pogodową niestałość). Nie szydź z takich nieboraków, nie chichocz jak upojony arlekin, pociesz dobrym słowem, wysmaruj plecy oxybenzonem. Życzliwość to pierwsze prawo urlopowicza. Dobre położenie. Takie na ,,ramię szympansa’’. Sam sprawiłem sobie takie w tym roku. Wszelkie obliczone w sztabie mojej drużyny ruchy – ku plaży, do pizzerii, rybiarni, oscypkarni, wszelkiej smażalni, gofrarni, na plac gier i zabaw – założone są na czas 5-15 minut. Jeśli jednak przypadnie Tobie pensjonat oddalony od wód bałtyckich o 45 minut lub dwa dni marszu (zamiennie: draługi), nie pomstuj, bo wszelkie negatywne emocje są latem kompletnym marnotrawieniem tej unikanej przestrzeni regeneracyjno-endorfizującej! Spójrz na to z humorem, delektuj się jodem, aromatem sosnowym lub opalonymi łydkami mijanych rodaków/rodaczek, co wszak stanowi widok estetyczny i przyjemny. Można się zresztą spodziewać, że właściciele pensjonatów bardziej oddalonych od plaży czynią zabiegi rekompensujące. Pierwsze, co uderza, to zabieg architektoniczny. W miejscowości, w której się regularnie bałtyzuję, kwatery najbliższe plaży mogą się kojarzyć z… owszem, kwaterami, ale raczej postawionymi żołnierzom Bolesława Krzywoustego w 1115-tym. Im dalej, tym mniej krzywouście jednak. Robi się raczej ekskluzywnie. I przybywa atrakcji ,,wewnętrznych’’ – placów zabaw, basenów, parkingów na sanosy, liazy i scanie. Obserwuję nieskończony proces rozbudowy pensjonatów. Przy tych najnowszych zupełnie nie można się zorientować, że wymierzone są w urlop morski. Nawet jodu już nie staje. Rodzi się pytanie, co zmuszeni będą zaoferować właściciele kwater nadmorskich, którym się ,,zajdzie’’ pod Bydgoszcz. O czym zapewne niedługo się przekonamy. Kultura wewnątrzpensjonacka obowiązuje. Nie tup jak gnu spłoszone widokiem tropikalnego kasku na głowie brytyjskiego geografa. Nie krzycz – chyba że z miłości. Krzyki z miłości są usprawiedliwione na wczasach. Bo gdzie, cholera? W biurze, szkole, bloku?... Pamiętam kwatery kołobrzeskie w 2003, gdzie przybywszy z partnerką, zastaliśmy dziwną parę. Milczący posępnie, jakoś wakacyjnie nieżyczliwi (albo życzliwi niewakacyjnie), ciągle zamknięci w pokoju, w łazience, w ciszy pasującej polom po bitwie jazdy z pikinierami… ,,Mordercy seryjni’’ – szybko stwierdziliśmy. Pojawił się cień grozy, acz tylko na chwilę. Morderców seryjnych zneutralizowaliśmy krzykami miłości. To zawsze działa. Acz w 2010 wczasowicze z pokoju naprzeciw pachnieli nam swingersami. Tu oszczędziliśmy krzyków miłości, nie prowokowaliśmy. Grunt to wyczucie sytuacji. Polacy w kurortach nadbałtyckich nabierają takiego luzu, że w sumie ich dorosły płaszcz obumiera i schodzi jak skóra z węża spragnionego odnowy. Jeśli spacerując uliczkami kurortu dostrzeżesz stosy porzuconych skór wężowych, nie popadaj w trwogę, nie panikuj, nie wzywaj zoologów! Sam zrzuć swoją wężowiznę, wypuść wewnętrzne dziecko. Osobiście widziałem dorosłą kobietę bujającą się na huśtawce z wybitnym wyrazem błogostanu. Widziałem rozpromienionego sobowtóra Łukaszenki - lub jego samego. Widziałem błogostany statecznych ojców i dziadków wznoszących urzekające budowle z piasku. Sam co roku buduję z synem fort przecimorski. Zawsze przegrywamy, ale z charakterem, tak po termopilsku. W 2003 zbudowałem warszawę-kabrio i aligatora wielkiego jak on sam. Tak działa bałtyzacja. Nie wyśmiewaj ,,dziwaków’’, których spotykasz – dziel z nimi wyzwolenie radości! Pamiętaj, że będzie Ci brakowało tego, gdy przyjdzie październik i będziesz poruszać się w tłumie ludzi usztywnionych wężową skórą zasad i obowiązków. I jeszcze trochę kindersztuby. Pamiątkarstwo jest odruchem ludzkim. Jeśli spodobał Ci się kubek z kuchni pensjonatu, jeśli już w istocie MUSISZ go świsnąć, bo to ,,ten jedyny’’, no dobra, pakuj – ale zastąp uczciwie innym, kupionym (lub spamiątkowanym na zeszłorocznych kwaterach). Rotacja musi trwać, tak jak wymiana energii pozytywnej, wczasowej. Dobra, idziemy na plażę. To jest motopompa naszych wakacji, jakby nie było. I cóż? Ano wracamy do kwestii lokalizacji. Czy chcemy być bardzo czy nie bardzo oddaleni od: - wyjścia - lokalu z chłodnym: chłodnikiem, mirindą, piwem… - pasa wody? Pod tym kątem należy rozważyć sprawę, zanim koce się rozłoży i wbije kołki parawanowe. Ja lubię politykę ,,ramienia szympansiego’’, więc lokuję się tak, by mieć blisko do wyjścia - bo wychodząc na pauzę obiadowo-kawową zostawiam ,,obóz’’ pod opieką sąsiadów-plażowiczów (pierwsze prawo urlopowe – życzliwość!), oszczędzając sobie fatygi. A oszczędzanie sobie fatyg sprzyja regeneracji nerwowo-mięśniowej. Stwierdził to Arystoteles. A jeśli nie on, to Archimedes. Archidiecezjusz to już na pewno. Uwaga! ,,Szympansie ramię’’ ma też wady. Jeśli usadowisz się blisko wejścia na plażę, będą Tobie towarzyszyć nieskończone kolumny jeńcó.. znaczy, do-plażowiczów i wy-plażowiczów, a także letników uderzających po linii prostej z wejścia od razu do wody. Ludziom wrażliwym w kwestii ,,pobliskich ruchów’’ sugeruję jednak oddalenie się od wyjść, gdzieś pod wydmy. Można pomyśleć i o zasiekach, to jest stworzeniu ochronnych linii-mażinotek z 2-3 parawanów. Lub z dziesięciu, co jednak grozi utratą orientacji i atakiem ,,lęku labiryntowego’’. Taki nie grozi mnie, bo lubię towarzystwo, a mała podtrójmiejska miejscowość to przecież nie Acapulco mimo wszystko... Poza tym miło się obserwuje i wymienia energię z Polakami wczasowymi, no a rotacjum Słowianek w pasie nadmorskim… No toż widok przyjemny i estetyczny. A może któraś poprosi o wbicie kołka parawanu?... Albo pleców wysmarowanie (para… no, już nieważne, czym!) – i wtedy patrz: prawo pierwsze. Jednak mimo wszystko kontakty wczasowe są jedynie pobocznym bonusem – koncentruj się, urlopowiczu na chłonięciu bezmiaru morza i nieba, zapachu lata, pozwól sobie na żywiczny bezruch chrząszcza – tym samym gromadzisz niczym zmyślny generał armię na kolejną swą zawodową kampanię. Siły będą Ci potrzebne. Jeśli nie podzielasz chęci innych do dynamicznych wędrówek po muzeach, angkorskich reliktach czy Karkonoszach – nie miej wyrzutów. Laba regeneruje. Potem ciało aż prosi się o aktywność. Pamiętasz wczasy w PRL? Spokojne, leniwe, rodzinne kontemplowanie, jadłodajnie, gry planszowe, spacery bez celu, bo wszak celem samym w sobie to one były? Pamiętasz ten spokój, brak dynamizmu, brak MUSU, by się czymś stymulować, coś oczami chłonąć-że-wow?... Zdziczono nas i wpuszczono w bieg gnu! Zwolnij, odetnij się od bodźców, od atrakcji. Chłoń po prostu labę! Przyrodę i bliskich. Po PRL-owsku. Kiedy kolega w biurze zacznie Ci krzyczeć we wrześniu: - Helołłł! Byłem w Tokio i Antwerpii, skakałem z Golden Gate na bungee, widziałem Abrahama Lincolna i Lwa Tołstoja! A TY??? - A ja odpocząłem – odpowiesz dobrotliwie. Laba nie tylko sprzyja regeneracji nerwów i duszy. Ona też popiera refleksje i przetasowanie wartości, w przeciwieństwie do pędu za bodźcami. Masz skromne, ciche wakacje? Brawo! Skorzystasz, stworzysz nową armię na cały rok. Pod oddalone wydmy wybierają się także plażowicze skłonni do większego obnażenia. Wobec dostępnej technologii i tendencji ,,obserwacyjnych’’ nie gwarantuje to ocalenia stref intymnych przed oczami łowieckiej rzeszy; obnażona wczasowiczka musi się liczyć z tym, że jeszcze wieczorem tego samego dnia będzie wysoce popularną odsłoną na YouTube. Co wszak dotyczy tak samo solariów, w których montuje się ukryte kamery. Przyznam tutaj szczerze, że nie bardzo rozumiem tę usilność w opaleniu całego ciała (w solarium, ekshibicjonizm w okolicznościach przyrody ma jednak mocniejsze podłoże), co jakoby ma być bardziej sexy… Ja twierdzę, że jeśli oczom mężczyzny objawi się naga kobieta, przy czym jej strefy ,,silnego obwarowania’’ będą odstająco białe, to w /pod/świadomości zdobywcy pojawi się ekscytujący komunikat: ,,Oto dostępuję obszarów dotąd ściśle chronionych i niezdobytych’’. Moim ulubionym stylem plażowania jest etapowe przechodzenie z trybu smażalnia do trybu bałtyzacja. Po ugrzaniu ciała, pochłonięciu kosmicznej dawki słonecznej endorfiny, chłodzę się (zwolennicy zupy adriatyckiej powiedzieliby: mrożę się, phi!) w morzu naszym polskim. Co ciekawe: chłodzenie to powoduje wydzielenie kolejnej dawki endorfiny. Etap bałtyzacji nie musi ograniczać się do podskoków na głębokości pół metra i okrzyków ,,hopla!’’