piątek, 30 marca 2012

Dlaczego smoki wymarły

Oto jest pytanie.
Ja już wiem.
I nawet nie zdziwiłem się tak bardzo. Serio.
Rozumiem, dlaczego smoki, draki, dragony*, chińskoogony wymarły - i żal mi ich nawet trochę.
Bo COŚ jakby je kantem wystawiło.
Czy zastanawialiście się, dlaczego nie ma już smoków? Wszak meteory tunguskie ni lubuskie ich nie spopieliły. Ani era lodowcowa, która szła szeroką ławą husarską i miażdżyła wszystko na swej drodze.
Era na pewno nie. Ostatniego smoka to przecież najstarsi Wiślanie pamiętają. Tacy bardzo starsi.
W sumie łatwo ich, tych Wiślan, pomylić z dębami Bartkami.
A co nam wmawiają srebrnobrodzi akademicy? Że smoka załatwiono baranem wypchanym siarką czy glutenem... a może po prostu solą przemysłową? Jak w Świętokrzyskiem ostatnio, gdzie tysiące rogali i drożdżówek tak zaprawiono na pohybel własnych rodaków.
Czy na dębach Bartkach nie powinno się czasem powiesić kogoś dla przykładu?...
Tak. Baran z siarką. Lub skóry bydlęce z oczami z guzików od żupana. Też wypchane siarką.
I to miałoby załatwić dragona?!
I to jeszcze szewczyk jakoby. Ha. Że też kronikarzom nie przyszło do głów uczynić herosem drakobójcą jakiegoś rozgulgotanego pacholęcia, co celnie rzuciło grzechotką z kołyski.
Szewczyk...
Kto w to uwierzy??
Chyba tylko patyczaki, co po gałęziach dębowych błądzą.
Dobrze, niech będzie, święty Jerzy zaciukał jedną z bestii. Okej. Może akurat Jerzy, wtedy jeszcze niezbyt święty, miał wyż biologiczny, a dragon przeciwnie: spadek ciśnienia w żyłach, w tętnicach nadciśnienie, kaca, wiatry, problemy z zastawkami, skurcz przedsionków sercowych i rozedmę komór płucnych, a przy tym potknął się na wieży w Kruszwicy i spadł u stóp pławiącego się w wyżu własnym Jeżyna.
Jerzego, znaczy.
No dobrze, niech i tak będzie.
Ale co miałoby załatwić inne smoki? Na przykład skandynawskie? Jakiś berserk, co w szał wpadł, rogiem zadął, smoki wygłuszył, młotem machnął, smoki odurzył, toporem huknął - smoki rozpłatał?...
Hm. I że też nie zionęły?
A chińskie?
Pewnie rakietami sylwestrowymi i prochem strzelniczym smoki te wytłuczono?
A przecież mówimy tu o smokach, istotach złożonych z pancerza, ognia i furii.
To coś więcej niż polski transporter SKOT, mimo wszystko.
Równie dobrze można by z kamiennym obliczem utrzymywać, że draki wybił wirus brodawczaka ludzkiego HPV albo zatrucie atrapami szynszyli,a może i kukłami książąt Kraków, które wypchano kwasem azotowym, pruskim, ruskim i 2,4-dichlorofenoksyoctowym, salmonellą, gazem musztardowym i chlorem, chipsami, odłamkami szkła i porcelany chodzieskiej, wapnem suchogaszonym, żabkami z karnisza, otwieraczami do puszek, wieczkami z otwartych puszek, racami, petardami, ścinkami flaneli, gwiazdkami Ninja, rybami najeżkami, rybami-mieczami, ostrokrzewami, jeżowcami...
Tak. A tymczasem, brew tym humbagom, którymi nas akademie karmią, smoki zabiło coś innego.
Coś bardzo, ale to bardzo dramatycznego.
Raport Ja to Ja rzuci światło na tę smutną sprawę.
*Nawet kawaleria zwana dragonią już całkiem niespotykana jest...

