piątek, 31 grudnia 2010

Szczęśliwego Nowego Rogu!!


Rogu Obfitości - oczywiście. Post noworoczny - co nadaje mu specyfikę analityczno-sumująco-refleksyjną.

Na początek o świętach. Ponieważ spartańsko pościłem kilka tygodni przed Wigilią, podczas świąt popuściłem cugli. Bardzo popuściłem; ot, jak taki ustrzelony jeździec kałmucki, co kontrolę nad koniem utracił. Wrzuciłem w odsacharyzowany organizm dwa wiadra cukru (sam zjadłem 86% blachy tortu bezowego), co wywołało w nim spore oszołomienie. Już w drugi dzień świąt miałem wrażenie, że do pasa tkwię w trzęsawisku, a na barkach umocowano mi dwa bloki krzemienne. Co ciekawe: wciąż sięgałem ochoczo po pierniki, sernik, marcepany... Zaiste, autodestrukcja upaja kokonem endorfiny, z którego nie tylko, że wyjść trudno. Z niego nie chce się wyjść po prostu! Danger.

Po półtora roku stuprocentowego wegetarianizmu pozwoliłem sobie sprawić eksperyment, a przyjemność żonie. ZJADŁEM MIĘSA CO NIECO. A zatem szczyptę bigosu, rybę smażoną, kilka plastrów łososia wędzonego i, hm, jakieś sześć galartów. I jakież konkluzje? Otóż do smaku mięsnego tęskniłem trochę, fakt, lecz bardziej psychicznie, sentymentalnym wspomnieniem - smak ten bowiem po takiej przerwie uniesienia nie wywołał, był po prostu... okej. Okej nie jest czymś, co unosi i rozbija zachwycony cielec konsumenta o sklepienie kuchenne. Jedyne, co PRAWIE o centymetr nad podłogę mnie wzniosło, to łosoś wędzony, wciąż w istocie mi smaczny. Upewniłem się jednak, że żyć bez mięsa można, bo euforii już nie czyni - co więcej już w drugi dzień świąt tęskno mi było do wafli ryżowych... Uczciwie trzeba tu jednak wspomnieć, że kurczak z rożna mógłby mieć pewien zaburzający wpływ na wyniki eksperymentu. A jednak z radością wracam do wegetarianizmu, bo dieta owa zaowocowała mi najwyższą wydolnością sportową w całym moim życiu, a nadto przydała duchowej satysfakcji (gdy myślę o tych szlachtowanych masowo zwierzach dużych i małych...). I tylko od Cukru jakoś trudno się oderwać...

Telewizja świąteczna częściowo spełniła moje oczekiwania domatora. W Wigilię popisał się tylko TVN, już następnego dnia liderem okazał się Polsat ze sporym wachlarzem adekwatnych filmów, w tym legendarną pozycją: "Kevin sam w domu", który jest często gromiony za wtórność, a który uważam za jeden z najlepszych filmów świątecznych wszech czasów. A zresztą - czyż sama Wigilia nie jest wtórna? To już chyba była dwutysięczna dziesiąta?

W odniesieniu do poprzedniego postu, gdzie zaznaczyłem, że w amerykańskich filmach wciąż jeżdżą golfami i "garbusami". Zyga podkreślił, że "garbus" to wszak znakomite auto. Pewnie, że tak! Nawet Święty Mikołaj podpiął je do sań zamiast reniferów. W każdym razie w filmie "Święta Last Minute", który emitował w niedzielę Polsat. Jak widać, beetle'e są doprawdy nieśmiertelne.

Aby zwiększyć szanse na przebieranie w filmach świątecznych, zakupiłem cały pakiet Polsatu. Taa... Równie dobrze mógłbym posłać lisowczyków naprzeciw niemieckim zagonom pancernym i oczekiwać przełamania frontu. Ten cały wyborowy pakiet a la HBO and others zaoferował mi kilka ledwie przeciętych filmów świątecznych, za to na pociechę - jakże w klimacie świątecznej harmonii, odprężenia i pojednania - takie pozycje jak: "Włamywacze", "Grabarze", "Zombieland", "Metro strachu", "Żelazną ręką", "Udręczeni", "Kwarantanna" i "W sieci kłamstw". Wesołych Świąt!