. Jeśli tak będziesz robić, a do tego preferujesz tradycyjny kostium okołocielesny pasiasty, możesz wzbudzić zamieszanie i podejrzenia psychiatryczne. Na upartego możesz krążyć wokół atrakcyjnych rodaków-pływaków i proponować to wysmarowanie pleców lub wbicie kołka. Niestety, ryzyko jest wysokie. Po pierwsze: jeśli sugerujesz się pięknem głowy, możesz zostać silnie zaskoczony resztą upatrzonego ciała, które wynurzy się po twoim zaproszeniu. Piękna głowa nie gwarantuje pięknego kadłuba. Więc ostrożnie. No i co innego proponowanie wbicia kołka na piasku, przy parawanie – który jest widoczny dla oka, zatem natychmiast kojarzony – a co innego w wodzie, gdzie myśl o tym, że chodzi Tobie o parawan A NIE O COŚ INNEGO, może przyjść zaczepionej osobie nie tak znowu prędko. Co jeszcze można robić w wodzie? No cóż, można grać w piłkę. Zawsze wychodzi to marnie i obserwuję szybkie zamieranie entuzjazmu. Piłka wszak od wody nie odbija się zbyt dobrze, raczej osiada, daje się też unosić w niepożądanym kierunku. A i zrywność graczy, w pogoni za piłką, jest średnia. Dlatego piłkarzy w Bałtyku nie spotyka się zbyt wielu. Natomiast roi się od operatorów pojazdów gumowych typu orki, delfiny czy tradycyjne materace. Dmuchane orki też nudzą się szybko, tak dzieciom, jak dorosłym. To takie wydanie 70-150 złotych na godzinę czy dwie. Czasem na pięć minut. Nie dramatyzowałbym jednak. Moim skromnym, acz wczasowniczo-subiektywnym zdaniem, prawidła ekonomiczne w czasie wakacji mają inną specyfikę i wszelkie fanaberie dorzucające drew do ognia serotonicznego są usprawiedliwione, a wręcz wskazane. Niczego sobie, wczasowiczu bałtycki, nie wyrzucaj! O materacu powiem nieco więcej. Coś jest w materacu, jakiś fenomen oczywisty. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze coś działo się z materacami. Ludzie albo na nich spali, albo pływali – często to łącząc z różnymi skutkami – kradli je, skakali z nich, uciekali do Szwecji lub innego Laos. Widuję ludzi podejrzanie wtulających się w materace, oddających im pieszczoty. Coś jest w tych materacach, dalibóg… Myślę, że samotny rejs na materacu, poddanie się jego kołysaniu i dryfowi, oddaje jakąś namiastkę wymarzonej podróży kosmicznej tudzież eksterioryzacji. Ja sam pamiętam rejsy materacem po jeziorze z moim psem w latach 90. Nie narzekał. Może też marzył o podróży kosmicznej. Co do jakości – to wszyscy wiemy. Dobre czasy PRL minęły. Kojarzysz go z bublami?! Śmieszne. PRL-owskie materace mogły przetrwać 10-20 sezonów i być użyte przez czerwone berety w ramach desantów. Dzisiejsze materace to jednorazówki. Od biedy przeciągną sezon, ale i tak grozi Ci eksplozja-niespodzianka w powodów termicznych, fabrycznych i wszelkich innych. W wypadku eksplozji przyjmij to jako atrakcję, żart posejdonowy. Zachowaj fason, jako i ja zachowałem, gdy w 2001, w centrum Opola, naprzeciw autobusu pełnego gapiów, zarwało się pode mną krzesełko wędkarskie. Materac to czysty relaks, ale odnotowuje się przypadki zapędzonych rekinów w rewir bałtycki. Sugeruję podczepić do materaca kilka drobiazgów: żerdź do odtrącania zalotów rekina, toporek, paralizator, halogen, masę mączno-drożdżową w misce dla neutralizacji paszczy, zaś w przypadku większych zasobów finansowych i dojść militarnych - dwie, trzy bomby głębinowe dla ogłuszenia natręta. Można by niby pomyśleć o moździerzu umocowanym do pokładu, ale przy dzisiejszej produkcji szajsu nawet nieostrożny ruch wąsem może przebić materac, co dopiero żelastwo. Jeśli uzbrojenie materaca przerasta Twoje możliwości aprowizacji, pozostaje pokrzepiać się raportami, które mówią, że liczba Polaków zjedzonych w Bałtyku przez rekiny jest całkiem niewysoka. A poza tym… Materac to świetny środek do ,,przypadkowego’’ zderzenia z upatrzoną osobą… Może to być ,,eksplozja inaczej’’. Nigdy nie wiadomo. Wakacje to jest zupełnie nieobliczalne zjawisko, jak się wydaje. Coś jest w tych materacach, mówię Wam… Obserwujcie materace i ich operatorów. Reasumując. Szanowny nadbałcie! Kubek – wymienić można. Nie buchnąć. Skonsultuj ulotkę olejku, ale nie z farmaceutą. Lepiej bliżej niż dalej. Szympansie Ramię, tak jest. Na plaży lepiej przy wejściu, jeśli nie chcesz z powodu przerwy obiadowej dźwigać majdanu cztery razy zamiast dwa. Ani błądzić potem pół godziny, bo ,,gdzie do cholery jest nasz parawan?!'' Nie za daleko od wody – przyjechałeś nad morze i ono Cię wzywa. Częstuje minerałami i energią planety. Ale i nie za blisko. Dzieci biegają, skaczą, chlapią. Mają prawo. Raczej dołącz. Choć niekoniecznie w pasiastym kostiumie atlety. Łap za materac. Dryfuj (do boi). Życzę eksplozji. Serotonicznej. ;-)

czwartek, 27 czerwca 2013

Blokersi, joł, joł

Blokersi mają klawe życie i chcę tu zaznaczyć z politowaniem, acz i pobłażliwą wyrozumiałością, że Wy, mieszkańcy willi, bungalowów, pałacyków radziwiłłowskich, bunkrów antyjądrowych - nie wiecie, co tracicie, unikając życia w bloku. 
A że strata jest poważna, niech zaświadczy poniższy przykład z jednego dnia w życiu bohatera-blokersa.

 

King-boxing

 
No dobra. Jako mięsożerca miałem przed sobą całkiem niełatwe zadanie: ugościć Adelę ciepłym posiłkiem, który mięsa nie zawiera.
Ani nabiału. Bo Adela była weganką.
W dodatku to miała być jej pierwsza wizyta w moim mieszkaniu, w bloku dwupiętrowym przy ulicy Mikrobiego, bohatera węgierskich może nie powstań, ale za to śmiesznych kreskówek.
Po pierwszej wizycie obiecywałem sobie wiele. Na przykład pierwsze pocałunki. Ważna rzecz. Co prawda Adela zastrzegła się, że pierwszy całus mogę otrzymać po przejściu ,,na co najmniej już wegetarianizm’’, ale cóż… Wierzyłem w swoją hormonalną ofensywność i zmysł oskrzydlania przeciwnika.
Szczególnie rozbrojonego tym, co miałem zamiar ugotować. Poszedłem w ciemno, bez przepisów, bez szperania po wegańskich poradnikach. Po prostu: przygotowałem makaron wegański, a dla nadania mu smaku i słodyczy cynamon i masło sezamowe z agawą.
I czekałem. Adeli spodziewałem się o 4.00, ale że byłem w pełni gotowości już o 2.00, musiałem czymś wypełnić luki. Nie tylko te, które pojawiały się w systemie nerwowym, także te żołądkowe.
Możliwe zresztą, że to się łączyło.
W każdym razie między 2.00, a 3.00 zjadłem siedem nóżek kurczęcych piekarnika, odczuwając tak przyjemność, jak zaskakujące poczucie winy.
Zasadniczo jednak panowała doskonała aura i byłem dobrej myśli. Z radia leciało Mówili na nią słońce Roberta Rozmusa, a co ważniejsze, samo słońce, ten boski, nieskończony generator, wpadało do mojej kawalerki wszelkimi możliwymi drogami. Co chwilę wyglądałem przez okno wychodzące z pokoju na parking i alejki stanowiące osiedlowe serce, wtłoczone między małe, pastelowo malowane bloki. Było sielankowo, gorąco i w sumie typowo: oto mój nieco młodszy kolega Gupłosz nachylał się nad wózkiem, w którym woził córeczkę i robiąc minę pełną zgrozy wołał:
- It’s alive! It’s alive!
Czasem w wózku zamiast córki wożona była jedna z jej lalek, ale żart był wtedy kontynuowany w niezmienionej formie. Takie to poczucie humoru miał Gupłosz, z którym dobre piętnaście lat grałem w osiedlową piłkę, zanim się ,,rozeszło’’ z przyczyn rodzinnych, zawodowych… Ot, życie.
Spomiędzy brzóz wyłonił się Brumczyk, pięćdziesięcioletni rzeźnik o kształtach długo pęczniejącego w Bałtyku topielca. I twarzy zresztą.
Brumczyk znany był w bloku jako człowiek-pułapka. Nie posiadając garażu, trzymał swojego Simsona w piwnicy. Sprowadzał go w dół sam, ale do wyprowadzenia motocykla potrzebował już naturalnie wsparcia. I na tym polegała pułapka – wprost czyhał na kogokolwiek, by poprosić o pomoc, a kto by odmówił człowiekowi tej masy i urody? Zwłaszcza, że groziło to przybyciem ,,niewidzianej ręki’’ drapiącej lakier na masce samochodu, przebijającej dętki i takie tam.
Fakt faktem, gdy się z Brumczykiem dobrze żyło, pomagało w wytaszczaniu motocykla po desce ułożonej na piwnicznych schodach, był to wówczas druh do rany przyłóż.
Gorzej, że druh całkiem sprytny; przy wyciąganiu Simsona co prawda chwytał za kierownicę, chyba jednak głównie w tym celu, by ,,trzymać kurs’’, bo ja, pchając maszynę z tyłu, za każdym razem miałem przykre wrażenie, że dobre 80% walki z ciężarem przypada na mnie. Pozostaje też frapującym, że niepozorny niby motocykl Simpson w sytuacji pchania go po desce w górę nabiera masy czołgu T-72.
Brumczyk krążył i czyhał, ale ponieważ słabo mu szło, znów wtopił się w brzozy.
Nietypowym był z kolei widok legendarnego cokolwiek autobusu na parkingu. Niebieskiego koloru san H100A! Mały autobus z przełomu lat 70. i 80., który kiedyś widziałem na zdjęciu w albumie rodziców. Nazywali go z humorem ,,brzyduką’’, choć chyba trochę niesłusznie, bo mnie się on całkiem podobał. Przez chwilę przypatrywałem mu się z zainteresowaniem. Wyglądał na świetnie utrzymany, mogła to uzasadniać tabliczka ,,Muzealny''. Na dachu znajdował się potężny, archaicznego fasonu bagażnik wytłoczony tobołami, co nasuwało skojarzenia raczej z kolumbijską komunikacją, nie polską.
Przypomniał mi się film Miłość, szmaragd i krokodyl i roześmiałem się.
Z sana wysiadł młody, ubrany w jasny dżins kierowca. Delektując się słońcem, krążył wokół pojazdu, zajadając banany, których trzymał w ręku ze dwa obfite naręcza. Tak po kolumbijsku całkiem.
,,Bananowy Joe'' – pomyślałem z rozbawieniem.
Było pięknie i sielankowo.
Aczkolwiek już niedługo. 3.06 rozległo się pukanie do drzwi, co mnie trochę wystraszyło. Miałem właśnie zamiar umyć zęby i wywiać drobiowe aromaty z kuchni. A jeśli to Adela przybyła o godzinę wcześniej (może pomyliłem umówioną porę?)…
W domu pachniało kurczakiem! Czytaj: pachniało morderstwem, dla Adeli.  Z palpitacją serca skoczyłem  ku drzwiom, by zerknąć przez wizjer… Co było odruchem podwójnie głupim.