Nadesłała: Ja to Ja
Przygoda Dziewisącza!
Dziewisącz był smokiem, dlatego jak każdy niedźwiedź zapadał w sen zimowy.
Tego roku postanowił uczynić podobnie.
Dlaczego?
Coroczny odpoczynek, na jaki udawał się pod koniec listopada wynikał przede wszystkim, ale nie tylko, z przemęczenia ogona, który zamiast kierować swój czubek ku niebu, opadał ku ziemi.
Dlaczego?
Zapewne był tak słaby, że bez walki poddawał się sile przyciągania, która promieniowała z piekła.
Dlaczego?
Być może coś ciągnęło Dziewisącza do królestwa szatana.
Zainteresowanie eschatologią?
Nie sądzę!
Pomijając wszystkie te brednie o Hadesie, komnacie Tartarskiej i przyciąganiu, wydobywającym się spod spodu, można by pokusić się o stwierdzenie, że opadanie ogona, spowodowane było ogólnym wyczerpaniem i osłabieniem smoczego organizmu.
Ponadto, ruch w dół był wyraźnym znakiem przypominającym o drzemce, na którą należało się udać, w celu zregenerowania sił na wiosnę.
Dziewisącz nie miał zegarka, ani nawet kalendarza.
Telefonu komórkowego, z funkcją odmierzania czasu również nie posiadał, dlatego jedynym sygnałem zwiastującym koniec listopada był/a kukułka, która uciekła z antycznego zegara, i która kukała zawsze, trzydziestego dnia jedenastego miesiąca.
Głupi żart, bo tu wcale nie chodziło o uciekiniera, zdobionego w pióra.
Mam was, ha!
Jedynym sygnałem zwiastującym koniec listopada był opadający ogon.
Kiedy ogon intensywniej niż zwykle odczuwał siłę grawitacji, smok zaczynał szykować się do snu.
Ostrzegam, że już więcej nie będę zagłębiała się w tajemnice przyciągania spodziemnego.
Zanim jednak, z wielką gracją i typową dla siebie, smoczą gwałtownością wpadał w objęcia Morfeusza, najadał się do syta, czyli połykał taką ilość jedzenia, która zapewniałaby mu spokojny sen, bez żadnych wierceń, bulgotań i skręceni kiszek, do momentu zaplanowanego ze snu powstania, czyli aż do wiosny.
Dziewisącz był nietypowym smokiem, dlatego jedzenie jakim się raczył również należało do kategorii pożywienia nietypowego, a więc wyszukanego, wydobytego z najwyższej półki – z półki z napisem:
NIETYPOWE ŻARŁO.
Bydła nie lubił. Tym różnił się od swojego, niegdyś sławnego krewnego.
W myśl zasady, wpojonej mu w młodości, a przekazywanej ustnie z pokolenia na pokolenie, począwszy od Pytona, Lewiatana poprzez Wawela i wielu innych ( nikła jest wiedza autora w kwestii smoków), a skończywszy na Pysiu – celebrycie, w myśl zasady mówiącej, że dbanie o żołądek, wątrobę, jelita, zarówno te grube, jak i te cienkie, poskręcane, to podstawa każdej diety, Dziewisącz żywił się tym, co zdrowe, dobre dla smoczego organizmu, a także tym, co dobrze wpływało na łuski, skórę i paznokcie.
Wartościowe posiłki, jak mawiał swego czasu smok z Wawelu to gwarant nieskazitelnego wyglądu . Dlatego też, idąc tropem myśli swego
pra -
pra -
pra -
pra-
pra …................
pradziadka, Dziewisącz konsumował tylko i wyłącznie wyszukane, delikatne, nietłuste, a wysokobiałkowe, nie zapychające pustymi kaloriami, a dostarczające ogromu wartościowej energii, potrawy.
Nie pożerał wszystkiego, co wpadało mu w łapska. Stosował swoistej selekcji. Można by było rzec, że oddzielał ziarna od plew.
Tak więc nie połykał mężczyzn otyłych i łysych, bo ci źle wpływali na cerę.
Brzydził się złodziejami, oszustami i łapówkarzami, ponieważ ta patologiczna strawa powodowała u niego długotrwałą czkawkę.
Nie posilał się również fałszerzami, kobietami obłudnymi i lubiącymi plotkować, bowiem po zjedzeniu takiej kolacji piekły go uszy.
O niestrawność przyprawiały go kobiety z pomalowanymi paznokciami i pofarbowanymi włosami. Nie zjadał również kobiet lekkich obyczajów, ponieważ doprowadzały go do wymiotów.
Dziewisącz miał bardzo wrażliwy żołądek.
Nie przepadał, ponadto za lekarzami rodzinnymi. Po połknięciu familiarnego medyka wraz z całym jego uposażeniem, a więc ze stetoskopem, termometrem, drewnianym patyczkiem i długopisem miewał wzdęcia.
Poza tym stronił od polityków, prezesów, dyrektorów i urzędasów, ponieważ ci zawsze stawali mu piszczelem w gardle.
Co więcej, nie wkładał do paszczy matek, babć i małych dzieci. Wprawdzie nigdy nie próbował posiłków przyrządzonych z mieszanki pokoleniowej, ale wyczytał w historycznej księdze Gallusa Anonimusa, że matki miewają cierpki smak, babcie są suche, natomiast dzieci bywają zbyt słodkie. Zatem, taki smakowy misz masz byłby nie do przetrawienia dla wrażliwego smoka.
Ponadto Dziewisącz nie pożerał ludzi nadmiernie nasłonecznionych, zarówno przez naturalne słońce jak i przez to sztuczne. Nie lubił posmaku spalenizny, poza tym czuł ogromny wstręt do skwarek.
Stronił także od ludzi nad wyraz chudych. Kości nie były tym, co smoki lubiły najbardziej.
Zresztą kto rzucał się na kości?
Właśnie, że nie.
Psy też tego nie robiły.
Tak więc, niełatwo było dogodzić smokowi.
Był strasznie wybredny i wymagający.
Lubował się w wyszukanych smakach, a nie pierwszych lepszych, napotkanych przypadkiem w parku, do tego nieco cierpkich, stęchłych i przyprawiających o ból głowy.
Potrawą, którą Dziewisącz cenił ponad wszystko, potrawą, dla zdobycia której, byłby w stanie wiele poświęcić, były dziewice między 13, a 18 rokiem życia, konsumowane zazwyczaj z sałatką skrzypowo – pokrzywową.
Smok uwielbiał dziewice. Uwielbiał wysysać z nich wszystkie soki. Wysysał je do ostatniej kropelki płynu ustrojowego i ostatniej kropli krwi. Czynił to w sposób bardzo delikatny, aż nieprawdopodobnie delikatny, jak na smoka.
Potem niestety nie było już tak różowo, bo Dziewisącz bardzo brutalnie traktował nieskalane złem tego świata niewinne istotki, po prostu pożerał je jak kot pożera mysz, albo jak rekin pożera człowieka. Rozszarpywał je.
Mniam...
Dziewice mógłby wcinać codziennie.
Na śniadanie, obiad i kolację.
Były idealne w smaku – ani za ostre, ani zbyt słone.
Ani za suche, ani za mokre. Z łatwością przechodziły przez gardło.
Nie były zbyt słodkie, ale półsłodkie, niczym dobre, markowe wino marki wino.
Dziewisącz lubił potrawy umiarkowane w smaku.
Ponadto dziewice nie były żylaste. Ich mięso należało do kategorii mięs bardzo delikatnych. Rozpływało się w paszczy niczym czekolada.
W skrócie, dziewice były tym, co Dziewisącz lubił najbardziej.
Zjadał ich wiele.
Najwięcej jednak przed zapadnięciem w sen zimowy, wówczas to najadał się nimi do syta.
Czyżby?
Duża ilość wysokoenergetycznego posiłku była gwarantem głębokiego i spokojnego snu.
Fakt!
Tak więc, zanim smok wpadał w otwarte ramiona Morfeusza, połykał kilka czystych dziewcząt.
Po czym właził do swojej groty. Uwalał się na ziemi i zasypiał.
Tego roku uczynił podobnie.
Fakt, rzeczywiście podobnie.
Podobieństwo, prócz tego, że wynikało z pójścia spać, to sprowadzało się jeszcze, tylko i wyłącznie do konsumpcji, jako konsumpcji.
Jeżeli chodziło o ilość, to niewiele miała ona wspólnego z ilością pożywienia zjadanego w poprzednich latach. .
Zjadł zaledwie dwie dziewice i zasnął
Kolacja, jaką spożył przed snem nie była za bogata.
Dwie niewinne gąski, to za mało jak na posiłek, który miał zapewnić sytość na kilka miesięcy.
Ale cóż, trudne czasy nastały.
Dziewic z roku na rok było coraz miej to i posiłki stawały się coraz biedniejsze.
Smok zdawał sobie sprawę z trudności gospodarczych, ekonomicznych i demograficznych kraju w jakim przyszło mu żyć.
Nawet powoli godził się z kryzysem. Gorzej jednak było z jego żołądkiem, on jakby niczego nie rozumiał.
Fakt, dla zapewnienia spokoju sobie i swoim wnętrznościom, mógł zdecydować się na spożycie posiłku złożonego z innych produktów.
Nie chciał jednak kusić losu. Bał się skutków ubocznych, które pojawiłby się niedługo po tym, jak zjadłby niedziewicę.
W tym roku Dziewisącz miał niespokojny sen.
Już w styczniu nieludzko zaczęło burczeć mu w brzuchu.
Głód był tak wielki, burczenie tak donośne, że nie dawało mu normalnie spać
Zaczęła się więc seria wierceń i seria przekładań.
Przekładał się z boku na bok. Z pleców na brzuch i znowu z boku na bok, i znów z pleców na brzuch, w celu znalezienia wygodnej pozycji.
Tyle że żadna z obieranych przez niego pozycji nie dawała wystarczającej wygody.
Wciąż czuł, że coś uwiera go, jak nie w brzuch, to w plecy.
Poza tym, po pewnym czasie burczenie stało się tak hałaśliwe, że wprowadzało chaos do smoczej przestrzeni, która powinna była być idealnym azylem i odpowiednim miejscem do praktykowania onirycznych zachowań.
Dla niego było zbyt głośno.
Jak zwykle w tym roku, nie tak.
Dziewisącz sypiał dobrze tylko wówczas, gdy ze wszech stron otaczała go absolutna cisza.
Niestety, tego roku nawet na to nie mógł liczyć
W lutym nastąpiła seria obudzeń.
Pierwsze trwały zaledwie kilka sekund. Ale wraz z zwiększającą się liczba obudzeń, czas ich trwania wydłużał się.
Zatem pod koniec lutego, smok już nie spał, tylko drzemał.
Na początku marca nastąpiło prawdziwe obudzenie.
Dziewisącz miał dosyć przerywanego snu, dlatego postanowił wstać przed czasem.
Był zły, do tego tak głodny, że nie czekając dłużej na cud wybrał się na poszukiwanie obiadu. Swoje kroki od razu skierował w stronę szkoły, a dokładniej w stronę parku, mieszczącego się w okolicach gimnazjum.
Tam zawsze można było natrafić na jakąś apetyczną dziewicę. Chociaż ostatnimi czasy jakby coraz rzadziej, bo dziewic jakby z roku na rok było coraz mniej.
Wszedł między drzewa i zaczął wypatrywać swojej ofiary.
Jako pierwsze na horyzoncie pojawiły się dwie blond piękności. Ładnie ubrane, zgrabne, z plecakami na plecach, w których zamiast książek, zeszytów i piórnika, były prostownice, kosmetyki i inne upiększacze.
Dziewczyny spacerowały i gawędziły sobie. Dziewisącz zaczął podążać ich śladem, by odgadnąć o czym tak zaciekle rozmawiają..
- Zrobiłam to – powiedziała niższa do wyższej. Wyższa zrobienie tego miała już dawno za sobą i Dziewisącz od razu się tego domyślił. Wyczuł to w swoich nozdrzach.
- Co? - udając głupią zapytała, wyższa.
Niższa spojrzała na wyższą spod byka i wówczas wyższa zrozumiała, o co chodziło niższej.
Smok również pojął sens słów, dlatego posmutniał.
Już w wyobraźni czuł delikatny, półsłodki smak obu dziewczyn, a tu dwa głupie słowa zepsuły wszystko.
Ponownie, tym razem po stokroć mocniej zaczął odczuwać skutki głodu
Załamał się, ale nie mógł zrezygnować z łapanki.
Postanowił poczekać na następne ofiary.
Czekał!
Następne jednak nie nadchodziły. To znaczy nadchodziły, ale nie były dziewicami.
Czekał kilka godzin. Na darmo.
Zaczął słabnąć.
Opadał z sił. Nie miał ich nawet tyle, aby utrzymać swój wielki i ciężki tyłek ponad ziemią.
Nie miał ich również tyle, by utrzymać ogon w pozycji pionowej.
Tracił witalność.
Czuł, jak przeszywający na wskroś głód odbiera mu resztki energii.
Był wyczerpany.
W końcu runął na ziemię.
Zemdlał.
Stracił kontakt ze światem.
Na szczęście po kilku minutach doszedł do siebie, ot tak, sam. Nikt nie chlusnął w niego wodą. Nikt nawet nie uraczył go kroplą cieczy.
Sam otrzeźwiał.
Otworzył oczy i wówczas spostrzegł przed sobą dwie piękne dziewczyny.
Siedziały na ławce i o czymś zaciekle dyskutowały.
Nie wiadomo czy były dziewicami. W końcu dziewictwo nie bije niewinnością po oczach. Czasem tylko tak intensywnie pachnie, że można je wywąchać, ale nieczęsto dochodzi do takich sytuacji
Dziewisącz postanowił poczekać i wsłuchać się w rozmowę małolat.
- Nie mogłam tego zrobić! – powiedziała pierwsza.
To zdanie uwolniło uśmiech ze smutnej twarzy Dziewisącza. W końcu udało mu się wyrwać z niewoli smutku.
Zyskał nadzieję.
- Dlaczego? - zapytała druga. - Przecież mu obiecałaś!
Rozmowa wchodziła na odpowiednie tory. Satysfakcjonowała smoka.
Mógł zaatakować właśnie teraz, ale dla pewności wolał poczekać,.
Bał się skutków ubocznych, które pojawiłyby się po zjedzeniu nieodpowiedniej strawy.
Czekał cierpliwie na finał rozmowy, starając się poskramiać ból brzucha, i wyciszać siłą woli, na tyle na ile było to możliwe, burczenie.
- Sama wiesz jak to boli. Spanikowałam – kontynuowała pierwsza.
- Ty spanikowałaś? - zdziwiła się druga. - Nie wierzę! - krzyknęła i zaczęła głośno się śmiać.
- Tak, ja! - wymamrotała. - Boję się bólu – powiedziała nieśmiało.
Po czym wyciągnęła papierosa z kieszeni, wsadziła sobie do ust i podpaliła. Próbowała uspokoić skołatane nerwy.
Dziewisącz nieco wzdrygnął się na widok papierosa. Ale w obecnej sytuacji musiał obniżyć poprzeczkę.
- Przecież to boli nie więcej niż ukucie komara – druga starała się uspokoić pierwszą. - Wiem, bo robiłam to już nieraz. Zresztą, za trzecim, czwartym razem odczuwalna jest już tylko czysta ekstaza.
- Łatwo Ci mówić, bo …
Nie zdążyła dokończyć zdania.
Zza drzew, całkowicie niespodziewanie dla obu dziewcząt wynurzył się Dziewisącz i rzucił się na jedną z nich, tę pierwszą.
Złapał ją swoimi wielkimi łapskami. Podniósł do góry, wrzucił do otwartej paszczy i połknął. Nawet jej nie pogryzł. Nawet nie próbował wyssać z niej wszystkich, pożywnych soków.
Zjadł ją w całości.
Razem z butami.
Po skonsumowaniu dziewicy odszedł.
Druga dziewczyna oniemiała na widok smoka, który pojawił się z nienacka i tak brutalnie rozprawił się z jej koleżanką
Zaskoczył ją przebieg tego niecodziennego zdarzenia.
Wszystko działo się tak szybko.
Nawet nie zdążyła uciekać. Ba! Nawet nie miała czasu, by pomyśleć o ucieczce.
Tępym, nieco nieobecnym wzrokiem patrzyła jak koleżanka znikała w paszczy potwora.
Nieprawdopodobne!
Dziewczyna skamieniała z wrażenia. Nie mogła ruszyć, ani ręką ani nogą. Przez kilka minut stała nieruchomo.
Nie ruszyła się nawet wówczas, gdy Dziewisącz zniknął już z pola widzenia.
Znak życia zatem dawały tylko poruszające się gałki jej oczu.
Milczała.
Milczała...
Po chwili zaczęła płakać.
Łzy strumieniem spływały po jej bladym policzku.
Była zła.
Chciała krzyczeć.
Nie mogla.
Łzy nie pozwalały uwolnić się słowom.
Padła na ziemię.
Była przytomna.
Wsadziła rękę do kieszeni. Chyba czegoś szukała.
Szukała prezentu, który chciała ofiarować koleżance.
Nie zdążyła.
Ale kolczyk był naprawdę piękny.
Wpasowałby się w wargę tej pierwszej tej, która zginęła w paszczy smoka.
Po zjedzeniu kolacji Dziewisącz odszedł i skierował swoje kroki w kierunku groty.
Chciał się położyć.
Bolał go brzuch.
Jeszcze nigdy nie odczuwał takiego dyskomfortu w jamie brzusznej po zjedzeniu dziewicy.
Jeszcze nigdy, w swoim stu pięćdziesięcioletnim życiu nie zaszkodził mu posiłek złożony z cnotliwej panny.
Czyżby?
Szedł coraz wolniej.
Słaniał się.
W końcu upadł.
Umarł tuż przed własną grotą.
********