A propos filmów... Tuż po świętach obejrzałem czeski film (stary chyba jak te Morawy), pod tytułem "Pan Tau". I film ten, który - nie wątpię - przywiązałby do pala męczeńskiego nudy miliony widzów urodzonych "pokomunistycznie", przyniósł mi znów to smętne odczucie, jak dalece świat dzisiejszego filmu (co należy przełożyć na trend ogólnocywilizacyjny) odszedł od tamtych czasów ku wszechobecnej, dynamicznej drapieżności. Filmy mają szokować, wylewać wiadra posoki w twarz widzowi, ogłuszać dźwiękiem, oślepiać stroboskopem natłoczonych efektów... Ktoś mógłby powiedzieć: "Kino pokazuje to, czego pragnie dziś widz". A ja się z tym nie zgodzę. Kino programuje. Tak, jak media. Oswaja z przemocą i seksualną wulgarnością - i uzależnia od niej. Istoty pokomunistyczne są niestety narażone szczególnie mocno na to, hm, oprogramowanie. Większość z nich nie oglądała "Pana Tau" i "Pana Samochodzika i Templariuszy", pojęcie przygody kojarzyć im się dziś może z koniecznością zaznania (na ekranie) najwyższych dramatyczności, walk zwieńczonych obrywaniem ramion i głów, wysadzeniem połowy miasta, masową egzekucją... A co z "Przygodami Huckleberry Finna"? Przepadły jako relikt archaizmu naiwnie pacyfistyczny? Niekoniecznie - ja będę je oglądał. Howgh!

To samo zjawisko napastliwej, jakiejś już obsesyjnej drapieżności obserwuję w stacjach typu "Animal Planet" czy "National Geographic". Chciałbym bardzo obejrzeć filmy o przyrodzie i zwierzętach z synem mym sześcioletnim, ale już kilka razy wyłączałem je w panice, gdy zaczynały się sceny rozrywania bezbronnych antylop, surykatek... Ostatnio tak pięknie zaczynaliśmy już wczuwać się z rodziną w urzekający film "Makrokosmos", ptaki tak czarownie nam szybowały... Nagle rozległy się strzały, a mój syn zmarszczył brwi na skutek zafrapowania - czemu ptaki lot tak nagle zaczęły obniżać? Wyłączyłem. I raczej nie będę już skłonny ryzykować, bo oglądając cokolwiek z dzieckiem chcę czuć odprężenie, a nie spięcie mięśni nad pilotem. Ano tak. To już nie czasy "Zwierzyńca". Teraz liczy się tylko szokujące przebicie poprzednich twórców. Za cenę smaku i taktu, i bez drgnienia powieki poświęconej łagodności (obrazu). Rozumiem, że są widzowie chłonni dosłowności. Mnie wystarczy wzmianka o łowieckich obyczajach ludzi i panter; nie muszę się tym delektować. Wolę delektować się tym, jak zwierzęta czerpią życie, niekoniecznie tym, jak jest im ono odbierane. Czy będę mógł coś takiego obejrzeć z synem? Czy jednak pozostanie mu tylko "Cartoon Network"?

Idzie wszak Nowy Rok. W poświęconym mu poście należy jakoby unikać zwrotów w rodzaju "mord", "makabra", "czarny humor", "powiesić czerwonego psa" i tym podobnych... W związku z tym tchnijmy trochę optymizmu. Co mówią na lewo, prawo, w piwnicach i na poddaszach? Ano, że światem rządzą iluminaci/masoni/amerykański rząd zbratany z kosmiczną rasą Szarych. Że ludzki gatunek ma ulec redukcji i osłabieniu - dlatego trują nas pastą z fluorem, genetycznie modyfikowaną żywnością, chemicznie faszerowanym mięsem, nabiałem, słodyczami. Dlatego wmawia się nam kolejne szczepionki na "to, a tamto", które do reszty rozbijają i tak już umęczony układ odpornościowy. Co dalej: owe siły kontrolujące planetę szykują nam mikrochipy pod skórę, by ową kontrolę nad nami zwiększyć. Powiadają zresztą tu i ówdzie, że NANOCHIPY (zmieści się taki implant w naczyniu krwionośnym) już są podstępnie wszczepiane, za pomocą szczepionek przeciw grypie czy pneumokokom właśnie... Mówią, że baza HAARP na Alasce służy do napromieniowywania ludzi, zakłócania pogody (można trzęsienie ziemi w upatrzonym obszarze wywołać), ponoć owe 180 anten może skrycie strącać samoloty i zeppeliny. I o chemtrails mówią ku pokrzepieniu serc ludzkich - że owe smugi kondensacyjne, powstałe za odrzutowcami i aeroplanami rozpylają zabójcze substancje, które na wyznaczonych terytoriach zatruwają wszelkie organizmy żywe, bo przecież siły kontrolujące chcą nas wszystkich osłabić organicznie (korporacje medyczne muszą zarabiać) i umysłowo (zdrewniały, otępiały mózg nie będzie skłonny dogrzebywać się do prawdy, która is out there). Jeszcze mówią tu i tam o Sfinksie egipskim - że pod nim zakopana jest pradawna energetyczna maszyneria, która uzdrowi i zabezpieczy ludzkość - ale oczywiście nie wykopiemy jej na czas, bo przecież Amerykanie - no, ba! - jak zwykle rzecz blokują, odgradzają, mataczą...

