czwartek, 27 stycznia 2011

Machina Konkursu toczy się

Co prawda dość ciężko, bo jest to machina przysposobiona nie tylko do głosowania, ale też do oblegania, zatapiania galer rzymskich oraz kokieterii wobec Słowianek. Ale - toczy się niepowstrzymanie. Już czterech Uczestników oddało głos na najlepsze opowiadanie tej zdradzieckiej, obwieszonej tarantulami Strony. Co ciekawe: wszyscy ci Uczestnicy są Uczestniczkami. Dające do myślenia, jeśli zważyć, że treść dostępna pośród Lwów nie oferuje poezji rozwiewnej, nurzanej pośród maków, kaczeńców, kurdybanków... Kobiety ceniące Czarny Humor - pyszna to esencja, której nigdy mi dość. Jakkolwiek wciąż liczę na jakieś paranormal activity w kwestii Konkursu również ze strony mężczyzn.
Jury Konkursu pod wyważonym kierownictwem Tomasa de Torquemady ostrzega dobrotliwie i zachęcająco, że głosujący przyłapani na zbrodni pokrewieństwa z Autorem zostaną surowo ukarani sześciomiesięcznym pręgierzem na rynku w Pobiedziskach koło Gniezna.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Garść opowiadań

Wczoraj w późnych godzinach nocnych miałem przyjemność wrzucić na stronę 4 nowe opowiadania Autora.   

Pierwsza na liście Patologia zdaje się być patriotyczno-familijną lub po prostu socjopatologiczną rozprawą nad panującą w naszym świecie degrengoladą mediów i ich odbiorców. Dość makabryczne studium nad upadkiem cywilizacji. Potem Etykieta 2, która bezpardonowo pojawiła się nie czekając na Etykietę 1, to jedno z tych opowiadań, które nie prowadzi do głębokich refleksji. Wręcz odwrotnie – łagodnie odpręża. Lekka i przyjemna Strategia sołtysa Kogutka jest faktycznie lekka i przyjemna. Co więcej, w przewrotny sposób promuje tak potrzebną w kraju potrzebę wzrostu demograficznego. Jednak tego rozwiązania bym nie proponował naszemu premierowi. On taki chętny do korzystania ze sprawdzonych sposobów. I ostatnie na liście nowości opowiadanie Nocny goblin. Jeżeli jesteście rodzicami to … uważajcie na nocne gobliny. Ja już poinstruowałem moje psiaki Bruna i Kukkę, żeby strzegły małej Poli przed krwiopijcami.


strony Operator




Patologia


   Harold ze ściśniętym gardłem patrzył w ekran telewizora.
   - Przypomnijmy, że dziś w programie Haj-Model musi odpaść jedna z dziewczyn – brzmiał pogodny głos prowadzącego. - Czy będzie to Ariela, Beata, Nikola czy Róża?... Otóż będzie to Beata, moi państwo. Przypomnę, że Beata nie chciała rozebrać się do naga w pozie wypięcia przy drzewie bukowym...
   - Jodłowym, Mirku.
   - Tak, dziękuję, Klaudio – zaśmiał się prowadzący. - Otóż Beata powiedziała, że ma opory z pokazywaniem się nago. To ją dyskwalifikuje. Do widzenia, Beato. Może jednak będziesz szczęśliwsza wśród tych swoich snopów siana na Suwalszczyźnie, której nigdy nie opuścisz.
    - Ale ja chcę być modelką – załkała urodziwa brunetka. - To moje marzenie!
    - Jak sobie wyobrażasz bycie modelką? - spytała sucho jurorka Klaudia, zawodowa modelka z Santa Fe. - Ile razy fotograf poprosi cię, byś zdjęła majtki, to ty powiesz „Wstydzę się, to tylko dla męża”?
    Prowadzący zachichotał swobodnie.
    - Ale ja myślałam, że modelka prezentuje kreacje – głos Beaty łamał się w rozpaczy. - Że sukienki... buty... No bo czym w takim razie zawód modelki różni się od zawodu prostytutek i tancerek erotycznych, i dziewczyn z kabin peep-show, skoro one zarabiają na zaspokajaniu mężczyzn? No czym?!
    - Do widzenia, Beato – uciął surowo prowadzący. - Wracaj między snopy, gdzie twoje miejsce.
    - Boże... - wyszeptał Harold. Sięgnął po pilota i przełączył kanał. Stojąca nad nim żona nie przeoczyła, że jego ręka drży w zdenerwowaniu. - Co za hipokryci zasrani...
    Przełączenie kanału ukazało popularny program rozrywkowy.
    - To jest twoje Zerwanie Kurtyny, Agato – obwieścił z uśmiechem dobrodzieja prowadzący, znany profesor astrofizyki Kanton. - Jesteś gotowa zerwać Kurtynę, Agato? Jeśli teraz odpowiesz prawdę, 2000 jest twoje. No i kolekcja filmów Różowe Zgrupowanie od sponsora.
    - Jestem gotowa – odrzekła ochoczo szczupła blondynka w mini, której zniknięcie zostałoby przeoczone nawet przez snajpera Wehrmachtu.
    - Świetnie! Pytanie brzmi: czy miałaś więcej partnerów seksualnych, niż przyznałaś swojemu mężowi?
    - Nooo... cóż...
    Rozległ się głuchy jęk syreny, gdy spocony i raczej psychicznie umęczony mąż uczestniczki gry uderzył – trochę jak zepchnięty do rozpaczliwej obrony karateka – w przycisk ratunkowy.
    - Pytanie zostaje anulowane – obwieścił z zadowoleniem profesor Kanton. - Ale nie wiem, czy trochę nie pospieszyłeś się z tym przyciskiem, Radku, bo...
    - Czemu to zrobiłeś, ty debilu?! - nie wytrzymała uczestniczka gry.
    Jej mąż potrząsnął głową i rozejrzał się bezradnie. Jego twarz nasuwała smętne skojarzenie z rybą tracącą rozum w zanikającej w skwarze kałuży.
    - Chciałem... pomóc... Nie wiem – przeniósł błyszczące oczy na siedzącego obok teścia, który od kwadransa tępo patrzył na swoje buty.
    - Po co to wduszałeś, młocie! - krzyknęła znów uczestniczka.
    Prowadzący chrząknął.
    - Nie wiem, czy trochę nie pospieszyłeś się z tym guzikiem ratunkowym, Radku – powtórzył. - Oczywiście to pytanie zostanie wycofane, ale następne może być jeszcze trudniejsze. Czy jesteś na nie gotowa, Agato? - uśmiechnął się do rozzłoszczonej blondynki. - Przypominam, że to pytanie za 2000 złotych plus seria renomowanych filmów erotycznych.
    - Jestem gotowa!
    - Czytam pytanie zatem... Czy miałaś więcej, niż 400 partnerów seksualnych, zanim wyszłaś za obecnego tu Radosława? Powtarzam: czy miałaś WIĘCEJ, niż 400 partnerów seksualnych, zanim wyszłaś za obecnego tu Radosława?
    Ojciec nadal był posągiem kamiennym, natomiast obecny w studiu Radosław popatrzył na żonę ze łzami w oczach.
    - Możesz się w spokoju zastanowić – rzekł profesor Kanton kojąco, ale uczestniczka gry potrząsnęła tylko głową i odpowiedziała:
    - Tak.
    Rozległ się łomot. To ojciec blondynki upadł, uderzając czołem w posadzkę, co chciwie pokazały ujęcia z dwunastu kamer, w tym jednej zamontowanej na jego bucie. Mąż podniósł się na chwiejnych nogach. W istocie żałośnie poruszał ustami jak ryba konająca w kałuży.
    Jak zwykle ekipa prowadząca sztucznie stymulowała napięcie, choć w przypadku „Tak” na tego rodzaju pytanie nikt nie może go czuć, bo nie ma już miejsca na żadne wątpliwości.
    - Ta odpowiedź to...
    Prowadzący Kanton groteskowo przyłożył się do podsycania napięcia, marszcząc nos, czoło, brwi i wytrzeszczając oczy na blondynkę.
    -...PRAWDA.
    Rozległy się radosne brawa, w głównej mierze generowane przez sprzęt. Oszołomionych i zniesmaczonych ludzi nie pokazano. Nie było ich zresztą wielu. Skupiono się na wiwatach. Jedna z kamer śledziła natomiast medyczną ewakuację ojca zwyciężczyni.
    - Brawo!! - poderwał się profesor. - Gratuluję, Agato! Pieniądze i kolekcja filmów są twoje. Dodatkową nagrodą jest kolacja w hotelu ze mną lub jednym z siedmiu sponsorów kolekcji do wyboru. Czy możesz nam coś powiedzieć odnośnie tego ostatniego pytania?
    - Oczywiście! - Blondynka spojrzała z pogardą na skarlałego męża. - To stara tajemnica kobiet; wszystkie wiemy, że faceci nie lubią dziewic, bo ich wierność jest niepewna, a z kolei nikt nie poślubi kobiety, która zdradzi, że spała z dwudziestoma. Dlatego każda moja przyjaciółka mówi tę samą bajkę!
    - Jaką bajkę? - uśmiechnął się profesor Kanton.
    - Że przed mężem miała dwóch facetów w łóżku! Słyszysz?! - zwróciła się znów do męża. - Ty chuju!
    Harold przełączył kanał, przenosząc przygnębione spojrzenie na żonę.
    - Kasiu... Czy ty to widzisz? Widzisz to wszystko? Co się, na Boga, dzieje z nami Polakami?
   Żona wzruszyła ramionami i spuściła oczy.
    - Dzisiejszy odcinek programu „Podglądamy Noc Poślubną” wygrywają państwo Karmelkowie z Cieszyna! - obwieścił z entuzjazmem prowadzący. Harold powolnym ruchem skazańca powrócił wzrokiem do ekranu. - Państwo Karmelkowie mieli wesele pięć tygodni temu. Program wygrywają dzięki otwartości i zdrowemu dystansowi do życia. I odwadze – bo z nadesłanych na dzisiejszy odcinek filmów to ich nagranie wydało nam się najbardziej radosne, co przecież oznacza miłość prawdziwą i obiecuje harmonię w przyszłości. Film państwa Dubkowiczów z Ełku był też znakomity, ale jednak pani Dubkiewicz przyznała, że nagrywany kamerą ustawioną na stoliku, i trochę w zaciemnieniu. Proszę pani, to oczywiste, że kamerzysta zdrowy hormonalnie musi podniecić się taką sceną – no w końcu panna młoda brana niczym zdobycz niewinna!... Ale przecież trzeba zachować dystans; kamerzysta nie musi dotykać nagrywanych osób, jeśli wniosą taką klauzulę. Stan podniecenia należy już zaakceptować i uznać za komplementowanie wdzięków panny młodej! A co w tym złego? W każdym razie u nas wygrać może tylko ŻYWIOŁ! A taki pokazali państwo Karmelkowie z Cieszyna. Noc Poślubna zarejestrowana z trzech kamer, znakomity dźwięk, ostre światło, no i pan kamerzysta został zaproszony do wspólnego celebrowania „niewinnej zdobyczy”! Panna młoda okazała podwójnie namiętne serce i sportowe moce, pan młody sarmacką gościnność! Dlatego dziś to oni wygrywają! Nagrodą jest 8000 złotych i nocleg w Starej Karczmie w Unurzaniu. Nocleg będzie naturalnie nagrywany, tradycyjnie przez tego samego kamerzystę weselnego! Jeśli odmówi, podstawimy naszego. Oczywiście, że można i jego zaprosić do harców!...  A teraz zapraszam państwa i widzów na seans Nocy Poślubnej państwa Karmelków! Proszę uprzedzić dzieci poniżej dwunastu lat, że to pokaz zabawy i przemoc nie miała miejsca, nawet, jeśli miejscami na to wygląda. Przypominam, że Podglądamy Noc Poślubną ma w Polsce dwadzieścia dziewięć milionów widzów i zajmuje drugie miejsce na liście programów reality show o największej oglądalności!
    Drugie? Harold nawet nie usiłował sobie wyobrażać programu, który zajmował pierwszą pozycję. Przełączył kanał. Jego twarz była czerwona. Nie tyle z zażenowania, co z rozpaczliwej złości. Czuł, że ciśnienie znacznie przekroczyło granicę, o której ostatnio wspomniał mu lekarz.
    - Zaparzysz mi rumianek? - wydusił, nie patrząc na żonę. Usłyszał, jak zmierza w stronę kuchni i skupił się na odszukaniu kanału, który mógłby obniżyć mu ciśnienie krwi.
    Udało się dopiero po sześciu nerwowych ucieczkach od turniejów i reality show wydających się jednym wielkim skłębionym zwierzyńcem, w które wrzucono bomby feromonowe. Trafił na Teatr Tefałki.
    Teatr! Dawno nie oglądał teatru... Dwa lata leżał w komie, później uczył się chodzić, odzyskiwał wzrok... Potem zaczął oglądać telewizję, co zaczęło uczyć go Polski.
    Nie pamiętał takiej ze szkoły. Ani sprzed wypadku.
    I już się tak nie cieszył w pełni odzyskaną jasnością umysłu. Bo w pełni jasny umysł analizuje, obnaża, przekazuje, oblicza, wyrokuje... Wnioski i prognozy przekazywane przez umysł przerażały i frustrowały.
    Harold nagle zmarszczył brwi i wysunął głowę w stronę ekranu niczym anakonda zaintrygowana zuchwale bliskimi harcami tapirów. Ale nie był anakondą i nie poczuł zaintrygowania. Zresztą i tapiry nie brały udziału w przedstawieniu. Było tam natomiast coś jakby skłębienie tuzina nagich ciał. Postękujące, charczące, jęczące spiętrzenie polskich aktorek i aktorów. Trysnęły z owego stosu artystycznego strumienie uryny, a po chwili wystrzeliły jakieś torpedy czekoladowe... Potem zaś...
    Harold chciał przełączyć kanał, ale ogarnął go bezwład. Zupełnie, jakby dopiero co obudził się ze śpiączki. Pilot uderzył z trzaskiem o terakotę.
    - To nowa sztuka – usłyszał nad sobą smutny głos żony. Postawiła kubek herbaty na stoliku i dodała: - Nic nie poradzisz, kochany. Taka duch artyzmu, jaki duch cywilizacji.
    Przez chwilę patrzył na nią przez zmrużone, błyszczące oczy. A potem gwałtownie podniósł się i skierował do wyjścia.
    - Gdzie idziesz? A herbata?...
    - Wychodzę w miasto! Mam dość tego całego zatracenia! Psiakrew, przecież nas jakiś rak śmiertelny toczy, Kasiu! DOŚĆ.
    - Haroldzie, zostań – śledziła oczami osamotnionej sarny, jak ubierał płaszcz i buty. - Mam złe przeczucia...
    Trzasnęły drzwi.