środa, 28 marca 2012

Śledztwo niezmożone

Sprawcy nieznani, brak dowodu, brak ciała, śledztwo umorzone. Zdarza się? Ano zdarza. Jeśli nawet nie tak często, to i tak zbyt często. Trochę frapujące. Bo chyba większość z nas jest zdania, że ten, który podstawił nogę bliźniemu swemu, powinien jakoś tam za to beknąć.
Hammurabi pewnie proponowałby reedukacyjną amputację nogi.
W gruncie rzeczy tak zwana sprawiedliwość jest regułą we wszechświecie (co nie znaczy w USA i w Europie) i nikt tak naprawdę nie rzuci w nikogo szyszką bezkarnie.
Nawet kradzież motorynki Romet Pony będzie miała swoje reperkusje.
Albowiem prawo wszechświata grzmi wyraźnie: wszystko, co wyrządzisz innym, każdy uczynek - dobry i zły - wróci do ciebie z trzykrotną siłą.
To tylko kwestia czasu.
Lepiej więc czynić dobro, chyba, że chce się sińców i skalpowania na sobie zaznawać... cóż, droga wolna.
Ja byłbym jednak skłonny rozdawać te motorynki.
Bezkarność jest iluzoryczna. Jeśli nawet ktoś wywinie się chytrze a fartownie od kary (albo chytrze a fartownie od nagrody) za swe uczynki w tym konkretnym życiu, to wszechświat z uśmiechem pobłażliwym reinkarnuje go w okolicznościach wielce pokutnych.
Co się odwlecze...
Ale a propos tych śledztw. Co się dzieje takiego, że są zamrażane, wpychane w worki lniane i wrzucane pod hałdę węgla w piwnicy? Bo nie znaleziono sprawcy? Ciała? Topora?
A niech szukają dalej, wszak pościg za złoczyńcą nie powinien być ograniczony czasem, prawda?
Niech żyje taki zbrodniarz z sapaniem gończych chartów za plecami do końca swych dni.
A że to sapanie chartów może wrócić po przerwie dającej iluzję triumfu chichoczącego zła, potwierdza unikalny w klimacie serial Dowody zbrodni. Jak dla mnie unikalny nie tylko w klimacie; kiedy pierwszy raz zobaczyłem Kathryn Morris, to byłem gotów nazrywać dziesięć kilogramów irysów i pobiec do niej czym prędzej, albowiem...
Ale ostatecznie zrezygnowałem z pomysłu. Ściganie złoczyńców rzecz ważna, nie wolno przeszkadzać jakimiś tam amorami. Phi.
No tak, ale poza tym przedawnieniem, co jeszcze sprawia, że policja porzuca pościg? Jakie bywają przyczyny? Bo ja twierdzę, że w celu pojmania odszczepieńca należałoby sięgnąć po wszelkie środki, na przykład szwadron ułanów-jasnowidzów. Nie dość, że namierzą, zobaczą w wizji, to jeszcze uderzą z szarży na taki namierzony obiekt i posiekają szablami jak brokuły.
Owszem, jasnowidzów należałoby trzymać na stanie komendy kilku. Bo jeden stanowi całkiem ryzykowne źródło informacji. Dwóch też. Pierwszy powie, że zabójcą jest syryjski koczkodan-wagabunda, drugi, że morderca schronił się w szufladzie biurka gubernatora UNICEF w Kenii, i że potrafi stosować kamuflaż w rodzaju upodabniania się do dziurkacza.
Albo tegoż gubernatora.
Pięciu, dziesięciu, ba - piętnastu jasnowidzów przydzielonych do sprawy, to już zwiastuje zwycięstwo, charcie szczęki zaciśnięte na bladej, owłosionej łydce rzezimieszka.
Spośród piętnastu wizji z pewnością wybierze się jakieś sensowne, nie pachnące nałogami alkoholowo-ziołowymi.
Dlaczego jasnowidze nie mieliby się mylić? Wszyscy się mylą. Nawet lekarze.
Ha! Zwłaszcza lekarze! Idź, drogi Czytelniku do lekarza z obolałą miną ofiary tortur gestapowskich i pokaż mu bąbel na przedramieniu. Co powie?
Z kamienną twarzą obwieści:
- To gorączka Zachodniego Nilu, która przyszła do nas z obwodu wołgogradzkiego. Niezbędna tracheotomia.
Wtedy albo podstawimy krtań zmrożeni, zahibernowani strachem i posłuszeństwem, albo czym prędzej pobiegniemy do innego lekarza.
- Konieczna wazektomia! - krzyknie ów drugi ze zgrozą, która i nam się udzieli.
Co będzie tym straszniejsze, że zaleci ją tak mężczyznom, jak kobietom...
- Gangrena - zawyrokuje sucho, acz z domieszką satysfakcji kolejny doktor, po analizie bąbla pod lupą, mikroskopem i dnem pokala żywieckiego. - Obie nogi do usunięcia.
Tak... To właśnie jest najgorsze. Że każdy lekarz powie co innego, przy czym mało który pokrzepi albo ograniczy zalecenia do picia syropu brzozowego i naciągania kręgosłupa wzorem kotów.
Mało który...
Im noże i tasaki wystają z kieszeni!
Acz po prawdzie, gdyby odwiedzić piętnastu, jest szansa na trafioną diagnozę.
Wracając do śledztwa... Co może być przyczyną jego zaniechania, zawrócenia chartów?...
Czy meteor, który spopielił pół powiatu, w tym warszawy i fiaty policyjne?
A może Obcy, którzy gwizdnęli ciało ofiary mordu, by pobrać organy do badań?
Lub na kotlety.
Jak poważne, nie mieszczące się w ludzkich głowach przyczyny sprawiają, że rzetelnie zaangażowani policjanci muszą umorzyć śledztwo?...
Doktor Seth rzuca światło na tę sprawę. Zapraszam do lektury przy filiżaneczce espresso.

Nadesłał: dr Seth
Śledztwo

Kapitan Amy McDowning wydmuchnęła dym z papierosa, spojrzała na ośnieżone lasy stanu Maine i powróciła wzrokiem na ziemię.
Na śniegu, tuż przed schodami prowadzącymi do wejścia do domu, leżały równo ułożone dwie obcięte ręce. Nie było ani śladu krwi.
- No więc, gdzie jest ciało? - spytała cierpko sierżanta przydzielonego do ekipy śledczej.
- Pani kapitan... przeszukaliśmy cały dom od strychu po piwnice, zerwaliśmy podłogi, rozwaliliśmy ściany, rozbiliśmy szafy, potłukliśmy nawet lustra, bo może tam się schowało, ale nic nie znaleźliśmy, co muszę z ogromnym wstydem przyznać. Muszę też powiedzieć, że wbrew ogromnym protestom sąsiadów, przeszukaliśmy, dokonując tej samej strategii, kilkadziesiąt okolicznych domów i wynik jest podobny.
- Czyli żaden - prychnęła McDowning.
- No tak - przyznał mocno zaczerwieniony sierżant Goldstone.
- Okoliczne lasy przeszukane?
- W promieniu pięćdziesięciu kilometrów przy użyciu termoradarów, pani kapitan. Z podobnym wynikiem.
Amy McDowning spojrzała na dziesiątki radiowozów policji hrabstwa i stanowej. Przesuwała wzrokiem po krzątającej się ekipie techników, fotografów, zwykłych policjantów i zatrzymała się na furgonetce koronera.
- Więc równie dobrze te ręce mogły przyfrunąć z kosmosu!!! - wybuchła nagle sierżantowi prosto w twarz.
- O kur... - sierżant cofnął się nagle, wystraszony, potknął się i wylądował na ziemi prosto na tyłku.
- Do komendy na odprawę! - krzyknęła do wszystkich kapitan. – I zabrać mi to! - głową wskazała ręce leżące na śniegu.
Ekipa powoli zaczęła zbierać się do odjazdu. McDowning odjechała pierwsza, za nią radiowozy stanowe, a nieszczęsny sierżant Goldstone chwilę jeszcze bezradnie wpatrywał się w leżące ręce.
- No powiedzcie coś do cholery! – zawołał nieco bezsensownie. Potem odszedł wolnym krokiem do samochodu.
Odprawa odbyła się równo o godzinie 15.00, obecna była McDowning, naczelnik hrabstwa, komisarz policji stanowej oraz cała ekipa biorąca udział w śledztwie.
Wszyscy usiedli na starych, nieco już skrzypiących krzesłach. McDowning i komisarz policji stanowej za biurkiem.
Przez dłuższą chwilę panowała głucha cisza. Nagle dało się słyszeć potajemne chrupanie. Wszystkie głowy naraz obróciły się w stronę Goldstone’a, który, jak się okazało jadł batonika KitKat. Kiedy napotkał spojrzenie zza biurka, batonik wypadł mu z ręki.
- Możemy zacząć? - nieco ciszej niż zazwyczaj (co złowróżbnie świadczyło) zapytała McDowning. Komisarz stanowej miał bardzo marsową minę.
Wszyscy grzecznie się wyprostowali, przybrali miny pełne powagi i wyczekiwania i wytrzeszczyli oczy na biurko.
- Dobrze. No więc jakie mamy hipotezy? Gdzie mogło podziać się ciało?
Przez chwilę wszyscy udawali, że intensywnie myślą, drapiąc się po głowach i nosach.
- Zabójca ukrył je w lesie? – ktoś rzucił nieśmiało.
- Las przeszukany termoradarem, idioto!- syknęła kapitan.
- W jeziorze? - rzucił ktoś inny.
- Jezioro jest w lesie, przygłupie - dobrotliwie rzucił komisarz stanowej.
- Może psy zjadły... - dodał inny policjant.
- Zamarznięte ciało w całości ty debilu? - odpowiedział mu inny.
- Ręce przyszły tam same? - rozległ się głos ukryty gdzieś w tłumie.
Komisarz stanowej zaczął się śmiać otwarcie, a nawet na twarzy McDowning pojawiło się coś na kształt wstrzymywanego uśmiechu.
Kapitan odetchnęła głęboko, wstała, wolnym krokiem przeszła po sali przyglądając się każdemu policjantowi z osobna, wzbudzając niejaki cień niepokoju, po czym wróciła do biurka i stwierdziła autorytatywnie:
- Ponieważ ciała nie ma, żadnych hipotez również nie ma, a nasza wróżka nie potrafi nic konkretnego powiedzieć, uzgodniliśmy z komisarzem, że śledztwa nie będzie.
Podniosła się wrzawa, policjanci zaczęli głośno rozmawiać między sobą, niektórzy złośliwie coś komentować.
- Spokój! - huknęła McDowning. - Albo śledztwo albo pączki na porannych odprawach! Wybierajcie! Proszę, głosujemy. Kto jest za śledztwem? Ręka w gorę!
Nie podniosła się ani jedna.

