sobota, 27 listopada 2010

O rzyczliwości dysortografów i spotkaniach z obcymi

Ponieważ w jednym z pierwszych postów podpisałem się jako strony Opiekun, chciałbym poinformować wszech-internaut, iż od teraz będę strony Operatorem. A to dla tego, iż poczuwam się bardziej operatorem niż opiekunem. Na ten przykład pod długotrwałą opieką pozostają kuracjusze placówek, którzy dopuścili się wspomnianych wcześniej Barbi lalek permanentnych w skutkach dekapitacji. Ja wolę być w roli operatora strony, gilotyny czy innego narzędzia działającego na płaty i rdzenie.

Wracając do tematu białych fartuchów i sanitariuszy, chciałbym poinformować Dysortografa Rzyczliwego, iż strona będzie ewoluować w kierunku nie do końca obranym. Zaczęliśmy od czystej i sterylnej bieli. Niemniej jednak, czytelnicy zwrócili nam uwagę, że w chwili obecnej w placówkach spokoju i odprężenia korzysta się raczej z pasteli i w ten sposób zasugerowali relaksować Lwa. Zatem Lew nasz spoczywa teraz na beżach, lecz nie znaczy to, iż przyszłości nie wprowadzimy terapii bardzo modnym ostatnio fioletem.

A Dysortografowi życzymy częstych odwiedzin przybyszów z innych układów, którzy dzięki zaawansowanej technologii i wysokiego poziomu inteligencji nie będą odstawiać wspomnianej popeliny.

Skoro temat spotkań z przybyszami został poruszony, to nie pozostaje mi nic innego jak zaanonsować pojawienie się nowego opowiadania p.t.
Bliskie spotkanie IV stopnia.

I to by było na tyle.

strony Operator




Bliskie Spotkanie IV Stopnia


    - Czy oni odwiedzą cię dziś w nocy? - pyta czasem moja żona Miranda, chcąc mi dokuczyć. - To może jedź po te duże beczki Heinekena, które Brewster wystawił przed sklepem?... I uprzedź straż pożarną. I koło łowieckie. I skautów nad Crystal Lake. I kancelarię rozwodową. I dekarzy zamów...
    Nic na to nie odpowiadam. Z westchnieniem przymykam oczy i znów widzę to wszystko...
                                        
*

    Przebudziło mnie dziwne światło. Światło to, zdecydowanie białe za oknami, wszelkie meble w sypialni czyniło fioletowymi. Jak powiedziałem, dziwne światło.
    Inaczej mówiąc: pozaziemskie.
    Zerwałem się spod kołdry postrzępionej podczas karesów. Nie lubiłem zbytnio zagadek nawet za dnia, nocą traktowałem je jako barbarzyński rodzaj ingerencji w moją psychiczną równowagę. Z sercem sunącym do gardła z prędkością opadajacego szafotu, podszedłem do okna.
    Lądowali. Obiekt niezbyt wielki, jeśli miał kryć armię przeznaczoną do zajęcia 216 632 kilometrów kwadratowych powierzchni stanu Idaho. Wystarczająco jednak spory, by ujawnić garnizon zdolny sterroryzować i wyeksploatować 300 metrów kwadratowych mojego domu. Domu, który słynął w okolicy z pięknych dachówek, ale z fortyfikacji i arsenału już nie tak bardzo.
    Statek lądował bez pośpiechu, nawet w kołysaniu, jakoś jednak nie brałem tego za obiecujące oznaki. Był okrągły i rzęsiście świecący tak rażącymi jupiterami, iż przez chwilę miałem wrażenie, że na świat patrzę oczami muchy.
    W okolicy nie było zbyt wielu farm, a połowa z nich i tak ziała pustką po zarazie hiszpanki. Na wsparcie sąsiadów liczyłem zatem równie mocno, co na sukurs marines i kawalerii Delawarów.
   Rodzice spali na parterze niewzruszonym snem susłów, które zresztą przypominali w jednakowym stopniu trybem życia, urodą i zdolnością zimowego hibernowania. Brat Hector spał na poddaszu, zapewne nietrzeźwo, i tylko Miranda mogła stanąć u mego drżącego boku.
    Zerknąłem na łóżko i krzyknąłem ze zgrozy. Wśród rozrzuconej pościeli spoczywał olbrzymi, anakondowo długi i popuchnięty kabanos z twarzą!...
    Ale nie! To tylko nieziemska, halucynogenna poświata zniekształciła tak strasznie postać mojej śpiacej żony.
    Nie wróżyło to dobrze, zwłaszcza jej. Jeśli broń świetlna najeżdźców mogła sprawić, że własną żonę byłem skłonny wziąć za wrogie monstrum, jej życie – i wszystkich dookoła – było bardzo zagrożone.
    W panice procesy identyfikacji dokonywane są pospiesznie i ze wskazaniem na własne bezpieczeństwo.
    Szkoda, że nie spałem pacyfistycznym snem opoja Hectora. To ułatwiałoby sprawę.
    Jakkolwiek oznaczało śmierć godną owcy nieświadomej czynionej nad nią polityki i rozbiorów pokarmowych.
    Statek osiadł bez hałasu mniej więcej tam, gdzie wieczorem zostawiłem volkswagena. Nie karmiłem się mrzonką, że zostało po nim coś więcej niż rozległa taca tortowa. Poczułem natomiast złość. Bardzo lubiłem swoje auto, a model Golf II 1.8 G60 Limited Syncro uważam za najdoskonalszy i najzgrabniejszy pojazd zaprojektowany kiedykolwiek przez człowieka – przynajmniej, dopóki nie upewnimy się, że wszystkie konstrukcje Leonarda da Vinci ujrzały światło dzienne.
    Poczułem złość, ale jakoś nie skłoniła mnie ona do otwarcia okna i wystrzelenia serii obelg z działka osadzonego w czaszce i dla zmylenia zwanego jamą ustną. W napięciu wypatrywałem Obcych. Jak mogłem się bronić? Czy rzucać z wysoka doniczki? Czy znajomość chińskich technik ataku miotłą, trzymaną przezornie pod łóżkiem, mogła ocalić mi skórę?
    Nie uśmiechało mi się poświęcać wątroby bądź cewki moczowej dla pozaziemskiej chirurgii.
    Proponowanej tak nietaktownie.
    Wytoczyli się po dłuższej chwili. Owszem, wytoczyli się to adekwatne określenie. W wymarszu pozaziemskich marines nie było cienia desantowej dyscypliny, nie mówiąc o majestacie i gracji - których spodziewałbym się po wojskach elitarnych, jeśli miałyby przejmować nową przestrzeń w szyku buty i ostentacyjnego lekceważenia. Krok Obcych był niepewny, wręcz nieporadny, jakby byli komandosami złożonymi z pospiesznie dobranych komponentów. Kilku fiknęło nawet ciężkie kozły i potoczyło bezwładnie po trawie.
    Z rozdziawionymi ustami przypatrywałem się rozpaczliwym poczynaniom ich kompanów z desantowego szeregu, nieudolnie usiłujących udzielić im pomocy.
    Sami przewracali się i toczyli po trawiastych wybrzuszeniach jak wypchnięte w szrankach bale.
    Nim grupa inwazyjna dotarła do drzwi mego domu, połowa kosmitów leżała już pokotem w trawie. Bezradni i pozostawieni sami sobie, ograniczali się do osobliwie bezefektywnych ruchów kończyn, niczym żuki przewrócone do góry nogami przez bezlitosnego boga-kawalarza.
    Mój strach zaczął ustępować miejsca bezgranicznemu zdumieniu. Czyżby skład ziemskiej atmosfery nieprzyjemnie zaskoczył ich organizmy? Może wolałby, gdyby kontrolne udziały azotu przejął dwutlenek węgla? Albo cyklopropan?
    Widok kosmicznych niezdar, żołnierzy-neptyków, wzbudził we mnie współczucie. Cóż, w gruncie rzeczy byli niczym innym jak jeszcze jedną armią zaprogramowanych ideowo cielców, wmanewrowaną w „słuszną sprawę” przez generała psychopatę. Tak właśnie ze smętną refleksją pomyślałem i już byłem zdecydowany zejść na dół po opatrunki, bandaże i butelkę whisky – kiedy Obcy zaatakowali.
    Dobrze zaprogramowano tych żołnierzy-neptyków, skoro przy 50%-wych stratach na samym wyładunku, bez rozterki i oglądania się na niebo w poszukiwaniu sztabu bądź ojczyzny, kontynuowali operację. Garnizon 300 metrów kwadratowych strażnicy Idaho strat jeszcze nie poniósł, a jednak przewaga technologiczna, liczbowa, psychologiczna i – kto wie – może nawet ideologiczna – wciąż przygniatająco trzymała się strony agresora.
    Dach odfrunął lekko i płynnie. Spoglądałem za nim z nostalgią - bo dachówki naprawdę posiadły sławę - dopóki nie rozpłynął się w ciemnościach. Dało się zauważyć, że sen Hectora nie został zakłócony. Jedna ściana odpadła i ledwo zdołałem uskoczyć, co zapobiegło przedwczesnemu zaangażowaniu w starcie. Jedynie wystrzał z miotacza przypalił mi nogawki piżamy.
    Ostrzał urwał się tak nagle, jak się rozpoczął. Schylony i skamieniały jak Sfinks, ba, chyba nawet molekularnie spiaszczony – przysłuchiwałem się z narastającą trwogą odgłosom rozpadowym, które wydawał dom tak pochopnie powzięty za punkt oporu. Wydawany przez zdobywców obrzydliwy, chlupoczący bełkot, który był najpewniej odpowiednikiem ziemskiego „Hurra!”, też owo zatrwożenie stymulował.
- Trzęsienie domu, Owen? - spytała spokojnie Miranda.
I straciła przytomność na pięć godzin.
 Mimo poczucia grozy i beznadziei, byłem gotów do walki na śmierć i życie. Nie wierzyłem w odsiecz kawalerii Delawarów, ale w istnienie kosmitów też dotąd nie. Natomiast metr ode mnie leżała kobieta, którą kochałem i był to wystarczający motywator, by stawić opór bez względu na to, jak oceni jego sens i poziom historia Ziemi oraz dowództwo żołnierzy-neptyków. Naprężyłem muskuły, co było pokazem raczej nonsensownym, bo wróg nie mógł mnie jeszcze widzieć – chyba że światło białe zewnętrznie i fioletowe wewnętrznie objawiało jeszcze cechy, których wolałem się nie domyślać.
    Napiąłem natomiast muskuły, by pokrzepić jedynego żołnierza strażnicy. Chwilowo jedynego żołnierza Idaho. Był to pewnie powód do dumy. Przede wszystkim jednak do poczucia najbardziej przerażającej odmiany osamotnienia.
    Ale stanąłem do walki i napiąłem mięśnie. Fakt, że tylko te bardziej rozwinięte.
    To chyba twarzowe.
    Odłamana noga krzesła w jednej dłoni i miotła w drugiej mogły dla Obcych wyglądać groźnie, choć myśl o ośmieszeniu jakoś nie chciała mnie opuścić.
    Na przyczółku Idaho stanąłem na drodze Złu z Pozaprzestrzeni, uzbrojony w gniew, nogę i miotłę.
    Nie musiałem jednak użyć tych narzędzi.
    Dwadzieścia płazopodobnych istot wtargnęło z pluskiem do sypialni, pokrzykując-pochlupując dziwacznie, a przy tym niezręcznie nawzajem się potrącając. Zaraz też poprzewracali się jak kręgle u mych stóp.
    Kilka minut upłynęło mi na intensywnym myśleniu, którego jedynym rezultatem był niestety ból głowy, gardła i ramion wciąż sztywno uniesionych z orężem.
    Potem zacząłem działać. Wszak azot, który rozbił desant, mógł stanowić truciznę skuteczną jedynie na takie dziesięć czy dwadzieścia minut. Może organizmy najeźdźców wytwarzały mutageny i gazy wspierające homeostazę. Za chwilę mogły okazać się silniejsze niż kiedykolwiek przedtem.
    Dlatego zacząłem działać i nie siliłem się na zabiegi opóźniające w rodzaju wymiany piżamy na mudur pradziadka konfederata.
    Było jasnym, że Obcy nie przywiedli światła międzyplanetarnego przymierza, lecz niszczący ogień podboju. Było jasnym, że nie zapłacą za uczynione szkody.
     Anihilacja dachówek, które zadziwiłyby Michała Anioła, sprasowanie Golfa II, które odczułem jak sprasowanie dwukomorowego obiektu w mojej lewej piersi, zamiana Mirandy w pospolity gatunek wędliny. Jakiejkolwiek kontrybucji zażądałbym za te profanacje i uszczerbki, nigdy bym się ich nie doczekał.
    No i wciąż byłem jedynym żołnierzem Idaho, zmobilizowanym u granic od kosmicznej strony.
    Dlatego zacząłem działać. Kilka kolejnych godzin znosiłem powalonych agresorów na stos za szopą z generatorem prądu. Potem przyniosłem z innej szopy - nazwijmy ją arsenałem farmerskich potrzeb - baniak wypełniony co prawda nie azotem, ale czymś nie mniej kontruderzającym w najeźdźców.
    Armia Obcych na stosie.
    Możecie mi nie wierzyć, ale spłonął szybciej niż saletra, którą bawiłem się trzydzieści lat wcześniej. W pięknych, bezpiecznych czasach, kiedy nie niszczono dachów i samochodów porządnym ludziom.
    Ze złośliwą satysfakcją farmera, który odparł przeciwnika na miarę rabusiów bydła, patrzyłem na dopalający się desant.
    Wtedy właśnie z krzewów wyczołgał się tłumacz Obcych.
    - Czołem – wybełkotał głosem płazim, ale raczej przyjaźnie brzmiącym. - Gdzie chłopaki?
    Jak to można filuternie zagaić o wrogów planety.
    - Spaliłem ich – wyznałem bez dyplomatycznych ociągań i politowań.
    Tłumacz osłupiał na chwilę. Jego płazie oczy patrzyły na dogasającą armię, której służył.
     - Dlaczego? - wykrztusił w końcu.
     Mogłem podać każdy powód, na przykład zamianę żony w kabanosa. Niektórzy tracą pociąg seksualny do żon, po tym, gdy ujrzą je w doniosłym momencie na sali porodowej. Nie myślcie, że z wpływem kiełbasianej formy waszej żony na kwestię pożądania byłoby jakoś wielce inaczej.
    Wiedziałem, że nie zapomnę tego widoku. Mimo to, tłumaczowi podałem uzasadnienie, które pochwaliłby Biały Dom.
    - Zaatakowali Stany Zjednoczone. Użyli broni łamiącej konwencje małżeństwa, architektury i praw Układu Słonecznego.
    - Nie – zaprzeczył.
    Żadnych tam przeprosin czy groźby odwetu i masowych egezkucji, czego się spodziewałem.
    Odwróciłem się plecami do pogorzeliska i skupiłem na kosmicie całą uwagę.
    - Co nie? - zmarszczyłem brwi.
    - Nie jesteśmy oddziałem inwazyjnym.
    - Nie jesteście... A jakim?
    - Jesteśmy z Syriusza B. Mieliśmy wieczór kawaleryjski... Popiliśmy bimber, a potem spoiliśmy komputer pokładowy statku. Komputery pokładowe korwet syriańskich mają bardzo słabe układy scalone i pod wpływem alkoholu tracą kontrolę nad kursem i elektronicznością swojego rozumu. Komputer rzucał nas od układu do układu, od planety do planety. Szukaliśmy samic i bimbru... Także dla komputera. Nie jesteśmy żołnierzami. Na Syriuszu B nie ma żołnierzy, policji, kolejarzy i zjawiska mundurów galowych. Nikogo nigdy nie atakujemy. Przepraszam za kopułę, ale to tylko wystrzały kapiszonowe na szczęście... To wszystko. - Zamilkł i z rezygnacją popatrzył w dogasający ogień. Gdzieś w zanikających płomieniach dogasał syriański narzeczony i jego wesoła kompania opojów.
    Jeśli padli jak kręgle, to tylko pod wpływem bimbru.
    Nigdy nie wdziali mundurów galowych.
    Zjawisko generała psychopaty i „słusznej sprawy” podboju nie było im pewnie znane nawet z filmów grozy.
    Mnie też ogarnęła rezygnacja.
    Komputer-alkoholik wystawił trochę swoich pasażerów.
    Ale to nie on podłożył pod nich ogień.
    Nie wszystko da się uzasadnić czuwaniem nad suwerennością Idaho.
    Byłem zrezygnowany i miałem głupią minę.
    Co nie musi oznaczać chęci porzucenia wolnego życia, farmy i pięknej żony.
    Dlatego zacząłem działać.
    Całkowicie zwiotczały i odessany z życiowych chęci tłumacz nie stawiał oporu, gdy podniosłem go na ręce i wrzuciłem do korwety. Zamknąłem trap przy pomocy kopnięć, po czym odszedłem energicznym krokiem.
    Wróciłem traktorem, którego energia także mnie nie zawiodła. Umocowany do ciągnika statek został zawleczony nad pobliskie urwisko i zepchnięty w rozlewające się pod nim jezioro.
    Tym samym zabiłem tłumacza, ale nie byłem skłonny popadać w zgryzotę nad zatopieniem istoty okazującej charyzmę i wolę oporu mniejszą od balonu skłutego szydłem.
    Nie po tym, gdy skarbonizowałem stu Syriańczyków.
    Trochę było mi ich szkoda, ale dachówek i Golfa niewiele mniej.
    I może rozejdzie się po kilku układach, że Idaho to nienajlepszy przyczółek do inwazji na Ziemię.
    Zapytacie pewnie jeszcze o ten IV stopień kontaktu. Wszak zawsze mówiło się o trzech.
    Bliskie Spotkanie I Stopnia to kontakt wizualny z obiektem pozaziemskim. Bliskie Spotkanie II Stopnia zostawia po sobie coś materialnego, ot, dowód dla niedowiarków, szyderców, wyznawców balonów meteorologicznych: wypaloną silnikami trawę, porzucony hełm marsjański, ciało krowy obrabowanej z zadu i płuc... Spotkanie III Stopnia to kontakt z Obcymi.
    Mniej lub bardziej nieprzyjemny. Rozmowa, wspólne opróżnienie termosu z kawą, rtęcią (jeśli termos podają przybysze)... albo to nieszczęsne badanie strefy wydalniczej pochwyconego autochtona. Najczęściej właśnie to badanie.
    Jestem pierwszym Ziemianinem, który zaznał Bliskiego Spotkania IV Stopnia.
    IV Stopień oznacza kontakt zwieńczony ludobójstwem dokonanym na grupie turystycznej.
    I utratą szacunku żony. Jej nieskończoną serią szyderstw i wypomnień.
    - Czy oni odwiedzą cię tej nocy? - pyta często.
    I dodaje o tych cholernych beczkach Heinekena.
    Rozumiecie. Miranda do dziś jest przekonana, że owej nocy odwiedzili mnie kumple z lat szkolnych.
___________________________________________________________