*
    
     Było wczesne popołudnie i ulica była zatłoczona. Harold szedł bez określonego celu, przygladajac sie mijanym rodakom. Niewiele twarzy zdradzało zatroskanie i skłonność do zadumy nad kierunkiem obranym przez polski naród i całą ludzkość. Zwracało uwagę raczej przeciwieństwo postaw refleksyjnych: lubieżne gesty, zaczepki, chichoty, wyzywające stroje. Dominowała silna, znosząca fala młodzieży. Starszych było doprawdy niewielu; przemykali się chyłkiem bokami, ponurzy, zgaszeni, skuleni - jakby wciąż istniało jakieś prawdopodobieństwo łapanki czynionej przez niemieckich okupantów... Fala młodzieży dzieliła się na dwie odnogi – skupioną na komórkach, co przydawało rysom twarzy pewnej tępoty i życiowej dekoncentracji, oraz bardziej drapieżna, niebezpieczna dla takich jak on, ludzi powyżej czterdziestego roku życia, o konserwatywnym, taktownym zachowaniu. Odnoga nastoletnich, agresywnych seksualnie i behawioralnie kajmanów, która wydawała się pożądać tylko konfrontacji i władzy nad ulicą. A może tylko on tak to widział, może już pogubił się w tym wszystkim?
    Jednak napęczniały balon frustracji i gniewu, który Harold zdusił w żołądku, okazał się na tyle wielki i uciążliwy, że podjął ryzyko. A może po prostu nie wytrzymał. Jego system nerwowy pękł w tym samym czasie, co ów balon. Harold zatrzymał się w poprzek chodnika, od razu wywołując zator.
    - Co z tobą, człowieku? - warknął jeden z kajmanów.
    Harold popatrzył na niego i nagle – właściwie bardzo ochoczo – dał się ponieść amokowi.
    - STÓJCIE!! - wrzasnął dramatycznie. Natychmiast otoczyły go dwa tuziny ludzi. Naprawdę błyskawicznie. - Polacy! Czy wy naprawdę nie widzicie tej całej patologii?! Tego całego drewna duchowego, które nam podarował Zachód?! Czy to jest wasze upragnione szczęście, jeśli dzieci oglądają seks w telewizji i zezwierzęcają swoje priorytety? Czy to jest normalne, gdy kobieta rozbiera się przed widownią, zamiast tylko przed mężem?! Czy to nie za ów dar unikalny mężczyzna stawał się jej oddanym do śmierci wojownikiem?! Czy rodzina nie była przez tysiące lat jedyną prawdziwą wartością, zanim powstały jeszcze królestwa i patriotyzm wygenerowany przez klasy rządzące?...
    Zapadła cisza. Kajmany odłożyły telefony. Wszyscy patrzyli na niego w skupieniu. Harold poczuł, że jego rozpacz zaczyna z wolna odpływać, bo w jej miejsce zaczął wstępować strumień nadziei, za nim zaś – pierwsze krople euforii. Słuchali go! Owszem, przemawiał chaotycznie, jak to w desperacji, ale nie miało to znaczenia. Słuchali go.
    - Kochani! Rodacy moi! - zdał sobie sprawę, że rozłożył ręce i przemawiał trochę jak apostoł, ale już nic nie mogło go zatrzymać. - Niech Francja uzdrowi się sama! Niech Niemcy naprawią się same! Unia jest mechanizmem, a każdy mechanizm przytępia jednostki! Każdy kraj tej planety jest osobną, odmiennie utalentowaną i odmiennie zasobną jednostką! Ja dbam tylko o Polskę i wy też tylko o nią dbajcie!... Zacznijmy ratować nasze dzieci. Wyłączmy telewizory. Nie włączajmy ich, dopóki telewizja nie będzie wnosić duchowego zdrowia i programować wartości takich jak lojalność, wsparcie i dobroduszność! Do tego czasu zabierajmy dzieci, żony, rodzeństwo, całe rodziny do lasu, do świątyń, do kamiennych kręgów mocy!... - Znów umilkł na chwilę, by potoczyć gorącym, wzruszonym spojrzeniem po zasłuchanych przechodniach. Było ich już ponad stu. Przybywali niewiarygodnie szybko. Otoczyli go jak szaniec przeciw złu, któremu rzucił wyzwanie. To przydało mu drugiej pary skrzydeł, bo pierwszych przydała już sama ich atencja, na którą za bardzo nie liczył. - Polacy! Dość wmawiania nam, że szczęście sercu i zdrowie rozumowi daje seks grupowy i gromadzenie pieniędzy w banku! Ludzie! Czy nie widzicie, że KTOŚ nas programuje na całkowite zezwierzęcenie? Tak bardzo podstępnie, że czasem nie do wykrycia? Że w każdym programie, filmie, reklamie czai się narzucany seksizm? Dlaczego kanały muzyczne pokazują tępy, wulgarny erotyzm zamiast pięknego tańca i plenerów? Na Boga! Czy manekin w sklepie odzieżowym musi mieć sterczące sutki?! Jaki jest tego sens handlowy?!Co oni z nami robią?!... Czy chcecie stać się bydłem instynktownym, prymitywnym, sterowanym?... Bez dumy i refleksji, i autonomii umysłu? Czy seks i materia są celem nad wszystkie inne?  Czy Polak jeżdżący jaguarem jest rzeczywiście szczęśliwszy od Polaka, który jeździ polonezem? Czy to jest esencją? Czy to gwarantuje hart ducha, satysfakcję mężczyzny lub kobiety? Czy wyznacza charyzmę i autorytet budzący szacunek i sympatię społeczeństwa? Czy oznacza charakter? Niezłomność w trudzie? Mobilizację w chwili próby najcięższej? Czy w tak strasznie zdemoralizowanym, agresywnym świecie, naprawdę czujecie się szczęśliwi i bezpieczni?!...
    Dopiero po dwudziestu minutach Harold zorientował się, że entuzjazm, owszem, był wielki, porywający, prawdziwie rewolucyjny – ale tylko on go objawił. Że trzystu ludzi słuchało go w taktownym milczeniu, lecz nikt nie odwzajemnił uśmiechu, nikt nie podniósł choć ręki w geście poparcia. Nie padł ani jeden okrzyk. Ba, żadne usta nie otwarły się nawet do wypowiedzenia krzepiącego słowa.
    Ale kajmany rzadko otwierają usta do wypowiedzenia krzepiącego słowa.
    Otaczały go kajmany. Teraz nie miał już wątpliwości. Puste, tępe, zimne twarze kajmanów, na które nigdy nie wpełznie zmarszczka empatii.
    I nagle pojął coś jeszcze. Oni wszyscy tu na niego czekali. Kręcili się niecierpliwie, głodni krwawej rozprawy.
    Wiedzieli, że tu przyjdzie, i że powie to wszystko.
    - Ludzie... - wyrzęził z wysiłkiem przez zdarte gardło. - Ludzie... przecież to patologia...
    Po tych słowach stężał ostatecznie zrezygnowany i wyczerpany. 
    Cisza nie miała trwać wiecznie.
    - Ludzie!! - wrzasnął jeden z kajmanów. - Walić oszołoma!!
    Kajmany rzuciły się z donośnym wrzaskiem i skowytem pożądania linczu na Harolda. W ciągu dziesięciu minut jego ciało zostało obnażone, połamane w trzynastu miejscach, rozwleczone na przestrzeni pół kilometra i w znacznej części skonsumowane.
    Kajmany nie przebierają w sprawach linczu.
    Nikt nie przebiera.
    Już w chwili, gdy pierwszy cios pięścią wybił Haroldowi łękotkę i zwalił go między warczące paszcze ulicznych drapieżców, osiemnaście wysięgników z kamerami i jupiterami wychynęło z ukrycia, by transmisja do trzydziestu dwóch krajów spełniła techniczne i estetyczne oczekiwania wszelkich krytycznych widzów.
    Prowadzący, który wymiotał w szczękę Harolda kostkę brukową, zwrócił uszczęśliwioną twarz do najbliższej kamery i zawołał:
    - Oglądają państwo kolejny odcinek najbardziej popularnego reality show w dziejach światowego show-businessu: Dorwać Oszołoma! Tytuł amerykańskiej kopii - bo właśnie sprzedaliśmy licencję - brzmi Get Freak!. Przypominam, że na jednostki patologiczne, zagrażające mechanizmom wspólnoty obyczajowej, polujemy dzięki nieocenionej czujności przechodniów i kierowców oraz donosom! Drodzy widzowie! Pamiętajcie: PATOLOGIA WIELKIM WROGIEM SPOŁECZEŃSTWA!...
    Żona Harolda wyłączyła telewizor, po czym sięgnęła drżącą dłonią po telefon.
    - Pani Kasia? - rozległ się miły męski głos. - Kasia Zastavska?
    - Tak...
    - Tu kłania się Norman Kaczewski z Collapsed TV. Dziękuję za donos, jego wiarygodność właśnie została potwierdzona. W tym też momencie na pani konto zostaje przelana suma 12 000 złotych.  Tak... Źle jest donosić na męża, ale tolerować patologię jest złem większym.
    - Ale...
    - Tak?
    - Miało być 22 000...
    - Proszę pani, pani źle przeczytała folder. 22 000 płacimy za dziadka. Mamy już tak mało dziadków... Akowcy i piłsudczycy są warci po 55 000. Proszę się rozejrzeć po rodzinie. W każdej rodzinie są oszołomy, proszę pani. Patologia to jedyna prawdziwie nieuleczalna choroba cywilizacji.
 