** ** **

czwartek, 22 marca 2012

Jak obsadzano Dziki Zachód

No cóż. Przede wszystkim obsadzano go osadnikami (obsadnikami?). Pośród nich nie brakowało traperów, kaznodziejów, trampów, mormonów i innych gorgonów. Całe to dobrodziejstwo europejskie wpadło między indiańskie sioła i zmieniło rzeczywistość.
Szoszonów oszołomiło, Apaczów wypaczyło, Komanczów wykończyło, Wrony przepłoszyło, Missouri zmizerowało, Kickapoo skiksowało, Kokopa zadało kopa, Naczezi poddało rzezi, Manhattanów - wiadomo, Mekadewagamitigweyawininiwak - o rety, Szlak Łez* - nazwa plemienia mówi sama za siebie... i tak dalej, i tak dalej.
Jest taki film jak Tańczący z Wilkami, która każda przyzwoita dusza powinna obejrzeć i przemedytować.
Wracając do obsadników rasy białej, to przyznać trzeba, że niezależnie od rabunkowej formy swej przeprowadzki, lekko też nie mieli. Przyszło im zmierzyć się z rozpaczliwymi atakami Indian, pomrukami niedźwiedzi, grzechotami grzechotników, korupcją marshalli, uprowadzeniami przez UFO (chyba nie sądziliście, że zaczęło się w Roswell w 1947) i w ogóle z siłami natury, która długo stała po stronie wypieranych autochtonów.
W przeciwieństwie do Manitou, którego albo jakieś gromy zeusowe przegnały w rejon Morza Beringa, albo pod koniec XV wieku upoił się naparem z ziół tudzież oparem z fajki i do dziś tkwi w majakach, przekonany, że Apacze walczą z Komanczami o kaktusy.
Gdy tymczasem tylko kaktusy po nich zostały.
Tak, osadnicy nie osadzali się bez znoju, mitręgi i poważnych wybić do nogi.
Fakt, że w związku z wybijaniem [ich] do nogi przez grzechotniki lub Czejenów, opanowali bardzo zmyślną umiejętność strategicznego obsadzania: na miejsce 100 wybitych wracało 1000 nowych.
Ta strategia zaskoczyła Indian, a że Manitou tkwił w majakach, obyło się bez koniecznych reform wojskowych.
Moim zdaniem Indian zgubił fakt, że nie wprowadzili do działań husarii i niszczycieli czołgów ISU-122.
To zmieniłoby kwestię o/b/sadnictwa.
A nawet sadownictwa: myślę, że kongres zdominowany przez Czikasawów i Odżibwejów nigdy nie dopuściłby genetycznej modyfikacji kukurydzy i innych tworów natury jako ludobójczej normy.
Zresztą kongres taki z pewnością wciąż bałby się Manitou, mimo przedłużającej się jego niedyspozycji.
Osadnicy padali jak muchy, ale Indianie bardziej. Czym się to skończyło, wiemy wszyscy.
Ale może nie wszyscy wiemy, jakie dramaty dotykały osadników usiłujących ujarzmić prerię.
A skoro nie wszyscy wiemy, to zapraszam do lektury...
*Nazwy plemion są autentyczne. Ich los w zasadzie również...