Ten rok spoliczkował nas Przyrodą, następny ma być gorszy (ale za to lepszy od 2012!); pewnie więcej powodzi, pożarów, zwałów śnieżno-lodowych, trzęsień, więcej wulkanizacji. Mówią, że na Ziemię leci asteroida, kometa, planeta Nibiru i dwa statki Obcych wielkości Indonezji. No i pamiętajmy: nadal trwa przebiegunowanie; pole magnetyczne Ziemi wariuje i ponoć stare kontynenty (Mu, Lemuria, Atlantyda) wynurzą się w rezultacie, a te aktualne... No cóż, to jak z huśtawką dwusiodełkową - skoro jeden koniec w górę, to drugi raczej przeciwnie. Co najgorsze, białe rasy wciąż toczy osobliwa moda na nierodzinność i życie bez dzieci. Grozi to poważną komplikacją planom boskim: wszak na planetę Ziemię inkarnują się z całego Kosmosu pokutnicy (ale i ochotnicy podobno!), by przez te wszystkie wspomniane trudności przechodzić i szlifować swoje duchowe rzemiosło. Co będzie, gdy moda blokująca reinkarnację obejmie całą Ziemię? Wszyscy ci pokutnicy/ochotnicy "wysadzani" będą awaryjnie na Księżycu, gdzie ani kiosków RUCH-u, ani kawiarni, ani nawet porzeczki nie rosną... Może jednak Człowiek, ten anty-pan Ziemi, ogarnie się trochę i przestanie to koło młyńskie reinkarnacji hamować. Każdy ma prawo do nauki poprzez katastrofy, wyzysk, ubóstwo i spiski rządowych instytucji!

I tą optymistyczną myślą (mówiłem, że post będzie optymistyczny!) kończę, wszystkim szczerze, a szczodrze życząc SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU 2011!

Na przekór groźbom.


czwartek, 23 grudnia 2010

Siekiery i młoty nad karpiem wzniesione...