środa, 17 listopada 2010

Projekt plastyczno-graficzny

Na początku mieliśmy dużo niebieskiego na stronie, no i jakieś książki były. Taka tematyka bibliotekarska. Jednak w bibliotece nie jest do końca bezpiecznie. Jedna podobno kiedyś spłonęła i potem szewc bez butów chodził.

Więc na razie zostaniemy przy białym. Biały kolor uspokaja. Przypomina rosłych i silnych sanitariuszy oraz surowe pielęgniarki w biały kitlach.

Pan Lew Nemejski także potrzebuje odrobinę relaksu.

Biały uspokaja.

Porcja opowiadań

Oto cztery opowiadania, które, mam drogi Czytelniku, nadzieję, pozwolą nabrać Ci przekonania, że jako odbiorca mojej książki możesz spodziewać się odmiennych w stylu, rytmie, treści i zakończeniu historii. Oby wiodły Cię one w Krainę Rozbawienia, nie zaś w pruskie mury obiektów psychiatrycznych, które ja i Administrator tej strony oglądaliśmy z bliskiego dystansu przez niebezpieczne kilkadziesiąt lat.

Pierwsza porcja opowiadań to: w pełni familijne "23% energii", z cyklu literatury polonizacyjnej "Stoliczku, nakryj się! – wersja południowopolska", traumatyczno-ostrzegawczy "Punkt zwrotny" i na zakończenie w pełni terapeutyczny "Uśmiechający się psycholog".

Wszystkie do natychmiastowej konsumpcji poniżej oraz poprzez linki w panelu Opowiadania po  prawej stronie.




23% energii


    Przez cały tydzień byłem tak zabiegany w pracy i poza nią, że nawet w niedzielę miałem poważny kłopot, by chodzić... a nie biegać. Jak Forrest Gump, rozumiecie, gdziekolwiek szedłem, to biegłem, z tym, że Forrest chyba tego chciał.
     - Porusza się pan jak Kenijczyk – zauważyła sąsiadka.
     Być może to był komplement.
     Jej zdaniem.
     W niedzielę wieczorem zapragnąłem cichego relaksu. Skoro spacer odpadał, naszykowałem sobie dobre dwadzieścia kromek czarnego, chrupiącego chleba z masłem i pomidorem, zalałem kubeł zielonej herbaty, po czym z sapnięciem odprężenia zapadłem się w fotel. Przyjemny posiłek i przyjemna lektura – to była moja latarnia morska na mrocznym wybrzeżu życiowej rutyny.
     Sięgnąłem po leżącą na stole książkę. „Fokonosy wojownik” był tak wciągający, że nie czytałem mniej, niż pięćdziesiąt stron do jednego posiłku. Oczywiście, że czytałem przy jedzeniu. To połączenie dwóch przyjemności stymulowało mój relaks i poczucie szczęścia.
     Pięćdziesiąt stron. Z tysiąca czterystu osiemdziesięciu, które stworzył autor, Ikarus Montgomery Okoński, mój kolega ze szpitala psychiatrycznego, gdzie pracowałem.
     W przeciwieństwie do Ikarusa.
     Osobiście odpinałem go z pasów, by mógł pisać drugą część „Fokonosego wojownika”, zatytułowaną „Fioletowłowłosy półfighter”. Nie wiedziałem, czy Ikarus naprawdę liczył na to, że jego wydawca sięgnie po kolejne dzieło po tym, gdy pierwsze sprzedało się w nakładzie sześciu egzemplarzy, a sam autor trafił tam, gdzie trafił.
     Pewne było jedno. Na drugi tom czekało z niecierpliwością czterdziestu pacjentów i jeden lekarz.
     Otworzyłem książkę na stronie 883. Działo się teraz sporo i jeśli ktoś przerwie mi lekturę... Na przykład sąsiadka, próbująca poderwać mnie na Kenijczyka.
     Jej próby zawsze były marne. Szło to w parze z urodą.
     Ariban otworzył oczy. Powoli i ostrożnie. Rozeznanie w sytuacji zawsze robił niespiesznie, ot, by nie wbiec ze skrzynką granatów na pole minowe albo nie wpaść tym słynnym foczym nosem w druty kolczaste obwieszone semtexem.
     Jedyne, co robił szybko, to atakował.
     Bardzo szybko. Trochę bolało, gdy krew i skóra nie nadążały za wyrzuconymi w przód mięśniami.
     No tak, ale wczoraj Ariban, najlepszy agent fińskiego wywiadu, przegrał walkę. Otoczył go pułk chińsko-rosyjski. Najpierw ogłuszyli go ultradźwiękami, potem wypuścili gaz podpalający skórę i dopiero wtedy zaatakowali wręcz.
     Nie mniej dwustu rozpłatał.
     Ariban rozejrzał się. Powoli i ostrożnie. Siedział w wannie wypełnionej bardzo specyficzną cieczą. Niby miała zapach i kolor herbaty, ale... Zmarszczył brwi... a raczej wypalone czoło. To był rujebun 1500 arizona!
     Słyszał o tym. Wystarczyło najmniejsze zafalowanie na powierzchni, ot, awaryjne lądowanie nartnika lub jeszcze mniejszego owada, by nastąpiła eksplozja. Wystarczająco silna, żeby fabrykę czołgów zamienić w magazyn opiłków. Czy może paszy.
     Hm, jak tu więc wyplątać się z więzów? Obwiązali go, zdaje się, pięcioma metrami grubego łańcucha, mającego chyba coś wspólnego z portem morskim.
     Poza tym był nagi, skrajnie wyziębiony, powoli jakby wychodził z pomarszczonej skóry niczym wąż w ceremonii odnowy, i – mógł to na podstawie doświadczenia, bólu oraz nieprzeciętnej wywiadowczej intuicji stwierdzić – połamali mu co najmniej sto kości.
     Została mu zatem większość, a Ariban, narodowa duma Finlandii, był człowiekiem czynu.
     I nie posiadał genu odpowiadającego za zniechęcenie.
     Ale coś jakby... Ariban zerknął przenikliwie w dół. Woda, a raczej skłonny do eksplozji rujebun był co prawda mętny, nie mniej... Tak, wyraźnie dostrzegł dwa osobliwe zaciski na jądrach. Takie tam druty-gilotyny, nerwowo reagująco na ruch.
     Na przykład drgnienie żyłki.
     Zadali sobie sporo trudu pomyślał spokojnie Fin. – Ciekawe, czy pomysł był chiński czy też rosyjski?...
     Ocena sytuacji Aribana zawsze była ostrożna i mozolna, bo uważał to za broń. Dopiero teraz więc podniósł wzrok, którym po przebudzeniu nie wychylił się jeszcze poza ciało i wannę.
     Z sufitu zwisały pociski moździerzowe i bomby lotnicze.   
     Ilość szła w setki.
     Sznurki nie wyglądały krzepko.
     Ariban delikatnie opuścił spojrzenie – jakby liczył się z tym, że ściągnie ono słabo zamocowaną bombę – po czym przeniósł je poza wannę, na drewnianą podłogę. Wyglądało na to, że wylano na nią dwa tuziny wiader plazmy napalmowej.
    Jeśli jest zmodyfikowana, wystarczy, że na nią stąpnę – pomyślał bystro. – Trzeba by umykać górą... – Zerknął na sufit, bo jedna z bomb zakołysała się.
     Przyszedł czas, by spojrzeć na boki. Zrobił to oczywiście bez pośpiechu.
     Znajdował się w drewnianej szopie o dużych, pozbawionych szyb oknach. Za nimi ujrzał poczwórny pierścień żołnierzy;  Rosjan i Chińczyków z wymierzoną ku niemu bronią: karabinami, wyrzutniami przeciwpancernymi, miotaczami ognia, kwasu i gazu, kuszami miotającymi granaty... Nie tylko, że go widzieli. Że mieli wystawionego jak rybę na widelcu. Patrzyli na splątanego w łańcuchy Aribana posępnym, chciwie niecierpliwym wzrokiem wygłodniałych drapieżników. Wychowanych w nienawiści do Finlandii.
     Wielokrotnie pobitych, upokorzonych przez Aribana.
     Niewątpliwie z podziękowaniem wezmą byle pretekst, by otworzyć ogień – stwierdził z zadumą Fin. – A i palce raczej nieznośnie im ścierpły i wkrótce wymkną się spod kontroli mózgu.
     Nie tracąc spokoju, przesuwając chłodnym spojrzeniem po łańcuchu, rujebunie, zaciskach jądrowych, bombach, granatach, napalmie podłogowym i bezrozumnie zdyscyplinowanych strzelcach chińsko-rosyjskich, Ariban, najlepszy agent Finlandii, myślał spokojnie, acz intensywnie.
     I nagle rozjaśnił się. Coś jednak przegapili!
     Przecież swobodnie mógł...
     - Tatusiu, czy ja nie powinienem już chodzić do szkoły?
     Ależ tak! Rząd fiński będzie dumny! Ariban mógł przecież... Mógł... Mógł... Co?? Podniosłem zdumiony wzrok znad książki i zamrugałem powiekami.
     - Tata, bo ty sobie o tych szpiegach finlandzkich czytasz, a ja mam dziewięć lat i nawet w zerówce nie byłem. A Marchwin ma cztery lata i już dodaje. Wie, ile to jest dwa plus trzy.
     - Ile? – wymamrotałem odruchowo, próbując wyrzucić z głowy Chińczyków, Rosjan i dumę Finlandii o foczym nosie.
     - Siedemset.
     Westchnąłem głęboko. Chwilowo Ariban przepadł w rosyjsko-chińskiej pułapce.
    Nie mogłem się gniewać na mojego syna Kapsztada. Patrzył na mnie z wyraźnym przejęciem i chyba miał trochę racji.
     - Masz dziewięć lat?... – powtórzyłem, zerkając jeszcze nie bez pożądania na książkę.
     - Tak.
     - No dobrze. – Odłożyłem książkę i osunąłem od siebie talerz z kanapkami. – Zwróć jednak uwagę  - zastrzegłem – że Raptor nic jeszcze o szkole nie napomyka i...
     - Ma dopiero trzy lata.
     - No tak. No tak.
     Rozciągnąłem kości z chrzęstem schodzącej lawiny kamiennej. Kapsztad patrzył na mnie uporczywie.
     I tak miałem sporo szczęścia. Moja żona Kuna, odchodząc „na zawsze, rozumiesz, człowieku?!”, zabrała bądź co bądź większość naszych dzieci: Marnię, Wypłetwa, Nurzana i Podgłaza. Mnie pozostali najmłodsi – Raptor i Kapsztad.
     Dzieci same dokonały wyboru. Nie chcieliśmy szarpać ich psychiką jak chorągwią zdobytą na wrogu. A przy okazji wymierzać sobie kolejnych, dodatkowych ciosów. Pozostawiliśmy dzieciakom decyzję, ograniczając się tylko do zgodnych z umową zabiegów łagodnej dyplomacji: przekupstw, pogróżek, kosmicznie zapędzonych obietnic i sabotażu.
     Ale to nie ja zacząłem. Jako psychiatra miałem znacznie większe od żony poczucie odpowiedzialności za zdrowie psychiczne istot niewiele starszych od jeży etiopskich, które moja jedyna córka Marnia – już stracona – trzymała w klatce.
     I może dlatego przegrałem ten mecz 2:4. Cóż, nie byłem po prostu równie wredny i wyrafinowany, co moja żona Kuna.
     A może i wygrałem 2:4?
     Nie chcę przez to powiedzieć, że nie kochałem moich dzieci. Ale nawet z dwoma chłopakami odnosiłem jeszcze czasem wrażenie, że płyniemy w nieokreślonym bliżej kierunku, na tratwie zbudowanej pospiesznie i nietrwale. Niestarannie związanej i nadpiłowanej.
     Widzicie, sedno tkwi w magazynku energetycznym. Tak to właśnie określam. Magazynek energetyczny. Ponieważ mój zawód wypompowywał jego większą część, to, co przynosiłem do domu, i co miało posłużyć moim dzieciom, nie wydawało się jakimś bardzo obiecującym potencjałem.
     Czy 23% może być obiecujące?
     Zważywszy, że moja żona Kuna rabowała je codziennie.
     Jedno muszę powiedzieć: jeśli dziewczyna któregokolwiek z was ma na imię Kuna, niech się dobrze zastanowi, czy na pewno nie pora wyskoczyć z ciężarówki. Póki czas.
     Różnice zdań w małżeństwie się zdarzają. Nas owa różnica oderżnęła od siebie niczym ostry tasak splatane wędliny. „Splątane wędliny” to określenie Kuny, zresztą wyjątkowo subtelne, wyważone, wręcz ambulatoryjnie miłosierne, jak na nią.
     Kuna mnie, co tu dużo owijać, wnerwiała. Nie tylko dalekim od książęcych salonów językiem, z którym powinna liczyć raczej na adorację małp bonobo, a nie romantycznych mężczyzn, takich jak ja. Niestety, nie ograniczała się do grabienia mojej energii życiowej tylko poprzez obelgi i szydercze docinki. Sięgała po broń miotającą.
     Moja żona była łuczniczką olimpijskiej klasy. Sprowadzało się to głównie do fanatycznych treningów. W domu roiło się od strzał i oszczepów – bo czasem sięgała i po nie dla urozmaicenia. Wystawały ze ścian, sufitów, podłóg,  także mebli.
     Czasem ze mnie.
     Kuna strzelała po pijanemu i przez sen.
     - Trening mechaniczny wyciosa rzemieślnika, trening o d r u c h o w y perfekcyjnego czempiona – uzasadniła kiedyś, gdy podczas przyjęcia na trzydzieści osób wpadłem pod stół z dwoma strzałami w plecach.
     Nie sprawiło mi to takiej frajdy jak gościom. Mój prestiż stale obniżał się właśnie z racji dywersji czynionej przez Kunę. Przecieki dotarły nawet do pacjentów. Jeden zaprosił mnie do siebie na „współlokaja”, pod warunkiem, że nie palę i nie jem nic żywcem. Drugi, nie wiem jakim cudem, wystrugał łuk, tak potężny, że sprawiający wrażenie broni oblężniczej. W kołczanie uszytym z prześcieradła znalazłem ciężkie metalowe strzały, za które posłużyły pręty wyłamane z łóżka.
     - To dobry łuk – podkreślał z namaszczeniem pacjent. – Lubię pana, panie doktorze. Nie udaje pan normalnego jak tamci. A żonę trzeba ukarać. Mogę pierwszy oddać salwę. To dobry łuk – powtarzał, gdy wiązano go w pasy. – To dobry łuk. Kirgiski.
     Ikarus Montgomery Okoński obiecał opisać moją niedolę w książce.
     - Gdy tylko skończę „Fioletowowłosego półfightera”. Obiecuję, doktorze. Tylko proszę zadzwonić do mojego wydawcy. I to natychmiast, bo zacznę coś podejrzewać.
     Musiałem zadzwonić.
     - Moja historia z łucznictwem zostanie opisana – wyrzekłem drewnianym głosem do słuchawki. – Czy pan Montgomery Okoński może liczyć na tłoczoną okładkę i fotografie łuków dalekowschodnich?
     Doktor Ujgur dobrze zrozumiał telefon. Przyszedł bardzo szybko i wbił Ikarusowi dwa zastrzyki pojemnością niewiele ustępujące gaśnicom.
     - Jestem wierny waszemu wydawnictwu – mamrotał Ikarus w odprężeniu. – Nie przeszkadza wam, że sikam w piżamę i takie tam.
    Tak to wyglądało. W szpitalu rabowano mi 77% energii, a domu 23%.
     Strzelano do mnie.
     Ciekawi jesteście, jak to było z figlowaniem pośród nocnej ciszy? Sześcioro dzieci świadczy przecież, że w początkowych latach małżeństwa stosunki układały nam się całkiem poprawnie. Kiedy malowałem nagie ciało w tygrysie pasy i ze złowróżbnym warkotem człapałem do łóżka, żona patrzyła  na mnie, nie na stojący w kącie łuk.
     Z biegiem lat łuk ściągał jednak wzrok Kuny coraz bardziej, aż przyszedł wieczór, że tygrys omal nie padł ofiarą polowania. Nie padł, bo uciekł do sąsiadów. Strzały ścigały mnie do samego końca, dwie przebiły sąsiadom drzwi.
     Nie powiedziałbym, że Kuna zrobiła się oziębłą. Co to, to nie. Zawsze czekała w pościeli naga i zachęcająco uśmiechnięta, a nogi rozkładała w niezwykle rozpalający sposób, przenosząc do sypialni gimnastyczne synchronizacje wprost z basenu.
     Tyle, że aby wpaść pomiędzy te nogi, musiałem dobiec do łóżka slalomem i w opancerzeniu, ponieważ synchronicznie rozłożona Kuna raziła do mnie z łuku.
     Mimo tej niebezpiecznej gry wstępnej próbowałem oczywiście osiągnąć przyczółek i wszystko, co oznaczał, bo tak to już z nami mężczyznami jest, że synchroniczne zachęty zaślepiają nas i pchają do szaleństwa.
     Miara przebrała się, gdy w czasie awarii prądu, półprzytomny z zaspania opadłem na klozet. Nadziałem się na kołczan – bardzo nastroszony kołczan – i zrozumiałem, że być może trudno będzie mi znaleźć nową partnerkę, ale jeszcze trudniej mniej subtelną.
     - Albo rozstajemy się z łucznictwem, albo ze sobą – obwieściłem ponuro, wypiwszy dla kurażu pół butelki absyntu.
     Kuna długo krzyczała, że odchodzi. Szczęśliwie ominęła mnie większość wystrzelonych w tym czasie strzał.
     Może zbyt pochopnie odrzuciłem ten łuk kirgiski.
     No, ale te sprawy były już za mną. Kuna i strzeleckie zaloty zniknęły. Teraz, gdy wracałem ze pracy do domu, mogłem całe 23% energii przeznaczyć moim dwóm synkom. Wciąż jeszcze dryfowaliśmy tą tratwą bez określonego kursu, ale pracowałem nad tym. Chciałem, by Kapsztad i Raptor wyrośli na ludzi wyważonych i charakternych. Za takiego sam się uważałem.
     Ludzie charakterni i wyważeni nie sięgają po łuki kirgiskie.
     Teraz, gdy Kapsztad, mój dziewięcioletni syn odciągnął mnie od lektury i patrzył wyczekująco, miałem świadomość, że należy działać dla dobra kursu tratwy, którą dzieliliśmy.
     - No więc? – spytał spokojnie Kapsztad. – Co z tą szkołą? Nie chcę być tuczkiem.
     - T ł u c z k i e m. Szkoła? – Pokiwałem głową. – Jutro coś znajdziemy. A teraz chodź, synu, do piwnicy na partię tenisa.
     