Twarogowy domek na prerii albo horrory a nieszczęścia drwala Obanona


Musicie wiedzieć, że nim opowiem wam tę historię, przypalę fajkę. To czyni klimat…
No dobrze, fajka dymi, a ja opowiadam wam historię o tyle straszną, że prawdziwą. Jest to historia białego drwala Obanona i jego nieszczęsnych krewnych w linii prostej… i wszelkich innych zresztą linii. U nich mało co prostego było, taka to rodzina skrzywiona była.
Ale - po kolei. Dawno temu, w zeszłym roku, w domku ulepionym z półtłustego twarogu i ustawionym na prerii, mieszkała duża szczęśliwa rodzina Kromagnonów: wielki biały drwal Obanon i jego żona Rozkwitania. Raptem dwoje tylko rodziców. Za to dzieci było całe mnóstwo: jednoletni Brukieter, dwuletnia Wyschia, trzyletni Masztk, czteroletnia Szepcza, pięcioletni Wysypis, sześcioletnia Alemania, siedmioletni Czukcz, ośmioletnia Półnogia, dziewięcioletni Ewidentyn, dziesięcioletnia Wykuca, jedenastoletni Napchaw, dwunastoletni Czepiec, trzynastoletnia Marchwia oraz 46-letni Wysupł, który w przeciwieństwie do rodzeństwa nie był adoptowany.
Tylko znaleziony w rzece, w dryfującej łubiance. Zresztą w tej łubiance były jeszcze cztery siostry owego Wysupła, ale rodzice-znalazcy uznali trzeźwo, że nie dadzą rady wychować wszystkich, więc zręcznie, z rutynową wprawą, potopili je.
- Z rutynową…? – wydusi ktoś z was.
A tak. Co ma swoje historyczne uzasadnienie. Otóż kiedyś w całym królestwie ogłoszono, że za dwa dni nastąpi atak Wizyfoków, wojowniczych sąsiadów, znanych z tego, że nie przepuszczają dam w drzwiach, a rannych dobijają wbijaniem krzemienia w „trzecie oko”.
Wobec takiej prognozy w całym kraju zapanowała mała mobilizacja i znacznie większy chaos. Niestety, chaos rodzi trwogę. Objęła ona prerie szeroko niczym pożar. Spanikowani Obanon i Rozkwitania potopili w oczku wodnym wszystkie posiadane wówczas dzieci: 26 sztuk, jeśli wliczyć Popiskina, który urodził się bez stóp, dłoni i oczu, i był słaby psychicznie i trochę maruda. Popiskin zaskoczył jednak rodziców charakterem, gdy sam wszedł do oczka, objawiając przy tym specyficzną wężową technikę. Może i był marudą, a talerze leciały mu z rąk (Obanon wykonał mu protezy z mioteł wiklinowych), ale rozumiał wagę sytuacji. Jedynym jego życzeniem za „brak oporu” było wrzucenie mu ulubionego pajaca.
Wzruszeni rodzice przeprosili go, że tyle lat zmuszali go do zabawy w berka, chowanego i nauk rachunków na liczydle. Byli jednak przywiązani do tego pajaca – nazywali go Duszkiem – i ledwo Popiskin przestał podrygiwać, Obanon wyłowił pajaca i reanimował.
Pech polegał na tym, że rodzice potopili dziecięta zupełnie pochopnie… Bo po pierwsze: był Prima Aprilis, komunikat rządowy był żartem, który wymusił sam król.
Po drugie: Wizyfokowie nie mogliby w owym czasie najechać swoich sąsiadów, choćby i chcieli. Mieli akurat własne kłopoty – powstanie pacjentów psychiatrycznych, które rozlało się na cały kraj, przynosząc całkowite wymordowanie medyków, kierowców ambulansów i tej części arystokracji, która na czas nie przebrała się za kloszardów. Co gorsza u schyłku powstania doszło jeszcze trzęsienie ziemi, tak mocne, że zapadło się w czeluść całe akurat terytorium Wizyfoków, a w powstałym kraterze wylało jezioro, którego fale idealnie podmywały fale graniczne siedmiu sąsiadujących krajów.
- No to chyba Wizyfokowie przestali istnieć? – zmarszczycie brwi.
Naturalnie. W takich okolicznościach żaden z nich nie mógł przetrwać; jezioro nie uwolniło ani jednej wyspy, a nawet najlepsi pływacy spośród Wizyfoków musieli w końcu się poddać, gdy za każdym podpłynięciem do brzegów sąsiadów byli z zemsty bici pniami cisowymi po głowie.
Ojczyzna Obanona i Rozkwitanii, znana jako królestwo Aubau, świętowała hucznie, bynajmniej nie siląc się na dobrosąsiedzkie wysłanie ratowników i pomp likwidujących skutki powodzi. Tak, świętował cały kraj, tylko nie drwal Obanon i jego żona…
Oraz 40% rodziców aubauckich, którzy także zanihilowali swoje dzieci na różne sposoby.
Wyczuwam to wzdrygnięcie u kilku z was… Pomyślcie, czy nie czas zasypać oczko wodne.
Wróćmy do domku z twarogu. 26 dzieciątek upchniętych w oczku wodnym, w którym tydzień wcześniej udusiły się z tłoku cztery morszczuki. Możecie to sobie wyobrazić. Rozkwitania była tak zdruzgotana, że chciała odebrać sobie życie. By to uniemożliwić, Obanon, który bardzo ją kochał, połamał jej ręce, nogi i kręgosłup, po czym całą noc pokazywał jej ślubne drzeworyty – aby uzmysłowić jej wspólny uczuciowy dorobek.
Pomogło. Rozkwitania nie odstąpiła go na krok i po szesnastu latach wyszła z kryzysu. Co Obanon uczcił zdjęciem z niej temblaków, dybów, łańcuchów i ław wykradzionych z twierdzy mameluków.
A potem – wiecie: krok po kroku, rok po roku, zmitrężeni rodzice odbudowali swoją rodzinę. I byli tam: jednoletnia Półnogia, dwuletni Wasztk, trzyletnia Wykuca, czteroletni Ewidentyn, pięcioletni Brukieter, sześcioletnia Czukcza, siedmioletnia Wyschia, ośmioletnia Szepcza, dziewięcioletni Wysypis, dziesięcioletnia Alemania, jedenastoletni Napchaw, dwunastoletni Czepiec, trzynastoletnia Marchwia, 46-letniletni Wysupł i bliźniak Sieciech.
- Chyba naniosłeś jakieś korekty, bajarzu – okaże przytomność ktoś z was. – Półnogia miała wcześniej osiem lat, a nie rok. Wasztk nazywał się Masztk i był o rok od siebie starszy. Wykuca miała dziesięć lat, Ewidentyn dziewięć, nie cztery, Brukieter ledwie rok skończył, Czukcza była chłopcem, a nie oną, Wyschia miała dwa lata, Szepcza cztery, nie osiem, Wysypis pięć, a nie dziewięć. Alemania z kolei cztery lata mniej, reszta się zgadza poza bliźniakiem Sieciechem, który wypadł chyba z cylindra wiejskiego kuglarza.
No brawo! Oczywiście, że tak. Nic tak nie cieszy narratora, jak uwaga skupiona na jego historii. Musiałem to sprawdzić. Rzeczywiście Sieciech nie zaistniał na tym świecie, kuglarzy wywieszono na słupach sieci trakcyjnej sto lat wcześniej, za spisek przeciw szamanom wojskowym.
Choć pewnie znajdą się kronikarze, którzy z koźlęcym uporem będą przepychać swą niedorzeczną, zakłamaną wersję: że Rozkwitania poroniła Sieciecha, gdy uderzył w nią rozpędzony rydwan dostawczy z ładunkiem ostrokołu.
- No i Brukieter nie miał loków, tylko kosmyk kozacki na łysym puklerzu – dorzuci ktoś zuchwale.
Co zignoruję, kontynuując tę dramatyczną, choć krzepiącą opowieść. Zatem! byli tam: jednoletni Brukieter, dwuletnia Wyschia, trzyletni Masztk, czteroletnia Szepcza, pięcioletni Wysypis, sześcioletnia Alemania, siedmioletni Czukcz, ośmioletnia Półnogia, dziewięcioletni Ewidentyn, dziesięcioletnia Wykuca, jedenastoletni Napchaw, dwunastoletni Czepiec, trzynastoletnia Marchwia i najbardziej rozbrykany Wysupł, lat 46.
No i pajac Duszek.
Wielki biały drwal pracował jako drwal, zaś Rozkwitania pilnowała dzieci, bo trauma robi swoje.
Aha, była jeszcze ciocia, stara i często mylona z miotłą Pasadena - ale gdy raz wyniesiono ją omyłkowo do piwnicy, uległa zapomnieniu i zmarła z wielu przyczyn, jak choćby głód, chłód, brak nóg, klaustrofobia, , hubofobia, lęk wysokości…
- Jak to wysokości – obruszy się ktoś.
Ano tak. Wiecie już, że domek na prerii zbudowano na prerii. Trudno o piwnicę z twarogu, zjadłyby ją gryzonie. Zresztą, gdy raz zdesperowany Obanon próbował kopać, złamał szpadel na żebrach.
- Chyba nie własnych?
Nie tym razem. Okazało się, że dom zbudowano na cmentarzu, który potajemnie przysypano prerią, bo władze preferowały politykę osadniczą. Pod rodziną Kromagnonów leżało 1500 szkieletów Szoszonów, wymordowanych przez Boszonów, których z kolei wycięli w odwecie Orkoni.
Samych Orkonów zresztą zabiła epidemia nosówki, którą sprowadził meteoryt.
- A propos tej piwnicy – chrząknie ktoś z was w zaintrygowaniu.
Tak, tak. W ponurych okolicznościach cmentarzyska Obanon zbudował piwnicę na drzewie, wysokim jak baszta krzyżacka. Fakt, że z racji zbudowania domu na prerii o drzewa nie było łatwo; najbliższe zdeterminowany drwal odnalazł 30 mil na północny wschód od południowo-zachodniego narożnika domu.
30 mil.
Nie dziwicie się już chyba, że zapomniano o ciotce Pasadenie.
- Chyba nie – wymruczycie chórem.
Lubię chór u słuchaczy. To zawsze ujmuje bajarza.
Dlatego będę kontynuował opowieść…
Co do ciotki Pasadeny, to istnieje teoria – roznieśli ją Indianie z plemienia Quopotów – że zabiły ją szczury saskaczewańskie, które przyszły do niej godzinę po tym, jak roztargnieni krewni zamknęli ją w piwnicy. Zresztą została pomszczona, co świadczy o uczciwości natury – jeszcze tego samego dnia szczury spotkał żałosny, no, taki szczurzy całkiem los: wymordowały je kondory. Jak się okazało, mieszkały na południowo-północnym konarze piwnicy, czego budowniczy Obanon nie odkrył.
Trudno jednak mieć do niego pretensje o gapiostwo. Był od dziecka niewidomy, po tym, jak w ataku szału bona wbiła mu w gałki oczne ślubny komplet sztućców. Owszem, Obanon był silnym drwalem, zbudował dom z twarogu i piwnicę na drzewie, ale tylko dlatego, że przez całe nieomal życie prowadził go zaufany pies bernardyn.
Co prawda nie ufałbym psu, który nienawidzi swego właściciela… Pewnej nocy, burzowej i deszczowej, Obanon pomylił się w ciemnościach i zmłócił cepem bernardyna, którego wziął za łan zbożowy. Od tej pory pies nienawidził go i stale usiłował wprowadzić w jakąś pułapkę.
W każdym razie, gdy w rodzinie pojawił się urwipołeć Wysupł, rodzice nabrali nadziei, że czas ciosów minął i odtąd familię Kromagnonów czeka tylko sielankowe pasmo sukcesów i gloria. Ta nadzieja nie przetrwała dwóch dni, bo tuż przed ich upływem bernardyn utonął w bagnie. Próbował wciągnąć w nie Obanona, lecz ten szczęśliwym przypadkiem odbił w lewo, by wpaść jedynie do małego parowu, gdzie złamał obojczyki i stracił węch oraz dotyk na skutek przebicia czaszki żerdzią.
Natomiast pies utonął. Zgubiło go futro, które wchłonęło dwadzieścia pięć kilogramów wody, błota i brunatnic.
Gorzej, że w ramach ubezpieczenia przed rabusiami całe wieloletnie oszczędności w złocie i brylantach Kromagnonów przechowywane było na szyi psa w woreczku foliowym.
Teraz przepadły.
Osowiały Obanon już wstępnie obliczał osuszanie bagien na 1600 lat. Zwłaszcza, że do dyspozycji miał tylko żelazko rozgrzewane światłem Księżyca.
Rozkwitania znów przeżyła poważne załamanie. Następnej nocy drwal Obanon Kromagnon obudził się zlany ropą naftową. Żona stała nad nim z kanistrem i krzyczała, że ona ma już dość, że biegnie na bagna szukać zatopionego majątku, ale przedtem powie dzieciom całą prawdę o Szoszonach, Boszonach i Orkonach oraz o 26-osobowym rodzeństwie, zatopionym w oczku.
Obanon nie chciał stracić żony ani reputacji w oczach dzieci. Niezwłocznie więc, mimo braku bernardyna-nawigatora, przebił żony miednicę włócznią w taki sposób, że została przytwierdzona do podłogi i nie było mowy o ucieczce. Potem biały drwal pobiegł na poddasze ocieplone cheddarem, gdzie trzymał apteczkę na wypadek inwazji Wizyfoków. Rozkwitania bowiem krwawiła niczym humbak skatowany siekierami na nabrzeżu.
Niestety, odkąd utracił bernardyna, Obanon miał dziwny zwyczaj biegać po domu z obronnie nastawionym mieczem. Był całkiem nieufny od chwili, gdy dzieci narzuciły mu worek na głowę i natłukły pałkami z kwarcytu, co zresztą było tylko żartem na urodziny.
Biegał jednak chwiejnie i z mieczem na sztorc. Nim dobiegł na poddasze – a wynajmował je w sąsiedniej wiosce – nakłuł na ostrze Brukietera, Alemanię i Czukcza. Nie zorientował się, co zaszło – owszem, myślał, że wpadł po drodze na wieszaki na płaszcze kąpielowe i stąd ten rumor.
Tuż przed wioską nabił jeszcze kuzyna Kalkuta, który od czterech miesięcy wędrował do niego z wizytą rodzinną.
Kalkut długo i chyba nieco demonstracyjnie rzęził, aż Obanona coś tknęło. Przystanął, nachylił się i uważnie, z namaszczeniem obmacał ciało Kalkuta. Po narośli wielkości melona na nosie natychmiast rozpoznał ukochanego kuzyna, z którym w dzieciństwie podpalał koszary korpusów pogranicza oraz schroniska dla sierot i wdów wojennych. Wystraszył się, że gwardia króla rozpocznie za nim pościg – Kalkut był bardzo zasłużony: zaprojektował mundury niewidoczne na tle haubic i medal Defensywnego Nurka Piechoty Górskiej.
Na nieszczęście żona kuzyna, Auna, odezwała się:
„Taka tragedia, taka tragedia”.
Także ich dzieci, osiemnastka, zakwiliły z żalem – miały bystre oczy wzmacniane przecierem z rzep i z odległości metra potrafiły wywnioskować, że ojciec pozbawiony jelit już nigdy nie wstanie i nie będzie z nimi kopał czaszki sąsiada, co „przychodził do mamy i szarpał ją za włosy, nie widząc jej twarzy”.
Obanon, pewny, że słyszy hejnał kawaleryjski – co oznaczało manewr okrążający gwardii – wykłuł wszystkich mieczem, włącznie z filozoficznie zamyśloną Auną, po czym pobiegł do domu.
W drzwiach przebił Półnogię, Napchawa i Masztka, którego Napchaw niósł na barana. Było to jego obowiązkiem, odkąd Masztk został sparaliżowany po ukąszeniu przez skorpiona czarnosolca paschalnego.
W rezultacie już szóstka dzieci podrygiwała na podłodze i…
- …i to jest straszne! – nie wytrzyma ktoś z was, na pewno wrażliwiec i gołębiarz.
Nie, jeszcze nie. Z każdej namiastki pecha i przeciwności można jeszcze wyjść obronną ręką, a drwal miał sprawne obie. Słuchajcie dalej…
Szóstka dzieci podrygiwała, a ich matka, która jakimś nieogarnionym wysiłkiem uwolniła się z żerdzi, źle zniosła ten widok. Złorzecząc na męża-nieudacznika, dobiła tłuczkiem wszystkie pojękujące pacholęta, bo serce matki każe skrócić męki.
I szerzyć przykład dyscypliny tym, którzy żyją i w oszołomieniu rzecz obserwują.
Co prawda pospieszyła się z tym tłuczkiem, bo tylko Napchaw odniósł ranę śmiertelną. Powinna się była zresztą tego domyślić, po tym jak Półnogia zgłosiła się do mycia naczyń po obiedzie, Brukieter chichotał, bo znalazł pod krzakiem jeżyn dziesięć halerzy, Alemania ziewała wtulona w pajaca Duszka, Czukcz pytał, kto mu naprawi rozpruty rękaw, a sparaliżowany Masztk nawet zerwał się i pobiegł do kuchni, żeby sprawdzić, czy Wyschia nie wyjada pierników.
A raczej: chciał pobiec. Bo cios tłuczkiem w potylicę rozłożył go jak płaszczkę. To matka uznała, że żywotna reakcja gimnastyczna jest wynikiem szoku organicznego, znamionującego agonię.