___________________________________________________________





Etykieta 2


    Król Otobuktus był synem słynnego wodza Teworukasolepuntodydesa XI. Nim wódz ten poległ z rąk i zębów barbarzyńców, dał się poznać jako najbardziej charyzmatyczny i utytułowany król na kontynencie. To do czegoś zobowiązywało. Otobuktus pamiętał o tym i codziennie ćwiczył przed lustrem wydawanie pokojowych edyktów i frontowych rozkazów tym samym, rzeczowym, opanowanym głosem. Głosem włodarza, który panuje nad wszystkim i który zapewnia ocalenie ludowi w najbardziej beznadziejnych okolicznościach.
    - Etykieta czyni charyzmę – powtarzał mu ojciec nad kołyską.
    Otobuktus właśnie skończył czwarte śniadanie dietetyczne i brał się za trening etykiety, kiedy do namiotu wpadł zziajany i mundurowo naddarty oficer Niedobitus.
   - Panie!! - wydyszał z wysiłkiem, który zdradzał albo przebyty maraton albo największe niebezpieczeństwo. - Plemiona Wykruków i Osmalców otaczają nas od północy, południa, wschodu i zachodu! Ciągnie ku nam 120 000 piechoty Wykruków i jazda dwutysięczna Osmalców!
    Raport brzmiał rzeczywiście dramatycznie i obecna w namiocie łaziebna pobielała na twarzy ze zgrozy. Nie omieszkała też skierować obnażonych piersi i przerażonych oczu ku wyjściu z namiotu, z zewnątrz dobiegał bowiem narastający, raczej paniczny rwetes.
    Te reakcje odróżniły ją znacznie od króla Otobuktusa, który tylko odrobinę zmarszczył brwi, lecz do oficera zwrócił się w pełni szlachetnym, spokojnym tonem:
    - Stan palisady?
    - Palisadę już przeszli, panie – ujawnił oficer Niedobitus z nieszczęśliwą miną.
    Otobuktus uniósł delikatnie jedną brew, nadal jednak przemawiał z wyważeniem włodarza, który panuje nad wszystkim:
    - Wieże kusznicze?
    - Już rozebrane, panie... Kuszników wybito na miejscu.
    - Czołem ku jeździe! - rozkazał odruchowo król.
    - Ale czym? -  wybełkotał Niedobitus. Służebna zachwiała się z jękiem zgrozy.
    Król Otobuktus uniósł drugą brew.
    - Stan pikinierów? - spytał rzeczowo.
    - Nie mamy już pikinierów – brzmiał straszliwy raport. - Naszych pik używają już Osmalcowie...
    - Konni? - zmarszczył brwi zdziwiony król.
    - Już z nich zsiedli...
    Służebna osunęła się na kobierzec, wydając z krtani charkot przestrzelonego cietrzewia. Jednak Otobuktus nadal imponował opanowaniem:
    - Możliwość przebicia się w kierunku południowo-wschodnim? Albo północno-zachodnim? Albo zachodnio-wschodnim? A może...
    - Nie ma już kierunków przebicia, panie...
    - Ale meldowałeś, że nacierają tylko z czterech kierunków podstawowych? - spojrzał surowo władca. - Że z północnego, południowego, zachodniego...
    - Tak, mój, panie – oficer uronił łzę – ale wrogowie nacierają chciwie rozpostarci.
    - Jak??
    - Pożądliwie rozskrzydleni...
    - Logiczne i budzące moje wojskowe uznanie – przyznał bez emocji Otobuktus. - Odległość od najbliższych posiłków?
    - Rozbito je już wcześniej – załkał Niedobitus.
    - Podatność Wykruków na korupcję? Ugodowość?
    - Ależ oni są już wokół namiotu i dobijają ostatnich obrońców. Wszystko, co im, panie, możesz zaoferować, mogą i tak wziąć z marszu. A połowa władców Europy płaci im za twoją głowę milion forintów.
    - Aha – skinął koroną Otobuktus. I nagle przestał marszczyć brwi. - Ilość strzał w kołczanie? - spytał, patrząc z namysłem za plecy oficera.
    - Wszystkie zużyłem, mój panie – rzekł z żalem Niedobitus i zemdlał.
    Zamyślony król przesunął wzrok na ścianę namiotu, zdobioną uzbrojeniem ojca.
    - Prawdopodobieństwo sięgnięcia po tarczę?
    Okazało się zerowe. Wykrukowie weszli, a raczej wstrzelili się torpedowo do namiotu, na wyścigi z Osmalcami. Na wyścigi zadawano też ciosy Otobuktusowi za pomocą tradycyjnej broni szlacheckiej owych plemion: toporków glinianych i kamieni rzecznych. Na wszelki wypadek oderwaną głowę króla uduszono jeszcze kępą trawy z pastwiska.
    Tak poległ król Otobuktus, charyzmatyczny syn charyzmatycznego ojca, do końca opanowany, strategicznie przenikliwy i rzeczowy wódz europejski.
    Ciekawe, że komendanci beznadziejnych, przesądzonych w upadku fortec tak często objawiają ujmującą charyzmę i heroiczny chłód, gdy tymczasem ich zwycięzcy okazują się w gorącej krwi kąpanymi rabusiami i gwałcicielami.
 
___________________________________________________________

       
    
                                 

Strategia sołtysa Kogutka 


    Oj, co to się porobiło we wsi!...
    Ale po kolei: o świcie 39-tego – dnia nie pamiętam – myłem twarz i stopy w miednicy, gdy nagle Albertowa wpadła do izby z rozwianym włosem, obłędem w oczach i w ogóle krzykiem dramatycznym:
    - Maćku! Maćku, sieroto ty biedny! Na Boga jedynego! Niemce we wsi!!... Rozwalili Podróbków, Szumowinów, Parcholców, Podpłociów, Szczepanków i nawet Kogutków!... I starą Podupciową!
    Półprzytomny z przerażenia wytoczyłem się z chałupy.
    I stanąłem w oszołomieniu jako taki baran ze stada uprowadzony.
    Niemcy, owszem, stali we wsi całym oddziałem; blask bił z ich hełmów, kanek uwieszonych na plecach i z motocykli. Ale strzał nie padł ani jeden. Sołtys Kogutek stał pośród oficerów i z kamienną twarzą przemawiał po niemiecku:
    - Dobra kiełbasa i wódka dobra dla wojska! I życzymy szybkiego marszu na wschód; granica już blisko! Cała wieś kibicuje naszej armii kochanej!
    Naszej armii kochanej?? Dobrze rozumiałem niemiecki, bo do 1914 zmuszali nas zaborcy do nauk nie mniej, niż do dojenia krów dla cesarza i posyłania plonów na magistrat. Co tu się działo?
    Rozejrzawszy się, ujrzałem tablicę:
 
Kuppernen Wilkommen!
 