Po pierwsze: co mi miało dać owo zerknięcie? Wszak gdybym ujrzał oczekiwaną dziewczynę, to i tak otworzyłbym drzwi od razu, z demaskującym aromatem upieczonego drobiu nie zrobiłbym już nic.
Po drugie: nie miałem wizjera. Do ,,judasza’’, który nie istnieje, podchodziłem kierowany odruchem wyrobionym przez długie lata życia w mieszkaniu rodziców.
Po czym zamierałem głupkowato z dziobem na wysokości wyimaginowanego wizjera, niczym dzięcioł, który odkrywa, że dziupla, którą myślał, że wykuł, nie istnieje.
Westchnąwszy cicho, otworzyłem drzwi. To nie była Adela.
- Dzień dobry, węgiel sprzedajemy – ogłosił nieco zasapany osobnik.
Zasapanie nie dziwiło, bo się uginał znacząco pod ciężarem sporego płóciennego wora z napisem Polish coal Jaworzno.
- Ale jest czerwiec – zauważyłem.
- Ale grudzień przyjdzie – odparował niezmieszany. – Tanio. Dziwnie tanio.
- Czyli? – chwyciłem przynętę jak sztubak, ale nie słyszałem jeszcze, by ktokolwiek rzekł ,,dziwnie tanio’’ i zrobiło to na mnie wrażenie.
- Cztery dyszki. A w worku 25 kilogramów dobrej, soczystej bryły jaworzańskiej. Z jaworów prehistorycznych.
- I to ma być taka dobra cena? – okazałem nieufność.
- Na Jaszyna i Dasajewa po 50 nosili.
- No tak… Ale zaraz, przecież ja nie mam pieca – zreflektowałem się.
- A kominek?
- Panie, przecież to jest blok! Zbudowany w 80-tym! Idź pan na Jaszyna i Dasajewa, tam stare domy, może mają kaflowe jeszcze.
- Ale grudzień przyjdzie – przypomniał.
- Ale tu jest blok.
- A dla kuzyna ze wsi? Albo dla ciotki z Głubczyc.
- Skąd??
- To może z Raciborza.
- Nie mam ciotki w Raciborzu.
- A gdzie?
- W Karwi.
- No widzi pan. Weźmie pan dwa worki?
- Mam wziąć dwa worki węgla dla ciotki w Karwi?
- Po 35.
- Do widzenia – zamknąłem drzwi.
- Epoka lodowcowa idzie! – dobiegło ze schodów.
Westchnąłem i zerknąłem po sobie kontrolnie. Na różowej koszuli nie dostrzegłem oznak spocenia. Upał w połączeniu z odpieraniem domokrążców obciąża wszak systemy organiczne, tego chyba indyjscy naukowcy dowiedli w wyniku czterdziestoletnich badań.
Póki co było okej, ale był to dopiero pierwszy domokrążca, a i upał narastał…
Różowe rzeczy na mężczyźnie uchodzą za kontrowersyjne, jednak nigdy się tym nie przejmowałem. Lubię różowe koszule i bluzy, a i kobiety jakoś na ich widok dotąd mi nie czmychały, raczej okazywały miłe odczucia. Przed randką z Adelą byłem zatem dobrej myśli.
Choć cokolwiek spięty. Uzmysłowił mi to kolejny dzwonek, do drzwi znów ruszyłem z przyspieszonym biciem serca. Czy…?
Nie. Oczom mym okazał się sprzedawca pączków, wyłożonych apetycznie na tacy, czystej zresztą i niepozbawionej estetycznej serwety.
- Świeże, dopiero co wypiekłem w aucie – wskazał ruchem głowy na okno półpiętra, wychodzące na parking osiedlowy.
Zmarszczyłem brwi zaskoczony.
- Ale ja nie zamawiałem – wymamrotałem głupio.
- Nikt nie zamawiał – wytłumaczył niczym dziecku. – Ja oferuję pączki z marszu, bez zapowiedzi. W ten sposób mieszkańcy klatki są pozbawieni szansy odmowy z góry i tu ich mam. Ciepłe i pachnące, co drugi sąsiad kupił – rzekł zachęcająco.
- A kto pana wpuścił? – chciałem wiedzieć. Nikt w mojej klatce nie kwapił się do otwierania drzwi domokrążcom, chyba jedynie ja – jeśli trafili na mój szczytowy humor.
- Bobernik z dołu.
- Bobernik? On już był stary jak w telewizji leciał ,,Zwierzyniec’’ i on nikomu nie otwiera!
- Powiedziałem mu, że kontrola z ORMO – zachichotał sprzedawca pączków. – Na każdego jest sposób. No i co? Wziął dwa pączki, bo mają gwarancję smaku PRL z roku 86. Ze Świnoujścia. Takie sprzedawali w ,,Słodkim Centrum’’, na promenadzie. Nie chce pan spróbować smaku z dzieciństwa?
No i tak się kiwa starych ludzi, którzy wypompowali litry krwi dla ojczyzny – skonstatowałem ponuro.
- Dziękuję, spieszę się.
- Może jeden?
- Nie, akurat jem coś innego, zresztą randkę mam – wyjawiłem.
- Randkę? Ktoś przyjdzie? – zaciekawił się.
- ,,Ktoś’’ – podchwyciłem nie bez ironii. – No chyba że dziewczyna? Pan dopuszcza jeszcze jakieś inne formy życia w przypadku mojej randki?
Pączkarz nie przejął się moim tonem.
- Dziewczynę ujęłyby pączki – rzekł. – Po ich konsumpcji wydziela się serotonina, a wtedy… myk! biała flaga na twierdzy – mrugnął okiem.
- Dziękuję – zasapałem – ale w ramach serotonin przygotowuję makaron z sezamem i agawą.
- Z agawą? – wytrzeszczył oczy. – Ona zawiera toksyny! Od tego umarł Montezuma.
- Do widzenia.
- A kebab? W drugim piecu mam kebab, smak z roku 1987, Sopot.
- Dziękuję, nie trzeba.
- Ale pita? Oryginalny smak z dworca wrocławskiego, rok 1988.
Zamknąłem drzwi. Nadal nie byłem spocony.
Dlaczego dotąd nie sprawiłem sobie wizjera? Niewybaczalne pokpienie spraw obronności.
Dziesięć minut później znów otworzyłem drzwi. Musiałem otwierać. Teraz w każdej chwili mogła zjawić się Adela. Weganka pełna humoru, wdzięku, zgrabna rowerzystka. Można jeszcze wybaczyć zaniedbanie montażu wizjera, ale gdybym spartolił tę kwestię, szansę stworzenia związku z tak atrakcyjną, ciekawą kobietą… Sam zaciągnąłbym się na szafot.
Tym razem ujrzałem uśmiech rozciągnięty od drzwi Ciamkowskich do drzwi Spuszków (moich sąsiadów z piętra). Z zasady nie ufam tak rozciągniętym uśmiechom.
Tak samo, jak nie ufam klaunom. Mają skryte, złe zamiary, co chyba udowodniła kiedyś nauka pakistańska.
- Pan nie wie – rzucił z satysfakcją uśmiechnięty chłopak w niebieskim dresie.
- Czego? – podchwyciłem, choć wiedziałem, że pytanie było seryjnie stosowanym, tępym haczykiem.
- No właśnie – zatarł ręce. – Pan nie wie, jak dziś ma szczęśliwy dzień.
- To akurat wiem – zaoponowałem.
- Albowiem sprawy mają się tak – ciągnął, nie zwróciwszy uwagi na moje słowa. – W cegielni było tąpnięcie, komin się zawalił, spadł na mleczarnię, mleczarnia na drukarnię…
- Jak mleczarnia mogła na coś spaść – wtrąciłem czujnie.
- …a drukarnia na myjnię. Chodzi o zawalenia ścian. I co? – wbił we mnie palec z nieomal muszkieterską techniką.
- I co – powtórzyłem zrezygnowany.
Co za dzień… Kiedy Adela przyjdzie, będę wypompowany z sił, a tymczasem powinienem zachować je podwojone, bo może… No nieważne, w każdym razie kobietę przyciąga mężczyzna witalny, energetyczny, taki, któremu pulsują żyłki jeśli nie na bicepsach czy skroniach, to przynajmniej na duchowych łączach. A czy przekłuty balon z dożynkowego festynu może przyciągnąć? Bo groziło mi stanie się taką właśnie formą mężczyzny.
- I stało się! – prawie krzyknął. – W starych piwnicach myjni odsłoniły się kufry SS.
- Kufry SS?
- No tak! A w nich skarby, których esesmani nie zdążyli wywieźć. Złote zegarki, każdy z nich wart jest 25 000.
- Czemu aż tyle? – okazałem sceptycyzm.
- Bo to złoto, a w dodatku z SS. Ale spokojnie. Komputer wylosował ten blok i tylko wy możecie nabyć każdy z tych wostoków po – uwaga!... – 500 złotych! – Tu podskoczył dziwnie, groteskowo, jakby przez chwilę oparł się ziemskiej grawitacji.
- Ale czemu tak tanio?
- Decyzja władz miasta. Dobra SS należy rozprowadzić wśród ludności, należy się jej za ubytki wojenne. I tu ma pan fart – na tym osiedlu tylko ten blok.
- Ale przed chwilą wychodził pan z bloku obok – zablefowałem.
- Pomyliłem numer – chrząknął. – Niestety – rozłożył ręce. – Każdy lokator może nabyć tylko trzy sztuki.
- Tak?
- Chyba że ma pan krewnych.
A kto nie ma?
- …wtedy na każdego udokumentowanego krewnego wypada kolejny wostok. Sąsiad z dołu wziął dziewiętnaście zegarków.
- Który?
- Nie mogę ujawnić. Prosił o dyskrecję. Może boi się pomówienia o nazizm. A to jest, wie pan, solidny zegarek, gwarancja jakości rządu Rzeszy.
- Ale przecież wostoki są rosyjskie?
- Rosyjskie? – zamrugał oczami.
Zamknąłem drzwi. Usłyszałem, jak dzwoni z kolei do Spuszków.
A ja podreptałem do piekarnika i zjadłem przedostatnią nóżkę. Cholera, był już najwyższy czas, by umyć zęby i wywiać aromat, który mógł mnie nieodwracalnie pogrzebać dla Adeli. Niedobrze.
Nim jednak zabrałem się za wietrzenie, znów ktoś się zjawił. Tym razem usłyszałem pukanie i aż podskoczyłem.
To nie była Adela. Wysoki młodzieniec w czarnym garniturze, ściskający czarną teczkę i uśmiechający się nikle, acz wymownie.
- Nic o nikim nie wiem – zaznaczyłem od razu.
- Ależ drogi panie – potrząsnął głową. – Ja nie szukam informacji, tylko się nimi dzielę. Jestem świadkiem…
- …Jechowy.
- …J e c h ó w k i.