Dzieci zostały zatem e g z e k u t o w a n e, i to na oczach niewidomego Obanona.
Który doskonale czytał z jęków i łomotu upadających ciał.
Teraz to on do reszty się zdruzgotał, wszak dopiero co zabił kuzyna Kalkuta.
I gwardię królewską.
Biegał wywrotnie między salonem, a kuchnią, krzycząc, że on ma dość, że chce rozwodu i połowy nabiału, z którego zbudował dom, że idzie na brydża do wujka Wreda z Belgii, a poza tym ściga go gwardia, że wygrał potyczkę, ale jest pewne, że przybędą większe siły, które wychędożą Rozkwitanię, a jego ukrzyżują.
Rozkwitania też krzyczała: że jest nieudacznikiem, po którym ciągle coś musi poprawiać, a zwłaszcza dobijać dzieci, co jest niewygodne dla matki, żeby Obanon zabrał cały swój śmierdzący twaróg, bo ona wyprowadza się do swojej matki, hrabiny Poczęty i że ona doskonale wie, że blizna na plecach męża wcale nie jest pamiątką po bitwie z Wizyfokami, to jego bracia bili go w dzieciństwie grabiami, a poza tym Obanon wygląda na drzeworytach ślubnych jak goblin.
Na to wszystko do izby weszła Marchwia i zapytała, skąd się wzięły kości w oczku wodnym, co znaczy 26 nagrobków z gomółek owczych, ustawionych wokół oczka, bo to nie jest normalne i ona, Marchwia, domaga się wyjaśnień, a jak nie, to wzywa gwardię.
To uspokoiło nastroje. Drwal Obanon odniósł co prawda nieprzyjemne wrażenie, że szczęście rodziny, dotąd żyjącej w harmonii i nużącej wręcz sielance, zaczyna się rozwiewać. I może to tłumaczy nerwowy cios miecza w Marchwię, przy czym pierwszy raz okazał kunszt szermierczy. Jego córka runęła z przeciętymi tętnicami udowymi, co zlikwidowało problem oczka.
Rozkwitania, widząc, że jej mąż ma zły dzień, jak to niewidomy drwal zmęczony pracą w lesie, do którego nigdy nie trafił, prędko wyprowadziła na dwór pozostałe przy życiu dzieci: Szepczę, Wysypisa, Wysupła, Czepca, Ewidentyna i Wykucę.
Tylko dla Wyschii było już za późno: leżała w kuchni martwa i wyprężona jak jesiotr nabity na listwę.
Zadławiła się piernikiem.
Rozkwitania ocaliła jednak całkiem spory procent stanu, a błyskawiczna ewakuacja była imponującą decyzją, jakie mogą tylko podjąć prawdziwe matki wychowane przez prerie.
Istotnie Obanon ochłonął i po krótkiej chwili wyszedł przed dom, mrużąc oczy od słońca. Pech sprawił, że wzrok utracił, ale wrażliwość na światło się podwoiła.
Odprężenie drwala było uderzające i niosło pokrzepienie.
„Ile żyje?” – zapytał rzeczowo.
„Sześcioro” – odrzekła Rozkwitania, wybuchając nerwowym śmiechem kogoś, kto był przez dwa tygodnie ścigany przez kojoty, co rzeczywiście zdarzyło się jej w dzieciństwie.
- A więc historia dobrze się kończy? – zapytacie z niepokojem.
Całkiem możliwe, ale to jeszcze nie koniec.
„Sześcioro” – odetchnął jej mąż. – „To okazja do świętowania. Czembronowie z sąsiedniej farmy nie mieli tyle szczęścia, gdy Wizyfokowie wpadli do nich z wizytą. Jesteśmy w czepku urodzeni. Może pójdę po konfitury do piwnicy.”
„Mnie nie liczcie!” – krzyknął nieoczekiwanie Wysupł, rozpędził się i tak wyrżnął w ścianę domu, że skręcił kark.
Wysupł miał kompleksy, słusznie uważał, że nie jest w tej rodzinie dzieckiem faworyzowanym, przy czym był starszy od rodziców, co groziło inspekcją inkwizytorów. Gdy się zabił, radość była powszechna. Inkwizytorzy krzyżowali „ojców, co poczwary płodzą”, a ponadto zawsze uwozili młode kobiety, podrzucając w zamian stare.
„Biegnę po konfitury” – powtórzył drżącym głosem ojciec, ledwo jednak uczynił dwa kroki, nabił się na miecz i stracił nerkę.
Zniecierpliwiona Rozkwitania powtórzyła to o goblinie, po czym posłała do piwnicy Wysypisa.
„Pospiesz się!” – zawołała za biegnącym dumnie pędrakiem. – „My tu czekamy na dworze” – dodała ku zgrozie rodziny, bo zaczął padać mocny deszcz.
Gdy minął tydzień, a chłopiec się nie pokazał, Rozkwitania wysłała Ewidentyna, tym razem do wioski.
„Znajdź wuja Wreda, poproś o konfitury i wracaj. Może będziesz szybciej od Wysypisa.”
„Co robić? Co robić?” – bełkotał Obanon, który nie próżnował i upił się już winem.
Tymczasem nikt nie domyślał się, jak dzielny Wysypis próbował wypełnić swoją misję. Ledwo wspiął się do piwnicy, a odkrył objedzony, zmurszały zewłok ciotki Pasadeny. Tak się wystraszył, że spadł z piwnicy na ziemię i złamał otwarcie nogę.
Nie myślcie, że w tej sytuacji rzucił się do ucieczki. Przeciwnie, zacisnął zęby, wspiął się na drzewo – co zabrało dwa dni – po czym znalazł na półce konfitury. Na wszelki wypadek wziął też mizerię, bo zrozumiał już, że im więcej zabierze, tym rzadziej będzie wysyłany do piwnicy.
Nagle, gdy czytał etykietę na słoiku (która to etykieta ujawniała, że mizerię wyprodukowało Królestwo Wizyfoków), ściana liści rozsunęła się, po czym dziób kondora ugryzł go z niepojętą dynamiką w twarz.
Twarz została na drzewie, Wysypis nie. Spadł znów w dół, łamiąc kręgi szyjne.
Mimo to nie poddał się. Był synem drwala, dzieckiem prerii.
W zasadzie zgadzało się tylko to drugie, o pierwszym podyskutowałby kuzyn Kalkut.
W każdym razie Wysypis był twardy. Wciąż trzymał w dłoniach słoiki z mizerią i konfiturami. Pokrzepiony takim widokiem zaczął więc, ile sił w nodze, czołgać się w stronę domu. Po dziesięciu metrach pyton ukąsił go w stopę, którą rzeczywiście w irytujący sposób wierzgał.
Aczkolwiek co się dziwić – druga noga była do niczego po tym, jak piszczel wysunął się z niej i został gdzieś w trawie.
Wysypis wciąż jednak pełzł w stronę domu, choć po prawdzie w zupełnie przeciwnym kierunku.
Niestety, kilka godzin później zmarł.
Widać nie był jeszcze w pełni ukształtowanym drwalem.
- A Ewidentyn? – przypomni ktoś drżącym głosem.
Wyczuwam wasze wzruszenie i nadzieję. Chwileczkę, niech się zaciągnę… Ja sam jestem poruszony tą historią. Wyjawiam ją dopiero trzydziesty pierwszy raz.
Tak, Ewidentyn, który pomknął do wioski, miał więcej szczęścia. Nic go nie pogryzło i nie zrzuciło z drzewa. Tylko patrol gwardii natknął się na niego, gdy zaintrygowany pochylał się nad ciałami wuja Kalkuta, ciotki Auny i kuzynów.
Dowódca patrolu spieszył się na Wielkanoc i nie miał chęci na szczególnie zawiłe śledztwo.
„Jak masz na imię, biedaczku?” – zapytał troskliwie.
„Ewidentyn.”
„Czy to ty, Ewidentynie?”
„Tak, to ja” – odrzekł zdziwiony chłopiec, zastanawiając się, czy oficer jest głupkiem.
„Przyznał się” – zwrócił się dowódca do swoich żołnierzy suchym tonem.
Ewidentyn został powieszony.
Co ciekawe, gdy gwardia wracała z fortu, dowódcę tknęły wyrzuty sumienia. By je przepłoszyć, odbezpieczył granat o sile rażenia 69 kłów na 10 metrów kwadratowych, osiem pod wodą, trzy w żelatynie. Patrol padł rozsiekany, przeżył tylko oficer - bo zapomniał zdjąć zbroję - oraz dziesięcioletni, rudobrody dobosz Podskot, który akurat podskoczył w krzaki, bo mu tam błysnęło złoto.
Złoto faktycznie błysnęło, tyle, że było zębem herszta zbójców-toporników. Zbójcy nigdy dotąd nie odważyli się zaatakować gwardii, którą chroniły gwarancje króla i kardynała Rychla. Teraz, przy takim pomniejszeniu stanu, pokusa była jednak nieodparta. Herszt wychynął z zarośli, a zbójcy za nim. Tylko dobosz stawił opór: zagrał na tarabanie pieśń „Sztokfisz z Lublina”…
- O – poderwą głowy ci z was, którzy Lublin mają w sercu.
…po czym zemdlał i nawet nie czuł, gdy odcięto mu głowę toporem.
Dowódca gwardii nie był już takim chwatem, jego duch uległ rozbiciu. Zaprowadził zbójców do fortu, gdzie poddał garnizon, następnie oddał wioskę, a po masakrze w dniu świętego Krakoczego, kiedy to zbójcy wkroczyli do wsi przebrani za kongresmenów i wybili wszystkich do nogi, poprosił, aby i jego rozsiekli jako oficera szumowinę.
Prośbie nie odmówiono, zwłaszcza, że dowódca działał już hersztowi na nerwy, ciągle opowiadając jakąś historię o „Ewangelinie, co nie miał szczęścia do sędziów”. Chodziło, rzecz naturalna, o Ewidentyna.
Po miesiącu spędzonym w ulewie, dla Kromagnonów stało się jasne, że synowie już nie wrócą, że pewnie wstąpili do kawalerii Quopotów, co obiecywało konne gwałty i awans na podpułkownika po dwóch minutach służby.
Kromagnonowie byli nieco zziębnięci, bo po owej awanturze wyszli na dwór w piżamach i koszulach ciążowych. Nie czuli się zbyt dobrze; Szepcza miała grypę, żółtaczkę i febrę, Czepcowi odpadły rozmoczone palce u nóg i zaczął słyszeć głosy, Wykuca utonęła, gdy dryfujący słup telegraficzny złamał jej nogi w kolanach i porwał ze sobą.
Rozkwitanii woda też nie pozwoliła rozkwitnąć: teraz wyglądała jak ten pomarszczony, różowy pies bez sierści, wiecie. Zamiast mówić, rzęziła i pluła kawałkami płuc, co było trochę nietaktowne.
Natomiast drwal Obanon czuł się kiepsko: skóra zeszła mu zupełnie od pasa w dół, a także z pleców, rąk i głowy, przy czym włosy, kędzierzawe i nieco irokeskie, pozostały na pozycji – a że wystawały teraz z krwawej masy, nie zachęcał taki widok do pieszczot. Jeśli dodam, że węgorz wpłynął mu przez usta i zaczął się panoszyć we wnętrzu jak wahadłowiec porzucony przez załogę, to nie można się dziwić, że…
- Nie chciała go pocałować? – wyrwie się jakiś konopijski Filip.
Gorzej. Właśnie zaczęła gonić go z rybio prutkującymi ustami, co Obanona w ogóle nie zachęcało, bo miał popsuty nastrój tak samo jak urodę. A jeśli chodzi o to, co działa na kobiety, cóż, tu nie ma złotej reguły, nie zawsze jest to zapach ogórka, kształt bakłażana czy woń zbroi zdjętej z ciała rycerza po sześciogodzinnym boju w upale sudańskim.
Czasem jest to węgorz, narzędzie nieokiełznane.
- To wstrętne, bajarzu!
Życie na prerii, moi drodzy. Nie takie rzeczy przypadły osadnikom, hartując ich serca i szyszynki.
W każdym razie ostatki familii kromagnońskiej z ulgą, a wręcz euforią, wpadły do twarogowych wnętrz. Zapanował klimat urodzinowego pikniku. Zaparzono herbatę w czaszce jeża, nakrojono szynki w plastry (z jeża, owszem), a Szepcza zaofiarowała się nawet, że pójdzie do piwnicy po smalec, ale powiedziano jej, żeby nie robiła z siebie durnia.
Gdy usiedli przy stole, panowała już wzruszająca atmosfera Wigilii, którą z przyczyn etnicznych Kromagnonowie obchodzili co sześćdziesiąt lat. Podzielono opłatek, który z kolei z przyczyn ekonomicznych zastąpili tabliczkami sumeryjskimi, wykopanymi na polu rzepakowym.
Nastrój zakłócił tylko płacz Czepca: że go „bolą palce”.
Za kłamstwo dostał policzek. Odebrano mu też tabliczkę, w której zdążył już zostawić jedenaście zębów.
„Nasza rodzina nigdy się nie podda” – powiedział uroczyście biały drwal Obanon, człowiek rosły, ślepy i charyzmatyczny. – „Najważniejsi zostali” – próbował żartować.
Niestety, w chwili, gdy wzniósł toast, zdarzyło się nieszczęście. Jak to mówią, gdy szczęście trwa zbyt długo, to jakiś mały niefart musi się przydarzyć, Yin, Yang, trawler z Darłowa nie może bez końca pływać w prawobrzeżnym przechyle.
Otóż w chwili, gdy drwal toast wznosił, węgorz wychylił mu głowę przez usta, po czym znów się schował, naprawdę szybko. Prawdopodobnie zanurkował w dół brzucha, taki to był kawalarz. Pech chciał, że Rozkwitania, powodowana panicznym impulsem, uderzyła w łeb ryby czekanem porwanym ze ściany.
Szkoda, że się spóźniła. Węgorz wszak zanurkował, a czekan wbił się w twarz drwala tak głęboko, że wystawił on język z drugiej strony głowy, co zdeprymowało Szepczę, która nadchodziła z moczką śląską w czarkach.
„Już dobrze” – wybełkotał Obanon, ale nikogo nie przekonał, nawet siebie. I poszły dalsze ciosy czekanowe. Oczywiście Rozkwitania nie chciała skrzywdzić męża, pragnęła tylko dopaść węgorza, bo słusznie podejrzewała to małe monstrum o chęć złożenia 60 milionów jajeczek pod osłoną splotu słonecznego. By nie narazić ukochanego na niebezpieczeństwo urazu, uderzała tylko w krtań, płuca i brzuch.
Niestety, Obanon, o dziwo, po chwili zmarł.
Prawdopodobnie miał wrodzoną alergię na mosiądz – a czekan był właśnie mosiężny.
A może nie dojrzał po prostu do założenia rodziny i stawiania czoła i krtani wyzwaniom prerii.
Dureń, psiakrew, no do cholery!!...
No żeby taką kobietę zostawić?!...
- Spokojnie, bajarzu! To tyko opowieść, bajka spod Gorców, mit babiloński, podanie Assiniboinów…
Nie.
NIE.
To prawda i raport. Dlatego zaciągnę się, by myśl uspokoić i dopowiedzieć finał…
Ale wybaczcie impulsywność, już kontynuuję, choć uraził mnie ten Babilon.
Tak, Obanon umarł. Uciekł, sczezł, jak to tam nazywać, w każdym razie porzucił rodzinę w samym środku prerii terroryzowanej przez Quopotów i kondory.
Teraz zrobiło się już trochę dziwnie. W rodzinie Kromagnonów zawsze panowała duża rotacja – dzieci przychodziły i odchodziły… Ale ojciec, drwal Obanon, był niezmiennie trwały.
Teraz zostało po nim martwe, rozmoczone mięso, ciągle plądrowane przez węgorza.
I kto został?
- Wysupł…
Spałeś, niesłuchaczu.
- Pajac Duszek…
Brawo. Bardzo znacząca figura.
- Ewangelin?
Ewidentyn. Ślepy strzał, powiesili go. No dobrze, podpowiem. Zostali Szepcza i Czepiec, no i szlachetna matka Rozkwitania, kobieta o ciele Valerii i duszy Aaricii, zahartowana córka prerii. By zdjąć z domu klątwę, rozwiesiła tysiąc amuletów pod sufitem, ale i na wszelki wypadek wyprowadziła siebie i swoje dzieci do piwnicy, gdzie wybiła kondory iperytem… no i czeka.
- Czeka?
Tak. Nie domyślacie się?
- Nie…
To ja jestem Rozkwitanią, córką prerii. Palę fajkę z kości Boszona i mam urodę wypatroszonego larwami i słońcem ichtiozaura… Ale kobiecość we mnie kipi. Chcę wybrać męża spośród was.
- …
Niech to będzie ochotnik, bo…
- …
- Nie trzeba się martwić, dzieci już uzupełnione. Herszt zbójecki i kawaleria Quopotów pomogli. I mam:
jednoletniego Szwacza, dwuletnią Wywargę, trzyletniego Wystudza, czteroletnią Szepczę, pięcioletniego Uryńca, sześcioletnią Zapadnię, siedmioletniego Gestapa, ośmioletnią Wgrzybicę…
i trzystuletniego Paprocia, wykradzionego z dziupli druidów.
I małe coś jakieś – Półszpryclem zwane – wybite młotkiem z jaja kondorzego.
Kto się pisze? Kto stanie u boku mego, by zmierzyć się z klątwą domu z twarogu, by pogrozić pięścią prerii?
Nie musicie odpowiadać, sama wybiorę. Jestem Rozkwitania, córka prerii.
Uzbrojona w alergenne narzędzie oświadczyn. Uszczęśliwię was wszystkich.
Po kolei!