*

     W Bezbronnicach były tylko dwie prywatne szkoły podstawowe. Edukację państwową dla mojego syna odrzuciłem natychmiast. Nie byłem skłonny zostawić Kapsztada w budynku opanowanym przez rabusiów, kick-bokserów, gwałcicieli, wyznawców bogini Kali oraz wszelkich innych degeneratów, pozbawionych honoru, patriotyzmu, szacunku dla nauczycieli, wiedzy i przodków. Szło ku gorszemu. Wielu starszych, przygnębionych, upadłych duchem i kręgosłupem edukatorów wysiadało przed szkołą z aut o kuloodpornych szybach i kierowało się do klas w miarę sposobności grupowo, opancerzając ciało niby to niezbędnym na zajęciach zwałem przyborów.
     Ale czy rzeczywiście konieczne było dźwiganie dodatkowej tablicy – gdy w klasie były już trzy – bądź obleczenie ciała kokonem dwudziestu połączonych sznurkiem globusów?
     Tak, by zneutralizować uderzenia pocisków lub kopnięcia.
     No cóż. Wyszedłem z domu wraz z synem, mając jasno określony cel – umieścić chłopaka w placówce edukacyjnej silnie osadzonej w realiach świata, który się objawił. Nie był to już świat z disneyowskich filmów z lat pięćdziesiątych, o czym świadczył fakt, że do szpitala, w którym pracowałem, w pośpiechu dobudowywano skrzydło, przy czym stare zabierało mi każdego dnia 77% energii. Szukałem szkoły przygotowującej do konfrontacji. Szkoły prywatnej, bezpiecznej, stawiającej na humanizm, patriotyzm, rozwój gimnastyczny i wiedzę. Wiedzę ż y c i o w ą. Praktyczną. Nie w tym sedno, by dzieciaki wymieniły z tępą twarzą rzeki Syrii i parowy Chorwacji. Ale w tym, by wiedziały na przykład, dlaczego wchodząc do domu Araba, nie należy witać się z jego żoną.
     Szkoły państwowe stały w miejscu. Gdzieś blisko tych filmów disneyowskich. Ich program nie nadążał ani za technologią i zasobnością coraz szerzej otwieranych horyzontów, ani za pociskami świstającymi w młodzieżowych utarczkach. W szatni i stołówce.
     Prowadziłem Kapsztada pozytywnie zdeterminowany. Mały Raptor został w domu.
     Nie ufałem przedszkolom. Trzy- i czteroletnie organizmy hominidów wchłaniają wszystko jak gąbki. Cokolwiek miałyby wchłaniać moje dzieci w przedszkolu, byłoby to poza kontrolą, a życie nauczyło mnie, że wszystko, co jest poza moją kontrolą, działa przeciwko mnie.
     Nie chciałem, by dzieci wyrosły na łuczników.
     Raptor pozostał pod opieką Wiktorii, dwudziestoletniej guwernantki, którą skontrolowałem bardzo wnikliwie przy pomocy kamer i bystrych raportów moich synów.
     Ale i bez tego bym ją zatrzymał. Miała czarne, sztormowo rozwiane włosy, ciemne oczy, dołeczki w policzkach, no a przede wszystkim długie, szczupłe i muskularne nogi. Których nie miała zwyczaju skrywać nawet podczas wichury i gradu. Gdy tylko je ujrzałem, poczułem, że ufam Wiktorii bezgranicznie. Przyjąłem ją i dałem podwyżkę jeszcze przed pierwszą wypłatą.
     Miała nogi... no tak, właśnie, niczym kenijska biegaczka. Zbierałem siły, by ją poderwać, nie byłem jednak człowiekiem obdarzonym szczególnym polotem. Nie z tą strzelecką traumą.
     Na razie przyglądałem się nogom Wiktorii poprzez kamery.
     Jak rzekłem, działały w mieście dwie prywatne szkoły. Ponieważ do tej pory  - mimo grzecznych uwag Wiktorii – ignorowałem trochę kwestie edukacji (przy czym brat burmistrz oszczędzał mi kłopotów z prawem), nie miałem pojęcia, co oferowały owe placówki. Obiło mi się tylko o uszy, że były popularne. Dawało to nadzieję, że nie używano tam broni przeciwpancernej, i że uczniowie nie traktowali koleżanek oraz nauczycielek tak, jak to czyniły to niegdyś japońskie garnizony okupacyjne chińskim dziewczętom.
     Co zdarzało się w innych szkołach.
     Bliżej domu, w naszej dzielnicy, znajdowała się szkoła o intrygującej nazwie Pomarańczowa Akademia. Szliśmy tam lekkim, spacerowym krokiem. Założyłem sobie, że moja misja już tam się zakończy, toteż spojrzałem na Kapsztada wesoło.
     - To jest nasz dzień, smyku.
     - Wiem, tatko – odrzekł. Odziedziczył po mnie optymizm.
     Kiedyś byłem znacznie większym optymistą, ale większy jego zasób rozstrzelano. Teraz jednak, gdy odnosiłem do domu 23% energii, szła za tym odpowiednia dawka optymizmu, wystarczająca, by objąć nim wszelkie plany dotyczące mnie, Kapsztada i Raptora.
     I Wiktorii.

Edukacja od 3 do 133 lat

- zapewniało ogłoszenie w „Dzienniku Bezbronnickim”.
     Stanęliśmy przed okazałym, nieco przesadnie pokolorowanym gmachem. Spojrzałem na złote, mosiężne litery, krzyczące z radością nad głównym wejściem:


EDUKACJA. AFIRMACJA.
HARMONIA.
     - O, to jest dobre – kiwnąłem głową z aprobatą.
     - Pachnie fiołkami – pociągnął nosem Kapsztad.
     - Nie, lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami. 
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Czym mogę służyć moim szanownym gościom? – spytał dyrektor szkoły.
     Nie wyglądał jak większość znanych mi dyrektorów. Łysą, ciemnobrązową głowę zdobił wieniec mleczowy, ciało – powłóczysta, długa do nagich stóp, pomarańczowa suknia, tors – naszyjnik z muszli bałtyckich, ususzonych ogryzków, bananów i kawałków camemberta.
     Jego niewątpliwie serdeczny uśmiech był niepokojąco szeroki. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że żuchwa dyrektora nie wytrzyma naprężenia i lada sekunda strzeli z trzaskiem, który zepsuje mi cały dzień.
     I chyba usilne pragnienie wygaszenia tego uśmiechu sprawiło, że przybrałem surową twarz, po czym spytałem bez euforii:
     - Czy trwa jakiś festyn szkolny? Rodzaj Dożynek?
     - Festyn? – powtórzył ze zdumieniem dyrektor. – Nie bardzo rozumiem. Tu jest szkoła, nie lądowisko balonów.
     Trochę zaskoczył mnie tym sarkazmem. Ale nie zdawał się być złośliwym. Wciąż uśmiechał się przyjaźnie, a Kapsztada nawet pogłaskał.
     - Hm – przebiegłem znaczącym spojrzeniem po przyodziewku dyrektora, lecz wyraźnie nie kwapił się do wyjaśnień. – Pan jest tu szefem placówki, jak mniemam, i nazywa się...
     - Brahmaputra.
     Znów milczałem chwilę. Ponieważ jednak otworzył nam drzwi i zaprosił gestem, weszliśmy do środka. Korytarz zdobiły portrety bardzo tybetańskich twarzy. Wszystkie czyniły sabotaż swoim żuchwom.
     - Proszę za mną, do gabinetu. Omówimy formalności i napijemy się soku z aloesu.
     - Nazwisko pobrzmiewa indyjsko – zauważyłem. Zazwyczaj uwaga tego rodzaju wyciągała informacje i uzasadnienia.
     - Co ciekawe, pochodzę z Grudziądza – odrzekł, nie gubiąc uśmiechu.
     I tyle w kwestii wyjaśnień.
     - To jest szkoła podstawowa, czy tak? – upewniłem się.
     - To jest szkoła w s z e c h n a – poszerzył uśmiech, co mnie zmroziło. – Płynąca. Nieograniczona. Rzeczna, można by powiedzieć. Lecz i, naturalnie, podstawowa.
     - Ale... pozwolenie od ministerstwa... – chrząknąłem. – To znaczy certyfikat i takie tam..
     - Wszystko okażemy. – Przysiągłbym, że usłyszałem chrzęst pękającej żuchwy.
     - Tak tylko pytam, formalnie... – Przeniosłem wzrok na Kapsztada. Patrzył na dyrektora Brahmaputrę jeszcze bardziej sceptycznie, niż ja. – Ale czego tu nauczycie mojego syna?
     - Wszystkiego, co przenosi się światłem życia. Harmonii w sercu, duszy i umyśle, współpracy z rodzinami...
     - Rodzinami?
     - Z rodziną klasową, szkolną, dzielnicową, miejską, narodową, kontynentalną, ziemską, galaktyczną. Rzeka nie staje, więc i my płyniemy. Życie nie odbija się od bramy, więc i my sięgniemy do kolejnej kołatki.
     Poczułem znużenie i, przyznaję, lekką irytację. Jako psychiatra mogę was zapewnić, że jest to najzupełniej prawidłowa reakcja przy silnym rozczarowaniu. Wszak miałem zakończyć misję w tym gmachu, a tymczasem jego szef przemawiał trochę jak mój pacjent, który skonstruował łuk kirgiski.
     Poza tym źle reagowałem, kiedy ktoś dobierał się do puli 23% energii zastrzeżonej dla moich synów.
     - Mój syn ma dziewięć lat i cała ta obłokowa mowa, oderwana od racjonalizmu europejskiego i chłodu mieszczańskiego, z pewnością brzmi mu obco i niezachęcająco.
     Brahmaputra znów poszerzył uśmiech, teraz wyraźnie pobłażający.
     - Na pierwszym roku jeszcze nie uczymy się lewitacji, bilokacji, telekinezy oraz r o z t a p i a n i a  ś n i e g u  p u p a m i. Zajęcia są wprowadzające: pleciemy wianki w oparciu o feng-shui, ponadto klecimy diademy i naszyjniki bogobojne, nucimy mantry, krzyczymy do słońca, a także, co bardzo istotne, przypominamy sobie grzeszki popełnione w poprzednich inkarnacjach. Także zwierzęcych.
     - Zwierzęcych – wybąkałem oszołomiony.
     Czyżbym nazbyt pochopnie zrezygnował z państwowej edukacji? Nauczyciel skryty w kuloodpornym kokonie wcale nie musi być mniej zdeterminowany w czynieniu oświecenia.
     - Sam byłem szerszeniem, który uśmiercił dziecko kambodżańskie. – Dyrektor pierwszy raz zgubił uśmiech, co sprawiło mi ulgę. – Nękałem też bydło i wykradałem pokarmy słabszym owadom, choć byłem świadkiem ich cierpienia. Do dziś rozglądam się za pewnym chrząszczem, by go przeprosić. Może odrodził się w panu – przyjrzał mi się bacznie.
     - Tak... – Miałem twarz z drewna. – To znaczy na pewno nie.
     Przypomniałem sobie, że miałem efectin w kieszeni. To mogło pomóc. Mnie pomagało, gdy strzały żony ścigały mnie jak charty zająca.
     - Á propos... Jak na imię ma dziecko pańskie? – Popatrzył cieplej, m a t c z y n i e cieplej, na mego zagubionego nieco syna.
     Chrząknąłem. Nie było to jedno z tych pytań, na które czekałem niecierpliwie. Reakcje na imiona moich dzieci zazwyczaj bywały nieprzyjemne. Szczęściem, odkąd przegrałem mecz 2:4, nikomu nie musiałem przedstawiać i – bo był to zazwyczaj nieodłączne – uzasadniać Wypłetwa, Marni, Podgłaza i Nurzana.
     W początkach związku z Kuną nie dzieliły nas łuki i oszczepy, łączyło natomiast szalone poczucie humoru.
     Ikarus Montgomery Okoński obiecał książkę o moich dzieciach. „Te imiona podwoją nakład” – obiecywał zaaferowany.
     To chyba oznaczało dobre dwanaście egzemplarzy.
     I jeszcze jedno. Moi rodzice też mają poczucie humoru. Dali mi na imię Koszał. Nigdy im za to nie podziękowałem.
     Nie doczekają się.
     - Chyba nie Zygfryd? – Brahmaputra zerknął na mnie nieomal z potępieniem. – Albo Herman czy German? Wie pan, że imię wytwarza aurę energetyczną i jest determinującym nośnikiem działań dla ciała i duszy.
     - Kapsztad.
     - Kapsztad? – rozjaśnił się dyrektor. – To znakomite imię o oczyszczających wibracjach. W dodatku uświęca umęczony kontynent afrykański karmicznym odpokutowaniem.
     - Czym? – syn zerknął na mnie niespokojnie.
     - Ten chłopiec zyska u nas specjalny status – zwrócił się do mnie Brahmaputra zmienionym, mocnym, prawie paraliżującym głosem, który zupełnie zniechęcał do obrony w rodzaju „No nie wiem” i który sprawił, że moje ukryte w kieszeni marynarki palce zwiotczały i przestały zaciskać się na opakowaniu efectinu.
     - Status? – zmarszczyłem brwi w wyrazie wątpliwości i obaw. – Co by to miało dokładnie oznaczać?
     - TO OCZYWISTE, ŻE MUSI ROZPUŚCIĆ ŚNIEG PUPĄ JUŻ NA PIERWSZYM ROKU!!! – Brahmaputra prawie podskoczył, podobnie jak i my zresztą.
     Przyznaję, że na moment zesztywniałem, jak utulony przez anakondę królik.
     - Ale... Mm... – usiłowałem wyrazić rozterki.
     Nieoczekiwany rwetes, który dobiegł zza załomu korytarza, przerwał tę trudną rozmowę, a mnie dzięki temu wróciło trochę mocy. Ale i tak Brahmaputra dobrał się do Fortu Knox, który skrywał 100% zasobów energii. Tyle dziś miałem dla spraw rodzinnych – bo wziąłem wolne od pracy.
     Stanęliśmy właśnie pod drzwiami gabinetu, na których napis wyklejony kwiatami głosił:

Wejdź w Harmonii. Wyjdź oświecony.

    Siłą rzeczy znieruchomieliśmy zatem i popatrzyliśmy w tamtą stronę. Być może nie powinienem przekreślać Pomarańczowej Akademii, jeśli ujrzę jej uczniów zadowolonych, energetycznych, schludnie umundurowanych i w dobrej formie psychicznej...
     Oczom naszym ukazał się źrebięco roześmiany, a nawet źrebięco rozbiegany tabun rozkrzyczanych, po części katedralnie wręcz rozśpiewanych, bosonogich, ogolonych na łyso dzieciaków w sarongach bądź sukniach pomarańczowych, żółtych, czerwonych, fioletowych... Tabun sunął na nas niczym fala uderzeniowa, a im bliżej się znajdował, tym więcej dało się rozróżnić przyśpiewek, mruczanek i ekstatycznych szeptów. Dziwnych ekstatycznych szeptów, które wcale nie przebijały się do moich uszu słabiej od krzyków...
     - Jestem ruczajem znoszącym lilie do mórz!
     - Jestem kasztanem unoszonym przez bobry... Kasztanem przez bobry wbudowanym w tamę...
     - Tęczowość... Seledynowość... Ametystowość...
     - Jestem ośrodkiem kosmicznym, wokół którego krążą jemiołuszki! Jestem wdzięczny jemiołuszkom i kocham je!
     - Jestem zeppelinem światła od Boga posłanym!
     - Nie dotykam ziemi... Nie dotykam ziemi...
     Odruchowo przeniosłem wzrok na stopy tego ucznia i przeszedł mnie dreszcz... W istocie sunął nad ziemią!!!
     Nie – otrząsnąłem się natychmiast – to musi być ułuda. Albo wpływ n a r k o t y z o w a n e g o powietrza w budynku akademii.
     - Zwrócił pan uwagę, że emanują szczęściem?! – w głosie dyrektora brzmiała euforia.
     To prawda. Ale mój kolega pacjent Ikarus też emanował szczęściem. Najbardziej emanował, kiedy doktor Ujgur wbijał mu z pasją dwie potężne strzykawki w kark.
     Zerknąłem na Brahmaputrę. Jego żuchwa trzeszczała jak naprężona po pożarze sosna, gdy przemówił zachęcająco:
     - I pan nauczy się rozpuszczać śnieg pupą... 
     Z głuchym krzykiem pochwyciłem Kapsztada – którego twarz w niepokojąco widoczny sposób zatracała już europejski racjonalizm – po czym dałem się porwać tęczowo-seledynowo-ametystowej fali.
     Fali, która szczęśliwie uniosła nas do wyjścia.
     Przed gmachem Pomarańczowej Akademii zażyłem efectin. Wbrew opiniom osób pokroju dyrektora Brahmaputry uważam, że chemia jest człowiekowi przyjacielem. Zwłaszcza ta, która poprawia nastrój i przydaje mocy.
    Przez chwilę staliśmy w miejscu, delektując się racjonalnym europejskim zgiełkiem czynionym przez przejeżdżające auta i pokrzykujących do komórek przechodniów.
     Spojrzałem w oczy Kapsztada.
     - Synu. To nie jest szkoła dla ciebie.
     - Tato. Jesteś wspaniałym ojcem.
     Uściskaliśmy się w porozumieniu serc, po czym ruszyliśmy na Wybaczewie, dzielnicę, w której mieściła się konkurencyjna szkoła prywatna.
     - Jeśli zobaczymy jakieś jarzyny albo kawałki nabiału na szyi dyrektora, wychodzimy natychmiast – zapowiedziałem.
     - Dobrze, tatusiu. Uciekniemy. Gdy ja to wszystko opowiem Marchwinowi...
     Nie wziąłem taksówki. Uznałem, że spacer pośród spalin po nagrzanym od słońca, śmierdzącym wyciekami paliwa asfalcie oraz zaśmieconym chodniku, oczyści nasze płuca z ekstraktów szaleńca Brahmaputry.
     Ex-szerszenia.
     W połowie drogi stanąłem przed budką z fast-foodem. W przeciwieństwie do ludzi pokroju Brahmaputry uważałem fast-food za pokarm krzepiący tak ciało, jak ducha.
     Jakkolwiek nie odrywa on stóp od podłoża.
     Nim zdołałem złożyć zamówienie, zadzwoniła moja komórka. Głos doktora Ujgura był podekscytowany ale pogodny.
     - Nie uwierzy pan – zaczął.
     Już sam ten wstęp sprawił, że wyciekło mi 5% energii z puli. Ujgur miał kłopotliwy zwyczaj przekazywania dramatycznych nowin lekkim tonem. Na przykład rok wcześniej takim właśnie tonem powiadomił mnie o egzekucji doktora Soldżera. Doktor Soldżer, który mimo dwudziestu raptem lat, przysłaniał brodą Karola Marksa, został powieszony przez pacjentów-powstańców na haku w pralni.
     - Co się dzieje, panie kolego?
     - Pacjent Kandyz, wie pan, ten, co robił panu łuk...
     - Tak?
     - Zrobił panu coś więcej.
     - Jak to... – głos uwiązł mi w gardle. Poczułem na sobie czujny wzrok Kapsztada.
     - Katapultę. Małą, ale jednak.
     - Przecież był w pasach...
     - Wydostał się. Sterroryzował pacjentów z dwóch sal. Przez całą noc rozebrali kilka mebli i aparat do roentgena. Powiedział, że katapulta jest dla pana i że będzie pan wiedział, co z nią zrobić. Czy pan wie?
     Oczywiście, że wiedziałem.
     - Pojęcia nie mam. Dajcie mu podwójne pasy, a potem fenactil, torazynę i haloperidol. Potrójne dawki.
     - Panie Koszale – doktor Ujgur miał dziwny głos – te środki zastosowaliśmy już wczoraj wieczorem.
     Przez chwilę panowała cisza. Sprzedawca wyjrzał z budki i przyjrzał mi się ciekawie.
     - I zrobił katapultę?
     - I zrobił katapultę.
     - Chryste Panie... Co z resztą pacjentów?
     - W porządku. Już w pasach i uśpieni. Domagali się wystrzelania w Kosmos. Jako obce ciała, „którymi są”. To był cytat, panie kolego – chrząknął. – Czy może pan przyjechać?
     - Dziś nie – uciąłem dość wrogim głosem. Miałem świadomość, że wyciek energii nabrał przyspieszenia. Czułem się trochę jak elektrownia atomowa z uszkodzeniem rdzenia.
     - Ale pacjent Kandyz powiedział, że jeśli pan natychmiast nie przyjedzie, to sam wykona zadanie. – Doktor Ujgur czekał, aż coś powiem, a ponieważ milczałem energooszczędnie, dodał: - Pacjent Okoński jest bardzo zdenerwowany. Podobno obiecał mu pan dziś telefon z wydawnictwa.
     Rozłączyłem się. Tak na oko pozostało mi 80% energii. To było minimum, żeby załatwić Kapsztadowi szkołę, pobawić się z Raptorem w jego ulubioną zabawę, ( która sprowadzała się do ataku kawalerii diabłów na okopane w piwnicy strzygonie) i powiedzieć Wiktorii, że jeśli chce, pomasuję jej łydki, że mnie to zabije, ale pal licho, zaryzykuję dla jej komfortu...
    Obnażone nogi i stopy kobiety, zwłaszcza wystawione spod zadartej sukni wprawiają mnie nieomal w obłęd; ani piersi, ani tyłek, nic w ogóle nie działa na mnie aż tak silnie jak właśnie nogi i stopy. Dla umięśnionych, smukłych łydek wzniósłbym pomnik.
     Frapująca była ta kwestia. Dlaczego stopy i łydki? Doktor Ujgur to rozwikłał. Nienajlepiej przyjąłem to rozwiązanie zagadki.
     - Takie tendencje warunkują trzy siły, kolego Koszale – oświadczył z zadumą. – Trzy siły, jeśli nie dodać czwartej, którą jest molestowanie seksualne, a po prawdzie większość z nas mniej lub bardziej świadomie go doświadcza. Przyjmijmy polubownie, że pan, kolego, nie doświadczył. Zatem trzy siły. Po pierwsze, wzorce rodzinne. Cokolwiek podejrzy nasze dziecięce oko, na przykład w sypialni rodziców, nigdy już nie opuści podświadomości. Po drugie, zapis genetyczny. Po trzecie - i tu bym się pochylił na pańskim  miejscu – scheda reinkarnacyjna.
     - Scheda re... Pan chyba żartuje! Nie wierzy pan, jak zakładam, w reinkarnację i takie tam miraże hinduistyczne?
     - D o p u s z c z a m. Ale nigdy tego nie przyznam na żadnym sympozjum.
     - Więc co by pan tutaj, kolego Ujgur, zawyrokował?
     - To proste. Pan, był, kolego drogi, kawalerzystą tatarskim, który życie wiódł proste. Po pierwsze strzelał z łuku – tu przeszedł mnie mimowolny dreszcz; czy łucznictwo to jakieś, hm, karmiczne przekleństwo?! – po drugie, uwaga! zeskakiwał z konia, podbiegał do słowiańskiej dziewki, zadzierał kieckę i gwałcił w upojeniu. Jedyne, co trzymał pan, szanowny panie Koszale, i co widział z zadartej czy podartej sukni, to sterczące w górę, może nawet trącające uszy, obnażone stopy i łydki ofiary. Stan upojenia utrwalał zapis tych doznań w podświadomości... Czy aby nie jeździ pan konno?
    - Nie.
    - I nie gwałci?
    - Nie. I nienawidzę łuków!!
     Nigdy więcej nie zwierzyłem sie doktorowi Ujgurowi.
     Zwłaszcza, że kilka dni po tej rozmowie pacjent Ikarus obiecał mi życzliwie:
     - Zapewniam pana, doktorze, ze pańskie gwałty zostaną opisane w mojej kolejnej książce.
     Westchnąłem, bo sprzedawca chrząknął niecierpliwie.
     - Zamawia pan coś? - ponaglił bezceremonialnie.
     A ponieważ wróciła nadzieja w związku z drugą szkołą i przypomniało mi się, że w domu czeka pozbawiona łuku dziewczyna o nogach kenijskiej biegaczki, rzuciłem głową na menu i spytałem wesoło:
     - Hot-dogi z wieprzowym?
     - Tak mówią – mruknął bez przekonania.
     - Szczerość rzecz ważna – skomentował z bystrym sarkazmem Kapsztad.
     - Co jest z drobiu, ale naprawdę świeże? – spytałem rzeczowo bardzo grzecznym, miłym głosem, który wytrenowałem, by uzyskiwać uczciwe odpowiedzi.
     I by przekonywać pacjentów, że powstanie trwające pięć minut wypada już zakończyć kapitulacją.
     - Kanapki z łososiem. Ale chleb z piątku.
     - O – okazałem beznamiętność. – No to dwie, proszę. I mrożony sok marchwiowy.
     Sprzedawca wychylił z okna zdezorientowaną twarz.
     - No, nie bardzo...
     - A coś zimnego, pozbawionego benzoesanu?
     Kapsztad zachichotał. Lubił mój sarkazm tak samo, jak ja jego.
     - Woda. Ale z wystawy.
     - I to dobre – skwitowałem. – Bez gazu, razy dwa.
    Ruszyliśmy dalej, delektując się kanapkami. Łosoś też był z piątku, ale nie zwracaliśmy tym sobie głowy. Moi synowie przejęli wiele moich upodobań, w tym słabość do nieświeżych, wyschniętych plastrów łososia i żółtego sera.
     A wieprzowinę przestaliśmy jeść, kiedy przeczytałem w „Polityce”, że jest to mięso najbardziej ochoczo wrastające w ludzką tkankę. Nie życzyłem sobie takiej inwazji.
     Gmach szkoły jawił się zaskakująco surowy, nawet gzymsów nie dostrzegłem, nie wspominając o jakichkolwiek kolorach. Nie był to budynek zdobiący Bezbronnice, ale już całkiem nieźle zdobiłby pustynię Ar-Rab al-Chali, usadowiony gdzieś w środku jako forteca.
     Ale i tu nad wejściem, poprzedzonym rozsuwanymi kratami, wisiały wielkie, dumne litery:

WIEDZA I DYSCYPLINA
SIŁA

- Niezgorzej – zauważyłem z zadowoleniem. – Tu raczej nikt ci, synu, na głowę wianka warzywnego nie włoży. Ani dmuchanych pomponków na ręce przeciw zatopieniu w brodziku.
     Myślałem, że Kapsztad zaśmieje się w odprężeniu, lecz on rzekł z powagą:
     - Raptor ma takie.
     - Raptor ma trzy lata.
     - Ale tam pachniało fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     - Fiołkami.
     - Lawendą.
     Doszliśmy do gabinetu dyrektora. Rozejrzałem się po pustym korytarzu, po czym zapukałem z pewnym onieśmieleniem, które wywołał napis na drzwiach.