- Jechówki? – nie mogłem się nie roześmiać, choć zazwyczaj staram się być taktowny. – A kto to?
- Bogini Tacy.
- Bogini… czego?
Młodzieniec spojrzał na mnie z takim pobłażaniem, że prawie poczułem się  robaczywie. W intelektualnym sensie, oczywiście.
- Ziemia jest srebrną, wysypaną kruszywem Tacą, wspartą o smoki, które z kolei wspierają się o diplodoki, trzpień Tacy zaś to podwinięty ogon warana, który drzemie na ramieniu Jechówki.
- No i co? – zapytałem obcesowo.
- Gdy się obudzi, rozprostuje ogon, to wytrąci Tacę z rąk Jechówki i nastąpi koniec świata.
- Ale mówił pan, że Taca jest wsparta o smoki?
- I diplodoki. Tak, ale bogini Jechówka jest nimi obłożona termoforycznie. Żeby nie zmarzła w przestrzeni kosmicznej. Więc to się musi rozpaść, a skoro tak...
Zamknąłem drzwi i to całkiem niegrzecznie szybko. To był niewątpliwie rekord zamknięcia drzwi tego dnia, przynajmniej na razie.
O godzinie 03.21 czułem już mrówki chodzące po całym moim ciele. O ile nie smoki i diplodoki, ba, nawet ogon tego warana, nie całkiem zresztą podwinięty. No byłem spięty, niecierpliwy, i jakoś tam sztubacko, hm, r o z s z c z e l n i o n y. To á propos tego warana…
Ale czy oznaczało to coś złego? Raczej silne odczucia, witalność czerwcową, od dwóch tygodni stymulowaną kilogramem truskawek dziennie, i tym samym prorokowało to dużą przygodę; do takich odsłon życia tęsknimy wszyscy. Możliwe, że najbardziej w czerwcu.
Poddałem się marzeniom iw ten sposób zmarnowałem cenną chwilę spokoju, by zatuszować incydent drobiowy. Nim się ogarnąłem, znów rozległ się dzwonek. Otworzyłem szybko, lecz znów się zawiodłem i poczułem nawet , że jestem trochę zły. Zły na domokrążców, którzy nie mają wyczucia czasu.
Ten był pięćdziesięcioletnim brytanem-tytanem o brodzie, która mogła przechować kilka gatunków mniejszych zwierząt w sytuacji wycięcia ostatnich lasów.
- Słucham – rzuciłem bez entuzjazmu.
- Był pożar – obwieścił posępnie.
- Boże, gdzie – wystraszyłem się. Może to działo się zbyt szybko, ale byłem zakochany w Adeli i teraz każde zjawisko katastroficzne, przy którym nie miałem jej na oku i pod ramieniem, nosiło w sobie wydłużony cień grozy.
- W serowarowni.
- W jakiej warowni? – nie zrozumiałem.
- No tam, gdzie sery warzą. Topione.
- …
- No i się spaliła hala. I taśma. I teraz jest wyprzedaż.
No masz!...
- Dyrekcja kazała sprzedać leżaki za pół ceny.
- Leżaki? Nie sery?
- Sery się stopiły.
- No tak. Więc leżaki.
- Tak, składane zresztą. Normalnie stoją w Lidlu po 290, a ja mam w aucie po 170. Przynieść dwa czy trzy?
- Ale ja nie mam balkonu.
- No jak to nie – zareagował dość osobliwie, jakby miał w tej kwestii rozeznanie lepsze niż ja.
- No nie mam – żachnąłem się. – Ten blok to gomułkowskie szachrajstwo. Lodówka Silesia zajmuje 45% kuchni, a pas balkonowy ma szerokość 20 centymetrów, mieści doniczkę z rzeżuchą i laczki Zico, kiedy tam stanę.
Obniżył wzrok na moje stopy.
- No, Zico są dobre, sam noszę.
Obniżyłem wzrok na jego stopy.
- No rzeczywiście – stwierdziłem.
- To nie weźmie pan leżaków? Chociaż dwóch?
- No nie. Nie mam balkonu.
- A do kuchni?
- W kuchni mam taborety. I miejsce dla jednej osoby plus jeden laczek Zico drugiej, kiedy wsunie nogę na obiad.
- A do salonu?
- To kawalerka, nie mam salonu.
- Ale duży pokój pan masz?
- To jest j e d y n y pokój, nie duży. Kiedy się ma jeden pokój, to się nie używa określeń ,,duży’’ albo ,,mały’’, rozumie pan. Ale to i tak raczej mały pokój, jeśli już…  I mam tam fotel i wersalkę.
- A do sypialni.
- Nie, dziękuję.
- Dobra, oba za stówę.
- Nie.
- Za 80.
- Nie.
- A za 20?
- Oba?!
- Tak.
- Nie.
- No dobrze. Do widzenia – powiedział zupełnie nieprzejęty, zamiast jednak skierować się do drzwi Spuszków, obrócił się do mnie tyłem, po czym oczom moim ukazał się uwieszony na jego plecach stelaż. W stelażu tym tkwił karłowaty, pędraczy wręcz osobnik, ściskający w rękach zwinięty w rulon dywan.
- Dzień dobry, dywany tanio sprzedajemy – oznajmił ów pędrak w stelażu.
- Nie trzeba, mam terakotę.
- Terakota prowadzi do tężni stóp. Panele tak samo, dodam. To narzucona przez Zachód, obca Słowianom moda, czyniąca z mieszkań chłodne prosektoria. Natomiast dywany grzeją i masują stopy, zapobiegają też nadwyrężeniom kolan. Udowodnili to naukowcy z Omanu.
- Serio?
- A mamy dywany za pół ceny, bo komin się zawalił, spadł na hurtownię i…
Zamknąłem drzwi i przytknąłem do nich ucho. ,,Podwójny domokrążca’’ zadzwonił do Suszków.
- Był pożar.
- O Jezus!...
Poszedłem do kuchni i napiłem się wody. Jeszcze chwila, jeszcze moment, pół godzinki, wytrzymasz… Zdjąłem ręcznik z uchwytu przy piekarniku i zacząłem tak nim majtać, że helikopter Anakonda by się nie powstydził. Miałem nadzieję, że pięć minut takiej operacji wystarczy, by aromaty drobiowej zbrodni uszły z mieszkania w upały czerwcowe.
Tak, może pięć minut by wystarczyło, tylko że nie dano mi nawet jednej. Owszem – dzwonek do drzwi.
- Kto ich wszystkich wpuszcza – mamrotałem, idąc otworzyć. – Na Croma, co za dzień.
Na mikrosekundę popadłem w paraliż, bo mózg potrzebował trochę czasu, by wyklarować, że młoda i niebrzydka kobieta nie jest Adelą, lecz kimś mi nieznanym.
- Dzień dobry – uśmiechnęła się.
- Dzień dobry – wykrztusiłem z ulgą.
- Niczego nie sprzedaję.
- To dobrze.
- Chodzi o ankietę – wyciągnęła arkusze z czerwonej teczki.
- Wyborczą?
- No nie. Miłosną. Monika Kwapiszon. Dzień dobry.
- Dzień dobry – uścisnąłem dłoń. Lubię ściskać dłonie kobiet, to wiele mówi o ich delikatności i charakterze. Nigdy nie wyciągam jednak ręki pierwszy – tak mnie wychowano – gdyż w dłoni kobiecej zawarta jest pewna intymność i, jak przypuszczam, większość kobiet nie jest skłonna rozdawać jej wszystkim chętnym.
- Czy pan kocha?
- O – zakłopotałem się tak dynamicznym rozwinięciem skrzydeł przez ankieterkę. – No tak.
- Czy pan ma dziś randkę?
- O! – zdziwiłem się. – No mam.
- Pierwszą, drugą czy szóstą?
- A to jest istotne, że pierwsza, druga albo szósta, a nie na przykład piąta, siódma? – zaintrygowałem się.
- Udowodnione badaniami.
- W Omanie? – zażartowałem swobodnie.
- Dlaczego w Omanie? – zdziwiła się. – U nas, FOBOS badał.
- COBOS?
- FOBOS.
- Nie słyszałem.
- Fabularny Ośrodek Badań Opinii Społecznych.
- Okej – machnąłem ręką. – Przepraszam, ja właściwie w związku z tą randką spieszę się i…
- A więc to pierwsza – przeszyła mnie nieomal nauczycielskim wzrokiem.
- No tak…
- Są tylko cztery pytania w ankiecie, spokojnie. To ankieta dająca obraz siły i gotowości polowej polskiego mężczyzny roku 2013.
- Ciekawe – przyznałem szczerze. – Dobrze, chętnie odpowiem.
- Świetnie! Zuch z pana. Pytanie pierwsze brzmiało ,,Czy pan kocha?’’, drugie ,,Czy ma pan dziś randkę?’’, trzecie ,,…pierwszą, drugą czy szóstą’’, taak, a ostatnie, czwarte, brzmi: ,,Czy jest pan GOTOWY?’’.
- O.
- No właśnie. To pierwsza randka, i to w pańskim gnieździe, pan rozgrywa bitwę na swoim polu. Czy jest pan gotowy?
Czy ja byłem gotowy? Z kuchni szedł cholerny zapach kurczaka i wciąż ktoś wytrącał mnie z równowagi. Czy ja byłem gotowy?
- Tak…
- Na pewno?
- Oczywiście. Przygotowałem wegański posiłek na słodko, płyty Cohena, ubrałem się ładnie, no i…
- NO I CZYM PAN PACHNIE?
- No… Wodą kolońską Gibraltarius.
- Phi.
- Proszę? – zbaraniałem.
- Proszę pana – przyłożyła arkusze papierowe do piersi i spojrzała mi w oczy. – Zapach to podstawa. Nie jakieś tam wypucowane buty czy koszula włoska, ale zapach podbija kobietę. Po prostu zachodzi ją od tyłu, wypala palisadę ochrony grodu i czyni natychmiastowe poddaństwo.
- To brzmi ściśle według moich panów – przyznałem nieśmiało. – A ta woda Gibraltarius?
- To jest to, czym pan teraz pachnie?
- No.
- Cóż. Ja myślałam, że pan pachnie pracą.
- Pracą?...
- Że pan odławia zwierzęta potopione w kanałach i zbiornikach retencyjnych.
- O kur…
Przez chwilę panowała przykra cisza. Chciałem zamknąć drzwi, uciec i w trwożliwym przyspieszeniu wziąć prysznic i przeszukać moje zasoby kosmetyczne.
A w razie kryzysu chemicznego wysmarować się mandarynkami. Jeszcze wciąż był czas…
- Nie trzeba się martwić – uśmiechnęła się pocieszająco Monika Kwapiszon. – Tak się PRZYPADKOWO składa, że mam przy sobie dezodorant, który sprawia, że kobietom łamią się w kolanach nogi niezależnie od tego, czy akurat stoją, klęczą czy leżą.
- Nawet, gdy leżą? – spytałem podejrzliwie.
- Absolutnie.
- PRZYPADKOWO? – spytałem jeszcze bardziej podejrzliwie.