*****

środa, 21 marca 2012

Konkurs chorobobójczy... to jest: chorobotwórczy - wyniki

Nad grobem grypy i jej równie anihilowanych sojuszników doszło do dramatycznego losowania. Od początku wisiał nad nim cień korupcji, ponieważ Skalny Kwiat sugerował przekupić kota sędziowskiego kocimiętką. A ponieważ Skalny Kwiat jest czarownicą, padły z jej strony bardzo rzeczowe argumenty popierające korupcję jako społeczne zjawisko życzliwości i antyebenezeroscrooge'yzmu.
I tu zaczął się dramat. Po pierwszym miocie kręgielnym 6 kul papierowych kot sędzowski nawet nie drgnął, zezując na mnie ze stołu w zastanowieniu. Czyżby oszołomienie kocimiętką?...
Rzut został natychmiast powtórzony i nagle stało się coś, czego spiskowcy-korumpatorzy nie przewidzieli. Spod stołu wystrzeliła torpeda na miarę U-boota, którą okazał się sędzia rezerwowy (w zasadzie emerytowany i trzymany na wypadek wojny światowej i pomoru dziesiątkującego kadrę sędziowską) - kot Słodka.
A Słodka pochwyciła kulę z imieniem słynnego chirurga-frankensteina, doktora Setha.
Który na pewno nie podzieli się swoimi snickersami.
Wszyscy o tym wiedzą.
Gratulacje, dr-e!!

Uwaga. Wielkanoc za pasem. Żaden konkurs nie będzie ogłoszony, bo i tak malowanie kraszanek zabierze zbyt wiele czasu. Ale każde humanitarnie a samarytarnie nadesłane opowiadanie w duchu świątecznym - z wdzięcznością opublikujemy!

poniedziałek, 19 marca 2012

Szóste opowiadanie chorobotwórcze i... dwie dziurki w nosie, konkurs zakończony

Po przerzuceniu kilku wątków chorobowych, i to w jednym przypadku, w całkowitym oderwaniu od powierzchni Ziemi, wracamy do macierzy tematycznej. Do grypy.
Wszak to od niej sprawa tego zuchwałego konkursu się zaczęła. Zuchwałego - bo grypie i innym wirusom zwyczajnie zagraliśmy na nosie. Ba, wyzywająco a chełpliwie zaciskaliśmy na tym chorobliwym nosie metalowe żabki zdjęte z zasłon. I co? Zachorowało się komuś?
Podobno Ja to Ja się podziębiła, ale nie wzięła udziału w konkursie, więc punktów grypie nie przyznajemy. Zresztą Ja to Ja już zdrowa i nawet wykpiwa smoki:
http://www.eioba.pl/a/3on7/przygoda-dziewisacza
Grypa została całkowicie pokonana, zdekapitowana i zapakowana w foliowe woreczki firmy Imosanto (po genetycznie zdemoralizowanych nasionach wierzby płaczącej). Woreczki zostaną wniesione na pokład Antonowa i rozprute szpikulcami do lodu nad Oceanem Arktycznym.
Nie jest po prawdzie wskazane sztucznie wydłużać post wieńczący ten ryzykowny - mimo wszystko - temat, bo już wibracje słowa choroba mają swój wpływ na podświadomość. Lepiej powtarzać do znudzenia słowa w rodzaju szczęście i alleluja!, to wibruje przyjemniejszymi skutkami.
Nim zaproszę do ostatniego utworu, chciałbym tylko jedno rzec.
O tym całym golemie*.
Tak, równo rozłożone siły w nogach - zdrowie i pozytywne myślenie - stanowią o jego sile i swobodnym odpieraniu chorób...
Ale tak naprawdę wystarczy jedna, jedyna, najpotężniejsza broń.
Zakochanie.
Ta broń więcej znaczy niż najbardziej inkrustowana szabla polsko-węgierska czy cały szpaler sowieckich gazów** z organami Stalina***.
I w sumie nawet dieta nie jest tak bardzo istotna. Zakochany człowiek jest tak opancerzony, że może wyjść boso, w piżamie acz bez szlafmycy, na zamieć i ani kichnie.
Ba, twierdzę, że taki człowiek może z nonszalanckim gwizdaniem przespacerować się pod eskadrą Lancasterów, pozbywających się awaryjnie 1000 kilogramów bomb!
I jeść salceson z cukrem sześć razy dziennie.
Tak chroni miłość, święty pancerz.
A zatem? Rozejrzyjcie się. Wiosna przynosi nie tylko zielone liście, ale i czerwone serca. Pełno ich wokół, krążą i szukają sobie podobnych. Na Ziemi trwa specyficzny czas rozpadu starych struktur. Upadają coraz bardziej nieudolne, skompromitowane organizacje - nawet szacowne WHO obnażyło się machlojkami w kwestii szczepionek - ale i... nie najlepiej dobrane związki.
Dziś nie wystarczy korzystny układ materialny i namiętność, by związek przetrwał próbę czasu. Układy pleśnieją, a chemie są ulotne, bardzo ulotne... To, czego szukają dziś samotnicy, to dusz podobnych sobie - w widzeniu świata, odczuwaniu natury, poszukiwaniu głębin i esencji...
Rozpadów przybywa, być może frapuje Was ta częstotliwość. Cóż, jeszcze jeden proces ewolucji człowieka. Kiedyś pierwszy raz wyciosał maczugę z kwarcytu, a potem pierwszy raz poderwał dzięki niej kobietę na randkę, przywaliwszy jej tuzin razy w czaszkę...
Która była raczej twardsza niż te dzisiejsze, nękane napojami gazowanymi i cukrem.
Jaka epoka - takie karesy.
Dziś dusze szukają podobnych sobie, a priorytetem jest ZROZUMIENIE. Jeśli zrozumiesz duszę napotkanej osoby, a ona Twoją, rozumiesz emocje i odbicia jej przeżyć, a ona Twoich - wszystko jest jasne.
Właśnie powiew wiosny przyniósł ci na dłonie czerwone serce unikalnej miary.
Na związek nowej, nieznanej mocy.
Duchowej eksploracji nowej ery cywilizacji.
A wtedy - już dziś to prorokuję - związek nie pokryje się mchem, a chemia nigdy nie ulotni.
I tego Wam wszystkim życzę. Może już dziś? Może jutro?...
Życzę tego, sam wychodząc na łowy, do których szykowałem się od tygodni z respektem dla wagi sytuacji i profitów. Mam trójząb, sieć, paralizator, maczugę z krzemu i młot z ołowiu, oliwkę jojoba (podobno świetlista skóra oczarowuje kobiety...), miskę z mizerią (...a zapach ogórków je zniewala), chloroform, minę przeciwczołgową, kuszę morską, bombardę genueńską, noże motylkowe Wing Tsun, piłę łańcuchową, watykańską halabardę, nepalski kukri, piastowski Szczerbiec, mosiężny pastorał, kolczatkę, kaganiec, miotacz płomieni, zapasową gąsienicę do Shermana i gniazdo szerszeni.
Zabezpieczone gumą arabską.
Tak wyposażony wierzę w sukces.
Owszem, wyda się Wam może tego ekwipunku lekki nadmiar, trójząb zadziwi, gąsienica zafrapuje... Ale jestem zdeterminowany, by jakieś wiosennie zawirowane serce pojmać i usidlić.
Ileż można przytulać serca Lindta??
Noo... dobre dwie minuty, potem na rękach rozlewa się kakao.
Tak. Moi drodzy. Zima uciekła, grypa rozbita na kogel-mogel. Jest wiosna.
Zakochiwać się!!
*golem - to nic innego jak człowiek z gliny. Do czasu przejścia przez terytorium Czech armii sowieckiej były jeszcze podobno golemy żelazne i srebrne. Te pierwsze poszły na części do pobiedy, a drugie na noże, widelce i menażki dla rosyjskich oficerów. W każdym razie golem z gliny jeszcze się ostał. Wytwór czeski. Słowacy twierdzą, że czechosłowacki.
**nie mówimy tu o jakimś iperycie rozpylanym w celu anihilacji armii brytyjskiej, lecz o solidnej sowieckiej ciężarówce.
***organy****. Dokładnie. Nie mylić z organami*****.
****no oczywiście, że chodzi o katiusze!
*****no cóż, dajmy już spokój temu Stalinowi...