    A jeszcze wczoraj wisiała zupełnie inna: Kuperki witają. A to szelma i mistrz strategii, ten nasz sołtys! Zamienił wioskę z polskiej w niemiecką, by ludność od rozwałki uchronić! Niemcy kupili fałszerstwo, wszak od granicy raptem pół kilometra krętych dróg końskich – łatwo im się wmówiło, że do niej jeszcze nie doszli, że odbili o kilometr i wciąż są w Rzeszy...
    Sołtys Kogutek ocalił nas wszystkich!!!
    Acz nie całkowicie, po prawdzie...
    W 45-tym – dnia nie pamiętam – o świcie zbudziła mnie Albertowa.
    - Maćku! Maćku, sieroto! Ruskie ido!! Wyzwolą nas od faszystów i polskich feudałów!!
    Wybiegłem z chaty nagi jak zając szykowany pod Wielkanoc.
    Wszędzie dookoła tłum roześmiany, w rękach kiełbasa, bimber i zegarki skradzione pijanym Niemcom.
    - Na przekupstwo! - śmiał się do mnie sołtys. - Strategia, Maćku, strategia!
    A na płotach ruskie napisy i nawet gwiazda czerwona na żurawiu, z betlejemskiej przerobiona dzięki krwi indyczej.
    I rzeczywiście Ruskich zwiodło! Że do republiki sowieckiej trafili, takiego tam przyczółku Stalina. Pojedli, popili, a zegarki to nawet na szyje i nogi zakładali, bełkocząc przy tym w euforii jak pacholęta nurzane w mleku matki. Kapitan ich to nawet na nodze zegar z kukułką zawiązał!
    Sołtys Kogutek podskakiwał na wiwat, że znowu lud ocalił.
    I tylko jednego w swej strategii nie przewidział. Że krasnoarmiejcy gwałcą swoje tak samo ochoczo jak obce.
    Albertowa w ciąży, Podróbkowa w ciąży, Szumowinowa w ciąży, i Parcholcowa, i Podpłociowa, i wszystkie u Szczepanków... A u sołtysów to i sołtysowa z siostrami i sześcioma córkami, no i ta Żydówka, co ją w studni tak skutecznie przed Niemcami kryli.
    I stara Podupciowa w ciąży!!
    Oj, co to się porodziło w tej wiosce!...

___________________________________________________________

    
    
    

Nocny Goblin 


    - Kubusia gryzie goblin – oznajmiła moja żona przy śniadaniu.
    Powolnym ruchem odłożyłem widelec na talerz z jajecznicą i podniosłem na nią pełen zastanowienia wzrok. Ostatnio często patrzyłem na Belindę w zastanowieniu. Ktoś mógłby pomyśleć, że kiedy patrzę w ten sposób na żonę, wiele razy w krótkim czasie, oznacza to zafascynowanie. Jak to można pochopnie wnioskować.
    Teraz byłem kolejny raz zafrasowany i bliski irytacji. Jak zareagować na takie słowa? Zważywszy, że nasz sześcioletni syn towarzyszył nam przy stole, przy czym także odstawił widelec i zerkał na mnie niespokojnie.
    Ze względu na niego zdecydowałem zachować spokój i pogodnym tonem wymruczałem:
    - Goblin? Ale one chyba wyginęły po uderzeniu meteorytu?
    - Kochanie – westchnęła Belinda. - Nie myl goblinów z gobizaurami. Kuba, pokaż ręce.
    Syn zagryzł usta i wysunął przed siebie ręce, ujawniając niewielkie zadrapania.
    Pokiwałem głową i sięgnąłem po szklankę z herbatą.
    - Moja droga, nie mylę goblinów z gobizaurami. Wiem nawet, że te ostatnie były duże, roślinożerne i żyły w okresie kredy. A te tu rany wyglądają na zabawę z Faryzeuszem, kotem sąsiadów.
    Żona pokręciła głową przecząco. Uderzało, że oboje byli bladzi i wyraźnie przygnębieni.
    - To nie zabawy z kotem, Michale. Kubę gryzie goblin. Każdej nocy. Od tygodnia.
    Poczułem, że rośnie we mnie gniew. Który ojciec pozwoliłby, żeby jego sześcioletniego syna zastraszano i to nierzeczywistymi stworami?
    Powstawało z kolei pytanie, która matka by to czyniła.
    - Wyjdź, synku – zwróciłem się do Kuby. - Zobacz, czy żółwie mają jeszcze świeży piasek. - Gdy spięty, by nie rzec: zgnębiony syn opuścił kuchnię, mój skierowany do żony ton nabrał ostrości dowódcy okupacyjnego garnizonu: - Co ty sobie wyobrażasz, do diabła? Czy nie za dużo pijesz tego jaskółczego ziela ostatnio? Odbija ci? Rozumiem żarty, ale ty po prostu wpędzasz nasze dziecko w stan lękowy!
    - Ja nie żartuję. Od tygodnia goblin terroryzuje Kubę. Wczoraj mi powiedział.
    Patrzyłem na nią z niedowierzaniem.
    - On ci powiedział? Czy wmówiłaś mu?
    - Niczego nie wmówiłam... Ja też myślałam, że gobliny wyginęły.
    - Belindo, do cholery! Gobliny nigdy nie istniały, to fikcja literacka!
    - Goblin mnie gryzie... - rozległ się smutny głos od drzwi.
    - Kubusiu, miałeś sprawdzić!... - urwałem. Po czym spytałem łagodniej: - Syneczku, czy coś cię w nocy gryzie?
    - Tak. Goblin.
    - Skąd wiesz, że to goblin? - spytałem opanowanym głosem, a przybranie takiego w podobnych okolicznościach kosztuje sporo energii życiowej. - Widziałeś go?
    - Tak.
    - Widziałeś...? Jak wygląda?
    - Taki mały – syn przysunął dłonie do siebie tak, że ledwo wcisnąłbym pomiędzy nie średnią marchew. - Ma główkę brzydką i ostre zęby. I szepcze, rzęzi, charczy i chichocze. I grozi mi. Mówi, że mi przegryzie tętnice i że będziecie płakać po mnie przez pół roku, a potem powiesicie się na balkonie... - W oczach Jakuba zabłysły łzy, które ścisnęły moje serce.
    Przez chwilę milczałem wstrząśnięty. W przeciwieństwie do żony, która z niewytłumaczalną satysfakcją zauważyła:
    - No widzisz! Trzeba wierzyć dziecku. Podważanie jego słów i przekonań to główny grzech rodzicielski i podstawowy błąd wychowawczy.
    Ten idiotyczny komentarz sprawił, że wziąłem się w garść.
    - Tak? A jak nazwiesz wmawianie dziecku, że atakuje go potwór? I stymulowanie jego lęków? To kataklizm wychowawczy! Gorzej: to paranoja, moim zdaniem. Goblinów nie ma, podobnie jak gobizaurów.
    - Kubusia gryzie goblin – upierała się Belinda. - Widział go przecież. Opisał wygląd.
    - Ten wygląd pasuje do chochlika raczej. Albo do krasnoludka od Konopnickiej – zaszydziłem nerwowo.
    - Czy krasnoludki od Konopnickiej przegryzały tętnice?
    Wstałem, odstawiając z rumorem krzesło, po czym wyszedłem z kuchni.
    Często z zastanowieniem patrzyłem na żonę, ale wciąż jeszcze udawało mi się obejść bez rękoczynów.

*

    Obudziłem się w środku nocy. Może z niewygody, bo spałem w salonie na kanapie. Może z wychłodzenia, bo przykryłem się tylko szalem. A może ze złości, która płonęła we mnie małym, acz niewygasłym ogniem gdzieś w głębi duszy.
    Najpewniej był to jednak niepokój o syna. Zapewne także o żonę, która zdradzała zmiany osobowości. Była dotąd raczej racjonalną osobą. Pastor niechętnie oddał mi córkę, ale przekonałem go obiecując, że zamiast podróży poślubnej zapewnimy mu pomoc w pisaniu książki „UFO nie istnieje – przestańcie nużyć Boga i ludzi odciągać od pracy i wychowywania”.
    Podniosłem się z kanapy, wsłuchując w ciszę. Nic jej nie mąciło; ani bojaźliwe wzywanie pomocy Jakuba, ani chrapliwe pogróżki goblina. Nie mogły – bo nigdy nie istniał.
    W przeciwieństwie do gobizaurów.
    Wykonałem krok w kierunku sypialni, ale zaraz zmieniłem zamiar i poszedłem schodami na górę. Jeśli Belindzie było tak dobrze w łóżku beze mnie, że nie pofatygowała się z pojednawczymi gestami – na przykład dyplomatycznie zalotnym rzutem poduszki w moją głowę – postanowiłem zajrzeć do syna. On potrzebował mnie zdecydowanie bardziej. Niestety – w dużej mierze dzięki matce, której działania uśmierzające strach i nierzeczywiste wyobrażenia należało uznać za co najmniej kontrowersyjne.
    Wszedłem do pokoju Jakuba bezszelestnie. Za nic nie chciałem zakłócić snu istocie, która miała oczywiste problemy z zasypianiem bez asysty i dwóch lamp jarzeniowych.
    Dzięki matce.
    Znów poczułem ukłucie złości. Widok śpiącego spokojnie syna trochę mi jej jednak odjął.
    Przez chwilę patrzyłem na niego w zastanowieniu. Ale nie tak, jak ostatnio na żonę. Nie z rosnącym poirytowaniem, a nawet niepokojącym odczuciem awersji. Na syna patrzyłem czule i z troską.
    Coś lub ktoś mimo wszystko podrapał mu ręce. Czy to Faryzeusz?
    Bałem się gorszej opcji. Autoagresji.
    Należało podjąć konkretne działania, i to już następnego dnia. Westchnąłem, pocałowałem Kubę w czoło, po czym odwróciłem się i uczyniłem dwa ciche kroki.
    Tylko dwa.
    Trzeci zawisł w próżni po tym, jak usłyszałem dobiegający spod łóżka charkot. Straszny, skrzeczący, bardziej płazi niż ludzki.
    Z sercem rozhuśtanym jak kula spiżowa na łańcuchu obróciłem się i jednym susem dopadłem łóżka. Był to dynamiczny sus, do jakiego zdolny jest jedynie zmobilizowany protektor własnego dziecka – ale był to też sus bezgłośny i zgrabny. Żadnych tam uderzeń kości piszczelowych o kant szafki czy potknięć o budowle z klocków.
    Zamierzałem dopaść potwora, czymkolwiek był.
    Czekałem aż dźwięk powtórzy się, zachowując żarliwą nadzieję, że mój syn nie obudzi się ani na skutek owych dźwięków upiornych, ani podczas egzekucji, którą właśnie z zimnym gniewem zatwierdziłem.
    Charkot-skrzekot powtórzył się. A potem, po kilku sekundach, na łóżka od strony okna zaczęło wpełzać na kołdrę coś małego, doprawdy niewielkiego... jak taki chochlik właśnie czy krasnoludek od Konopnickiej... A najprawdopodobniej był to po prostu szczur. To szczur podgryzał moje dziecko. To było oczywiste, logiczne, nade wszystko – dramatyczne i wstrząsające.
    Szczury roznoszą choroby i terror. Zostawiają blizny i traumę.
    Zacisnąłem zęby tak silnie, że jeden skruszył się, po czym wzniosłem dłoń rozcapierzoną jak stalowe narzędzie uśmiercenia, którym właśnie się stała.
    - Obudź się, Kubusiu - wycharczał intruz przerażającym głosem. - Przegryzę ci tętnicę udową i szyjną... Rodzice będą rozpaczać...
    Skamieniałem.
    Szczury roznoszą choroby i zostawiają traumę... Ale nie mówią.
    Nie grożą.
    A więc to był chyba jednak ten goblin... Mały. Lecz przecież upiorny, bezwzględny. Mały. Ale może taki był nocny gatunek goblinów. Małych, chciwych terroru na śpiących dzieciach potworów.
    Nocny goblin.
    W półmroku rozróżniłem sunącą wzdłuż krawędzi łóżka spiczastą główkę. I łapki poruszające się w sposób wyraźnie drapieżny, wrogi. Za chwilę zęby zacisną się na tętnicy. Za chwilę Jakub otworzy oczy, a trauma już nigdy go nie opuści.
    Z szybkością pioruna – Zeus zazdrościłby mi tej szybkości – wystrzeliłem dłoń ku małej głowie goblina. Zacisnąłem i zmiażdżyłem ją w amoku. Nigdy nie czułem takiej siły w palcach. Rozległ się głośny chrupot łamanej kości i jęk nieomal ludzki. Zerknąłem trwożliwie na syna, a upewniwszy się, że śpi, wróciłem spojrzeniem do goblina. Leżał nieruchomo i płasko jak taka szmacianka. Nie żył. Mało kto żyje po tym, gdy łamie mu się kark i czyni z głowy miazgę.
    Ale mało kto ma jeszcze po tym zdolność wydawania dźwięków, a ja znowu usłyszałem jęk bólu. Oszołomiony chwyciłem ciało goblina i zapaliłem lampę na stoliku, nie bacząc już na sen Jakuba.
    Zapalenie światła może ujawniać straszne rzeczy. Tak było i tym razem.
    Goblin w istocie był szmacianką. I to już przed tym, nim zgniotłem mu główkę. Był zabawką; pacynką nakładaną na dłoń w potrzebie odgrywania przedstawień. Trudno zabić coś, co stworzono z tektury, włóczki i lnu. Trudno też podejrzewać pacynkę o roznoszenie chorób i przegryzanie tętnicy udowej.
    Owszem, wyglądała okropnie; może w istocie miała przypominać chochlika, gnoma lub goblina, lecz nigdy nie pomyślała o terrorze. Ogłuszony odrzuciłem ją aż na korytarz.
    A potem spojrzałem w dół, pod łóżko. Dobiegł spod niego ten sam jęk. Bolesny i ludzki, bo też wydany przez moją żonę, która wygramoliła się stamtąd z wysiłkiem. W górze trzymała złamany palec; ten, którym poruszała główką pacynki.
    - Co ty... Co to ma znaczyć?! - wybełkotałem.
    Belinda zwróciła na mnie przekrwione oczy.
    - Należy wierzyć dzieciom – wycharczała strasznym głosem.
    Zabiłem goblina.