- Najzupełniej. To Wydech Chorzowa, dezodorant mojego brata, którego kuzyn ma wuja, którego ojciec ma fabrykę  perfum w Chorzowie Starym. Mój brat łamie nogi wszystkim kobietom, które zdoła podejść na dwa metry.
- O Jezus.
- Oczywiście to przenośnia. Zapach je łamie i rzuca na klęczki. Można zrobić z nimi wszystko. Zwyczajne odurzone pożądaniem wywłoki.
- O Jezus.
- No właśnie. A ja mu dziś wykradłam to cudo, bo chcę tym spryskać mojego chłopaka, żeby sprawdzić, na ile mnie to zatraci, gdy przystąpi do rzeczy. Rozumie pan – mrugnęła okiem.
- Hmm.
- Oto jak to się prezentuje – wyciągnęła z torebki srebrzystą tuleję dezodorantu. – Widzi pan? Made in Chorzów the Old in Limited Experimental Serie.
- Chorzów the Old? Dobre…
- Niech pan się skupi na składnikach może.
- Ingredients: cucumber aromat, fiołek aromat and carbo-pots – przeczytałem. – To chyba jakieś pomieszanie polskiego z angielskim?
- No oczywiście, przecież firma z Chorzowa nie ogranicza się tylko do rynku krajowego. W zeszłym tygodniu otworzyli stoisko w Erytrei.
- Rozumiem, ale co to jest to ,,carbo-pots’’ na przykład?
- Otóż niech pan sobie wyobrazi, że górnicy chorzowscy fedrujący chodniki podziemne pocą się, a wtedy pot osiada na bryłach węglowych i wchodzi w reakcję z nimi.
- No nie… Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że POT górników chorzowskich jest składową tego dezodorantu? – osłupiałem.
- Nie pot, lecz ekstrakt. Z nacieku potno-węglowego. Potokarbolina.
- Na Croma…
- I ekstrakt ten po wymieszaniu z ekstraktem fiołkowym oraz ogórkowym po prostu rozbija najsilniejsze mentalnie kobiety-fortece.
- Hm…
- Nie namawiam – wzruszyła ramionami i zaczęła się kierować do drzwi Suszków. – Nawet nie powinnam jako kobieta. Bo potokarbolina jest w zasadzie odurzającym narkotykiem o działaniu niewolnizującym. A pan na pewno jest skłonny uwieść wymarzoną dziewczynę uczciwymi metodami, prawda? Takimi podchodami dwuletnimi, bez gwarancji zresztą…
- Hm… No, właściwie – podrapałem się po brodzie z namysłem. – Może wziąłbym jedną sztukę na próbę…
- Nie ma więcej. Ja nie sprzedaję.
- No dobrze, zatem…
- 350.
- Proszę??
- No wie pan, żeby sobie zrekompensować tę stratę, muszę kupić bardzo drogie kosmetyki dla mojego faceta. Mnie nie bierze byle co.
- No, ale to w zasadzie jest sprzedaż – wymruczałem. – No i cena jest zaporowa…
- Dobrze, 200. Tylko proszę nie mówić sąsiadowi z dołu, bo on wziął za 350. Sam pan rozumie, jakby to wyglądało.
- Jak to z dołu? Przecież jest tylko jedna sztuka?
- No teraz tak. Ale miałam dwie. To jak?
- Biorę – rzekłem z ciężkim sercem.
No trudno, najwyżej polegnę. Ale zrobię przynajmniej wszystko, by zwiększyć swoje szanse. Kto by żałował pieniędzy?
Nikt, kto tylko ujrzałby Adelę.
Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz, jechała na rowerze. A ja po prostu pobiegłem za nią.
Tak działają polscy mężczyźni w polu, roku 2013.
Adela jest ideałem, który wyśniłem sobie lata temu, po czym zapomniałem, aż naglę bęc. Włosy falujące, nawet przy braku wiatru, farbowane na niebiesko zdają się małym, uwodzącym wodospadem. Oczy, cóż, ametystowe. Niemożliwe? A jednak.
Zaś ciało… I tu ciekawostka. Takie ciało spotyka się bardzo rzadko, pewnie zresztą niewielu mężczyzn w nim gustuje, ja – przepadłem. Otóż przy małym, delikatnym biuście, płaskim brzuszku, jakoby talerzyku kruchym pod kawałek tortu, i smukłych ramionach, kroczy Adela na silnych, nieco masywnych udach i takoż wyrazistych, mocnych łydkach.
Mój kolega Gupłosz ocenił urodę na podstawie zdjęcia:
,,Hm'' - podrapał się po głowie. - ,,W czasach walk Brytów z Rzymianami, gdy tych drugich przybywało, jakieś brytońskie mężatki czasem włączały się do walki i rzucały włóczniami. No i ona tak mi wygląda'' - ocenił, oddając zdjęcie.
''Na mężatkę z Brytanii?''
''Na włóczniczkę.''
Na włóczniczkę. Silną, sprężystą, seksowną wojowniczkę. Taka była Adela. Dla wielu – dziwna hybryda, dla mnie zmysłowość obiecująca szaleństwo.
By go zaznać, musiałem wykonać kilka dobrych ruchów. Pierwszy to impulsywny bieg za rowerem. Zrobione. Zadziałał instynkt. A dalej? Czy makaron z sezamem i agawą?... Czy Cohen?... Potokarbolina?...
I czy zdołam pogrzebać zapach mordu i konsumpcji na tuzinie kurcząt, bo to wszak decyduje…
Miałem wszak prawie pół godziny jeszcze!
Pokrzepiony tą myślą, zapłaciłem i pożegnałem się z Moniką Kwapiszon, ankieterką, która ,,niczego nie sprzedaje’’. Oczywiście zadzwoniła do sąsiadów, a drzwi otworzył jej pan Spuszek, starszy już, poczciwy i gapsowaty cokolwiek mężczyzna. Taki, co już raczej nie wychodzi w ,,pole’’.
- Niczego nie sprzedaję – zaczęła ankieterka.
Co ciekawe, nasłuchując, przekonałem się, że w ciągu ,,półkroku’’ ankieta uległa zmianie. Bo choć pierwsze pytanie było takie samo, to już drugie brzmiało ,,Czy chciałby pan zachować przy sobie swoją życiową miłość?’’, zaś trzecie: ,,Czy zrobi pan wszystko, aby zatrzymać żonę przy sobie, PRAWDA?’’ (taką dziwną miało formę, istotnie).
A już dwie minuty później zmanipulowany Suszek kupił dezodorant, aby ,,jego znużona tym samym od trzydziestolecia torsem małżonka nie poszła do innego, po co takie głupoty, wystarczy tego w serialach’’.
Zatem były trzy dezodoranty Wydech Chorzowa.
A może trzy tysiące.
Znów westchnąłem ciężko. Oby się okazało, że wydatek nie był marnotrawstwem, bo…
Cholera, 03.38!
I dzwonek do drzwi. Co spojrzę na zegar, to dzwonią. A może to już…
- Tanio dywany!! – krzyknął mikry nastolatek z zuchwałą, jakąś taką komsomolską twarzą. Na ramieniu istotnie dźwigał dywan.
- Już byli – machnąłem ręką.
- Ale ja mam chińskie. Z bawełny kokonicznej.
- Z czego??
- Z bawełny kokonicznej. No z kokonów morfowych.
- Nie, dziękuję.
- Tanio, za prawie darmo, bo TIR się wywrócił pod Kłodzkiem.
- Nie, dziękuję, mam terakotę.
- Dobra, Kąkol jestem – przedstawił się nagle.
Wbił we mnie błękitne oczy, z których spływały sugestie, że jego moc i werwa Hulka mają silne wsparcie ze strony garażowych wytwórni chemicznych.
- Okej – uścisnąłem mu rękę i zabrałem się za zamykanie drzwi w trybie grzecznym, czyli bez zbędnego dynamizmu.
- To lecę! – krzyknął Kąkol i zaczął zbiegać w dół z takim łomotem, jakby miał rzeczywiście kamienną masę Hulka, a nie zwiewne ciało atrofika, takie trochę ,,kokoniczne’’.
- A gorki?! – krzyknął z półpiętra.
- Co??
- GORKI!!
- Nie, nie, dzięki!
- SYR, ZYGORKI, JOJKA?!
Zamknąłem drzwi.
- Boże, to jakiś dramat… I jeśli zaraz nie pomożesz mi wywietrzyć kuchni, Panie mój, to będzie ze mną licho – tak mamrocząc, pół żartem, pół serio (no, powiedzmy, w 60% serio), znów poszedłem do kuchni.
Nawet nie doszedłem, choć droga ta zabiera średnio jakieś cztery sekundy. Tym razem ujrzałem nie atroficznego Kąkola (z hulkową mentalnością, przynajmniej po ,,dopalaczu’’), lecz osobnika rangi zapaśniczo-zbójnickiej. Był to rosły, nieco bryłowaty trzydziestolatek, w puchatej kurtce, która całkiem dobrze pasowała do alaskańskiego stycznia, ale do polskiego czerwca – a taki obaj mieliśmy w sprawiedliwej porcji– już nie tak bardzo. Od razu wiedziałem, że nie zamknę mu drzwi przed nosem tak po prostu, w każdym razie nie w gorliwym przyspieszeniu.
Spojrzał na mnie spode łba i burknął:
- W mordę chciał?
To mnie mimo wszystko zaskoczyło, przyznam. Nie chciałem jednak w mordę, zwłaszcza, że miałem przed sobą domową randkę.
- Nie trzeba, dziękuję – skinąłem grzecznie głową.
- Na pewno?
- Na pewno, dziękuję bardzo, może jutro? – odparłem wykrętnie i niespiesznym, uprzejmym ruchem zamknąłem drzwi. Naprawdę powoli.
Oczywiście przystawiłem ucho.
,,Alaskański Puchacz’’ zrobił krok w prawo i zadzwonił do Spuszków.
- W mordę chciał? – padło to samo pytanie.
- Proszę? – usłyszałem niewyraźny głos Spuszka, starszego wszak i na pewno nieskłonnego do burd człowieka.
- Czy w mordę chciał!
- Nie…
Moje zaintrygowanie wzrosło. ,,Puchacz’’ porzucił Spuszka w stanie oszołomienia (i zgrozy pewnie), po czym zadzwonił do kolejnych drzwi. Otworzyła Ciamkowska, bezrobotna, matematyczka wyrzucona z gimnazjum za wypicie czterech Żytnich z uczniami (w czasie wizytacji).
- W mordę chciała?
- Nie – wyrzuciła przytomnie Ciamkowska, bez oznak wahania zresztą.
,,Puchacz’’ uszanował to stanowisko i bez pośpiechu ruszył schodami w górę, skąd wkrótce zabrzmiał dzwonek i zadudnił jego niemiły, zaczepny głos:
- W mordę chciał?
Wróciłem do kuchni i usiadłszy na taborecie, zadumałem się nieco. ,,W mordę chciał?’’ – czy to była jakaś forma akwizycji? Wczoraj domokrążca oferował dzbanki z dwoma dziubkami na wypadek ,,zafusowania wylotu A kontynuuje pan zalewanie gościom herbaty wylotem B, proste, cholernie proste, prawda?’’. To było idiotyczne, ale jednak mieściło się w normie handlu obwoźnego.