Wchodzisz jagnięciem – wychodzisz niszczycielem
    - WEJŚĆ!! – strzelono ze środka, aż mnie policzek zapiekł.
     - Oberwałeś, tatulu? – zdumiał się Kapsztad.
     - Tak jakby – nacisnąłem mosiężną klamkę.
     Od razu ujrzałem szczupłą, muskularną sylwetkę młodzieńca w czarnej koszuli. W odróżnieniu od Brahmaputry i jego uczniów, jego łysą głowę zdobiły nie kwiaty, lecz blizny od siekier i wideł. Siedział sztywno za prostym, czarnym biurkiem. Żółte ściany pomieszczenia zdobiły portrety mistrzów i komturów krzyżackich oraz zdjęcia transporterów opancerzonych. Na prawo od biurka dostrzegłem opancerzone drzwi z napisem „Dyrektor”.
     - NAZWISKO!!
     - Noo – zamrugałem oczami. – Starosłowiański. Ja dzwoniłem, że...
     - Pan dyrektor czeka. Wejście sto złotych.
     - Sto...?
     - Rozumie pan chyba zjawisko dobrowolnych składek na Fundusz Dyscyplinarny? – głos młodzieńca był suchy, a wbity we mnie wzrok zimny jak porcja szronu.
     - Hmm – z ociąganiem sięgnąłem po portfel.
     Widząc to, natychmiast złagodniał.
     - Bo widzi pan – rzekł – nie wszyscy rozumieją, że na fundamencie dyscypliny kształtuje się obywatela zdolnego do walki ze słabościami, chorobami, żywiołami oraz wrogami ojczyzny.
     Trudno było to podważyć. Więc zapłaciłem. Tym bardziej, że młodzieniec dodał krzepiąco:
     - No bo wyjście bez wejścia kosztuje sto pięćdziesiąt złotych.
     - Fundusz...?
     - Dyscyplinarny, tak jest.
     - Rozumiem. – Pchnąłem Kapsztada przed siebie i przeszliśmy do następnego pokoju.
    Dyrektor nie był dużo starszy od sekretarza, ale miał więcej blizn. Jego koszula też była czarna, z tym, że wyróżniała ją naszywka z czaszką nasuwającą skojarzenie z żubrem.
     W gabinecie poza biurkiem i dwoma fotelami obrotowymi, dostrzegłem jeszcze wielką szafę pancerną, zdolną pomieścić konia. Ściany zdobiły tylko dwa rzucające się w oczy obrazy. Jeden przedstawiał ukrzyżowanie kilkudziesięciu jeńców armii rzymskiej, drugi opływające we krwi i niebieskiej farbie pobojowisko. W rozkawałkowanych ciałach rozpoznałem Szkotów.
     - Bitwa pod Falkirk – odezwał się szef szkoły.  – Te obrazy wiszą tu ku przestrodze uczniów wzywanych za występki takie jak złamanie dyscypliny. Kiedy tu wchodzą i patrzą na moje obrazy, od razu miękną i nastroje buntownicze się rozwiewają. Dzień dobry, jestem dyrektor Blitzkrieg – przedstawił się nagle mocniejszym, oficjalnym głosem, a następnie przenikliwym wzrokiem zmierzył nasze twarze i sylwetki. – Bardzo ładne proporcje. Widzę że nie żałował pan synowi wołowiny – skwitował z uznaniem. – Co należy pochwalić. Może nawet wynagrodzić Dyplomem Żelaznego Wstępu, który to wręczamy rodzicom przyprowadzające silne, sprawne i ambitne dzieci. Sport i dieta wołowa są podwaliną twardego obywatela. Dzieci wegetariańskie, wegańskie i inne wegatragiczne, które tu przysyłają, padają zsiniałe po pierwszej lekcji zapasów bądź boksu.
     - Boksu?
     - Chyba pan nie myśli, że na lekcjach gimnastyki ćwiczymy trafianie piłeczkami w odblaski na tornistrach?
     - No nie raczej – zaśmiałem się mimo wszystko. – Ale tak bojowe zajęcia są chyba trochę przedwczesne. Jako psychiatra...
     - Odblaski zresztą zrywamy natychmiast wszystkim nowo przybyłym – uciął, jakby nie usłyszał moich słów. – Nie czyńmy z naszych synów i córek półślepców uzależnionych od lampionów, bo w chwili próby ich duch załamie się – gdy wejdą w obłok mgły na polu minowym, dym pożaru w bitwie czołgowej, albo na trzęsawisko przy okazji walki na bagnety. Tam nie będzie lampionów.
     - Rozumiem – wymruczałem nieco zaskoczony. – No cóż, w zasadzie to ja jestem za dyscypliną...
     - Znakomicie! – Bynajmniej nie okazując zachwytu, dyrektor Blitzkrieg patrzył badawczo na Kapsztada. – Do której szkoły chodziłeś poprzednio?
     - Do żadnej – odrzekł mój syn z prostotą. – Tata mówi, że szkoły to wylęgarnie morderców i ich ofiar.
     Chrząknąłem, ale Blitzkrieg spojrzał na mnie z aprobatą.
     - Tata ma rację! Szkoły to wylęganie istot ułomnych i podobnych szczurom. A przede wszystkim – ofiar! Postąpił pan zupełnie rozsądnie, że nie zawierzył szkołom państwowym. Jak bity przez uczniów nauczyciel może być autorytetem? U nas jest inaczej! Synowi zapewnimy poczucie dumy i dynamizm rozwoju psychofizycznego. Oczywiście będą pewne trudności, jeśli wychował pan chłopaka na lukrowanego pazia. Bo jeśli tak, czeka go trzęsienie ducha i ciała, którego może nie przejść. Zwłaszcza duch – pokiwał głową.
     - To znaczy? – spytałem z niepokojem.
     Kapsztad z kolei, nie okazując zmartwienia, obserwował dyrektora ciekawie, a wręcz z zafascynowaniem. Wyraźnie szkoła podobna twierdzy pustynnej podobała mu się bardziej, niż barwne mrowisko bosonogich mnichów i kosmitów.
     Dzieciom zawsze imponuje siła. O ile tylko nie jest wymierzona przeciwko nim.
     - W zeszłym tygodniu taka właśnie lukrowana dama przyprowadziła tu syna – w głosie Blitzkriega zabrzmiały pogarda i niedowierzanie. – Karmionego, dodam, nie mięsem i ziemniakami, lecz wyłącznie marchwiami i owsikami.
    - Owsikami?
    - No, tymi płatkami – machnął ręką lekceważąco. – Pierwsze, co zrobił malec, jak tu wszedł, to... No jak pan myśli? – Spojrzał na mnie wzrokiem podpowiadającym przykry, straszny incydent.
     - Nie oddał chyba... moczu? Albo nawet...?
     - Niee – skrzywił się Blitzkrieg. – Uratował muchę.
     - Muchę? – zachowałem kamienną twarz.
     - Tak, muchę, która wpadła mi do kawy! Potem ją pocałował, razem popłakali sobie...
     - Z muchą?!
     - Z matką! – Teraz dyrektor popatrzył na mnie z nieznośną surowością, jak na karmionego marchwiami idiotę.  Potem pozegnał muchę i wyniósł na parapet.
     - Hm – oceniłem dyplomatycznie.
     Bo co tu dużo mówić – co prawda objadałem się z synami mięsem, ale ratowaliśmy przed utopieniem i zdeptaniem wszelkie najdrobniejsze insekty, nawet rybiki cukrowe. Ten ratownicze procedury wprowadziła w naszym domu Marnia, a choć wkrótce potem odeszła z całym matczynym skrzydłem, zasady pozostały. Owszem, chciałem, by moi chłopcy wyrośli na twardych, ale i wrażliwych mężczyzn.
     - Właśnie. To żałosne – pokręcił głową z odrazą. – Od razu wiedziałem, że będą kłopoty z takim mazgajem. I rzeczywiście. Zwymiotował po trzech pompkach, a wchodząc na ring zemdlał i zalał się moczem jak jałówka.
     Dość brutalne odniesienie. Zaśmiałem się nerwowo. Kapsztad zresztą także. Chyba zaczynał pojmować, że dyrektor Blitzkrieg mógłby być dla niego większym utrapieniem, niż dobroduszny – jakby nie było! – Brahmaputra. Niewątpliwy obrońca owadów i wegetarian.
     - Rozumiem ten kpiący śmiech – skinął głową dyrektor. – My też śmieliśmy się. Potem oczywiście usunęliśmy ów zakalec ze szkoły. Na słupach w mieście pojawiło się zdjęcie matki z krytyką wychowawczą, a przy okazji rozpętaliśmy w prasie kampanię przeciw weganom. Niech zrozumieją durnie, że nie urodzili się szuwarami kołysanymi wiatrem, lecz zasilanymi proteiną dominatorami Ziemi.
     - Hm... w zasadzie to prawda.
     - Wojna jest kwintesencją aktywności istoty proteinowej – dodał, patrząc w zamyśleniu przez okno.
     - Hmm...
     - Tak. A właśnie – Blitzkrieg podszedł do Kapsztada i bez większej wiary i poszanowania pomacał jego ramiona. – Ależ!... To są naprawdę niezłe tricepsy! – Spojrzał na mnie zaskoczony.
     - Jemy mięso i trenujemy coś więcej, niż rzuty kulkami – nie omieszkałem się pochwalić. - Tenis stołowy, badmintona...
     - Dyscypliny dobre dla Azjatów, których ciężarówki są mniejsze od naszych rowerów.
     - Ale i sztukę walki.
     - Jaką? – zainteresował się.
     - Capoeirę.
     - E – okazał rozczarowanie – toż to tańce plażowe dobre dla upojonych miętą niewolników murzyńskich. Niegodne białych wojowników Europy. Zapiszę syna do sekcji boksu irlandzkiego.
     - Irlandzkiego? To chyba dość archaiczne techniki... – odgryzłem się skrzętnie, bo ubodła mnie wzgardliwa krytyka, no i bałem się, że Kapsztad zniechęci się do capoeiry.
     - Walka toczy się do pierwszego wiadra krwi. Wolno uderzyć sędziego, ale i sędzia może walnąć w głowę. Także z „partyzanta”.
     Zamilkłem. Czasem trudno zdobyć się na komentarz. Zacząłem wręcz zastanawiać się, czy Ikarus Montgomery Okoński nie nazbyt pochopnie – i niesprawiedliwie – osadzony został w pruskich murach szpitala psychiatrycznego.
     Być może bardziej na pasy zasługiwali Brahmaputra i Blitzkrieg.
     I Bóg wie, ilu uczniów.
     Niestety, skonfundowany własnymi myślami, nie opanowałem odruchu samozachowawczego i sięgnąwszy do kieszeni, wyłuskałem pastylkę efectinu, po czym włożyłem ją do ust.
     - Dropsy – wymamrotałem bezmyślnie, bo dyrektor spojrzał ochoczo.
     - Może być.
     Zesztywniałem. Jakich dropsów mógł nie lubić? Miętowych? Anyżowych?
     - Szałwiowe – rzuciłem prędko.
     Skrzywił się nieomal z odrazą, przy czym większy ładunek tej odrazy przeznaczony był raczej dla mnie, nie dla dropsów szałwiowych. Kapsztad zerknął na mnie dziwnie, a następnie napiął bicepsy – ratując mnie (acz komplement, który usłyszał, sprawił mu oczywistą przyjemność), co natychmiast ściągnęło uwagę Blitzkriega.
     - Mogę boksować – zapewnił mój zuch. – Już cztery razy znokautowałem Marchwina. I sto razy Raptora. I – wrócił do mnie wzrokiem – raz tatę.
     Chyba trochę za daleko zaszedł w tych zwierzeniach.
     - No proszę!! Takich zuchów nam tu trzeba! Hans!! – krzyknął dyrektor ku drzwiom.
     Sekretarz pojawił się błyskawicznie i trzasnął obcasami w gotowości.
     - Spójrz, jaki chwat nam się tu stawił po wiedzę! – Blitzkrieg gestem cokolwiek nazistowskim wskazał na Kapsztada. – A właśnie, jak temu dzielnemu chłopakowi na imię? Chyba nic infantylnego; buddyjskiego czy rusińskiego? – Obaj z Hansem zarechotali hałaśliwie.
     Ja też wydałem z siebie głośny rechot, ale był to nerwowy rechot żaby otoczonej przez bociany.
     - Wyobraźcie sobie – dodał dyrektor szyderczo – że pewien dziwny ojciec przyprowadził tu w zeszłym roku córkę, która miała na imię Pretoria. Natychmiast ogłosiłem apel, by zaprezentować ich uczniom jako wzór poszanowania historii i porządku. Tak uświęcić rzymskich Pretorianów!... Niestety – w jego głosie zabrzmiał niesmak – zmieszany ojciec-bałwan, półczłowiek-półmotyl, wyznał w drodze n a  p l a c u, że imieniem Pretoria nadanym córce uczcił nie rzymskich wojowników, lecz... afrykański kontynent!! Murzyńskie miasto Pretoria!
     - Fe – skomentował Hans zniechęcony.
     - Naturalnie wyprosiliśmy go. Wygnaliśmy. Gdy pomyślę, że mamy w szkole dwóch Hermanów, trzech Hodonów, Gotfryda i Donnerwettera... A ze słowiańskich Piorunowłada, Mścisława, Wojnofila...
     - I Helgę – dorzucił Hans.
     - Trzeba pamiętać – dyrektor wbił we mnie badawczy i zarazem pouczający wzrok – że imię to nośnik charyzmy i mocy bojowej. Czy wróg spłoszy się, gdy przed bojem przedstawimy mu się jako Malwin, Świętopchełk czy, powiedzmy, Wypłetw?
     Hans wybuchnął śmiechem, a ja zastygłem zafrasowany. Powstrzymałem odruch sięgnięcia po dropsa szałwiowego, nie mniej chrząknąłem, a widząc niewyraźną minę syna podrapałem się po czole. Niestety, musiała nadejść ta przykra chwila. Przykra ze względu na Kapsztada. Był bystrym i skłonnym do ironii chłopcem, ale jednak zaledwie dziewięcioletnim i wrażliwym na los much. Blitzkrieg z kolei nie wyglądał na kogoś, kto wręczy mu parę wrotek i kukiełkę Piaskowego Dziadka jako pocieszenie po pierwszym potknięciu.
     Wyobraziłem sobie Kapsztada połykającego efectin i przeszedł mnie dreszcz.
     - Więc jak masz na imię, junaku? – zwrócił się do syna dyrektor, nieco zdziwiony moim ociąganiem.
     Kapsztad milczał niczym wykopany z ziemi szkielet dinozaura.
     W tej sytuacji, chcąc nie chcąc, wymamrotałem zrezygnowanym, niewyraźnym półgłosem:
     - Kapsztad...
     - K a m p f s t a d t ? ! – podskoczył Blitzkrieg. – Ty słyszałeś, Hans?! – spojrzał z euforią bliską ekstazie na sekretarza. – Kampfstadt!! Toż to diament szkoły! No, nie, panie...