...który jest jakoby królewską rybą. Zatem spotyka go egzekucja dość bolszewicka. Nie będziemy jednakowoż biadać dziś nad losem władcy stawów. Będziemy świętować. Wigilia!! Patronem wigilijnego postu ogłaszam rzeźnika numer 1 w Ameryce, Jasona Voorheesa, charyzmatycznego przewodnika leśnego z serii "Piątek, 13-tego". Kandydował jeszcze Freddy Krueger, ale przegrał z kretesem i głowę swą skarbonizowaną złożył pod maczetą. Ściślej: starli się owi kultowi herosi slasherowi w walce o wigilijny patronat w obejrzanych przeze mnie właśnie remake'ach (niektórzy forsują nowe dziwaczne słowo: reboot, ale ja tu stanę okoniem; dość tych anglosaskich fanaberii językowych): "Piątek, 13-tego" z roku 2009 i "Koszmar z ulicy Wiązowej" z 2010. Jako fan, acz i surowy inkwizycyjnie krytyk horroru, generalnie oba filmy oceniam wysoko: bardzo dobra sceneria, muzyka, klimat i aktorzy pięknie idą na śmierć... Tyle, że Freddy przegrał z powodu samego siebie. Uroda, jaką w latach 80. zapewniał mu Robert Englund, przepadła. Teraz sprezentowano nam jakieś wtórne zombi, co gorsza - zabrakło tego, z czego słynął Freddy: szalonego humoru i okrutnej, lecz zabawnej szyderczości. Jestem wrogo nastroszony do zmian "na siłę". Jeśli coś jest dobre i kultowe - wara reformacji. I Jasona nie reformowano. Jest taki, jaki był. Dobroduszny, zadumany przewodnik nieopierzonych nastoletnich turystów, obrońca zbłąkanych dziewcząt, wyznawca przyrody... Kocham Jasona!
Mój brat Oskar słynie ze słów, które wypowiada corocznie. Kilka lat temu denerwował rodzinę owymi słowami, bo wypowiadał je po południu drugiego dnia świąt: Święta, święta - i po świętach. Tu następowały protesty: no jakże tam, co to za krakanie, biadolenie, wszak jeszcze kolacja, jeszcze świętujemy... Niestety, w kolejne Boże Narodzenie brat mój westchnął już wieczorem pierwszego dnia świąt: Święta, święta - i po świętach... Oczywiście posypały się nań gromy; no przecież jeszcze cały drugi dzień!!... Nie na wiele się zdało, rok później Oskar tuż po wieczerzy wigilijnej oznajmił, rozkładając bezradnie ręce: Święta, święta - i po świętach... A przecież to ledwie Wigilia, początek świętowania, całe dwa dni i... I strach pomyśleć, kiedy w tym roku brat mój obwieści, że już po świętach. Wydaje się jednak, że raczej przed Wigilią.
Uszykowałem sobie całą rosłą wieżę Babel filmów świątecznych. Wieżę - bo zbieram je od lat. Dwie rzeczy bowiem od lat uważam za jakieś hunowe fanaberie podczas świąt Bożego Narodzenia: opuszczanie rodzinnego gniazda (i stołu, ha!), by na jakieś tańce wywędrować (no skandal!!) i oglądanie jakichś agresywnych filmów, gdzie kopią z hongkońska i granatami przeciwpiechotnymi rzucają. No, chyba, że wskażemy "Szklaną Pułapkę 1, 2", bo ten film MA klimat i to nieśmiertelny. Co więcej, dziwią mnie pomstowania coroczne niektórych Lachów na takie adekwatne komponenty telewizji świątecznej, jak "Kevin sam w domu" czy "Witaj, Święty Mikołaju". Owszem, u mnie to świętość! A wręcz tradycja, obok opłatka i kolęd. Do kolekcji urzędowych rarytasów dołączył też "Grinch - świąt nie będzie" i nawet "Dziennik Bridget Jones". Tak, tak, jestem żonaty i stąd ostatnia pozycja. Bardzo jednak urocza! Zaś na mym stosie między innymi 2 wersje "Opowieści wigilijnej", bo nic tak nie przyda czaru i klimatu jak historia Ebenezera Scrooge'a na ekranie.
Wojna z Cukrem i Kawą dobiega końca. Kawa raczej wygrała; odebrałem jej ledwie kilka dni, w tym dzisiejszy. Cukier zaś został zmiażdżony sromotnie jak tureckie obozowisko przez husarię Sobieskiego w 1683 pod Wiedniem. Ignorowałem jego przymilne zakusy jak Spartanin perskie oferty w Przesmyku Termopilskim. Teraz z najwyższą przyjemnością uraczę się cudami, które Żona zrobiła. Przez ostatnie dni biegałem, boksowałem, kotletem była mi pomarańcza, a czekoladą banan. Teraz pilum odwieszam na ścianę, zaś u stołu będę Sasem.
Na zakończenie kilka słów o zimie: w zeszłym roku w Irlandii spadł śnieg, który NIE STOPNIAŁ W CIĄGU GODZINY. To był wstrząs. Nie stopniał! Ogłoszono zimę stulecia. Ciekawe, że mimo to udawano, że jej nie ma - Irlandczycy z właściwą sobie przekorą (autodestrukcyjną) nie nosili czapek, szali, kurtek puchatych... Łatwo było Polaków odróżnić na ulicy. Bo Polacy nie udawali, że zimy nie ma. Cieszyli się nią.
W tym roku zima przyszła potężniejsza niż owa "stulecia". Śnieg przywalił tatrzańsko. Nie zaskoczyło to drogowców, bo ich po prostu tu nie ma. Myślę, że taki pług śnieżny powzięto by za pojazd z Marsa. Irlandczycy przestali jednak udawać, że nie marzną i zaczęli (prawie połowa!) nosić czapki, szale, rękawice... Tylko z kolei udają, że opon zimowych nie potrzebują. Ciekawe, jak to za rok będzie.
Najważniejsze, co chcę tu świątecznie napisać, i obwieścić, i ogłosić, i wykolędować: Operator Strony został właśnie Tatusiem Córeczki. I to z pewnością najpiękniejszym jest z prezentów...
WESOŁYCH ŚWIĄT wszystkim Gościom Lwów Nemejskich. Bardzo cenię Wasze wizyty i komentarze. SZCZĘŚĆ BOŻE!! Wasz Autor:).
I ostrożnie w drodze na Pasterkę. Jason krąży.