A takie coś? Oferta walenia w mordę?
I pewnie odpłatnie. Nie mogłem nie wybuchnąć śmiechem. Który szybko jednak zamarł mi na ustach, bo sytuacja była raczej dramatyczna.
Miałem dwadzieścia minut do randki, może mniej. W domu nadal czuć było niewegańskie aromaty świadczące o drapieżnych instynktach mieszkańca, a co gorsza – a niech to! – pod kołnierzykiem koszuli poczułem wilgoć potu. No tak, upał, nawała domokrążców, i na zwieńczenie ten drab z ofertą obicia mordy. Kto by się nie spocił? Chyba jedynie nafaszerowany chemicznie Kąkol, sprzedawca dywanów ,,kokonicznych’’.
Szybko wziąłem lodowaty prysznic, ubrałem się - koszulę tym razem w nieco weselszym wariancie: różowa z żółtym napisem Scooby-Doo taking holidays - rozejrzałem się za dezodorantem, porzuconym gdzieś w tym całym zamieszaniu… i już słyszałem kolejny dzwonek. To musiała być Adela!
To nie była Adela. Ujrzałem czterdziestoletniego mężczyznę o sympatycznym uśmiechu, ubranego w granatową koszulę, kojarzącą się ze szkolnym mundurkiem. Jego głowę zdobiła czapka mikołajowa.
Przyjrzałem się jej z ostentacją. Rzadko jestem ostentacyjny w ten sposób, bo albo nie chcę zmartwić poczciwego dziwaka, albo nie chcę zarobić fangi w nos od psychopaty.
Tu jednak byłem już zbyt zniecierpliwiony. Poza tym czapka mikołajowa w czerwcowy upał!...
- Chce pan powiedzieć, że zbyt wcześnie – rzekł bystro.
- Tak. Zbyt wcześnie na strój Mikołaja, i w ogóle na zimowe elementy zbyt wcześnie. – Przypomniał mi się gbur w puchatej kurtce. – Nie minął się pan z kimś na schodach? Taki rosły, ponury, w elementach zimowych?
Jego zdziwienie było bezbrzeżne.
- Nie, z nikim się nie minąłem. Kto by zresztą chodził w takich upałach? Chyba jedynie listonosz i inkasent gazowni.
- Hm – zastanowiłem się. Na górze mieszkali pianiści Próchnie, kotłowy Czuma i były milicjant Warchlaj. Próchnie byli wrażliwi i raczej odmówili ofercie boksera-domokrążcy. Jednak zarówno Czuma, jak i Warchlaj łoili na umór i często młócili się nawzajem. Co kilka dni dochodziły z góry łomoty wywołane wywracaniem krzesła czy taboretu, co moja niereformowalna wyobraźnia za każdym razem transformowała w obraz człowieka rozbijającego czaszkę o umywalkę lub wannę.
Tak, i Czuma, i Warchlaj, mogli się wkurzyć wobec takiej prowokacji. Skoro domokrążca-bokser nie zszedł na dół, to coś go zatrzymało. Tym czymś musiały być ramiona Czumy albo Warchlaja. Na górze toczyła się prawdopodobnie zacięta walka…
- Zamyślił się pan – zauważył życzliwie człowiek w czapce mikołajowej. - A jeśli faktycznie widział tu pan kogoś w stroju zimowym, to pewnie uciekinier ze szpitala. W marcu uciekł ze szpitala na Kościennej ,,Gerlach-Muminek’’, słyszał pan?
- O ,,Gerlachu-Muminku’’? Chyba nie – odrzekłem, z wysiłkiem uciekając wzrokiem od elementu zimowego zdobiącego jego głowę. Ktoś w stroju zimowym ,,uciekinierem ze szpitala’’?...
- Świr. Do stóp, nadgarstków, skroni i kości ogonowej przykleił sobie cyjanopanem noże Gerlacha i tak poszedł w miasto. Krzyczał, że jest stadem kozłów z wojsk lądowych Belzebiasza. Zakłuł chyba z siedem osób, nim go unieruchomili siecią. Różni tacy teraz uciekają. Trudne czasy…
- Hm, tak… Ale do kości ogonowej?
- Cyjanopanem.
- No okej – westchnąłem. - Ale ja się spieszę. Pan szuka kogoś?
- Niezupełnie. Ja ratuję ludzi. Witam, moje nazwisko Adrian Plądrowicz. Jestem wynajęty przez spółdzielnię ,,Niewidom’’. A raczej: powołany funkcjonalnie w ramach nowo utworzonej komórki zawodowej.
- Czyli? – nie zrozumiałem.
- Służę ochronie psychicznej i terytorialnej mieszkańcom osiedla.
- Jest pan ochroniarzem?
- Niezupełnie. Ja prowadzę kurs samoobrony psycho-terytorialnej. A konkretnie – uczę king-boxingu.
Wybuchnąłem śmiechem. Nie było to grzeczne, wiem, ale natłok napięcia i znużenia musiał mieć jakiś wpływ na system nerwowy, no a poza tym przekręcanie nazwy ,,Kick-boxing’’ rozbrajało mnie i śmieszyło już na przełomie lat 80. i 90., gdy na fali video w Polskę wpłynęły filmy klasy B, C i Ń. Czyli te z kick-boxingiem głównie. Na moim osiedlu byli tak poczciwi koledzy (razem graliśmy w piłkę) jak choćby ,,Chlebek’’ czy ,,Pojebek’’. Jeden albo drugi przychodził do mnie na wymianę filmów i pytał, czy mam coś dobrego, najlepiej ,,coś z king-boxingiem’’ a nawet – i tak bywało! – z ,,kin-boksem’’…
I chyba do dziś nie wyszli z tych hybryd.
Ani z przydomków zresztą.
- Czy pan okazuje radość czy kpinę? – zaciekawił się człowiek w czapce mikołajowej.
Hm, no właśnie. Czy człowiek ów nie uciekł ze szpitala na Kościennej, jak ,,Gerlach-Muminek’’ przedtem?
Czy nie skrywał swej funkcji oficera armii Belzebiasza?
Czy nie przykleił sobie czegoś-tam do kości ogonowej?
Otrząsnąłem się z tych absurdalnych myśli.
- Oczywiście, że radość – zapewniłem z kamienną twarzą. – I powiem panu, że jeszcze dziś zadzwonię do prezesa Swędzia z podziękowaniem za…
- Dziś nie. Jutro. Dziś trwa przedłużone plenum budżetowe.
- Co trwa?- zdziwiłem się.
- Prawdopodobnie zostaną uruchomione klubo-kawiarnie na sezon. W kotłowniach wylosowanych bloków.
- Aha – pokiwałem głową z zadowoleniem. – Świetne!
- Prawda? No dobrze. Moje zadanie polega na udzieleniu lekcji king-boxingu wszystkim chętnym lokatorom, a na razie zapisało się 88% mieszkańców dwóch bloków, w których już byłem.
- Czy nie powinno się mówić ,,kick-boxing’’? – nie wytrzymałem jednak.
Nie wytrzymałem, bo zbyt wiele lat kręciłem głową nad ,,Chlebkiem’’ i ,,Pojebkiem’’.
O dziwo, niezmieszany instruktor Plądrowicz też pokręcił głową, z pobłażliwym uśmiechem.
- Pan nie rozumie. Ja uczę systemu samoobrony psychiczno-terytorialnej, a nie kopaniny garażowej. To nie kick-boxing, zostawmy to bramkarzom i kibicom Gwardii Czochrów. King-boxing to styl królewski, elitarny. Atrakcyjny dla pasjonatów gimnastyki, ale i dla ambitnych intelektualistów. King-boxing to zarówno techniki pięściarsko-kopniarskie, jak i psychologiczne. Bo i te trzeba opanować, aby odeprzeć intruza. Zauważył pan, ilu dziwnych ludzi się tu kręci? W elementach zimowych albo z bublami do sprzedania, bo ,,komin się zawalił’’?
- A niech to dunder, no nie mogę zanegować!
Nie mniej znów zawiesiłem wzrok na czapce mikołajowej.
- Wie pan – poszedł za moim spojrzeniem – to element psychologiczny. Badania naukowców laotańskich dowiodły, że 79% ludzi z marszu i bezgranicznie ufa osobie w stroju Świętego Mikołaja. Dlatego w tym chodzę, choć cierpię udręki. Czy pan się zgodzi, że sytuacja jest poza kontrolą?
- Ale jaka?
- No ten przepływ sprzedawców i dziwaków przez klatkę schodową.
- No tak, zgodzę się.
- W każdej chwili może zjawić się ktoś, kto zamiast zaoferować dobrze rozumiany bubel, będzie chciał dać panu zwyczajnie w mordę. Za przeproszeniem, ale powtórzę: w mordę. Panu. Władcy terytorium.
- A niech mnie!... Właśnie przed chwilą…
- A co będzie, jak otworzy pańska żona? Ma pan żonę?
- Nie.
- Ale dziewczynę?
- No tak…
- I co, jeśli ona otworzy, a jakiś drab spyta, czy ona chce w mordę? Albo nie spyta, tylko lutnie z miejsca?
Poczułem wilgoć pod kołnierzykiem. A niech to!...
- Dlatego nieodzowne są cztery techniki fizyczne – pełne opanowanie w dwa tygodnie, i cztery psychiczne – pełne opanowanie w dwa tygodnie. Szybko, nie?
- Szybko – przyznałem. – Ale psychiczne techniki w king-boxingu? To znaczy jakie?
Plądrowicz nie odpowiedział. Jego wargi rozwarły się, po czym spojrzał za moje plecy z takim przerażeniem, że przeszły mnie ciarki. Oczywiście obejrzałem się z duszą na ramieniu, a ponieważ niczego poza wpadającą do domu słoneczną poświatą nie dostrzegłem, wróciłem wzrokiem do Plądrowicza.
Zupełnie odprężony uśmiechał się z satysfakcją.
- No widzi pan? To była technika Filipiński Dreszcz. Zbije pan tym z pantałyku połowę domokrążców, co to wciskają dywany albo zegarki kradzione.
- Hm! Dobre! – przyznałem. – Kurcze, mówi pan, że zapisało się 78% z tamtych bloków?
- 88. Reszty nie było w domu. Muszę to podkreślić: Filipiński Dreszcz, Spazm Zamurowanego Dziecka czy inne techniki psychiczne king-boxingu, choćby zabroniony w Austrii Guk-kug-dęs, nie tylko sprawią, że wystraszony, speszony czy zrezygnowany natręt odejdzie natychmiast od pańskich drzwi, bez zwyczajowego, uporczywego argumentowania. 10% z nich wyjdzie już z klatki. Zatem każdy lokator podejmujący się treningu king-boxingu spełnia społeczny, efektywnie pożyteczny obowiązek wobec swoich sąsiadów.