     - Koszał Starosłowiański – wypaliłem odruchowo, zaskoczony obrotem sprawy. Gdyby nie to zaskoczenie, może zdołałbym przemianować się energooszczędnie na Konrada Starogardzkiego.
     Blitzkrieg był jednak tak uniesiony, że oszczędził mi ciosów.
     - Nie, panie Starosłowiański! On nie może chodzić do pierwszej klasy jak przeciętny, oderwany od jarzyn greenhorn!
     - Czyli?...
     - Otrzyma specjalny status, to oczywiste. – Oczy Blitzkriega błyskały wilczym ożywieniem. – To nazwisko, ta muskulatura...
     - Status? – powtórzyłem ostrożnie. – To oznacza, że...
     - B ę d z i e  m ó g ł  l i n c z o w a ć  j u ż  n a  p i e r w s z y m  r o k u – ogłosił z mocą dyrektor. – Stosować pejcz, pałki kolczaste, dyby i wieszanie.
     - Wieszanie?
     - I topienie.
     - Topienie?
     - I rażenie.
     - R a ż e n i e??
     - Niech pan przestanie bełkotać! – zniecierpliwił się Blitzkrieg. – To oczywiste, że Kampfstadt nadaje się na k a p o klasy bez egzaminu. Otrzyma opaskę, pałkę, paralizator i Przywilej Pobicia.
     - Przy...
     - Z reguły otrzymuje prymus raz bądź dwa w miesiącu za wyborowe wyniki sportowe i dyscyplinarne. Ale Kampfstadt ma szczęście! Wszedł do mojej szkoły specjalnymi drzwiami. Jego ojciec to nordycki wojownik, a nie tancerz murzyński.
     Hans znów wybuchnął śmiechem. Wyraźnie lubił dyrektora i jego poczucie humoru.
     - Ale kogo on ma bić?? – bełkotałem oszołomiony. Blitzkrieg miał rację. Wiszące nad nim obrazy ściągały wzrok, a gdy to się działo, w duchu narastało poczucie słabości i uległość.
     - Bić, topić, razić prądem, wieszać... To chyba zrozumiałe, że uczniów ociągajacych się w nauce i gimnastyce! Nazwijmy ich polubownie bolszewikami. Ostatnio w biegu na sto metrów, na sześciu startujących, dwóch przewróciło się i zaczęło płakać, że nie mają sił, żeby ich podnieść, rozpuścić Pluszzz i odwieźć do domu autokarem. Czy to jest mężne?
     - Mężne nie – przyznałem ostrożnie. Wiem, że cofałem się niehonorowo, ale widok ukrzyżowanych jeńców oraz porąbanych w kawałki szkockich „buntowników” sprawiał mi przykrość i nie zachęcał do odpowiedzi prowokujących wybuch szaleństwa.
     Co mówię jako ojciec zagrożonego dziecka i psychiatra.
     - Myśli pan, że ilu ukończyło bieg?
     - Czterech?
     - Skądże. Żaden! I nie chodzi o to, że chłopcy z kółka bojowego, opiekujący się młodszymi kolegami, przed startem stłukli im łydki żebrami kaloryfera, a do stóp podwiązali worki z cementem. Po prostu: tych czterech junaków zawróciło z pałkami i dokonało karnego linczu na dezerterach. Chciałbym, żeby pan wiedział, że stosujemy pojęcie dezercji sportowej. Obtłuczone ciała dezerterów sportowych podwiesiliśmy naturalnie nad dziedzińcem, by przykład zmobilizował ducha uczniowskiej rzeszy.
     - A le... lekarz?
     - Doktor Auswaiß odciął tych leniwych bolszewików po dwóch godzinach i wymierzył policzki.
     - Zakładam, że dla otrzeźwienia.
     - To jakieś rosyjskie poczucie humoru. Dla potępienia! Tak, nasza szkoła to kopalnia patriotów i obrońców rodziny. Kampfstadt zostaje z dniem dzisiejszym kapo klasy IIIc, która uchodzi za trudnawą.
     - Trudnawą?
     - Owszem. Przejawia marksistowskie bunta i murzyńskie nygusostwo, które w skrócie pedagogicznym nazywamy n e g r o i z m e m. Negroizm wycinamy z całą aryjską surowością lancetami, skalpelami i piłami Stihla.
     - Rozumiem, rozumiem...
     Dotrwać do końca rozmowy, podziękować za Dyplom Żelaznego Wstępu, pożegnać się asekuracyjnie i czmychnąć. Zakładałem, że bojówki Blitzkriega były nerwowe, co najmniej z racji oszczędzenia cięgów sobie samym za opieszałość w przestrzeganiu regulaminu. Prawdopodobnie nie krępowały też sobie szybkości reagowania hinduskimi sukniami.
     - Co ponadto: dotychczasowy kapo IIIc dał się pobić w parku jakimś czarnoskórym turystom, więc utracił nasze zaufanie. Odebraliśmy mu stanowisko. – Dyrektor zerknął zachęcająco na Kapsztada, który przybrał bezradny wyraz twarzy. – Rzecz oczywista, natychmiast posłałem po bojówki interwencyjne – dodał tonem uspokojenia. – Właśnie ich zawieszają.
     - W prawach ucznia? – spytałem naiwnie.
     Twarze Blitzkriega i Hansa były straszne, kiedy patrzyli na mnie bez słowa, jak na piewcę negroizmu.
     - Zawieszają ich na drzewach – wycedził w końcu dyrektor. – Za boiskiem.
     - Murzynów? – zachwiałem się. Byłem wrażliwym człowiekiem. To, że zalecałem obwiązywać pacjentów i faszerować ich środkami przydającymi łagodności, było tylko dobroduszną terapią prewencji, zapobiegającą powstaniom i redukcji personelu poprzez wieszanie ich członków na hakach.
     - Murzynów i kapo, którzy mieli w tym miesiącu najsłabsze wyniki pobić.
     - To znaczy... – upewniałem się niepotrzebnie i na pewno nie energooszczędnie.
     Dyrektor Blitzkrieg spojrzał surowo na skamieniałego Kapsztada.
     - PRZYWILEJ POBICIA ZOBOWIĄZUJE DO AKTYWNOŚCI – obwieścił. – Nie wyobrażam sobie, by ambitny, schludny, zdyscyplinowany kapo, syn laureata Dyplomu Żelaznego Wstępu, nie obił pałką choć pięciu krnąbrnych w tygodniu.
     - Minimum – wymamrotał sekretarz, który nadgryzał właśnie bułkę.
     Rozległ się ostry, nieprzyjemny trzask pospiesznie dobytego pejcza. Na twarzy Hansa wykwitła potężna, czerwona pręga. Przez moment sądziłem, że owinął ją szarfą dla glorii, ale nie... To była pręga.
     - ŻYWNOŚĆ W DOMU – rozległ się złożony z opiłków żelaza głos Blitzkriega – W SZKOLE GOTOWOŚĆ BOJOWA.
     Hans ulotnił się. Nie przypuszczałem, by odważył się kontynuować konsumpcję nawet za drzwiami.
     Milczałem. Zastanawiałem się, jak ewakuować syna z gmachu, by nie zagroziły mu bojówki interwencyjne albo kapo w rodzaju „300% normy”.
     Blitzkrieg, który wciąż był pod wrażeniem imienia Kampfstadt, zamyślił się, a potem rzekł łagodniej:
     - Jeżeli ma pan więcej dzieci, to zapraszam. Nasz legion musi rosnąć w siłę. Nie pozwólmy, by tatarskie jurty pokryły kraj. Dziewczynki także chętnie przyjmiemy. Gdy odpowiednio nimi pokierować i zachęcić, są lepsze w wieszaniu od chłopców.
     - Mam tylko trzylatka – wybąkałem.
     - Trzylatka? Hm – dyrektor spojrzał z namysłem na Kapsztada, po czym rozjaśnił się. – Nic nie szkodzi, liczą się geny, nie daty. Myślę, że... Jak ma na imię malec?
     - Raptor.
     - Raptor! – powtórzył z urzeczeniem, nawet pięści zacisnął, jakby wypowiedzenie tego słowa przydawało drapieżności. – Znakomite, agresywne, dynamiczne imię. Jak nazwa rozpędzonego czołgu, miażdżącego bolszewicką piechotę. Myślę, że Raptor mógłby zostać na początek pomocnikiem kapo. A przynajmniej donosicielem. No dobrze – klasnął energicznie dłońmi. – W zasadzie syn jest przyjęty i już pełni oficerską funkcję, ALE...
     Bardzo unieszczęśliwiające „ale”. Wiedziałem, że usłyszę coś fatalnego.
     - Kampfstadt musi przejść jeden mały test.
     - Test?...
     Zdawałem sobie sprawę, że uporczywe powtarzanie słów za dyrektorem grozi agresywnym atakiem wynikającym ze zniecierpliwienia, ale nie mogłem nad tym zapanować. Efectin, który brałem dla shermetyzowania magazynka energetycznego, nie stymulował przytomności umysłu.
     - No cóż, taka formalność. Ale kto lekceważy formalności, temu zacina się karabin na polu bitwy.
     - Ale jaki test? – dociekałem, patrząc smętnie na Kapsztada, który rozglądał się na boki przygaszonym wzrokiem podtopionego głuszca.
     - Spokojnie. Nic z matematyki czy historii Persów. Hans!! Szlauf i kabel!
     Sekretarz wmaszerował do gabinetu ze wężem ogrodowym w jednej ręce i kablem elektrycznym w drugiej.
     - Co...?? – przeniosłem na Blitzkriega bezrozumny wzrok.
     - Rażenie prądem to jak codzienny, rutynowy salut w życiu kapo – uzasadnił swobodnie. – Proszę to podać synowi. – Wręczył mi wąż i kabel. – Zaraz objawimy pochwyconego negroida.
     Blitzkrieg podszedł dziarsko do szafy i otworzył drzwi. Oczom naszym ukazała się związana postać czarnoskórego chłopca, bełkoczącego coś po francusku.
     - Pewno jakiś Gujańczyk – wydął wargi Hans.
     Chłopiec był związany tak, jakby podejrzewano go o posiadanie kilku par rąk zwieńczonych organicznymi ostrzami. Patrzył na nas z przerażeniem, które łamało kręgosłup.
     - To jeden z tych bandytów turystycznych. – Dyrektor patrzył na ofiarę wzrokiem mającym nieomal właściwości mumifikacji. - Myślę, że nagana ze strony kapo będzie cennym souvenirem z podróży.
     - Może trochę się odbarwi? – wyszczerzył zęby sekretarz.
     Obaj zaśmiali się głośno i szczęśliwie. Ja śmiałem się z nimi szczodrze i z głębi serca dobre dwie minuty, bo tak to już jest, że śmiech zaraża nawet w niepożądanych okolicznościach, przy czym efectin nie stłumił go tak, jakby należało.
     Potem w dwie sekundy oblałem ich wodą i poraziłem prądem.
     Padli jak wycięte kłody.
     Leżeli jak Szkoci pod Falkirk.
     Podobnie jak kilku bojówkarzy, którzy próbowali jeszcze przekonać nas do edukacji w murach szkoły. Wznosząc pałki i paralizatory.
     Chwilę później staliśmy pod budką z fast-foodem.
     - Hm, to znowu pan Dziwny – sprzedawca wychylił się z okienka i patrzył na mnie bez entuzjazmu.
     - Zaraz, dlaczego dziwny – zmarszczyłem brwi. – Jakieś uzasadnienie tej opinii? – W tym momencie rozdzwoniła się moja komórka. Nie chciałem odbierać, ale nim zdałem sobie z tego sprawę, telefon odebrał efectin.
     Po opuszczeniu szkoły Blitzkriega dysponowałem może 60% energii. To dawało jeszcze szanse ubawienia Raptora i zainteresowania sobą Wiktorii.
     60%. Pod warunkiem, że nie odbiera się telefonu od doktora Ujgura.
     - Nie uwierzy pan, co się stało – zaczął lekkim tonem.
     Poszło 5% energii.
     - Co się stało? – spytałem znużonym głosem.
     - Dzwonił pacjent Kandyz.
     - Jak to dzwonił?
     Kolejne 5%.
     - Właściwie to dzwonił do pana. Prosił tylko, bym przekazał panu, że misja została wykonana.
     - ...
     - Kolego Koszale?
     - Jestem – wybełkotałem. – O czym pan mówi? Skąd dzwonił? Miał pan zdaje się zaaplikować...
     - Niestety, uciekł wcześniej – w głosie Ujgura pobrzmiało trochę troski, ale był to bardzo lekki ładunek troski, nie wystarczający nawet na raport w rodzaju „Mżawka zrosiła nam trochę pranie”. – Zdaje się, że przemknął mi za plecami, gdy z panem rozmawiałem poprzednio.
     Energia wyciekała jak woda z tamy zbombardowanej ze sterowca.
     Który mógł przecież liczyć na bardziej stabilne celowanie, niż taki dwupłat Czerwonego Barona.
     - Co powiedział?...
     - Powiedział, cytuję – przeklęte cytaty Ujgura – „Trafiłem żonę pana doktora w czoło. Rozpadło się, ale katapulta też. Niech będzie rozważny z następnym wyborem, bo nie mam na razie surowców.”
     Garść dropsów szałwiowych zniknęła w moich ustach. Pomogło. Spadek energii został silnie zahamowany.
     - Aha – głos doktora Ujgura zawibrował teraz wesołością – pacjent Okoński wyznał mi, że brał udział w spisku. Prosił przekazać panu, że obiecuje, iż w następnej jego ksią...
     Rozłączyłem się. W znakomitym momencie. Zachowałem 23%.
     - Pan Dziwny zamawia? – ponaglił mnie sprzedawca. Patrzył na mnie osobliwym, sowim wzrokiem, ale jeszcze bardziej patrzył w ten sposób za moje plecy. – Coś podać? Coś drobiowego?
     - Tak. Kanapki z łososiem.
     - Ile?
     Odwróciłem się i ogarnąłem wzrokiem skupisko czarnych głów otaczających Kapsztada.
     - Dwadzieścia jeden. I wodę bez tych tam pierdów.
*
      Co do edukacji, domyślacie się. Sam uczę moje sześcioro dzieci... no, niezupełnie sam. Pomaga mi Wiktoria, którą 23% energii zdobyło dynamicznym marszem, dławiąc wszelki opór na miarę rozpędzonego czołgu, miażdżącego bolszewicką piechotę. Raptor nigdy nie miał pretensji o to, że wykorzystałem należną mu część.
     Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Nie sięgam już nawet po dropsy szałwiowe.
     Głęboko wierzę, że dzieci nie rosną nam na łuczników.
     Od razu uspokoję: nikt nikogo nie wiesza, a i śniegu pupami nie topimy.