Acz przedtem jeszcze raz obśmiejmy przeciwnika:

Nadesłał: Skalny Kwiat

Wojna z GRYPĄ…

images

Raz jeden tylko grypsko złapałam

w życiu swym wówczas się załamałam.

Grypsko to właśnie taka cholera –

gnębi tragicznie i wewnątrz szpera.

Nie tylko trzewia trzebi z żywności,

nie tylko łamie od wewnątrz kości,

to jeszcze ogień w człowieka wlewa

i chłodnym potem ciało oblewa.

3

Człek nieprzytomny na sofie leży

mąż z basenikiem na siusiu bieży,

kontakt ze światem ograniczony,

jak kukła człowiek pomiętolony.

1

Na nic się zdają tabletek stosy

medi - syropów wszelkich żłopanie;

tu nie poradzi lekarz konował -

tu rządzi Grypsko, mój mości panie.

images5

Dopiero wówczas gdy trzy dni miną

jest jakaś szansa na walkę z winną –

gdy człek przytomnym znowu się staje

i wirusowi walkę wydaje!

images4

Wówczas na kuchni rosół pyrkoce –

on nas na duchu wznosi wysoce,

siłę do boju w ciało wprowadza -

wraz z cytrynówką duszy dogadza.

Potem sięgamy po imbir z czosnkiem

by do herbaty z miodem je dodać,

wraz z goździkami i cynamonem

konkokcję taką warto zapodać.

images2

A wieczorową porą łóżkową

apiterapię aplikujemy:

spiritus z kitem pszczelim mieszamy

i zdrowie wznosząc, do dna pijemy!

propolis

Tylko gdy złączysz terapii wiele

z tradycji Szeptuch naturo - zielnych,

i do babcinych receptur sięgniesz –

masz szansę wrócić do Łask Niedzielnych.

Z Zielnika Czarownicy :)

Nalewkę propolisową robimy w następujący sposób: pół litra spirytusu mieszamy z 5 do 10 deko kitu pszczelego i przez 14 dni co pewien czas wstrząsamy butelką. Następnie odcedzamy (można przez lejek z gazy lub bibułę) i wlewamy do naczynia z ciemnego szkła lub trzymamy w ciemnym miejscu, jeśli butelka jest ze szkła jasnego. Nalewka jest doskonała przeciwko przeziębieniom, anginom i innym wirusowym infekcjom. Profilaktycznie, dorosły człowiek może przyjmować 2 razy dziennie po 25 kropli, a dziecko tyle kropli na cukrze ile ma wiosen. :)

Gdy łapie mnie grypa lub inne przeziębienie, to nie czekam, tylko wieczorem kieliszeczek nalewki na bezdechu wypijam, grube skarpety na stopy naciągam i Chyc, pod pierzynkę. Potem gorącą herbatkę imbirowo-korzenną z cytryną i miodem sączę, czytając dobrą książkę. Nie wiedząc kiedy, oczy same się zamykają, a sen propolisem wzmocniony, leczy wyzute z sił ciało…

© Skalny Kwiat

(obrazki zapożyczone z Internetu)

Obcy w trzewiach czyli piąta historia konkursowa

Ponieważ ostatni manewr uszedł mi bezkarnie - piechota pruska się nie pojawiła, a i o powtórnym zbombardowaniu Kalisza raporty nie nadeszły - dziś znów na wstępie zaproszę do lektury.

Ku przestrodze!

Nadesłała: Ewa 126p
Dieta-horror


Tik –tak… tik-tak... i już marzec, czyli zaczyna się, za chwilkę ciepło, słońce... i będę zmuszona zrzucić płaszcz… i znowu to samo. Jak się pokazać??? Lekkie sukienki i super-krótkie szorty. Marzenia o bikini. Och… A ja ciągle z tą samą wagą.Jaką??? Dużo za dużo, jak prawie każda kobieta!!!
Ja znowu staję na wagę i 30 dag więcej. O, Matko!!!
Co robić? Co robić? Mogłabym być troszkę lżejsza, bo przecież ten medialny pęd na ,,SZCZUPŁE- ŁADNE”, zgrabne. Te co mają: miłość, dzieci, pracę i wszystko poukładane ślicznie jak w pudełeczku. Ja też tak CHCĘ!!!
Już od ponad dwóch lat mnie nikt nie tulił… nie biorę pod uwagę moich trzydziestu pięciu pluszowych misiów. A zegar tik-tak biegnie, pędzi, gna. Za chwilkę magiczna ,,40”–tka i ,,Dzwony” przestaną już bić na pewno. Na samą myśl o diecie robi mi się słabo. Stosowałam już wszystkie: proteinową, kopenhaską, kapuścianą, South Beach, Montignaca, Cembridge... Brrr…
I nic; trzy w dół i pięć w górę.
Nie, nie, tabletki też wypróbowałam… Lear Xtem, Thernalean, Hydroxycut, Lipotrim... po tym ostatnim prawie wyłysiałam, a kilogramy te same…
Ale, ale - przeglądając najpoczytniejszy elegancki magazyn dla kobiet ,,Boska”, natrafiłam na wspaniałe ogłoszenie: ,,Schudnij z Nami do 7 kilogramów dziennie”. OOOOOO… Wreszcie coś dla mnie, tylko ta cena 1800 zł za opakowanie, hmm, trochę dużo.. ale czego nie robi się dla piękna.
Wyciągnęłam skarpetę z oszczędnościami i pobiegłam na pocztę, teraz wypada tylko czekać na magiczną przesyłkę. Jeszcze chwilkę i będę PIĘKNA i SZCZUPŁA… i oczywiście ciągle mądra…

Wreszcie przyszło. Otwieram, łykam tabletkę i biorę do ręki ulotkę. Tak właśnie w tej kolejności Kto by czytał ??? najpierw…
I co??? Dowiaduję się ,że właśnie połknęłam JAJA TASIEMCA… YYYY. Akt desperacji ??? Cóż, może to ohyda, ale jeśli doprowadzi do upragnionego... WARTO!!!

Mijają dwa tygodnie… chyba zaczynam słabiej widzieć i zdarza się, że mówię od rzeczy…
Za to waga magiczne 48 kg!!!
Och wreszcie będę szczęśliwa…

Po trzecim tygodniu wzrok słabnie jeszcze bardziej samopoczucie ulega pogorszeniu.
Nie wytrzymuję!

Diagnoza medyczna : usunąć pasożyta natychmiast , poprawi to kondycję ogólną ale wzroku i rozumu już nie….

*********

Obcy w trzewiach

Ano właśnie. Ile historii, tyle spojrzeń na choroby. Z tych wszystkich jaskiń, do których odważnie wrzuciliśmy pochodnie ze światłem rozpoznania, wyłania się ponury stwór konkluzji: chorujemy na własne życzenie.
Niestety.
Albo ściągamy chorobę mentalnym autosabotażem, albo przedłużonym pławieniem się w stresach, albo fatalną dietą.
Lub tą nonszalancją sasuatcha quebeckiego.
Dieta i życie szczęśliwe (to jest: z pozytywną aurą, optymizmem, życzliwością do otoczenia i dostępem do snickersów Ice Cream) to dwie nogi golema, który ma na imię Zdrowie. Zdrowie, podkreślam, a nie jakiś Pneumokok czy Bronchiplodok.
Taki golem jest nie do zatrzymania i niezłomnie kroczy w stronę słońca. Taki golem rozbije w pył czeskie golemy z gliny i srebra, jeśli fikną i burkną.
Bo na zdrowie i pełne biopole nie ma mocnych.
Dieta jest ważna, bo decyduje o witalności i opancerza system odpornościowy tak samo jak nastawienie mentalne. Zatem odżywiając się właściwie, mamy z głowy 50% roboty. Pokpiwając tę sferę robimy nic innego, jak redukcję armii obronnej swego jestestwa o 50%.
Lipa.
Lipa, powiadam.
Nic zatem dziwnego, że mnóstwo kobiet z determinacją poszukuje diety, która podwoi ich energię i przyda zgrabnej sylwetki. Tyle, że jak wskazuje mini-horror Ewy 126p, te poszukiwania często wiodą w manowce, jeżowce, a nawet w
barszcz Sosnowskiego.
Z którego zupy nie należy przyrządzać.
Nawet w Wigilię Wszystkich Zmarłych.
Doszły mnie słuchy o różnych próbach dietetycznych, przy czym odwaga kobiet zafrapowała mnie głęboko. Mam bowiem wrażenie, że niektóre z tych sposobów zabiłyby pół armii Sparty i wytrzebiły słonie Hannibala szybciej niż marsz alpejski. Nazwy z opowiadania Ewy 126p brzmią niepokojąco i czynią gumę z więzadeł kolanowych, może nawet przyjdą do mnie w nocy w miejsce strzyg i południc, z którymi gram czasem w makao, by zrekompensować bezsenność.
Ale i tak bardziej grozą wieje od innych, hm*,
diet, które sprowadzają się do połykania robali arabskich, meksykańskich czy amazońskich, faszerowania się mefedronem tudzież amfetaminą - co kojarzy mi się trochę z nalotem napalmowym na własną organiczność - czy picia octu.
Co zrobił na przykład bohater mojej ulubionej książki
Gruby. Książkę napisał ceniony przeze mnie pisarz Aleksander Minkowski (kolejny wspaniały owoc PRL-u!), a jest ona o tyle fascynująca -do dziś po nią sięgam - że nie da się jej czytać nie jedząc.
No nie da się.
Nie da!
Więc osoby rozglądające się za dietą i marzące o ciele zmysłowym i starogrecko zdefiniowanym ostrzegam. RĘCE PRECZ OD TEJ KSIĄŻKI - jak by to powiedział przekornie pisarz Van Helsing, skądinąd wart polecenia i to bardzo.
Trzeba mieć naprawdę spory talent, by napisać książkę, której nie da się czytać nie jedząc, prawda?...
Sam tej zdolności nie posiadłem. Potrafię pisać historie, których nie da się czytać śpiąc. I to wszystko.
Ale to już coś.
A wracając do diety. Dziewczyny drogie! Po co wpuszczać między trzewia pełzająco-paczkujące potwory, jeśli jest jedna-jedyna 100%-owo niezawodna dieta, która codziennie wymiecie z ciała pół kilograma tłuszczu i złogów, i to bez głodowania, robienia pompek i rozbijania sobie czaszki o pułap sufitu, gdy trampolina uczyni psikus?
Jest to
dieta witariańska, która sprowadza się do spożywania wyłącznie surowych warzyw, owoców, nasion, orzechów, kiełków. Nic więcej nie jest potrzebne - precz z cukrem, mięsem i tasiemcem!
Który może osiągnąć 25 centymetrów długości i wychylić się na świat w momencie tak niestosownym jak składanie przysięgi małżeńskiej.
Albo skauta USA.
Tudzież
kanadyjskiego konnego.
Co więcej ta dieta czyni uderzające zmiany w ciągu tygodni. Co rekomenduję, bo witarianizmu, weganizmu i wszelkiego antypotworyzmu sam zakosztowałem.
To działa!
I to w pełnej zgodzie ze zdrowiem.
Golem ani się nie potknie.
A co, jeśli ktoś koniecznie chce schudnąć w ciągu doby? Wszak czasy mamy pędu i dynamizmu...
No cóż, jest wyjście. Też 100%-owe.
W takim przypadku należy połknąć
embrion Obcego**.

*a wręcz: hmmm.
**patrz: ilustracja. Rekomendacja sama w sobie.