- Dobrze, ja się zapisuję, tylko teraz nie mam czasu na formalności, przepraszam. Możemy się umówić jutro? Albo zadzwonię do spółdzielni i…
- Spółdzielnia nic nie wie – uciął. – To tajna inicjatywa prezesa Swędzia. Ma być to nagłośnione w mediach po ukończeniu kursu, za miesiąc czy dwa.
- Dobrze, ale niech pan zadzwoni jutro… Ale to darmowe? – zmarszczyłem brwi.
- ABSOLUTNIE. Nie wolno mi pobierać żadnych pieniędzy. Spółdzielnia nie może zarabiać na ochronie lokatorów, wybuchłby straszny skandal, poleciałyby głowy jak u Robespierre’a.
- I słusznie – zachrząkałem z aprobatą.
W końcu jakiś głos rozsądku i honoru w tej kniei naciągactwa!
- NIE MNIEJ – instruktor przeszył mnie wzrokiem pruskiego oficera – dopuszczamy drobną opłatę manipulacyjną na renowację zużytych rękawic, ochraniaczy, kasków, worków i tarcz. I na oranżadę w woreczkach.
- A jednak! – nie mogłem nie wyrazić gorzkiego rozczarowania.
- Ależ drogi panie lokatorze. Powiedziałem ,,drobnej’’. I nie chodzi tu o opłaty za forsowne, wypychające dyski i łękotki treningi kick-boxingu, lecz za dynamiczny, fizyczno-mentalny kurs king-boxingu. Królewskiego stylu w istocie, ponieważ jako jedyny system walki na świecie – jako jedyny, podkreślam – zapewni panu w ciągu kilku tygodni MENTALNOŚĆ MONARSZĄ.
- Monarszą? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
- No, taką mini-monarszą. Ale jednak. Pańska charyzma podciągnie się w górę o kilka pięter, co jest zwyczajnym następstwem wobec uzyskanego poczucia siły i zdolności manipulacji.
- Hm… To brzmi całkiem… - nerwowo rzuciłem okiem na zegarek. – Manipulacji, mówi pan?
Nagle Adrian Plądrowicz wywrócił oczami, po czym osunął się na kolana, wbił podbródek w lewy obojczyk, rozcapierzone palce przyłożył do twarzy – co pozwalało mi dostrzec jego mrugające w jakimś wyrazie obłędu oczy – po czym dziwnym, ni to borsuczo-mrukliwym, ni to płazio-skrzekliwym głosem zaczął mamrotać cicho acz wyraźnie:
- Wori-ori… Wori-ori… Wori-ori…
Nie przeczę – wystraszyłem się. Jestem raczej wrażliwym facetem, może to się jakoś tam łączy z tym upodobaniem do różowych koszul, no trudno. Wystraszyłem się, hycnąłem w tył i byłbym zatrzasnął drzwi, gdyby dziwaczny człowiek w mikołajowej czapce nie przytrzymał ich błyskawicznym, godnym kobry ruchem.
- Spokojnie! – zawołał i podniósł się sprężyście. – Właśnie został pan zmanipulowany techniką psychiczną king-boxingu, zwaną Wori-ori.
- Ach, tak… - otarłem czoło dłonią.
Dziś powitam Adelę spocony. Nic już tego nie odwróci. Nie ma czasu na przebierki.
Na odzyskanie utraconej energii też nie. O zgrozo.
- To moja ulubiona technika – szwargotał z satysfakcją Plądrowicz. – Robię to żonie od dwóch lat i co? Ciągle działa.
- To znaczy jak działa?
- No, żona ucieka i nie chce się dotykać.
- Ale to chyba zły skutek…
- No tak, ale wobec czerwono-jaskrawego pasa mistrzowskiego w king-boxingu nie to nie znaczy. Jako posiadacz tego pasa znam po prostu techniki ś c i ą g a j ą c e. Coś jak promień z niszczyciela Imperium.
- Ściągające zainteresowanie kobiet?
- Owszem. Ba, technika Taśmociągnik kobiety po prostu wiąże w moim polu elektromagnetycznym i już jest w zasadzie ,,po ptokach’’.
- Czy rzeczywiście? Hm… Czy ja mógłbym wymienić technikę Wori-ori na Taśmociągnik?
- Absolutnie – uciął nieomal surowym tonem. – Najpierw podstawy. Taśmociągnik wymaga poziomu mistrzowskiego. Pan się zapisuje? Bo z tamtych bloków…
- Tak, 88% - westchnąłem. – A ile ta opłata manipulacyjna?
- 200.
- No bez jaj! – zawołałem nie całkiem, ze wstydem przyznaję, salonowo. Ale nerwy już były położone. Zegar tykał, kurczak pachniał, a i technika Wori-ori musiała zrobić swoje.
- Przymusu nie ma – rozłożył ręce z miną, która sugerowała, że kapryszę i nie doceniam gestu spółdzielni Niewidom.
- Ale miała być drobna manipulacyjna – prawie zakwiliłem.
- No toż jest. Wie pan, ile płacą cywile-nielokatorzy za trening w hali na Cypriana Norwega?
- No ile…
- Stówę za godzinę.
- Strasznie dużo.
- Nie, jeśli przeliczyć zyski. King-boxing sprawi, że pan będzie zdmuchiwał intruzów szwędających się po klatce. Psychicznie albo z piąchy.
- Z piąchy?
- Albo z kopyta.
- Z kopyta?
- Słuchaj pan! – zniecierpliwił się instruktor. – Jak świat światem, jedno się nie zmieniło, to było już za Gotów. Możesz pan być profesorem lub biskupem, co się przemocą brzydzi i duma nad obrotem ciał niebieskich, a i tak jak taki drab spod budki z piwem będzie chciał panu dać w mordę, to da i tyle.
- To prawda – musiałem przyznać. – A są jeszcze budki z piwem? – zaciekawiłem się, bo w tym upale pobudziło to moją wyobraźnię.
- Budek nie ma, ale drabowie pozostali. I będą bić. Pana lub dziewczynę, która z naiwnym uśmiechem otworzy drzwi o złej godzinie.
- Cholera.
- No. Przemoc narasta, jest nawet gorzej niż za Gotów, wtedy nikt nie słyszał o kibicach wywracających tramwaje. Dziś albo pan znasz techniki samoobrony, albo opłacasz ochronę. Stać pana na wydatek 10 000 rocznie? I to jest najniższa możliwa stawka, za to może pan liczyć na ochronę takich Ziutków z bazaru Różyckiego najwyżej.
- Jest jeszcze bazar Różyckiego? Myślałem, że…
- Bazaru nie ma, ale Ziutkowie pozostali.
Ujrzałem w mej niereformowalnie ponurej wyobraźni Adelę, już moją narzeczoną, otwierającą drzwi ,,z naiwnym uśmiechem, o złej godzinie’’ i usłyszałem pytanie odbijające się echem po klatce: ,,W MORDĘ CHCIAŁA?’’…
A Adela jest trochę pyskata, taka przekorka z charakterkiem. Może faktycznie ma gen włóczniczki brytońskiej.
Wzdrygnąłem się.
- Zapisuję się  – rzuciłem z determinacją.
- I słusznie – skinął głową z uznaniem. – W ostatnim tygodniu będę uczyć techniki psycho-gromiącej znanej jako Cios Psioniczny. Ta technika to klejnot w koronie king-boxingu. Dostępny dla nowicjuszy tylko dzięki osobistej interwencji prezesa Swędzia.
- Ja zaraz zadzwonię, żeby po…
- Daj pan spokój z tym zakłócaniem plenum!
Dałem więc spokój i wpłaciłem dwieście złotych zaliczki. Mój przyszły trener schował pieniądze do woreczka u pasa, wpisał mnie na listę zabazgraną maczkami, poprawił mikołajową czapkę, po czym spojrzał na mnie i z uśmiechem rzekł:
- Cios Psioniczny nokautuje psychicznie każdego. Wkrótce się pan przekona.
Mistrz king-boxingu wyszedł i teraz wszystko potoczyło się już szybko.
Chwyciłem tylko za ręcznik i usłyszałem dzwonek. Który już tego popołudnia? Nie miałem pojęcia, ale wiedziałem, że tym razem to była Adela. Zdążyłem tylko prysnąć się Wydechem Chorzowa.
Otworzyłem jej nie tak, jak to sobie planowałem: silny, zwarty, gotowy, odprężony, acz energetyczny. Emanowałem raczej skonfundowaniem.
Owszem, jej widok – jak zawsze – naniósł we mnie silną falę ożywienia, tyle że jej wzrok natychmiast stał się podejrzliwy.
- Dlaczego pachnie kurczakiem? – zapytała źle wróżącym tonem.
- Może to od sąsiada? – chciałem rzec, lecz głos uwiązł mi w gardle. Coś bowiem ściągnęło moje spojrzenie – może zakłopotanie – z jej ślicznej twarzy i przeprowadziło je przez okno na półpiętrze. Widok za oknem okazał się dla mnie piorunującym w skutkach Ciosem Psionicznym…
 
 
Oto bowiem kierowca sana, ,,Bananowy Joe'', skończył konsumpcję bananów, spojrzał na zegarek, wskoczył na fotel i zatrąbił. Czy w ten pospolity sposób chciał przywołać do autobusu osiedlowe dziewczyny? A może dzieci na kolonie?...
 Nic z tych rzeczy. Do autobusu zbliżył się sprzedawca węgla z ,,jaworów prehistorycznych’’. Na plecach miał ten sam worek. Najwyraźniej nie sprzedał ni bryłki. Ale czy to mogło dziwić w upalny czerwcowy dzień? W taki dzień straszenie epoką lodowcową nie może być wiarygodne.
Węglarz o dziwo miał dobry humor. Wrzucił wór do wnętrza pojazdu, a sam z uśmiechem obrócił się ku… sprzedawcy pączków. On też pojawił się przy autobusie przywołany klaksonem. Czyżby miała tu forma spółki handlowo-obwoźnej piekarczyk-węglarczyk? Zasadniczo niegłupie – zimą zarabiał na firmę ten od węgla, latem ten od pączków… Bo w istocie wracał z pustymi rękami, triumfalnie wymachując serwetą.
No tak, tyle że to była większa spółka najwyraźniej. Bo do sana podszedł z kolei chłopak w niebieskim dresie, ten od wostoków z kufrów SS. Musiało mu pójść dobrze, bo podskakiwał i krzyczał coś z entuzjazmem, radośnie witany przez piekarza i węglarza.
Na Croma, może jeszcze ten wyznawca bogini Jechówki był w tej autobusowej drużynie?!
Nie, Świadek Jechówki nie. Ale za to ktoś inny był – ujrzałem właśnie drepczącego w laczkach Zico brytana-tytana, co wyprzedawał leżaki ,,z powodu pożaru’’. Czy znalazł na osiedlu chętnych? Minę miał raczej zadowoloną…
Umocowany na jego plecach pędrak-dywaniarz również, choć dywan wciąż tkwił w jego rękach. Chyba ten sam, skąd więc to zadowolenie?...
- Czym ty pachniesz? – zapytała Adela.
Nie zwróciłem na to uwagi, jeszcze nie. Zacisnąłem natomiast pięści, dostrzegając kolejną osobę z drużyny obwoźnej. O Jechówko! tylko nie to!... A jednak, Monika Kwapiszon, ankieterka, która ,,niczego nie sprzedaje’’, wracała do sana z miną pełną triumfu.