Opowiadanie „23% energii” jest jednym z 27 opowiadań zawartych w książce „Lwy Nemejskie”, wydanej przez Wydawnictwo RADWAN w lipcu 2010.

___________________________________________________________

                            




Stoliczku, nakryj się! – wersja południowopolska


     Dawno temu pewien biedny murarz z Bytomia kupił od domokrążcy stolik za swoje ostatnie, ciężko ukradzione pieniądze.
     W suterenie czekało dziewięcioro dzieci (z braku odzieży obwiązanych firanami), żona oraz dwie guwernantki. Wszyscy okropnie wygłodniali, pozbawieni higieny i radości życia. Guwernantki groziły nawet ostatnio, że odejdą, co było o tyle bezczelne i niewdzięczne, że sam wyciągał je za włosy z zatopionego ulewą biedaszybu.
     - Kup pan stolik – zachęcał sprzedawca, który wyglądał jak Nomada owinięty dywanem – a nie pożałujesz...
     - A to?
     - A to co?
     - „A to czemu?” miałem na myśli – zirytował się nieco murarz.
     - Aha. Otóż ty i twoja rodzina nie zaznacie już GŁODU.
     - Jak to? – ożywił się murarz.
     - To... czarodziejski stół – uśmiechnął się tajemniczo Nomada.
     - Eee – zwiotczał murarz z Bytomia. – Co pan sobie kpiny robisz...
     - Słuchaj, poczciwie zaniedbany człowieku. Gdy zbierzesz rodzinę na posiłek, klaśnij sześćdziesiąt cztery razy w ręce, a potem wymów zaklęcie: STOLICZKU, NAKRYJ SIĘ.
     - A wtedy...?
     - Wtedy się nakryje nogami!! – wybuchnął śmiechem domokrążca. – Nie, nie, żart – rzekł szybko, bo murarz wydobył kielnię do bitki. – Tak naprawdę ugnie się, powtarzam: ugnie się ten stół od bigosu, knedli, białej kiełbasy z indyka, klopsów, pierogów,  no i łososia norweskiego w plastrach, koprem sypanego.
     Zszokowany murarz aż ukucnął.
     - Naprawdę? – spytał drżącym głosem.
     - No mówię przecież.
     - To kupuję!! A ile kosztuje, bo...
     - Sześć złotych albo wszystkie halerze, jakie masz.
     - Nie mam halerzy.
     - No to sześć złotych.
     - To wszystko, co mam do końca pięciolecia – wahał się murarz. – Ale dobra tam!! Dla moich dziateczek...
     - ...będzie obiadeczek – dokończył wesoło Nomada. – Oto stół. Nieduży, więc łatwo uniesiesz.
     - Zmieści się mało jedzenia – zauważył przytomnie murarz.
     - Nakrywa się warstwowo.
     - Ale z czego on jest w ogóle? Bo jak z dębu, to solidny, a z wierzby to powinien być tańszy...
     - Człecze, ty naciągasz!
     - No wiem, wiem – mamrotał zmieszany murarz. – To ze szczęścia głupstwa plotę. A czy muszę klaskać sześćdziesiąt cztery razy? To będzie idiotycznie wyglądać. Ja już nie mówię o kolegach z budowy, gdy wpadną w gości na gorzałkę, ale moi bliscy pomyślą, że zwariowałem i jeszcze felczera wezwą.
     - Kiedy zobaczą białą kiełbasę, nikogo nie wezwą, tylko zastawią drzwi i okna meblami na miesiąc, by głodni sąsiedzi nie przebili się przez takąż barykadę do stołu. A moc stolika jest wieczna.
     - To cudowne, ale naprawdę sześćdziesiąt cztery razy...
     - Ależ tam! Murarzu! Czy ty się na żartach i kpinach serdecznych nie wyznajesz? Wystarczy klasnąć raz albo wcale. To zaklęcie jest ważne, a nie gimnastyczne popisy. Tylko pamiętaj: czystą polszczyzną. Żadnych niemieckich naleciałości typu „Raus” czy brytyjskiego krzyczenia „Yeah!”. Bo czar popsujesz.
     - Cudownie, cudownie – bełkotał murarz.
     - No idź już, idź do bliskich! Ja też znikam, mam jeszcze do sprzedania wardrobę!
     - Wątrobę??
    - Wardrobę! Szafę, która się wywiesza ubraniami na zaklęcie. No idź już, oni głodują!
    Półprzytomny ze szczęścia murarz pobiegł do domu z czarodziejskim stolikiem.
     - Dziś się najemy!! – zawołał od progu – Wołaj dzieciaki!
    Żona bez słowa podeszła do niego i ze złością wepchnął mu w usta cuchnącą, sfermentowaną gąbkę do mycia naczyń i pleców.
     - No to smacznego! – warknęła gniewnie.
     - Ty dziadu!! – krzyczały guwernantki.
     Tak potraktowany murarz musiał niestety użyć kielni, by go wysłuchano. Z policzków żony i guwernantek lała się krew, ale gdy opowiedział historię z Nomadą, zapanowała zgoda i wesołość – jak zawsze, gdy nadzieja wypiera racjonalizm.
     Do kuchni przyszły też dzieci, które wcześniej, słysząc wrzaski i odgłosy walki, przysypały się dla schronienia węglem.
      Cała rodzina otoczyła stół z nabożną czcią. Murarz jeszcze zwlekał, chrząkając i myśląc przy tym, że jest teraz decydujący i władczy niczym sowiecki oficer zajmujący pruskie miasto. To właściwie powinienem zgwałcić guwernantki – zaśmiał się w duchu.
     - STOLICZKU... NAKRYJ SIĘ!!!
     Zatrzęsła się podłoga w kuchni, odpadł kran i płytki odstrzeliły nad zlewem... co akurat nic wspólnego z magią nie miało, bo w Bytomiu było tąpniecie.
     Ale i stół nakrył się jadłem, aż zatrzeszczał ugięty wierzbowy blat! Rodzinę murarza dopadł wstrząs szczęśliwego rodzaju – acz zaznaczyć trzeba, że wcale taki wstrząs nie szkodzi mózgom mniej niż ten nieszczęsny, rozumiecie; ot, gdy na przykład rozpędzona riksza wpada na oddział żandarmerii i strąca go w głąb studni artezyjskiej i tak dalej.
     Szczęśliwie wstrząśnięci patrzyli na stolik, który rzeczywiście szczodrze się nakrył. I było tam całe pordzewiałe wiadro z bigosem suchym jak słoma stosowana przez piromanów; knedle spalone, że jak rodzynki wyglądały; kiełbasy z indyka, tak, szkoda, że żywcem wycięte; klopsy, lecz raczej złożone na bruku przez konie ostatnich śląskich furmanów; pierogi podobne wygotowanym wymionom; łosoś toczony wprawnie przez kleszcze...
     Istna różnorodność szlacheckiej kuchni! Nie myślcie, że zahartowana familia murarza traciła czas na grymasy czy krytykę aromatów! Była to największa uczta w ich suterenowym życiu; trwa zresztą do dziś, gdyż zaklęcie jest bełkotliwie ponawiane przez tego członka rodziny, który akurat odzyskał przytomność. Pewnie, że nie padają ze smrodu!
     Ze staropolskiego przejedzenia.
     I tylko murarz wymknął się, nim zabarykadowano wyjście. Najedzony, a jednak zły, bardzo zły.
     Tak, Pan Kielnia ściga Nomadę.
     Ciekawe, o co mu chodzi tym razem. O wardrobę, czy jednak o wątrobę...


___________________________________________________________






Punkt zwrotny


    Olgierd zerknął przez okno na ulicę.
     - Psiakrew, zimno dzisiaj – burknął z irytacją.
     Od rana czuł się jakoś nieswojo.
     Sięgnął po płaszcz, by założyć go frapującymi ruchami starca. Bardzo frapującym, gdy ma się trzydzieści siedem lat. Powoli zapinał guziki.
     - No wychodź! – zawołała żona z łazienki. – Bo znów się spóźnimy i Filip powie, że królewięta przyszły łaskawie na przyjęcie. Wiesz, jak to on. Uwrażliwiony jedynak z potrzebą charyzmatycznej kreacji osądów, która wszystkim ma podkreślać jego unikalną obecność na orbicie! Ja jeszcze nałożę puder i już schodzę do auta!
    - Jasne – mruknął Olgierd. Zatrzepotał ramionami, by poprawić fason rękawów płaszcza i naraz wydał z siebie krzyk przerażenia. Bardzo kobiecy i bardzo dramatyczny krzyk, którego nie mógł zapomnieć nikt, komu dane było ten krzyk usłyszeć.
     Oto bowiem dziwnie powiększony, wydłużony, skrzydlato rozwinięty i przytłaczająco obciążony płaszcz najpierw pozbawił go równowagi, a potem – bardzo błyskawicznie potem – zwęził się gwałtownie, skrócił, skręcił, odbierając mu dech i jasność umysłu. Co więcej rękawy, wyraźnie silniejsze od wypełniających je ramion, strzeliły ku jego szyi i poczęły ją miażdżyć z egzekucyjnym niepowstrzymaniem.
     Nie ulegało wątpliwości, że Olgierd był duszony przez swój własny płaszcz!
     Czuł, że przytomność ucieka niewiele wolniej od skromnych rezerw powietrza wyduszanych brutalnie z płuc. Nie mógł już nawet rzęzić ani uderzyć alarmująco ręką w lustro, nie mówiąc o uczynieniu kroku w kierunku łazienki. Jego strwożona, bardziej drobiowa niż ludzka głowa, zniknęła w kołnierzu wampirzego płaszcza.
     I w tym momencie do przedpokoju wbiegła wstrząśnięta okrzykiem żona Olgierda.
     - Co się dzieje?!
     - Płaszcz mnie dusi! – wrzasnął rozpaczliwie Olgierd. Po czym zamilkł oszołomiony.
     Bowiem płaszcz, gustowny i świetnie skrojony, a przy tym zachowujący nienaganny fason, leżał na nim nieruchomo i martwo, jak to gustownym płaszczom przystało.
      Żona patrzyła na niego wzrokiem, którego nie widział u niej nigdy wcześniej.
     - Ale mówię ci – wybełkotał bez przekonania. – On...
    - Rozumiem – rzekła sucho żona i wyszła z domu.
     To był punkt zwrotny w małżeństwie Olgierda. Coś mu się uroiło, a on okazał słabość wobec żony. Rozpadł się na jej oczach – a co a tym zwykle idzie – w jej sercu. To był właśnie ten moment, kiedy rozczarowana żona Olgierda po raz pierwszy pomyślała o zdradzie.
     Pomyślała – bo Olgierd przewrócił się w punkcie zwrotnym.
     W punkcie zwrotnym można stracić oddanie najwspanialszych kobiet. W punkcie zwrotnym czyhają na nas tak własne halucynacje, jak  - no cóż – pułapki z premedytacją zastawiane przez nasze wybranki. Czyż nie mają prawa utwierdzić się w poczuciu wyróżnienia i bezpieczeństwa? Czy mężczyzna przewracający się w punkcie zwrotnym zapewni takie poczucie?
     A zatem trzymajmy fason, panowie. Bez względu na okoliczności, uśmiechajmy się, gdy kobieta patrzy. Bo przed nami zwrotny punkt.