___________________________________________________________


poniedziałek, 10 stycznia 2011

Konkurs polityczno-etnograficzny na najlepszego Lwa!

Z przyczyn wieczornego znużenia oraz przygnębienia kolejnym odcinkiem "Dr House'a" ogłaszam niniejszym konkurs dla wszystkich Gości Strony. A przynajmniej pierwszych 60 000, bo dalej nastąpi segregacja rasowa, a co najmniej podział na grupy krwi. Otóż zapraszam wszystkich Was, drodzy Goście (60 000 + 5 na PCK) do zagłosowania na najlepsze opowiadanie spośród dostępnych na Lwach Nemejskich (niedostępnych jest 400 i to nie żart, niestety). Głosy proszę oddawać w ciszy i dyskretnie (bo spodziewam się gromiącej krytyki i pomstowania przeciw pomiotom), a zatem na mój adres e-mailowy.
Nagrodą będzie zbiór opowiadań "Lwy Nemejskie", sztuk, cóż, dwie (a zatem po jednym zbiorze dla dwóch wylosowanych nieszczęśników).
Zdaję sobie sprawę, że konkurs jest politycznie i etnograficznie, a nawet geologicznie kontrowersyjny. Wszak opowiadania tu zawarte to żaden Aleksandrer Dumas czy Mark Twain, to jakiś psychiatryczny nalot; ot, kartki, i świstki, i grypsy z piżam klinicznych uciekinierów powyciągane, rozpostarte, sprasowane i przedrukowane. Za co przepraszam. Po drugie: nagroda w istocie jest licha i też stanowi takiż nalot psychiatryczny, tyle że otoczony przeciwmgielną okładką. A tymczasem godziwą nagrodą byłyby materialne konkrety, na przykład kufer biszkoptów albo szkuner zrabowany z nabrzeża w Ustce. A tu nalot. I to raptem dwa jego opakowania.
Są jednak i plusy (+++++...). Otóż konkurs nie będzie rozwleczony w czasie jak budowa osiedli w Republice Ludowej. Termin nadsyłania lekarskich opinii upływa z dniem 1 marca 2011. Co dalej: manewr losujący będzie obiektywny i przeprowadzony przy co najmniej 3 świadkach (wliczcie jednak kota, co zrobić). Nie będzie seksizmu i preferencji etnicznych czy regionalnych, a spiżowa ręka korupcji zostanie surowo objęta gangreną i odcięta.
Wbrew pozorom przebąkiwanej niedorzeczności konkurs jest faktem, losowanie przesądzone (minimalna ilość głosów: 1), a przyznanie nagrody gwarantowane. Dlatego proszę o podanie adresu głosującego, bo na ślepo drop z przesyłką z pewnością dotrze, tyle że za 600 lat i do nadawcy.
Wasz wzruszony i nieco zażenowany brakiem rozmachu Autor.
PS - Sam zastanawiałem się nad udziałem w konkursie, ale skoro spiżowa ręka korupcji ma być odrąbaną i wydaną wyżłom na kolację...

środa, 5 stycznia 2011

Magia i Miecz, czyli PUŁAPKI

Dziś motywem przewodnim będą pułapki. Pułapki to bardzo popularny dział naszej ludzkiej rozrywki. Rozstawiane są na Ziemi każdego dnia i nawet dziwię się, że nie podaje się jakiejś ich przybliżonej (dziennie) liczby - kiedy to na przykład podaje się średnią dotyczącą podkładanych min czy rabowanych fiatów Mirafiori. Pułapki zastawia się dla uśmiercenia, uwiedzenia i innych przerażających celów, których nie zamierzam dociekać. Pułapki czyhają wszędzie, na Lwach Nemejskich też.
Jeden z Komentatorów słusznie zauważa, że wymiana ciosów, czy to poprzez obelgi, czy wystrzały z arkebuza, w kwestiach diety mija się z sensem. Pewnie, że tak. Nie mam najmniejszej woli i żądzy, by rozwodzić się nad tym, która dieta jest najlepsza. Tę kwestię każdy sam musi rozwiązać sobie i dzieciom swoim. Zresztą czy wyobrażacie sobie, do czego wiodłoby eskalowanie takiego tu pokarmowo-wydalniczego sporu? Zaraz do wojny włączyliby się odżywiający się praną (są tacy i w Polsce) albo kanibale. Pierwsi dowodziliby walorów swej diety pokazem lewitacji i jasnowidzenia, drudzy zaś... No właśnie, siły argumentów tych drugich obawiałbym się szczególnie. Nie mam zamiaru czynić krucjaty w imię Wielkiego Wegetarianizmu; musiałbym masowo eksterminować 100% mojej rodziny i 98% moich przyjaciół. Już samo podjęcie takiej próby wystawiłoby mnie jak nieroztropną brukiew na patelni i sam zostałbym eksterminowany. Być może masowo.
Ta Strona nie powstała, by rozwodzić się nad kulinariami. Ta Strona powstała w jednym tylko celu: by zwieść Gości na bezpowrotną drogę ku Mrocznemu Absurdowi.
Tak. To pułapka.
W którą wpadło już wielu. Pierwszymi, którzy zawitali do Lwów Nemejskich, byli Jason Voorhees, Freddy Krueger, Michael Myers, Leatherface i Jekyll, który oczywiście wciągnął za sobą Hyde'a. Wszyscy oni już tu zostali, zdezorientowani, odurzeni - ale też dziecięco oczarowani Mrocznym Absurdem - i błąkają się gdzieś na marginesach Strony, na których roi się od pułapek. Lwy Nemejskie są niebezpiecznym placem psychiatrycznych zabaw, wypełnionym potrzaskami, wnykami, wilczymi dołami, kocimi łbami, pułapkami feromonowymi, szklanymi i psychiatrycznymi. Te ostatnie są najbardziej skuteczne. Mimo ostrzeżeń, wciąż docierają do mnie sygnały, że niektórzy wchodzący tu mili Goście traktują nazbyt serio niektóre posty czy komentarze. A przecież wszystko to wiedzie na manowce obłożone semtexem, drutem kolczastym i barszczem Sosnowskiego. Wiedzie wprost w Mroczny Absurd.
Być może skonsultuję z Operatorem dodatkowe, uwieszone nad drzwiami ostrzeżenie, by niczego na Lwach nie traktować ze śmiertelną, biskupią powagą. Wszak na Lwach wszystko jest możliwe i podczas obdukcji tudzież sekcji może wyjść na jaw, że Autor nie był wegetarianinem, a Operator Ziemianinem. Dlatego apeluję o dystans do głoszonej tu jedynie prawdziwej herezji.
Niektórzy jednakowoż wpadają w pułapki same sobie zastawione. Na przykład pułapki niefrasobliwości. Jeden z Gości (wymieniony zresztą powyżej) w taki sposób wyraził się w prześmiewczo brzmiącym komentarzu na temat Dziada Siekierowego: "...jeden wierzy w dziada" ( ten "jeden" to ja). Nie dość, że Dziad małą literą, to jeszcze to "wierzy". Czy Komentator ów zdaje sobie sprawę, jakie nieszczęście na siebie sprowadził? Wszak Dziad Siekierowy zagląda na Stronę, a na punkcie swej rangi i oddawanych mu hołdów jest niezwykle czuły. Pojęcie "wiary" jest w jego przypadku obelżywym wyzwaniem, gdyż w Dziada się nie wierzy. Po prostu albo już się wie, że istnieje, albo jeszcze nie. To pierwsze bywa ostatnim odkryciem życia. Dziad Siekierowy istnieje i mieszka na Biegunie Południowym. Utrzymuje zażyłe, dobrosąsiedzkie kontakty z nazistami, którzy, jak wiadomo, zdołali ewakuować Adolfa Hitlera przy pomocy floty najnowocześniejszych u-bootów na Antarktydę, gdzie założyli Nową Szwabię.
Los niefrasobliwie wypowiadającego się Komentatora stał się zagrożony. Tak to jest, gdy nonszalancja wypycha salonową ogładę i instynkt samozachowawczy. Czy Komentator ten wie, co robi Dziad, gdy go obrażą? Dziad posyła forpocztę. Są nią chupacabry, to jasne. Pędzą one, co chupacabra wyskoczy, z reprymendą do istoty wskazanej przez Dziada Siekierowego. Jeśli forpoczta zawiedzie, wyrusza sam Dziad. Co zdarza się rzadko, bo forpoczta zazwyczaj robi swoje. O ile dom winowajcy nie jest fortem na podobieństwo rzymskiego obozu, lecz lepianką czy tipi Assiniboinów - takie zaś rezydencje nie słyną z palisady przeciw jeździe i z blanków dla kuszników. Czy dom tego niefrasobliwego Komentatora jest fortyfikowany?
Na szczęście nie musimy trapić się tą kwestią. Z sympatii dla tego aktywnego Komentatora wysłałem bezzwłocznie dropa pocztowego na Biegun, by kroki odwetowo-reprymendowe Dziada wstrzymać. Jednak apeluję o większy rozsądek na przyszłość. Dropy nie są aż tak szybkie.
Pułapki. Ja sam wpadłem w kilka z nich. Na przykład wypiłem wodę z Zatrutej Studni. Zacisnąłem też dłoń na Kołatce z Kwasem, po czym podniosłem Żrący Nugget, by wreszcie spaść z Wiszącego Mostu. Wszystkie te nieszczęścia przytrafiły mi się w kultowej grze planszowej Magia&Miecz (anglojęzyczny oryginał to "Talisman"), w którą gram z przyjaciółmi od roku 1989. Upływ czasu, siwienie baków prusko-cesarskich i ekspansja gier komputerowych nie wyparła naszej miłości do "Magii&Miecza". Tylko patrzeć, jak znów starą gwardią zawodników łaknących mordu i rabunku zasiądziemy nad planszą. W "Magię..." gramy od lat wielu. Pierwotnie, oryginalna wersja, wydawała nam się straszna, niebezpieczna, okrutna. Ale z czasem żądza wyzwań i dramaturgii na skraju urwiska rosły. Zaczęliśmy zatem dorabiać nowe Karty Przygód i nowych, ponurych, mrocznych, utalentowanych w zagładzie Poszukiwaczy (którymi toczy się wzajemny bój, to mieczem, to czarem). By wojna przelała więcej krwi, wprowadziliśmy setki nowych Kart Przygód i kilkudziesięciu Poszukiwaczy, w tym niosących ukojenie i współczucie Śmierć, Półboga, Króla Skorpionów, Trolla Bagiennego, Łowcę Ezoteryków... Nie kto inny jak Operator Lwów okazał się uzdolnionym socjopatycznie reformatorem, który wniósł dawnym Poszukiwaczom nowe, mroczniejsze, potężniejsze wizerunki, wprowadził też zupełnie nowe postacie do Gry, na przykład Czarnego Mnicha, Milczącego Maga i Anioła Śmierci... I tylko pozornie nie stymulowały tej dramaturgii takie Karty Poszukiwaczy jak Mięso,Chromy Ogr czy Paprykarz Szczeciński... Groza i niebezpieczeństwo rosły. Chyba jednak wciąż zbyt wolno. A może to my adaptowaliśmy się do pogarszających się warunków zbyt szybko, zbyt swawolnie.