środa, 15 grudnia 2010

Randka w mroku czyli komedie polskie

Rzadko i z pewną taką nieśmiałością sięgam po "pokomunistyczną" komedię polską - broń Boże do kina iść! Rzadko. Raczej trzymam się starych, PRL-owskich komedii.
"Randkę w ciemno" obejrzałem dziś odważnie z dwiema osobami. Oznacza to, że film ów, nowy polski film komediowy, poddany został ocenie - wyjściowo życzliwej - trzech słowiańskich mózgów, których dysfunkcji nic jak dotąd nie potwierdza. I jakież to konkluzje mózgi te wyciągnęły podczas seansu, jakież pytania im się frapująco nasuwały? Otóż i zatem: że polskie komedie NIE ŚMIESZĄ. Od roku 1989 mniej więcej. Że kopiują ochoczo komedie amerykańskie, co jednak udaje się TYLKO świetnie oddaną kamerą i soundtrackiem. A to za mało, BY ŚMIECH WIDZA WYWOŁAĆ. Ba, to najmniej istotne przy takim gatunku filmu, jak się wydaje. Dalej: scenariusz polskiej komedii po raz kolejny odnaleźliśmy jako niespójny, beztreściwy, a wręcz niedorzeczny. I po co to wątków stłoczenie? Tu nasunęło nam się dość zgodne podejrzenie: by wypchać film aktorami (połowa ZBĘDNA), co każdemu pozwala gratyfikację pobrać "po znajomości" i znów zaistnieć, i znów przetrwać kilka miesięcy... Jakkolwiek rozumiem kwestie wsparcia w czasach kryzysu, to skopanie i rozchwianie i rybie jakieś wzdęcie scenariusza w tegoż konsekwencji jest po prostu niewybaczalne z punktu widzenia odbiorcy. A kryzysowi jaskrawo zresztą przeczy wypchanie kolejnego filmu ekskluzywnymi autami i w ogóle jakimś klimatem yuppie, nie wspominając, że połowa akcji w knajpach się toczy, co nie za bardzo słowiańskie, raczej celtyckie, brytońskie... Ciekawe, że w komediach amerykańskich wciąż jeżdżą z polotem Golfami II i Beetle'ami?
Pomińmy już fakt, że ze strony psychicznej, emocjonalnej, uczuciowej, scenariusz jest... really silly, wszak to komedia, nie podręcznik psychologii. Okej - ale w tym grzech podstawowy, że komedia ma bawić scenami i dialogiem, a takich rarytasów nie dano.
Pod koniec wszystkich troje kolejna kwestia nas zaintrygowała: czy film zarobił na zwrot kosztów?
I jeszcze jedno dramatyczne zadam tu pytanie:
DLACZEGO W TEJ I INNYCH POLSKICH KOMEDIACH KOBIETY TAK ORDYNARNIE SIĘ WYRAŻAJĄ???
Ani to zabawne, ani stymulujące poziom społeczny. Chamstwa językowego, zwłaszcza kobiet, tolerować nie zamierzam. Z tego powodu wyłączyłem po 10 minutach "Lejdis" i pogrzebałem pół metra pod ziemią bezpowrotnie i wręcz na amen. I takiż los pogrzebania spotka odtąd każdą polską komedię, w której aktor, zamiast mnie rozśmieszyć, sypnie bluzgiem. A zwłaszcza kobieta.
Nadal oglądam komedie PRL-owskie...
Au-Thor.

niedziela, 5 grudnia 2010

Ofensywa Grudniowa...