___________________________________________________________







Uśmiechający się psycholog


     - Proszę usiąść – uśmiechnął się psycholog.
     Nazywał się Policzek i miał optymistyczne niebieskie oczy. A ponieważ ponadto czynił starania, by swoich klientów odprężyć łagodną muzyką – czy raczej nagraniem wielorybich śpiewów i zawodzeń – oraz wielkim portretem porucznika Columbo, zawieszonym nad nim na ścianie, poczułem cień nadziei. A nie było o nią łatwo po tym, co przeszedłem przez kilka ostatnich tygodni.
    Cień mojej nadziei stymulowała także wspaniała kanapa, którą dotąd widziałem tylko na amerykańskich filmach, a teraz była należnym mi terapeutycznym przywilejem. I przywilej ten doskonale spełniał swoją rolę, bo gdy się rozsiadłem, odczułem kilka doznań, ale na pewno nie było pośród nich chęci prędkiego opuszczenia gabinetu psychologa Policzka.
     I nie psuła mi przyjemności nawet przytomna refleksja, że niektórzy terapeuci komponują swoje gabinety nie tyle w intencji uzdrowienia aury klientów, co przedłużenia ich wizyt – co przecież ma ścisły związek z dochodami tych pierwszych i ubytkami drugich.
     Ale mi było doskonale, a ubytki niespecjalnie mnie martwiły. Miałem znacznie bardziej poważne zmartwienie.
     O dziwo, gdy tylko się rozsiadłem, uległo ono przytępieniu – którego co prawda bym nie wyolbrzymiał. Z pewnością wpłynęła na to amerykańska kanapa i nie mniej relaksująca muzyka. Ale nie tylko. Zdumiał mnie portret porucznika Columbo. Kiedy patrzyłem w jego tak rozbrajającą, dobroduszną, nieco naiwną twarz, naprawdę nabierałem odprężenia i pogody ducha.
     Zadziwiające. Czy Columbo – a ściślej Peter Falk – rzeczywiście emanował leczniczą energią? Wpływ pewnych rzeczy na fale mózgowe jest niepodważalny, choć ciągle w znacznej mierze nieodkryty. Ale jedno jest pewne: wszystkie nasze twarze wynoszą coś – czy tego chcemy czy nie – z naszej podświadomości  i większość ludzi – często też nieświadomie – wychwytuje te informacje i robi z ich użytek. Na przykład lubią nas od razu, tak na kredyt. Albo oddalają się z uczuciem wrogości, której sami sobie nie potrafią uzasadnić.
     Byłem wielkim fanem serialu „Columbo”, lecz już po dwóch minutach spędzonych w gabinecie byłem przekonany, że twarz Petera Falka wycisza terapeutycznie także tych, którzy nigdy nie oglądali go na ekranie.
     Psycholog Policzek odkrył coś nieprawdopodobnego. To było coś więcej, niż wygrzebanie kilku złotych okruchów z sita umoczonego w rzece.
     Columbo leczył!!
     Patrzyłem w uśmiechniętą twarz porucznika i kręciłem głową w zadziwieniu. Byłem tak rozbrojony, że bliski nawet roześmiania się... tyle, że moje zmartwienie naprawdę było poważne.
     Westchnąłem, odrywając wzrok od portretu i wracając nim do psychologa, który z wyraźną intencją milczał do tej pory, pozwalając, by Columbo wpłynął na moje fale mózgowe.
     Dłonie ciągle trzymałem za plecami. Zauważył to, lecz na razie nie dociekał przyczyny.
     - Jak pan się czuje? – zapytał ciepłym głosem.
     - Dobrze.
     Podobał mi się ten psycholog. Ciągle się uśmiechał, w przeciwieństwie do tego, którego odwiedziłem wcześniej, i który to psycholog miał uporczywie smutną twarz.
     Nie wspominając o braku wsparcia ze strony porucznika Columbo.
     - Woli pan kawę czy herbatę?
     - Kawę. Chyba, że ma pan herbatę w torebkach. Bo fusy kojarzą mi się kłębowiskiem węży.
     Uśmiech Policzka nieco przygasł, a jednak odniosłem dziwne wrażenie, że spodobało mu się to, co usłyszał. Podał mi kawę, po czym przez chwilę przyglądał mi się z uwagą.
     - Czy pan jest smutny? – zapytał łagodnie.
     - Nie.
     - A może zły?
     - Może trochę zły – zastanowiłem się. –Tak, jestem trochę zdenerwowany.    
     - Zdenerwowany, doskonale – uśmiech psychologa pogłębił się. – Na siebie? Czy na inną osobę?
     Zmarszczyłem brwi.
     - Chyba na siebie – mruknąłem. – Niepotrzebnie poleciałem na Pluton.
     - Na Pluton? – uśmiech Policzka poszerzył się jeszcze bardziej.
     - Tak. Wie pan, to dziewiąta planeta Układu Słonecznego. Byłem ciekaw, jak tam jest... Rzeczywiście Pluton jest mały, jego średnica to wszak 2400 kilometrów; nie będzie raczej dyktował warunków w Układzie Słonecznym. Przyjazny glob dla pielgrzymów. Ale nie jest bezludny – zrobiłem umyślnie pauzę, by obserwować mięśnie twarzy Policzka. Terapeuci to twarde lisy, nie wszyscy jednak panują nad swoimi mięśniami twarzy w stopniu doskonałym. Lecz Policzkowi nie drgnął ani jeden, gdy powiedziałem „Ale nie jest bezludny”. Więc dokończyłem: - Tam są istoty. Oszukano nas.
     Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko przez kojące dźwięki , dobiegające zza okna. Usłyszałem przytłumione zgrzyty poznańskich tramwajów. Ktoś nawet krzyknął, być może wepchnięty pod koła.
     - A czym pan poleciał na Pluton? – głos Policzka sprawiał mi przyjemność. Był ochrypły i przyjazny.
     - Lotnią.
     - Lotnią?
     - Lotnią. Budowałem ją siedem miesięcy – pochwaliłem się.
     - Lotnią, naturalnie... A kto z panem leciał?
     - Ależ, doktorze. To był próbny lot, bardzo ryzykowny. Wcześniej latałem tylko nad Parsętą, rozumie pan. Nie mogłem narażać niczyjego życia. Niemniej powiodło się. Co prawda asteroida odłupała mi płozę, co nadało nieprzyjemny ruch wirowy. Płoza nie była jednak czymś nieodzownym w dotarciu na Pluton. W gruncie rzeczy zamontowałem je tylko na wypadek lądowania zimowego. Kiedy opuszczałem Ziemię, nie mogłem być pewny ani warunków przyrodniczych, ani czasu dzielącego mnie od celu.
     - Naturalnie – psycholog zdawał się być dziwnie zadowolonym z moich wyjaśnień. Jego poprzednik, Pan Smutny, skrył w tym momencie twarz w dłoniach, a potem połknął pół listka chemii. Policzek nie potrzebował chemii. Nie z Columbo za plecami. Jego wzrok niespiesznie powędrował na dyktafon, niestarannie ukryty za stojącym na biurku portretem Kartezjusza*. – A kogo spotkał pan na Plutonie?
     - Emborglidy.
     - Emborglidy – powtórzył poprawnie i z wyraźną przyjemnością , co odróżniło go od wielu poprzedników. – Doskonale... Czy mówiły po polsku?
     - Od urodzenia.
     Ta odpowiedź chyba go zaskoczyła, bo zamilkł, choć tylko na kilka sekund.
     - Były przyjazne?
     - Bardzo. Trzeba panu wiedzieć, że to właśnie emborglidy przywiozły Czakram na Wawel sześć milionów lat temu.
     - Ach, tak? – Policzek pokiwał głową z aprobatą. – Wielu już się tego domyślało, z tego, co mi wiadomo. A dlaczego jest pan zdenerwowany?
     Napiłem się kawy. Teraz przechodziliśmy do tej części rozmowy, do której po poprzednich doświadczeniach przestało mi się spieszyć. Spojrzałem na porucznika Columbo nieco zrezygnowany.
     - Proszę się nie spieszyć – rzekł kojącym głosem psycholog. 
     Kiedy ktoś zwraca się do mnie takimi słowami, zawsze odbieram to jako ponaglenie.
     Oderwałem oczy od porucznika. Nie mógł mi już w niczym pomóc.
     - Jestem zdenerwowany – wyznałem nie bez ociągania – albowiem... tropchlid przyssał mi się do ręki.
     To było doprawdy krępujące. Ale nie przegapiłem, że spojrzenie terapeuty nawet na sekundę nie ześliznęło się z mojej twarzy ku schowanym za plecami rękom. Zyskiwał coraz większe moje uznanie.
     Co jednak niekoniecznie szło w parze z nadzieją, że uwolni mnie od zmartwień.
     - Tropchlid?
     - To inny mieszkaniec Plutona. Taki tam etniczny przestępca.
     - Etniczny przestępca? – uśmiechnął się łagodnie.
     - Tak bym to nazwał. Tropchlidy rodzą się przestępcami tak samo, jak my rodzimy się ludźmi uzależnionymi od wody i powietrza. Żyją przestępczo i tak umierają. Emborglidy trzymają je w rezerwatach otoczonymi fortami i ambonami strzeleckimi. Ale traktują to wszystko z widocznym pobłażaniem, bo tropchlidy atakują tylko turystów. Nazywa się je pielgrzymobójcami. To leniwe, małe niejadki, którymi pozostają tak długo, dopóki w zasięgu ich oczu i zębów nie pojawi się głowa turysty. To jedyna rzecz, którą konsumują. Przy czym żadna kara więzienia czy linczu na drzewie w stylu ku-klux-klanowym nie odwiedzie ich od tego upodobania. Stąd rezerwaty. Jako jednak rzekłem – nieszczelne. A tropchlidy mają wężowe ciało, które potrafią zbić w kulę do złudzenia przypominającą tę od kręgli – albo też rozciągnąć je w cienką, długą niemożliwie linę, którą odgradza się teren robót drogowych. Pan sobie zdaje sprawę, że tego rodzaju więzień czmychnąłby nawet z Alcatraz.
     - Yhm – Policzek uniósł brwi zachęcająco.
     - Ponieważ emborglidy czerpią dochody z turystyki, mają z tropchlidami sporo ambarasu. Moje szczęście polegało na tym, że mój tropchlid zalicza się do 6% swoich pobratymców, którzy oprócz dekapitacji konsumpcyjnej uprawianej na cudzoziemcach, mają jeszcze jedną miłość: podróże międzyplanetarne. Zatem ten pielgrzymobójca nie zjadł mojej głowy, a zamiast tego zaraz po ucieczce z rezerwatu zakradł się na moją lotnię, by sprytnie imitować płozę, którą wcześniej wymontował i zakopał. Jednakowoż, jak już nadmieniłem, płozy nieodzowne nie były. Tydzień po starcie tropchlid ujawnił się poprzez przyssanie się do mojej ręki. I w taki to sprytny sposób dotarł ze mną na Ziemię. To chyba świadczy o przebiegłości Plutończyków-przestępców?
     Psycholog nie odpowiedział. Przyglądał mi się z nieruchomą, lecz ciągle zadowoloną twarzą. Ale pierwszy raz na sekundę zawiesił wzrok na moich ukrytych w znacznej części ramionach.
     - Dzwoniłem w tej sprawie do różnych instytucji – ciągnąłem zrezygnowany. – Wszędzie wysłuchano mnie z uwagą, po czym zapewniono mnie, że pomoże mi psycholog. Tyle, że nie bardzo się to sprawdza. Nie jest pan pierwszym, do którego przychodzę. Poza tym – zmarszczyłem nos sceptycznie – bardziej liczyłbym jednak na jakiś urząd wojskowy. Bo cóż psycholog poradzi w kwestii ekspansji istot pozaziemskich? Przecież nie o stan moich nerwów tutaj chodzi. Owszem, odczuwam irytację. Ale taką samą irytację, nie większą, nie mniejszą, czułem w zeszłym miesiącu, gdy mój kolega  stłukł przez nieuwagę zabytkową czarę słowacką, którą dostałem od wuja. Sam nie wiem... – westchnąłem.
     - Proszę się nie martwić – uśmiechnął się Policzek. – Na pewno sobie poradzimy. Znam skuteczny sposób na potwory.
     - Na tropchlida? – spojrzałem z powątpiewaniem.
     - Tak, na tropchlida – powtórzył bez zająknięcia. – Proszę usiąść jeszcze wygodniej, oprzeć się swobodnie i całkowicie rozluźnić. Jesteśmy teraz w królestwie elfów.
    - Elfów? – spojrzałem odruchowo na Columbo. Uśmiechał się kpiąco.
    - Proszę wziąć trzy głębokie oddechy... Doskonale. A teraz proszę wyciągnąć obie ręce przed siebie...
     Zawahałem się.
     - Doktorze...To chyba zbyt śmiały pomysł – chrząknąłem.
     - Dlaczego?
     - Myślę – znów chrząknąłem zakłopotany - że on jest głodny.
     - Proszę mi zaufać – głos psychologa nabrał magnetycznej miękkości, jego oczy promieniały, co w połączeniu z dobrotliwym uśmiechem porucznika zdawało się czynić wszelkie utrapienia świata nierzeczywistymi. – Teraz włączę muzykę, która robi wie pan, co?
     - Robi co?
     - Dezintegruje wszystkie rodzaje potworów i demonów. Nieuchronnie. Nieodwracalnie.
     - Naprawdę? – zaintrygowałem się.
     - Czy pan wie, że jest na świecie jedno jedyne zwierzę które NIGDY nie zaatakowało człowieka? Czy pan wie, co to za zwierzę?
     - Nie.
     - Delfin.
     - Delfin – powtórzyłem z fascynacją.
     - Delfin jest darem Sił Miłości dla duszy człowieka. Posłuchamy teraz jego śpiewu. Żaden potwór tego nie zniesie – zawyrokował z pełnym przekonaniem. Kiedy włączył muzykę, polecił ciepło: - Niech pan przymknie oczy... Proszę oddychać głęboko... Doskonale, bardzo dobrze, wspaniale. Teraz proszę wysunąć prawą rękę przed siebie...
     Wyciągnąłem dłoń przed siebie, oddychając miarowo. Naprawdę pożądałem relaksu.
     - Świetnie, cudownie. A teraz proszę wysunąć drugą, lewą rękę...
     Otworzyłem oczy.
     - Pan nie wie, do czego on jest zdolny, obawiam się – przestrzegłem.
     - Młody człowieku. Zapewniam pana, że na pańskiej lewej ręce nie ma żadnego potwora. Nie mógł znieść muzyki miłości. – Rzeczywiście śpiew delfinów mógł odstraszyć potwory. Brzmiał przejmująco smutno. – Potwór sobie już poszedł. A wie pan, co się tam teraz znajduje?
     - Co?
     - Bukiet fiołków – wyszeptał psycholog.
     - Jak to? – spytałem półprzytomnie. Głos Policzka musiał mieć jakieś hipnotyczne właściwości.
     Albo to ten śpiew jedynego zwierzęcia, które kochało ludzi za wszystkie nasze żałosne wady i niedoskonałości... Albo coś było w tej kawie, bo przecież Policzek był bardzo przedsiębiorczy.
     A może to Columbo zdziałał najwięcej.
     W każdym razie odprężyłem się jak nigdy i nawet odwzajemniłem terapeucie i porucznikowi uśmiech.
     - Jak te fiołki ślicznie pachną – dodał z zachwytem psycholog. – Proszę mi je dać.
     Posłusznie wyciągnąłem dłoń. Policzek ciągle patrzył mi w oczy, nieprzerwanie uśmiechnięty, wręcz rozpromieniony. Przez chwilę jego oblicze nie zmieniało się. Potem przesunął wzrok na moją rękę. Zapewne kątem oka dostrzegł, iż coś poruszyło się u nadgarstka.
     Uśmiechnięty psycholog patrzył w figlarne, przypominające sierpy, różowe oczy plutońskiej istoty.
     I nagle uśmiech począł odpływać z twarzy Policzka. Schodził z niej jak odrzucona, obumarła błona.
     - To właśnie jest tropchlid – wyjaśniłem. – Czy nadal mogę liczyć na pańską pomoc?
     Wyraźnie jednak nie mogłem liczyć. Oblicze psychologa ściągnął dziwny, niepokojący grymas. Wpatrywał się w osiadłą na mojej dłoni istotę tak intensywnie, że gałki oczne nabrzmiały mu, jakby wygotowano je we wrzątku.
     - Czy pan się źle czuje? – spytałem życzliwie. – Jest pan zdenerwowany?
     - Proszę to odkleić – wybełkotał pobladły Policzek.
     - Gdybym tylko mógł – westchnąłem szczerze.
     - Mmmmmb – powiedział tropchlid, nie odrywając oczu od psychologa.
     - Chciałbym się pożegnać – zwróciłem się uprzejmie do mojego terapeuty, bo poznałem już trochę język plutoński i wiedziałem, że pora pożegnania właśnie nadeszła.
     - To zabawka, do cholery ciężkiej. – Policzek wychylił się ku mej dłoni, jakby chciał ją ucałować w hołdzie oddawanym biskupowi.  – Co pan sobie...
     Jednym błyskawicznym ruchem tropchlid wyrzucił paszczę do przodu i zacisnął zęby na głowie terapeuty. Rozległ się głośny chrupot, w moją koszulę wystrzeliła struga krwi, w okno pacnęła małżowina. Ciało pozbawione głowy, niezbyt zresztą rozsądnej, opadło zrezygnowane na fotel.
     Ja też byłem zrezygnowany. Delfiny śpiewały przejmująco, porucznik Columbo uśmiechał się pobłażliwie, a ja zrozumiałem, że nikt mi nie pomoże.
     Byłem do reszty zniechęcony. Uśmiechający się psycholog nie pomógł mi ani odrobinę, podobnie jak siedmiu innych, których gabinety zdążyłem odwiedzić. Wszyscy stracili głowy, a ja wciąż byłem okupowany przez plutońskiego drapieżcę.
     Czy w tej sytuacji dalsze próby pozbycia się pielgrzyma-zabójcy miały jakikolwiek sens? Wszak wplątywały mnie tylko w serię makabrycznych morderstw. Co więcej lewa ręka zaczęła mi trochę ciążyć, bo tropchlid przytył o dwa kilogramy.
     Poddałem się, oczywiście. Pogodziłem z losem. Z frapującą rolą międzyplanetarnego symbionta.
     Nie mam jednak w zwyczaju zwieszać głowy na zbyt długo. Bądź co bądź, nie mogłem odmówić tropchlidowi pewnych oznak wdzięczności. Nie zadrapał mi ani ręki, ani głowy, darząc widocznym szacunkiem, a może sympatią bazę organiczną, która nie tylko przeniosła go na obszar obfity w pożywienie, ale i zapewniła bezpośredni doń dostęp.
     W gruncie rzeczy to pogodne, żartobliwe stworzenie. Głaskane mruczy przymilnie, a i wódki nie odmawia.
     No i wygrywam wszystkie partie w kręgle.
     Dlatego zdecydowałem już, że nie oddam tropchlida. Owszem, za tydzień znowu pójdę gdzieś z frasunkiem wymalowanym na twarzy i opowiem tę samą historię – acz tylko w tym oczywistym celu, by mój przyjaciel-symbiont sobie podjadł.
     A póki co, razem z porucznikiem Columbo - który tak bardzo rozjaśnił mi aurę, że nie miałem sumienia zostawić go w terapeutycznym miejscu kaźni – wybieramy się na Uran.
     Naprawiłem lotnię!

*Kartezjusz - XVII-wieczny filozof francuski. Zgłosił się na ochotnika do udziału w Wojnie Trzydziestoletniej, co z pewnością świadczy o sile jego zapału, ale o skłonnościach filozoficznych chyba już nie tak bardzo.

Opowiadanie „Uśmiechający się psycholog” jest jednym z 21 opowiadań zawartych w książce  „Wpływ na Księżyc”, którą Wydawnictwo RADWAN przygotowuje do druku.