Dlatego wprowadziliśmy kolejne Pułapki. I kolejne. Coraz więcej. Takie jak Hospicjum, Piaskowy Wir, Kwiat Wiecznego Snu, Klejąca Żywica, Wężowa Poręcz, Dzban z Malarią, Rdest i Perz... Operator Lwów miał pecha zwłaszcza do jednej. Do Ruchomych Piasków. Dlatego tekst na odwrocie tej Karty Przygód nieprzypadkowo brzmiał: "...Ruchome Piaski pochłoną 1 Twój Przedmiot lub Przyjaciela, bądź nawet Ciebie, Jarek...". Już czekam kolejnej chwili, gdy zasiądziemy do Gry. Ja i moi Kamraci. Ludzie, z którymi łączy mnie Czarny Humor i sercowa więź. Tak silna, że ochoczo rozpłatam ich czerepy toporem, albo będę delektował się ich nieheroicznym konaniem, gdy wejdą na Trzęsawisko, Zapadnię, Podziemną Celę, lub inną jeszcze Pułapkę, która ostatecznie ich pogrzebie.

Pułapki to esencja rywalizacji, eliminacji, segregacji i porządków czynionych przez Człowieka. Podkładacz pułapek jest jak stawiacz min - czyni niebezpieczną i odpowiedzialną funkcję, ryzykując, że sam we własną pułapkę wpadnie. Mimo to uznanie i szacunek dla stawiaczy pułapek są w społeczeństwie niskie. Niewdzięczna to misja.

Pułapki. Całe ich mnóstwo usłanych jest na Stronie, którą odwiedziliście. Mam nadzieję, że wpadniecie w którąkolwiek z nich i zostaniecie z Lwami na zawsze.



niedziela, 2 stycznia 2011

Dziad Siekierowy, a herezja


Otóż od wczoraj jestem zaczepiany. Zaczepiają mnie Piastowie, Aryjczycy, Hebrajczycy, hob-gobliny, orki, wilkołaki, ba, nawet kilku Czechów z Zaolzia. I sypią się pytania, tak zaskakujące, jak niestosowne: Czy Dziad Siekierowy jest nowym dobrodziejem, obrońcą planety, reformatorem duchowym cywilizacji, reinkarnowanym da Vincim, herosem marvelowskim i takie tam. Wszystko to herezje! Dziad Siekierowy nie jest bardziej dobrotliwy od Predatora rozglądającego się za nową czaszką do gabloty. To duchowo pomarszczony, a wręcz sprasowany socjopata, który bimba na wszelkie kłopoty socjologiczno-technologiczne ludzkości i potworów, które wymieniłem. Najwięcej niedorzecznych pytań zadali mi Polacy. Wszystkim im musiałem odpowiedzieć, że NIE, Dziad Siekierowy NIE odzyska dla Polski Lwowa i Kamieńca Podolskiego. Ani terakoty nie wywiezie ze Szwecji, którą nam barbarzyńcy uwieźli podczas Potopu. I nie załatwi unii personalnej z Madagaskarem, ani milionowej piechoty jego mieszkańców w służbie Polsce (plany takie były przed II Wojną, poważnie).
Orkom musiałem równie kategorycznie odpowiedzieć NIE. Nie, Dziad nie wypożyczy Wam 1500 owczarków niemieckich w celu sformowania kawalerii orkowej i wykonania Blitzkriegu przeciw elfom stłoczonym w rezerwacie. Czy może Słowińskim Parku Narodowym, między drzewami, albo wydmami... Gdzieś tam przecież są, hm?
NIE, nie wypożyczy 1000 chupacabr hob-goblinom, by mogły one z ich pomocą zrabować największe światowe stada i trzody świeżego, wołowego, konnego, baraniego, a nawet drobiowego jadła. Po prawdzie z punktu widzenia chupacabr hob-gobliny same są taką trzodą-jadłem i tylko kwestią czasu jest, kiedy...
Czesi w strwożeniu pytali mnie, czy prawdą jest, jakoby Dziad Siekierowy miał odebrać im Zaolzie dla Polaków. I licencję na tatrę i lentilki. NIE - odpowiadałem znużony - Dziad nie jest Polakiem i bimba na kwestie terytorialne. I przysługi jako takie.
Dziad Siekierowy nie jest kimś w rodzaju Pana Tau czy Mary Poppins. Nikomu nic nie daje, jedynie zabiera. Aczkolwiek i to może czasem okazać się przysługą...
Dziad Siekierowy jest Południowcem. Dalekim Południowcem.
A może jest jednak w jakiś sposób dobrodziejem? By rozstrzygnąć tę kwestię, należy przeczytać oparte na faktach opowiadanie "Dziad Siekierowy" i odpowiedzieć na jedno albo cztery z dwóch pytań w ankiecie:
1. Czy regularnie piszę listy do Dziada Siekierowego, by pozbyć się niewygodnych krewnych?
2. Czy Dziad Siekierowy jest:
a) dobrodziejem?
b) synem doktora House'a?
c) albo też dobrodziejem?
d) chyba jednak dobrodziejem
Każda z nadesłanych odpowiedzi (dyliżansem, koleją, aeroplanem, gołębiem, dropem lub stekiem histerycznych obelg) weźmie udział w losowaniu. Nagrodą będzie dwuletni turnus wczasowy w siedzibie Dziada Siekierowego na Biegunie Południowym.
Miłej lektury życzy Autor. Jestem przerażony tym wszystkim...