...rozpoczęła się z dniem 1 grudnia. Zmobilizowane i przegrupowane dywizje orzechów, wafli ryżowych, surowych warzyw i owoców, rzuciłem na uśpioną długotrwałymi sukcesami armię wroga. Armię Cukru. A wróg to jest straszny i ma opinię niepokonanego. Ponadto stosuje broń łamiącą wszelkie konwencje organicznej ludzkości. Jak wiadomo, Cukier jest w istocie biochemiczną trucizną, co gorsza - UZALEŻNIAJĄCĄ. 1 łyżeczka Cukru wyłącza system odpornościowy Człowieka (białe krwinki) na 5 godzin. W tym czasie jest taki amator Cukru dramatycznie bezbronny. Wszak wirusy czyhają wszędzie dokoła, a skoro tak bezmyślnie otwiera się im bramy... Cukier stosuje granaty przeciwpancerne. Przeciw ludziom. Zwą się ona puszkami coli - mmm, pychota, czyż nie? - a każda zawiera 8-10 łyżeczek Cukru. Rozpaczliwa obrona organizmu ma swoja cenę: by ratować krew tak brutalnie zasłodzoną, kości opróżniane są z magnezu, wapnia, fosforu, potasu... Cukrzyca, osteoporoza i alergie to garnizony okupacyjne, które przejmują ciało zdominowane przez Cukier. Stale obecny w krwi Cukier niszczy oczy, nerki, a nawet system nerwowy. Sytuacji nie poprawia fakt, ze wróg ten straszny i podobny Hunom, a raczej Wandalom, stosuje jednostki dywersyjne: nie każdy wie, ze otwiera bramy Cukrowi, racząc się kukurydza z puszki czy żółtym serem. Tak, tak, ON jest wszędzie. Straszny wróg. I potężny, bo wsparty producentami żywności, którzy bimbają na nasze zdrowie. 
I czyż nie jest paradoksem, że SAMI sprowadzamy na swoje ciało tego niszczyciela?... Straszny wróg. A jednak ja - człowiek, który 1,5 roku temu zjadał 10 snickersów do jednej kawy - wydałem MU wojnę. Ryzykowna i zuchwałą. 

Co więcej - ośmielony pierwszymi dniami bezkarnej dominacji, zaatakowałem drugiego strasznego WROGA. Kawę. W sobotę rano o 10.00 czasu celtyckiego. Kawa to nieco mniejszy morderca makroelementów, zakłóca harmonię umysłu i serca, czyni nerwowym i niezrównoważonym, przyspiesza starzenie. A przede wszystkim uzależnia jeszcze bardziej niż Cukier i czyni tak piękny nastrój w towarzystwie! Potem bez kawy nie masz energii nawet na wyjście z domu... Groźny Wróg.
Od dziś, moi drodzy - toczę bezlitosna walkę (dopuszczalne egzekucje na jeńcach) z dwoma Wrogami. Może to hitlerowski błąd. Nieracjonalny ATAK JEDNOCZESNY na dwie potęgi. Hitlera zgubił. A czy mnie? Tego jeszcze dziś nie wiem, bo wciąż czuję się zwycięzcą. Którym zamierzam być aż do Wigilii. Wtedy z nieukrywana radością wywieszę białe flagi. Dwie.

Autor

Drapieżne szare stworzenie u drzwi moich...

...stanęło. A raczej zostało wniesione do domu w reklamówce, co bardziej chyba przystoi bułkom pszennym, mniej zaś drapieżnym szarym stworzeniom. No, ale nie jest to jednak grizzly z Gór Skalistych, ani też mały kosmita zwany Szarakiem z racji urody (mniej z racji upodobania do hipnotyzowania ludzi i wycinania im narządów). Jest to kot. A raczej: kotka. Mała, szarolśniąca lady, której mój syn Kuba nadał pozbawione drapieżności imię: Słodka. A jeszcze latem, gdy marzył o kocie, rozważał imię Hiena. To imię zostawiam dla pozaziemskiego chirurga Szaraka, który stanie u mych drzwi w sprawie narządów. Słodka kocha nas coraz bardziej, a objawy tego uczucia są zoologicznie przewidziane w podręcznikach: obłęd w oczach wzmocnionych światłem, którego to obłędu – i światła – nie zdecydowałby się uzasadnić nawet ojciec Merrin z „Egzorcysty”, czy choćby husarskie galopady przez wszelkie obiekty na obranym torze, na przykład ciała pogrążone we śnie. Kocia miłość jest piękna, toteż polecam ją wszystkim. A urodę Słodkiej, urodzonego mistrza capoeiry i szarej magii, możecie od dziś podziwiać w Galerii.

Autor