Wydech Chorzowa pochłonął wielu, może i z pół osiedla.
A mnie się ugięły nogi. Zaraz za wiarą w potokarbolinę, ona ugięła się pierwsza.
- Czym ty śmierdzisz? – powtórzyła Adela.
Wstydziłem się spojrzeć jej w oczy, więc nadal patrzyłem na ,,zbiórkę drużyny’’.
Która rosła. Właśnie wrócił błękitnooki szaleniec Kąkol, ten, co sprzedawał dywany z ,,kokonów morfowych’’, a także ,,gorki, syr, zygorki, jojka’’.
A w sumie nie sprzedał chyba niczego, zbyt oszołomiony narkotykami, alkoholem, a może jednymi drugim i czymś zresztą trzecim. Podkicał do autobusu, zahuczał jak sowa, odwrócił się do bloku numer dwa i wyrzuciwszy ramię w podejrzanie faszystowskiej technice zawołał donośnie:
- Ahoj!!
Potem spoważniał i napił się wódki z brytanem-tytanem.
Boże, to prawdziwa inwazja – pomyślałem z gorzką ironią. – Podbili osiedle, podmyli niczym fala powodziowa. Ciekawe, ile ofiar…
Tak… Sam wydałem dwie stówy. A mogłem iść z nimi do restauracji, ciągnąc za smukłe ramię Adeli.
Psiakrew!
Zamarłem. To było niewiarygodne, ale do drużyny z sana należał także… ,,Alaskański Puchacz’’!
I wcale nie był taki niemiły, kiedy wrócił do swej kompanii. Nikogo nie zapytał, czy chce w mordę, po prostu nadstawił plastikowy kubek pod flaszkę, którą operował Kąkol i od razu huknął dwa z rzędu.
Co tu się wyprawiało?...
Już zaraz miałem wiedzieć, co.
Bardzo starałem się oszukać własny mózg, zaciemnić ten obraz, a może jakoś przemalować, na przykład w kojący pejzaż typu kominy kopalni rybnickich, ale nie dało się. Obraz pozostał niezmieniony: pod sanem ,,muzealnym’’ stanął nie kto inny jak Adrian Plądrowicz, mistrz king-boxingu.
Stylu-widmo,  to stało się natychmiast i boleśnie oczywiste.
A może przeciwnie, może właściwie był mistrzem tego stylu, rozdającego nokautujące kopy zmanipulowanym mieszkańcom ,,wziętych w ogień’’ osiedli.
Oto właśnie otrzymałem swój Cios Psioniczny. Zupełny nokaut, oderwanie od powierzchni planety i hipokampu.
Cios Psioniczny nokautuje psychicznie każdego. Wkrótce się pan przekona. Bezgraniczne zuchwalstwo i poczucie bezkarności, oto prawdziwa twarz człowieka, który założył czapkę Świętego Mikołaja. Za podszywanie się pod policjantów poprzez wdziewanie ich mundurów są chyba jakieś surowe kary? Jeszcze surowsze powinny być za stosowanie elementów świętomikołajowych dla wykiwania obywatela, bo istotnie czapka dobrodzieja polarnego wkrada się w bastion obwarowanej ufności zbyt łatwo.
A więc dlatego nie miałem dzwonić do prezesa i zakłócać plenum (żadnego nie było), dlatego Plądrowicz ,,nie widział’’ poprzednika od ,,mordy’’, dlatego zjawił się po całej tej nużącej fali natrętów, wiedząc, że niejeden uchwyci się szansy… Tak samo proste, jak oferta ,,king-boxingu’’ przeciw natrętnym handlarzom i grożącym obiciem mordy, było nawiązanie do mojej randki przez ,,ankieterkę’’ Monikę Kwapiszon. Skąd wiedziała? Od piekarza. Wszak mu się wygadałem. Nie ma tu przypadku, lecz czyste, kalkulowane, ekonomiczno-socjologiczne szachrajstwo.
Przemyślne konsorcjum z sana H100A. Tak piękny autobus, tak unikalny, co tu mówić - odchodzący - został wrobiony w działalność szachrajską. Za używanie sanów do wykiwania obywatela też powinny być osobne kary.
A pomysł rzeczywiście niezwyczajny, rzekłbym, diabelsko przebiegły. ,,King-bokserzy'', mając świadomość, że większość mieszkańców bloków jest już zbyt nieufna, wymagająca tudzież uboga, aby zakupić towar, o którym wcześniej sama nie pomyślała - ustalili tę sprzedaż jako podkład pod główne narzędzie: zbieranie wpłat ,,manipulacyjnych'' na system obrony przed takimiż domokrążcami! Diabelsko zmyślne, jako rzekłem. Przy czym nie znaczy to wcale, że na ,,podkładzie'' nie zarabiali. O ile wostok z kufrów SS był raczej dramatycznym bublem, o tyle pączki naprawdę sprawiały wrażenie przednich... Pewnie poszły wszystkie.
No i Wydech Chorzowa chwycił...
Pocieszeniem mogło być przynajmniej to, że nie tylko ja padłem ofiarą (400 złotych!!), że padł tak niedostępny lokator jak Bobernik, że padł Suszek, że pewnie padło wielu…
Może powinienem zadzwonić na policję, straż miejską, albo do ,,Pojebka’’, który ma brata kick-boksera, silnie alkoholizowanego luja-watażkę, ale miałem totalne poczucie bezsiły i bezwoli.
Jak to znokautowany.
- CZYM TY CUCHNIESZ?!
Wróciłem umęczonym wzrokiem do Adeli. Była najpiękniejszą włóczniczką Brytów, jaką zrodził świat.
Właśnie ją traciłem. W jakimś sensie wracała do Brytanii...
- Wori-ori… – wymamrotałem bezradnie.
- Co ty bredzisz? Na moją wizytę upiekłeś kurczaka. Spryskałeś się jakimś lizolem. I jeszcze traktujesz mnie jak powietrze. I pajacujesz. Do widzenia panu.
Kobieta idealna – kruchy korpus poruszany silnymi, zdradzającymi moce nogami – zeszła po schodach.
Zamknąłem drzwi.
Byłem odurzony. Powlokłem się do kuchni, w której uchylony piekarnik sabotował moje marzenia.
No dobra, sam je sabotowałem, z tą całą żądzą do mięsa drobiowego. A desant drużyny king-bokserów położył się ciężkim sosem na trującej strawie, którą sobie sprawiłem.
,,Czym ty cuchniesz’’. No pięknie. Jak to powiedział cwaniak Plądrowicz? ,,Po ptokach’’. Właśnie było po ptokach.
Wyciągnąłem z blachy ostatnie udko i wbiłem w nie zęby. A co tam! Pieprzyć to wszystko.
Z radia znów poleciało Mówili na nią słońce. Jak na złość. Są takie dni. Szkoda, że w czerwcu.
Z udka poleciał tłuszcz, wprost w tłok dezodorantu. Chwyciłem tuleję i prysnąłem się mściwie.
Czasem najsłodsza jest zemsta na sobie samym.
Teraz pachniałem nie tylko potokarboliną (lub czymś, co ją imitowało dla potrzeb san-biznesu), ale i upieczonym drobiem. O zgrozo.
Żegnajcie wegańskie dziewczyny.
Dzwonek do drzwi przeszkodził mi w kopnięciu taboretu. Dopadłem do drzwi dwoma skokami.
- W mord…? - urwałem.
Spodziewałem się spóźnionego członka san-szajki, ale to była Adela. Sana nie było już na parkingu. Wałęsał się tam tylko człowiek-pułapka Brumczyk. Nie miał szczęścia tego dnia.
Nie on jeden…
- Chciałam ci tylko oddać prezent…
- Prezent?
- …i powiedzieć ,,żegnaj’’.
- Jak to ,,żegnaj’’ – zaprotestowałem słabo. – Miało być ,,do widzenia’’. – Czyżbym się jeszcze nie poddał? Czy w różowej koszuli drzemie wojownik? Godny Brytów odpierających legiony?
- Tu masz różowe szorty – podała mi paczuszkę obwiązaną metaliczną, czerwoną wstążką. – Nic mi po nich. I już nigdy… - teraz ona urwała. Jej ametystowe oczy zamrugały. – O Boże – szepnęła.
- Co się stało? – zaniepokoiłem się.
- Czym ty pachniesz, misiu?
Coo?? No wszak…
Ja też zacząłem mrugać oczami. Czy można dostać udaru od samego parnego powietrza? No chyba nie jednak. Więc co…?
- CHCĘ CIĘ TU I TERAZ – wyrzuciła Adela jakimś zmienionym, całkiem mocnym głosem.
Naparła na mnie, a nie miałem większych szans ani z jej smukłymi, POZORNIE kruchymi ramionami, ani z nogami, które nadawały komunikat ,,Spłodź mi troje, ponoszę je naraz’’.
- Jadłem kurczaki – wybełkotałem nieco wystraszony.
- Już ja cię nawrócę, misiu – błysnęła zębami włóczniczka Brytów.
- Mówili na nią słońce… - leciało z radia. – Bałtyku szary piach.. zamieniał się w gorący, podzwrotnikowy wiatr…
 
 
I tak to poszło owego dnia czerwcowego. Pierwsza randka z Adelą przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Może być od razu ta ,,trójka do noszenia’’ po ,,pierwszym całowaniu'', w którym się zatraciliśmy, nie byłbym zdziwiony. Minęło raptem kilka tygodni, ale Adela ,,coś czuje’’…
Chciałbym nadmienić jeszcze o trzech rzeczach. Po pierwsze: nie jem już mięsa. Owszem, brak mi diabelnie smaku kurczaka z piekarnika, ale robię to dla Adeli. Warto.
Druga rzecz: zapisałem się na lekcje kick-boxingu. U brata ,,Pojebka’’, za pół ceny. W garażu.
Tak, to trochę nieambitne i – niestety – nie będzie mi dane opanować techniki Taśmociągnik. Jednak mój cel tego nie wymaga. Ja po prostu czekam na Adriana Plądrowicza, herszta san-bandy (obłowili się, pewnie wrócą). Myślę, że tu wystarczą proste metody: z piąchy i z kopyta. Więc jest okej.
No i trzecie. Na Monikę Kwapiszon, ,,ankieterkę, która niczego nie sprzedaje’’, też czekam. No, ale tu już nie będzie bójki. Chodzi, ma się rozumieć, o biznes.
O wielki biznes. Jej i mój. Wszak Wydech Chorzowa ,,połamie nogi’’ większości kobiet!
Pod tym naturalnie warunkiem, że potokarbolinę oraz ekstrakty z fiołków i ogórka wymieszamy z tłuszczem wypieczonego drobiu.
Bo w sumie to wszystko w życiu opiera się o właściwie dobrane składniki chemiczne. Czyż nie? Wszystko to tylko reakcje chemiczne... Korzystne lub nie.
To tyle. Bawcie się czerwcem. To taki gorący miesiąc…
 
K O N I E C