Dziad Siekierowy


     Od razu pomyślałem o słoniach, które Hannibal przeprowadzał przez Alpy.
     Ja sam poczułem się takim słoniem, gdy tylko wysiadłem z auta. Otrzymałem podwójne uderzenie, a podwójne uderzenia mają do siebie to, że natychmiast zdejmują łuski z oczu. Mi też je zdjęło, to oczywiste. Przestałem łudzić się, że jest koniec lipca, że mam na sobie szorty zdobione żeglarską naszywką, że do domu wejdę za dwadzieścia sekund, bo każda sekunda pozwoli mi przemierzyć dwa metry i...
     Salwa ostrego, niekoniecznie lekkiego śniegu nieomal wepchnęła mnie z powrotem do wozu. Cios ze strony chłodu był nie mniej dokuczliwy; od razu przeszedł przez całe ciało, dworując sobie z marnych osłon w rodzaju bluzy wyszytej futrem i podwójnych skarpet. I fryzury à la Mark Hamill'77, którą z nonszalancją zastępowałem czapkę zimową. Teraz przeklinałem tę nonszalancję.
     Tak jest: był koniec grudnia, nie lipca, niewielu żeglowało, a śnieg walił tak gęsty, że bardziej domyślałem się obecności domu czterdzieści metrów przed sobą, niż go widziałem. I już po przejściu pół kroku ostrożnie obliczałem, że stanę na ganku za pół godziny, jeśli wiatr zechce mnie choć czasem wesprzeć.
     Póki co chłostał mnie i szyderczo odciągał od domu, traktując nie jak charyzmatycznego mężczyznę spieszącego na Wigilię do żony i dzieci, ale raczej jak tępą marzannę, która na skutek źle skierowanych zaklęć voodoo usiłuje opuścić rzekę.
     Po następnej chwili owo obiecujące pół kroku zostało utracone. Wydawało mi się, że nadal brnę w przód przez białe wydmy i nalot dywanowy śniegu, ale gdy nagle zachwiałem się od podmuchu – wsparłem się ręką o drzwi auta.
     Wciąż przy nim byłem.
     Obrzuciłem je wzgardliwym, a przy tym gniewnym spojrzeniem. Mój jeep nie wyglądał już jak pojazd obiecujący rozprawę z trudnościami – przegrał z nimi dziś zresztą haniebnie – przypominał raczej igloo o nieco podwyższonym standardzie. Nieco.  Godzinę wcześniej padło ogrzewanie. Minutę temu padło już wszystko. Mój wrangler umarł czterdzieści metrów od domu, w jakimś uczynionym przez zaspy śniegu Wąwozie Beznadziei. Skoro już wróciłem do wozu, nie omieszkałem naturalnie wykonać stosownego ruchu nogą... Jednak jeep tego kopnięcia chyba nie odczuł, gdyż stopa moja utknęła w masywnej bryle śniegu, która przekornie opancerzyła drzwi.
     - No ładnie – mruknąłem, co skończyło się zapchaniem tchawicy przez snajpersko celujący śnieg.
     Wypluwając topniejące grudki, odwróciłem się w stronę domu i podjąłem marsz z większą determinacją.
     - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł – mamrotałem tępo, przedzierając się przez istne trzęsawisko śniegu i uchylając głowę przed policzkami, które zaciekle, surowo i pożądliwie wymierzało mi zimowe lotnictwo. - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł...
     Ostre płatki i uformowane z nich pociski karabinowe wbijały mi się w oczy, ale przecież co jakiś czas musiałem je otwierać, by nabrać wiary, że podążam w stronę własnego domu, a nie na przykład domu Czubatych. Którzy byli prawosławni i dziś ugościliby mnie jedynie gorącym czajem i plackiem brzozowym.  Liczyłem, że brnę tam gdzie czekały wigilijne strawy, wspierając się światłami z okiem mijanych domów, które widziałem przez przymknięte powieki.
    Jakkolwiek mogły to być równie dobrze iluzje albo wręcz elfy zimowe, kontraktowo służące siłom zimy i wabiące ofiary ku błędnym kierunkom zamarznięcia gdzieś blisko domu.
    Jeden z sąsiadów, Nupel, zamarzł rok temu sześć metrów od domu, którego nie widział. Dom zasypało, a jemu oblodzony śnieg zaspawał powieki. A może te elfy zimowe pomogły – w każdym razie, jak ustalono na podstawie upuszczanych przezeń z desperacją skrawków ubrania (zapewne w beznadziejnym wysiłku nawigacji) obszedł dom osiemnaście razy i w końcu padł.
    Ja raczej mój dom widziałem. Może bardziej pamięcią, która wszak też lokalizuje punkty na mapie, ale brnąłem w raczej pewnym kierunku, posiłkując się tą groteskową mantrą:
     - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł...
     Dzięki tępo, uporczywie mamrotanej mantrze, sprowadziłem mechaniczność nie tylko na umysł – zajęty nie mógł wysilać się na obawy w rodzaju „A jeśli nie dojdę? Jeśli znajdą mnie wiosną i pomyślą, że to marzanna zeszłoroczna?” - lecz także na ciało, które maszerowało wprawdzie niezdarnie, lecz nieprzerwanie.
     Mechaniczność okazała się jednakże niepełną. Owszem: mamrotałem, maszerowałem, nawet poczułem ciepło w sercu – ale dokuczliwy chłód odczuwalnie i raczej zdradziecko pieścił moje nerki. Nonszalancja odzieżowa pod koniec grudnia może mieć wysoką cenę. I zaufaj tu wranglerowi!...
     Zagrożenie dla nerek wyrwało mnie z przyjemnego, bądź co bądź, otępienia. Kurczowo obciągnąłem bluzę na tyłek, co jednak odczułem jak rozszczelnienie materii rzekomo zimowej i w efekcie więcej chłodu we wrażliwej strefie.
     Pomyślałem, że Eliška smaży już karpia. Nie było sensu zamartwiać się wozem, dla którego i tak nie mieliśmy miejsca przy stole. Bardziej obawiałem się o własne miejsce, które zdawało się niepewne.  
      Przyspieszyłem kroku.
      Na tempo wpływu nie miało to żadnego. Przydało tylko bólu w kolanach i wrzuciło głaz krzemienny na płuca.
      No więc: nie przyspieszyłem. Może tylko bardziej rozpaczliwie brnąłem.
      Rozpaczliwie brnie się z rozszczelnioną bluzą i naręczem prezentów świątecznych, które wypadają z rąk za wysoką cenę zakłócania rytmu topornego marszu przez śniegowe zwalisko.
      - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł...
      Zapadał zmierzch wigilijny.
      Przebijałem się do rodziny. Rodzina to specyficzny cel: będziesz skłonny przebić się przez wszystko, by go osiągnąć.
      Moją rodziną była piękna żona - blondynka z Czech, Eliška, i trzech rozkapryszonych, zmanierowanych nadmiarem luksusu synów – tyle, że po dalszych pięciu minutach straciłem nadzieję, że ujrzę ich wszystkich przed upływem doby.
      A fakt, że nadal mogłem kopać w mój samochód, jakoś tego przekonania nie zmienił.
      Znowu – a może WCIĄŻ - stałem przy wranglerze... Na szczęście było zbyt mroźno, by gorąca fala rozpaczy sforsowała oblodzone szańce mego serca.
      Przez chwilę patrzyłem tępo na białą, wyraźnie jeepowatą bryłę. Poczułem, że z głębin mego ducha nadciąga jednak coś w rodzaju kawalerii Wandalów, a nie byłoby to nic stymulującego harmonię, wyważenie i życzliwość – słowem, nic wspierającego nastroje świąteczne. Wybuchy rozpaczliwego amoku niczego zresztą zazwyczaj nie wspierają.
     Nie wiem, jaki impuls mnie do tego skłonił, ale chyba nie była to jeszcze barbarzyńska szarża Wandalów, może ledwie zezłoszczona szpica – w każdym razie rzuciłem się na wranglera, wymierzając wściekłe, zaprawdę potężne proste i sierpowe pięściami, cedząc przy tym z pasją:
     - Mój niezawodny wrangler sprawił mi zawód, gdyż zawiódł!.. Mój niezawodny... - urwałem, gdy rozbicie pokrywy śnieżnej ujawniło, że mój niezawodny zawodny wrangler był w istocie zielonym zaporożcem Czubatych. Po prawdzie dużo bardziej zawodnym: zapadł w hibernację już na początku listopada, a latem trzykrotnie zapłonął ogniem.
     Poczułem napływ sił. Dom Czubatych stał na lewo od mojego. Byłem o krok – powiedzmy, 1543 kroki przy nasilonych aktach sabotażu ze strony wiatru i śniegu – od rodziny czekającej przy stole. Darowałem już sobie mantrę, natomiast marsz kontynuowałem twardo.
     No – prawie twardo. Śnieg zalepiał mi oczy, co zaczynało natrętnie nasuwać smętne myśli o losie sąsiada Nupla, który poległ sześć metrów od domu. W zaspach zapadałem się jak ciężki koń rasy Shire w Bagnach Biebrzańskich, i zdaje się, zgubiłem ze dwa prezenty. Cóż – pomyślałem smętnie – znajdą się wiosną.
     A może byłem jednak dzielny i krzepki? Przebycie czterdziestu metrów zajęło mi ledwie godzinę, przy czym tylko raz – z powodu zagubienia - zapukałem do drzwi Dwucielców, sąsiadów od prawej. Udało mi się czmychnąć, nim otwarli drzwi, co trzeba uznać za nieco sztubacki manewr... W każdym razie byłem już przepełniony radosną energią, bo od moich własnych drzwi dzieliło mnie w tym momencie doprawdy niewiele; ot, taki tam pięciometrowy szaniec śniegu. Szaniec, który zatrzymałby, sądzę, kolumnę czołgów tygrysów, ale nie zdeterminowanego męża i ojca.
    Rzuciłem się w ten szaniec, by zadziwić siłą przebicia samego siebie.
    I wtedy go zobaczyłem. Opatuloną, przygarbioną od czapy śnieżnej, którą ktoś nerwowo nazwałby dryfującym nad ziemią sterowcem, powłóczącą utopionymi w śniegu nogami, z wysiłkiem dźwigającą pękaty wór – a jednak dostojną postać.
     Święty Mikołaj!
     Cała złość – i tak już umniejszona widokiem własnego domu – na świat zimowej wrogości i sabotażystę wranglera przeszła mi w okamgnieniu. Poczułem natomiast wzruszenie. Podniosłe i magiczne; takie, jakie na widok białobrodej, odzianej w czerwony kubrak istoty, odczuwa większość rozmarzonych dzieci. Okazało się, że dorosły też tak się wzrusza – w rzeczy samej staje się dzieckiem – kiedy widzi prawdziwego Mikołaja.
     Prawdziwego – bo nie mogło być wątpliwości, co do tego. Tylko Święty Mikołaj z Bieguna odważyłby się maszerować w swej chwalebnej misji przez taką śnieżycę. Ja przedzierałem się do jednego celu, on miał ich tak wiele... I – jak dostrzegłem – jego krok był dużo mocniejszy i bardziej ekspansywny od mojego.
     Choć tumany śniegu uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą, przedarłem się dobre dwa kroki do Mikołaja i wykrzyczałem z całą mocą, na jaką mogło mi jeszcze pozwolić wychłodzone, sztywne gardło:
     - Haloo!! Dobry wieczór!! Potrzebne mi dwa podarki!...
     Mikołaj najwyraźniej nie usłyszał mnie, gdyż nawet głowy schylonej nie odwrócił, całkowicie pochłonięty mozolnym, acz niezachwianym marszem. Wyglądało na to, że kierował się do Dwucielców.
     Nogi odpadały mi ze zmęczenia, a raczej: zdawały odrywać się z chrobotem, zaś zęby pokrywać zaczęła warstwa zmrożonych kryształków – nie dałem jednak za wygraną. Moje ciało było cokolwiek umęczone, lecz duch oczarowany. Desperacko rzuciłem się przez ścianę bieli, która okazywała wyraźną wolę odcięcia mnie od zimowego dostojnika, po czym zastąpiłem mu drogę. Stałem na drodze poczciwcowi!
     Poczciwcowi... Cóż, czasem nazywa się tak Świętego Mikołaja, ale ja w gruncie rzeczy określiłbym tak raczej przebierańca, który w drodze do zakontraktowanych dzieci pociąga sobie z gąsiorka na przekór mrozowi. Zaś ten tu, prawdziwy Święty, był Czarodziejem, i tyle.
     Tyle, że ów Czarodziej ku memu zdumieniu nie raczył się zatrzymać – wyminął mnie i wyraźnie już zmierzał do drzwi Dwucielców. Ponieważ byłem w nastroju co nieco desperackim, a taki zwykle nie idzie w parze z gestami salonowymi, zdobyłem się na sus rozpaczy i szarpnąłem Mikołaja za ramię. Chyba dość silnie – Święty z Bieguna zachwiał się, zakrztusił śniegiem, a uwolniony wór runął w zaspę.
     Zmieszany dokonanym przez siebie aktem przemocy i profanacji obniżyłem wzrok na wór i nagle zrobiło mi się gorąco z przerażenia. Bardzo gorąco – nawet strefę nerek oblała fala ciepła.
     Z worka, zamiast barwnych pakunków, wytoczyły się odrąbane dziecięce głowy.
     Spowolnionym ruchem przeniosłem spojrzenie na Mikołaja.
     Którym nie był. To oczywiste. Mikołaj roznosi samochody na radio, kolejki Piko, klocki Lego Star Wars, Bakugany i Muminki pluszowe... Na pewno nie roznosi głów odjętych siekierą.
     Ale to robi Dziad Siekierowy.  Czy może raczej: unosi te głowy ze sobą, z domów, które odwiedza. Tak, i on para się świątecznym zajęciem, choć nieco odmiennym.
     Likwiduje niegrzeczne pacholęta.
     Na zamówienie zresztą. A więc Dwucielcowie zlecili mu dekapitację swego krnąbrnego jedynaka piromana-kleptomana-rabusia-satanistę Albina. Teraz odetchną. A i święta będą mieli spokojne.
     Dziad Siekierowy... Dotąd powątpiewałem w jego istnienie, choć mój kuzyn listonosz zdradził mi, że co roku dobre sto listów z naszego miasta szło na Biegun Południowy, domniemaną siedzibę Dziada Siekierowego. O ile Mikołaj mieszka na Północnym, przy czym w zarządzaniu królestwem pomagają mu elfy i renifery, o tyle Siekierowemu na Południowym służą chupacabry i wilczury wycofane z SS.
     Dziad Siekierowy uwozi odrąbane głowy, z których chupacabry budują jakoby schrony, szańce, forty, amfibie, pociągi pancerne, golemy... Podobno wojna z armią Północy wisi na włosku.
     Podobno – do tej pory wszystko, co dotyczyło Dziada Siekierowego, było dla mnie „podobno”, czyli zupełnym nonsensem, specyficzną baśnią. Z kuzyna listonosza śmiałem się mniej lub bardziej otwarcie, a na przyszły rok planowałem nawet wysłać na Biegun Południowy list żartobliwy z prośbą o ścięcie głowy tegoż krewnego...
     A to bym go wystawił.
     Teraz Dziad Siekierowy patrzył na mnie wyczekująco i dość pochmurnie spod ośnieżonych brwi. Gdy stanął do mnie przodem, jego kubrak stracił nagle całą czerwień, był popielaty jak ten popiół z kominka. Smutny, egzekucyjnie surowy – na pewno nie wigilijnie wesoły.
     Ta czerwień z tyłu... Cóż, krew cieknąca z wora.
     Chcąc nie chcąc, przysiadłem, odłożyłem moje pakunki, po czym trzęsącymi się rękami pozbierałem upiorne główki. Starałem się przy tym nie zerkać w wytrzeszczone oczy małych dekapitantów, ale i tak rozpoznałem sadowego złodzieja od Rostowskich, oprawcę kotów od Hugenotów i niszczyciela karmników od O'kondorów, spolszczonych Szkotów z Rynku.
     - Przepraszam!! - wrzasnąłem, oddając Siekierowemu napełniony wór. - Zaszło nieporozumienie!!  
     W chwili, gdy Dziad odbierał wór, nagle podwiało mnie z boku i podmyło, co sprawiło, że wymierzyłem mu cios łokciem, a głowy znowu wytoczyły się w śnieg. Wolałem nie wiedzieć, co władca Bieguna Południowego ma do powiedzenia na temat incydentu i czym prędzej odbrnąłem z powrotem w stronę domu. Groza sprawiła, że dostałem się doń w dwie minuty.
     Musiałem wyglądać strasznie i żałośnie zarazem, jak zbudowany z sopli kalmar może – bo otworzywszy mi drzwi, Eliška krzyknęła głucho.
     - Jessemm – wybełkotałem nie bez ulgi.
     - Tomku! Proč přicháziš tak pozdĕ? - spytała nerwowo.
     Czułem się jak taki słoń Hannibala, który przeszedł Alpy za cenę skrajnego poświęcenia i wyczerpania, toteż liczyłem raczej na słowa w rodzaju: „Polský rytíŕ pŕemohl Ledovou Armádu, aby zahranil svou milovanou ćeskom princeznu pŕed Zimním Drakem”. Mimo to i tak przepełniało mnie szczęście, bo umknąłem strasznemu mordercy z Bieguna Południowego, panu chupacabr i wilczurów nazistowskich, a nade wszystko dlatego, że dotarłem do bliskich, by świętować wspólnie z nimi najbardziej podniosły i magiczny dzień w roku.
     - Kochanie – zacząłem tłumaczyć przez mozolnie odmrażające się usta – auto zepsuło się... pod samym domem...To niewiarygodne... Lecz tak ciężko... było się przedostać... Przykro mi... i zimno... i... - urwałem znużony przemówieniem.
     Poza tym moja czeska piękność patrzyła uporczywie za moje plecy. Dziwnym wzrokiem.
     - Kdo to je? - spytała krótko.
     W tym momencie cały wciąż pokrywający mnie śnieg i lód w jednym ułamku sekundy rozpuścił się i spłynąłem potokiem wody. Zdruzgotany i bliski obłędu odwróciłem się.
     Dziad Siekierowy nadal patrzył na mnie wyczekująco.
     Wór stał kilka metrów za nim, na zasypanym ganku, lecz tym razem w potężnej, chronionej szarą, jednopalczastą rękawicą dłoni Dziada dało się zauważyć siekierę. Największą z możliwych i bardzo kunsztowną. W zasadzie byłbym skłonny nazwać ją toporem berserka.
     Stałem całkowicie bezsilny i zastygły. I powiem wam: to nieprawda, że w sytuacji zagrożenia młodzi reagują z dynamizmem, bo mają siły i wolę walki, a starsi stoją jak te barany pod nożem, bo sił i witalności już im brak... Nie. Młodsi odczuwają dokładnie to samo przerażenie, zaś do gwałtownych ruchów pcha ich tylko histeria i nieokrzesanie. Starsi zaś stoją, bo doświadczenie i refleksje pozwalają odgadnąć im, kiedy opór i kwiki prosięcia czmychającego spod siekiery mijają się z sensem i wszelkim powodzeniem.
     Stałem zatem skamieniały, znużony i przytomnie pogodzony z moim prosięcym brakiem szans – ale Dziad Siekierowy wcale nie spieszył się z działaniem i dał nam czas na dostosowanie się do okoliczności.
     No i dostosowaliśmy się. Z żoną nie rozmawiałem zbyt długo. Oboje byliśmy zgodni, że najbardziej krnąbrnym i kryminalnie rozpasanym spośród naszych chłopców jest Dominik i to jego wziął ze sobą Dziad Siekierowy. Na Biegun Południowy zabrał oczywiście tylko głowę; pozostawało zagadką, co robił z ciałami po dokonaniu dekapitacji – nikomu jednak nie spieszyło się do jej rozwiązania.
     Oddaliśmy Dominika, by ocalić świąteczny klimat i rodzinną harmonię. Do dziś nie wiem, czy Dziad Siekierowy wstąpił do nas tylko przez ową nieszczęsną zaczepkę z mojej strony, czy też miał to w planie – trochę podejrzewam Czubatego o wysłanie listu na Południowy „w moim imieniu”. Być może obwiniał naszych chłopaków o te eksplozje zaporożca.
     Być może miałby rację.
     Dziad Siekierowy odszedł przed pierwszą gwiazdką,co pozwoliło zasiąść nam do stołu i podzielić się opłatkiem. Muszę jednak z żalem wyliczyć, że ostateczna, pełna lista uczynionych przez niego szkód i nietaktów jest długa. A więc po kolei: zanim skierował się do Dwucielców, wyjadł nam całego karpia, makówki i orzechy włoskie. I mandarynki. I obrus podpalił świecą i takąż płonącą kulę wrzucił do kominka, co zresztą przydało ciepła i jasności świątecznej.
     Rozpakował – właściwie jak taka podrażniona głodem chupacabra, rozdarł – wszystkie prezenty, przy czym zabrał sobie machinę kroczącą Imperium (AT-AT) z klocków Lego i gumowy hełm pruski, który natychmiast wepchnął na czapę. Resztę prezentów skrupulatnie zmiażdżył, zaś samą choinkę przerąbał na pół.
     Przewrócił kilka szaf z ubraniami – tak, podarł je jak chupacabra – i lodówkę. Wszystkie krzesła i regały z książkami wyrzucił w śnieg. Następnie komputery i telewizory anihilował w kominku. Sam kominek też to trochę anihilowało. Wtedy zalał go wiadrem bigosu i wypchał rybą po grecku oraz sernikiem, co być może było pokazem strażackich technik południowobiegunowych.
     Zaraz po tym wszedł na poddasze i utrącił ponad sto dachówek. Oknem poddasza – małym jako ta pokrywka z rondla na mleko – wypchnął fotel bujany i – cóż, siłą rzeczy chyba? - kawałek ściany.
     Na zwieńczenie tej demonstracji swojej charyzmy, a może kiepskiego humoru, wymontował wszystkie drzwi z domu i rozrzucił je wokół posesji. Nikt nie zbliżył się podczas tej operacji z krytycznym słowem, bo ostatnią rzeczą, jaką robi się na widok ciężkich drzwi przelatujących dystans piętnastu metrów, jest podchodzenie z krytycznymi uwagami na temat techniki rzutu i poniesionych strat.
     To w zasadzie kończy listę szkód. Jako rzekłem: nastrój wigilijny nie został zaprzepaszczony i opłatkiem dzieliliśmy się ze łzami wzruszenia. By jednak zachować drobiazgowość, muszę jeszcze kilka  nietaktów dopisać do listy: butelkę lizolu Dziad Siekierowy wyniósł z toalety tylko po to, by rozlać ją na stole świątecznym. Stłukł miotłą lampy i kilka szyb okiennych, po czym żonie ukradł rajstopy – zielone, zdobione czerwonymi reniferami - wprost z nóg, to jasne, a mi dwa znaczki z klasera, z kolekcji samochodów PRL: poloneza FSO i warszawę M20.
     Wykradł baterie paluszki z pilota.
     I zasłonę naderwał.
     I psa przestraszył.
     Pomazał lustro szminką. Chyba chupacabrę rysował?
     Przewrócił kosz z praniem.
     Naniesionego śniegu i zalanych dywanów nie będę już mu liczył.
     Więc to tyle.
     Aha! No i zabrał nam syna.

___________________________________________________________